Saga rodu Whiteoaków 1 - Budowa Jalny - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 1 - Budowa Jalny E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!Jak się spełnia marzenia o małżeńskim szczęściu? Co zrobić, by dom stał się ostoją dla jego założycieli i wartościowym dziedzictwem dla kolejnych pokoleń? Adelina i jej mąż, kapitan Whiteoak opuszczają Londyn i Wyspy Brytyjskie, by nad brzegiem Ontario zbudować wiejską posiadłość. De la Roche przestawia blaski i cienie życia małżeńskiego oraz wyzwania, jakie czekały w dziewiczej Kanadzie na amerykańskich osadników. ,,Budowa Jalny" z 1944 r. to pierwsza z 16 książek, które należą do sagi o rodzinie Whiteoaków. Powieść można uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli jesteście miłośnikami kanadyjskiej scenerii i chętnie sięgacie po pełne emocji powieści w stylu Jane Austen, docenicie ten utwór.,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 423

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 1 - Budowa Jalny

Tłumaczenie Julia Rylska

Saga

Saga rodu Whiteoaków 1 - Budowa Jalny

 

Tłumaczenie Julia Rylska

 

Tytuł oryginału The Building of Jalna

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1988, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410653 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

W Anglii

Adelina myślała, że nigdy, jeszcze nigdy w życiu nie widziała nic równie pięknego jak ta Cygańska dziewczyna. Romantyczność, jaką owiana była fabuła tej operetki, podziałała na nią jak światłość księżyca, kiedy przenika szkiełka witrażu, dokonując w nich cudownej przemiany. A ta muzyka! Słowa i melodia po prostu opętały ją – czuła się niby we śnie. Kiedy uwieszona u ramienia Filipa wychodziła z teatru Drury Lane, miała uczucie, że ziemia pod jej stopami utraciła swą materialną zwartość, a tłum wokoło – i ona z nim – kołyszą się niby łódź na wodzie.

Spojrzała na Filipa, by dostrzec, jakie wrażenie maluje się na jego twarzy. W jednym z dużych zwierciadeł o złoconych ramach ujrzała bowiem przelotnie własną twarz i ucieszył ją wyraz zachwytu, jakim jaśniała. Spodziewała się, że twarz Filipa wyglądać będzie tak samo. Lecz Filip wyglądał całkiem tak, jak w chwili kiedy wchodzili do gmachu opery. Był kontent, że jest w teatrze – spokojnie zadowolony z siebie i z niej – cieszył się, że znajduje się znowu w Londynie. Przytuliła się do jego ramienia, a usta Filipa rozchyliły się w uśmiechu.

Na pewno żaden mężczyzna w całym tym tłumie nie ma tak pięknego, tak męskiego profilu jak Filip, myślała. Nie było nikogo, kto by miał tak silne i tak pięknie osadzone ramiona, tak proste plecy! Filip zwrócił ku niej głowę i patrzył na nią. Jego jasnoniebieskie oczy zajaśniały dumą. Spojrzał wokoło, by przekonać się, czy jej uroda zwraca uwagę innych mężczyzn. Skonstatował, że nie mogło być żadnych wątpliwości co do tego: dwaj dżentelmeni, kroczący po drugiej stronie Adeliny, byli zainteresowani jej urodą żywiej nawet, niż pozwalał na to dobry smak. Całkiem bez ceremonii po prostu wpatrywali się w nią! Adelina musiała zauważyć to również. Świadczył o tym silny rumieniec na jej policzkach i śmiałe spojrzenia, jakie rzucała na nich ukradkiem, nie przestając przy tym uśmiechać się do niego. Byli już teraz przy wyjściu i Filip musiał użyć całej swej zręczności, by ją przeprowadzić szczęśliwie przez drzwi, bowiem falbany jej szerokiej taftowej krynoliny wzdymały się wokoło niej jak morskie bałwany. Nic dziwnego, że ci jegomoście przypatrują się jej, myślał Filip. Nieczęsto spotyka się twarz tak przykuwającą uwagę. I czy w ogóle była druga na świecie, mogąca równać się z jej twarzą? Już sam jej koloryt sprawiał, że ludzie odwracali się, by patrzeć na nią: włosy jej gęste i puszyste były koloru ciemnokasztanowatego, a w słońcu potrafiły zapłonąć na rudo. Cera łączyła białość marmuru z płatkami róży – oczy zmienne w barwie, okalały czarne rzęsy. Lecz choćby nawet jej koloryt nie miał nic uderzającego, to rysy, tchnące śmiałością i dumą, wyniosłe łuki brwi, orli nos i ruchliwe, śmiejące się usta wzbudzały podziw i zachwyt.

Rozległ się tętent kopyt końskich po bruku. Podjeżdżały, jeden za drugim, bogato lśniące prywatne ekwipaże. Adelina spoglądała na nie tęsknym okiem; ona bowiem i Filip musieli czekać, aż z kolei podjadą dorożki. Przepchali się wreszcie do krawężnika. Całą uwagę Filipa pochłaniała ciągle troska o krynolinę żony. Nagle, jakby wyłonił się z rynsztoka, ukazał się przed nimi grajek uliczny. Był wychudły i w łachmanach, ale umiał grać. Przygarbiony nad skrzypcami, prowadził smyczek gwałtownymi, jakby pełnymi rozpaczy ruchami. Nikt prócz Adeliny nie zwracał nań uwagi. Człowiek ten gra naprawdę z rozpaczą w duszy, pomyślała.

– Patrz, Filip! – zwróciła się żywo do męża. – Jaki biedny człowiek!

Filip spojrzał trochę niezadowolony, odrywało to bowiem niepotrzebnie jego uwagę od czatowania na przejeżdżające dorożki. Adelina jednak nie dała za wygraną.

– Daj mu coś!

Filip właśnie zatrzymał dwukonną dorożkę i stanowczym ruchem popchnął Adelinę ku niej. Woźnica zlazł ciężko z kozła i otworzył drzwiczki pojazdu. Pod naporem cisnącego się tłumu i popychana przez Filipa, Adelina znalazła się w jego wnętrzu. Lecz biedak dostrzegł współczucie w jej spojrzeniu i nim konie ruszyły, jego wynędzniała sylwetka ukazała się w oknie pojazdu. Oczy patrzyły błagalnie. Filip sięgnął do kieszeni i wyjął szylinga.

– Niech wam Bóg odpłaci, panie! Niech Bóg odpłaci ci, pani! – powtarzał grajek, dziękując. Jego twarz wyglądała upiornie w świetle gazowych latarni.

Zatętniły kopyta na bruku. Filip i Adelina, twarzami zwróceni do siebie, patrzyli sobie w oczy z triumfem. Każde z nich było przekonane, że postawiło na swoim.

 

Po latach spędzonych w Indiach gwar tłumnych ulic, blask jaśniejących świateł działały na nich upajająco. Prawdę mówiąc, Adelina nie znała dotąd Londynu; rodzinnym jej miejscem było County Meath, a Dublin jedyną stolicą, jaką znała za panieńskich czasów. Przetańczyła kilka karnawałów w tym mieście, lecz mimo swej urody i wdzięku nie zrobiła partii, jakiej spodziewali się dla niej rodzice. Jej adoratorami byli chłopcy z dobrych rodzin, często aż zbyt przystojni, lecz nieposiadający środków na założenie rodziny. Adelina zmarnowała sporo czasu na flirtach z nimi. Wreszcie jej starsza siostra Judyta wyszła za oficera, służącego w Jalnie, mieście garnizonowym w Indiach, i zaprosiła ją do siebie. Adelina z radością wyjechała do Indii. Było jej ciasno w Irlandii; przy tym pokłóciła się z ojcem, który był usposobienia jeszcze gwałtowniejszego i bardziej despotycznego niż ona. Przyczyną tego poróżnienia był legat pozostawiony Adelinie przez cioteczną babkę. Jej ojciec był całe życie ulubionym siostrzeńcem owej starszej damy i z całą pewnością liczył na to, że odziedziczy majątek. Spadek ten nie był bardzo znaczny, lecz w ówczesnym jego położeniu zdawał się mu wspaniałą fortuną – i ojciec Adeliny gorzko żałował teraz, że córkę ochrzcił imieniem staruszki. To było przyczyną całego nieszczęścia, myślał. To i podlizywanie się Adeliny!

 

Adelina poznała u Judyty oficera huzarów Filipa Whiteoaka. Pochodził on z rodziny z dawna osiadłej w hrabstwie Warwick. Whiteoakowie od kilku stuleci gospodarowali na swoim majątku. Nie płaszczyli się nigdy przed nikim, uważając, że nie są mniej warci od innych; ród ich był dawniejszy od większej części parowskich rodów w hrabstwie. Był czas, kiedy posiadali znaczną fortunę, która z ojca przechodziła na syna. Przeważnie miewali nieliczne potomstwo, ale za to dzieci ich odznaczały się pięknością. Powodziło im się dobrze do czasu, kiedy majątek objął dziadek Filipa. Pan ten popadł w nałóg, tak ogólnie panujący w owej epoce: stał się graczem. Zadłużył majątek rodzinny i w końcu zmuszony był go sprzedać. Tylko dzięki zdrowemu rozsądkowi swego ojca i skromnemu życiu, jakie ten szlachcic wiejski prowadził, Filip mógł wstąpić do wojska i rozporządzać dostatecznymi środkami, by utrzymać się godnie na stanowisku oficera.

Filip i Adelina od razu spodobali się sobie nawzajem. Po kilku spotkaniach byli już namiętnie rozkochani w sobie. Jednakże w tym ogniu szalonej miłości żarzył się szlachetny metal. Nawet wśród częstych starć, w jakie obfitowało ich małżeńskie pożycie, wiedzieli oboje, że są stworzeni dla siebie, że nikt inny nie byłby w stanie zastąpić jednego z nich drugiemu, że najdalsza możliwość czegoś podobnego nie istniała nawet! Filipowi inne kobiety wydawały się naiwne i płytkie w porównaniu z Adeliną; każdy jej gest i poruszenie miały dla niego znaczenie. Ciepła zażyłość ich współżycia była nieustanną radością. Poczucie, że w każdym wypadku, bez względu na jej porywczość, może ją zawsze opanować, podniecało jego dumę.

Ją zaś zachwycała męska uroda Filipa, a przy niej owa świeżość i jasność jego twarzy, której nie zdołały zgasić lata przeżyte w Indiach, ta śmiałość w spojrzeniu niebieskich oczu i chłopięcy rysunek jego warg. Czy istniał jakiś mężczyzna o piękniejszej postawie? – myślała często. Taki szeroki w barach, a wąski w biodrach! Nie lubiła zarostu na męskich twarzach i pozwalała mu jedynie na krótkie, szerokie na palec faworyty, biegnące wzdłuż uszu. Mówiła, że gdyby ośmielił się nosić obfitszy zarost, nie pocałowałaby go nigdy! Lecz bardziej jeszcze niż uroda Filipa radowała ją jego przewaga nad nią i jego rzetelność. Jego małomówność, częste zamykanie się przed nią w milczeniu miały dla niej urok jakiejś tajemnicy; ilekroć, używając swego wrodzonego, celtyckiego sprytu, starała się przyciągnąć go z powrotem do siebie, miała uczucie igrania z tą tajemnicą.

Ich ślub był niebywałym wydarzeniem w indyjskiej stacji garnizonowej Jalna. Ona miała lat dwadzieścia dwa, on był od niej o dziesięć lat starszy. Był kochany przez żołnierzy – byliby poszli w ogień dla niego – lecz w jego stosunkach z pułkownikiem dawało się często odczuć pewne napięcie. Filip nie był człowiekiem, który potrafiłby z uśmiechem ulegać. Nosił w sobie niewzruszoną pewność, że ma zawsze rację, a fakt, że rzeczywiście miewał ją na ogół zawsze, pogarszał jeszcze sytuację. Kiedy Filip przeciwstawiał się komuś, Adelina trzymała zawsze jego stronę. Kiedy przeciwstawiał się jej, mogła się przekonać, jak dalece potrafił być uparty i zacięty.

Judyta, o dwa lata starsza siostra, poradziła jej, by zamówiła sobie jak najwspanialszą wyprawę w Dublinie, bo – jak mówiła – będzie to ostatnia sposobność dla niej, by wydostać cokolwiek od ojca. Młodzi spędzali więc bardzo miłe dni, wypisując listę, według której matka Adeliny miała poczynić zakupy.

Poczciwa lady Honoria, która nie potrafiła nigdy oprzeć się w czymkolwiek któremuś z dzieci, uganiała teraz całymi dniami po magazynach dublińskich. O wszystkim, co córka zapomniała wyszczególnić w liście, o tym pomyślała matka. Trzeba też było całego regimentu skrzyń, by pomieścić wyprawę Adeliny, która wywołała niebywałą sensację w Jalnie. Suknie o ogromnych, falbaniastych spódnicach, staniki o rękawach szerokich jak pagody, zielona, aksamitna peleryna, zdobna w puszystą pianę koronek, kapuza i zarękawek dostosowane do niej, płaszcz ze szkockiego materiału w kratę, podbity niebieskim jedwabiem, balowe suknie o głębokich dekoltach i osiej cienkości w talii, z trenami wijącymi się jak spieniony ślad okrętu na wodzie, szale ze złotymi frędzlami i koronkowe mitynki, wyszywane złotem – wszystko to kłębiło się, wydobywane ze skrzyń. Adelina szła do ołtarza, jakby płynęła w srebrzystym obłoku swej ślubnej sukni.

Pokoje w bungalowie Judyty zasłane były bibułką, kiedy otwierano skrzynie i wydobywano z nich te skarby. W takich chwilach nawet Filip nabierał – czasowo – drugorzędnego znaczenia.

Młoda para założyła więc dom i zaczęła prowadzić życie świetne i błyskotliwe, jak tego wymagała ich pozycja w garnizonie. Nie obyła się bez nich żadna zabawa. Byli tacy weseli! Wino u nich było najlepsze, ubierali się najwykwintniej i posiadali najpiękniejsze konie w garnizonie.

Był to też prawdziwy cios dla nich, kiedy okazało się, że Adelina będzie mieć dziecko. Nie pragnęli dzieci. Przy tym dzieci przychodzące na świat w Indiach były często słabowite i musiano wysyłać je na wychowanie do Anglii. Ta nieunikniona rozłąka z dziećmi była cieniem na angloindyjskim życiu. Adelina była przerażona na myśl o wszystkim, przez co będzie musiała przejść. Miała uczucie, że jest pierwszą kobietą na świecie, którą czekała ta męka. I rzeczywiście czekała ją ciężka próba: poród miała trudny, a po nim nastąpiło wielkie osłabienie i głęboka depresja psychiczna. Dziecko nie chowało się dobrze i napełniało dom żałosnym płaczem. Jakże zmieniło się ich szczęśliwe, beztroskie dotychczasowe życie!

Pobyt na górzystej północy nie przyniósł wielkiego polepszenia w stanie Adeliny. Zdawało się, że nie wyjdzie już z tych niedomagań. Wszystkie te troski odbiły się na usposobieniu Filipa. Doszło do ostrego starcia między nim a pułkownikiem. Filip miał uczucie, że los zawziął się na niego. Zaczął odczuwać tęsknotę za szerszym, swobodniejszym życiem. Drażniła go ciasnota i konwenanse wojskowego życia. Jeśli miał pozostać w Indiach, musiałby przenieść się do innego pułku – starcie z pułkownikiem było natury tak poważnej, że nie dawało się załagodzić. Jego myśli zwróciły się ku Nowemu Światu. Miał on stryja – również wojskowego – stojącego garnizonem w Quebecu, który pisywał listy, pełne zachwytu nad tamtejszym życiem. Filip zastanawiał się, czy też klimat Kanady nie odpowiadałby Adelinie. Zasięgnął rady lekarza. Ten oświadczył, że nigdzie na świecie nie można by znaleźć klimatu odpowiedniejszego dla stanu jej zdrowia, ani też bardziej wzmacniającego powietrza. Filip był przygotowany na to, że kiedy powie o swym zamiarze Adelinie, ta odeprze z oburzeniem myśl o takiej zmianie. Porzucić to barwne życie w Indiach dla surowej, pionierskiej prostoty Nowego Świata – wyobrażał sobie, że będzie to ponad jej siły. Lecz Adelina zadziwiła go: przyjęła z radością perspektywę tej nowej przygody. Podniosła nagie ramiona w zachwycie (miała na sobie jeden z jedwabnych peniuarów, które teraz prawie stale nosiła) i oświadczyła, że nic nie podobałoby się jej bardziej, niż pojechać do Kanady. Dość już miała Indii i wszystkiego, co miało łączność z nimi; znużyły ją upały i kurz, znudziły plotki garnizonowe i te roje tubylców wszędzie – a przede wszystkim ma już dość tego poczucia, że zanikają jej przyrodzone siły i żywotność.

Lecz mimo zgody Adeliny Filip wahał się jeszcze czas jakiś, nim zdecydował się puścić na tak bystre wody. Kiedy tak wahał się i namyślał, umarł stryj w Quebecu, zostawiając mu tam znaczną posiadłość.

– To rozstrzyga sprawę! – zawołała Adelina. – Nic nas już nie powstrzyma!

Tak więc Filip wystąpił z wojska, sprzedał konie i kuce do gry w polo, Adelina spieniężyła umeblowanie. Zatrzymała tylko pewne rzeczy, które dla niej miały wartość jako pamiątki z pobytu w Indiach; a więc meble ze swej sypialni, obite malowaną skórą, kantorek i skrzynię, wybite mosiężnym ornamentem, kilka jedwabnych, haftowanych makat i dywanów, rzeźbione w kości słoniowej i nerkowcu cacka. Wszystkim tym chciała zaimponować ludziom w Quebecu.

Wsiedli na statek w Bombaju razem z maleńką Augustą i jej hinduską niańką, która pielęgnowała ją od urodzenia. Ayah – tak nazywają niańki tubylcze w Indiach – była przerażona perspektywą podróży przez wielkie morze na drugą stronę świata, ale tak bardzo kochała małą Augustę, że zgodziła się jechać wszędzie, byle nie rozłączać się z nią. Lecz najważniejsze miejsce wśród gromadki podróżnych – we własnym przekonaniu przynajmniej – należało się papudze Adeliny. Był to ptak młody i silny, barwnie upierzony, niezmiernie mądry i gadający z wielką biegłością. Papuga ta była żywym zaprzeczeniem teorii, że szare papugi gadają z większą łatwością niż inne; wymawiała bowiem wyrazy czysto i posiadała bogaty, choć nie zawsze przystojny, słownik. Kochała jedną tylko Adelinę i jej też jednej pozwalała się pieścić. Adelina nazwała ją Bonaparte, żywiła bowiem skryte uwielbienie dla Małego Kaprala, jak w ogóle dla wszystkiego co francuskie. Była już od wielu lat żoną Filipa, kiedy dopiero pod jego wpływem nabrała wiernopoddańczych uczuć dla angielskiej korony. Filip ze swej strony czuł tylko wzgardę i nienawiść dla Napoleona. Jego ojciec zginął pod Waterloo, na kilka miesięcy przed jego urodzeniem. Dla wszystkiego, co francuskie miał też tylko umiarkowaną sympatię. Wołał na papugę „Boney”; to zdrobnienie jej imienia wymawiał tonem żartobliwej drwiny.

Podróż z Indii do Anglii zdawała się nie mieć końca, lecz na ogół była raczej przyjemna. Wyruszali na nowe życie. Na statku było sporo osób z ich środowiska. Whiteoakowie byli po prostu znowu rozrywani! Pogoda była piękna i stan zdrowia Adeliny poprawił się podczas morskiej podróży. Lecz kiedy znaleźli się w szarej i burzliwej Zatoce Biskajskiej, zaczęli już z utęsknieniem wyglądać wybrzeży angielskich. Wylądowali w Liverpoolu na tydzień przed Bożym Narodzeniem.

Wraz z dzieckiem, jego niańką i górą bagaży odbyli długą podróż dyliżansem z Liverpoolu do znanego dzięki swej pięknej katedrze miasta Penchester, w jednym z południowo-zachodnich hrabstw, gdzie niecierpliwie oczekiwała ich przyjazdu jedyna siostra Filipa, Augusta. Jej też imię nadali Whiteoakowie swej pierworodnej. Była ona żoną dziekana owej katedry, człowieka znacznie starszego od niej, prawdziwego mola książkowego i zdecydowanego wroga wszelkich zmian i zamieszania w domu. Było to szczęśliwe stadło małżeńskie na tej zasadzie, że Augusta była najzupełniej oddana mężowi i żyła w ustawicznej trosce o niego, on zaś nie sprzeciwiał się nigdy w niczym jej woli. Podobna była do Filipa, lecz usposobieniem łagodniejsza i nie tak przystojna jak on. Jedynym jej zmartwieniem była bezdzietność. Wyglądała skwapliwie przyjazdu małej swej imienniczki, lecz tu czekało ją wielkie rozczarowanie. Mała Augusta była tak dzika, że z trudnością dawała się wyrwać z ramion swej ayah. Ta zaś, z egoistycznych względów, rozwijała jeszcze ową wrodzoną dzikość małej. Chciała, by dziecko kochało tylko ją, nikogo innego. Ze swej strony Hinduska przywarła do Gussie całą dziką, zaborczą miłością swej wschodniej natury.

To właśnie stanowiło gorzkie rozczarowanie dla siostry Filipa. Jednakże miała nadzieję, że powoli przezwycięży lęk, jaki mała okazywała, gdy zbliżała się do niej. W skrytości ułożyła sobie, że uda się jej zatrzymać dziecko, kiedy rodzice wyjadą do Quebecu. Była pewna, że przekona dziekana i uzyska jego zgodę na to. Gorąco zawsze pragnęła mieć taką dziewczynkę, którą mogłaby kochać. Czarne włosy i oczy małej Augusty, jej ciemna i matowa cera, miały dla niej romantyczny urok.

– W jaki sposób oni spłodzili takie dziecko? – pytała męża. – Filip z tymi różowymi policzkami i Adelina z tymi kasztanowatymi włosami i cerą jak mleko.

– Spytaj o to lepiej tego radżę, o którym Adelina ciągle prawi z takim zapałem – zauważył dziekan. – On by może mógł powiedzieć coś o tym.

Żona spojrzała na niego ze zgrozą. W ciągu całego ich małżeńskiego pożycia dziekan nie pozwolił sobie nigdy na równie rubaszną uwagę. I to jeszcze o kim? O żonie jej rodzonego brata!

– No – dorzucił w obronie własnej dziekan – widziałaś przecież ten wspaniały pierścień z rubinem, jaki jej dał.

– Fryderyku! – wykrzyknęła bardziej jeszcze oburzona. – Chyba nie mówisz serio!

– Oczywiście, że nie – odparł bardziej miękko. – Czy nie potrafisz poznać się na żarcie?

Dodał jednak zaraz:

– Ale dlaczego właściwie radża podarował jej ten pierścień? Zauważyłem, że Filip go nie lubi.

– Radża podarował jej pierścień z wdzięczności. Adelina ocaliła życie jegn syna. Jechała konno z chłopcem, kiedy nagle jego koń stanął dęba. Był to ognisty, arabski rumak i chłopak stracił nad nim władzę.

Dziekan uśmiechnął się raczej złośliwie.

– Adelina zaś była piękną, irlandzką dziewoją, pochwyciła za uzdę ognistego arabskiego rumaka – i ocaliła życie dziedzicowi tronu wielkiego radży! Co?

– Tak jest – zapewniła Augusta, patrząc lodowato na męża.

– A czy Filip był wtedy obecny? Czy pomagał przy tym cudownym ocaleniu?

– Nie przypuszczam. Czemu pytasz?

– Bo radża byłby może nie wynagrodził oficera brytyjskiego tak wspaniale…

– Fryderyku, jesteś szkaradny! – zawołała i pozostawiła go jego zgryźliwym myślom.

Adelina wpadła na pomysł, aby korzystając z pobytu w Anglii, kazali się oboje sportretować. Może już nigdy nie zdarzy się taka sposobność ku temu – mówiła. A już na pewno nie będą nigdy piękniejsi jak w tym właśnie okresie życia. A przede wszystkim musi koniecznie mieć prawdziwy portret Filipa – nie żaden z tych dagerotypów, które nie dają pojęcia o kolorycie. Chce mieć portret Filipa jako oficera, w całej wspaniałości huzarskiego munduru! Rodzina Whiteoaków dostarczyła w przeszłości wielu przystojnych oficerów do tego pułku huzarów, jak i do trzeciego pułku liniowego „Buffs”, lecz w mniemaniu Adeliny żaden z nich nie był tak dzielny ani nie miał tak szlachetnego wyglądu jak Filip.

Myśl ta spodobała się również Filipowi, chociaż cena, jaką miał zapłacić artyście, była raczej zawrotna. Lecz było w modzie zamawiać u niego portrety, szczególnie w kołach wojskowych. Nie tylko bowiem umiał namalować mundur tak, jakby rzeczywisty i prawdziwy występował z ramy obrazu, lecz jeszcze potrafił nadać najbardziej nieznaczącemu i najsilniej cierpiącemu na niestrawność oficerowi marsowy i władczy wygląd. Co się zaś tyczy kobiecych modeli, biegły był w oddawaniu karnacji pięknych pań – ich loczków i mieniących się jedwabi. Mówił, że portrety Filipa i Adeliny były najbardziej udane ze wszystkich, jakie wyszły spod jego pędzla w ciągu całej jego kariery. Był niepocieszony, że miały być wywiezione z Anglii i nie będzie można ich pokazać na wystawie w Akademii. Wydał jednak duże przyjęcie w swej pracowni, aby je ludzie mogli obejrzeć. Na to przyjęcie zaprosił również Whiteoaków. Odbyło się ono właśnie w wigilię dnia, kiedy Filip i Adelina byli w teatrze na Cygańskiej dziewczynie.

Chęć posiadania swego portretu i portretu Filipa w rozkwicie młodości nie była jedynym celem Adeliny, kiedy podsunęła mężowi ten ekstrawagancki pomysł. Wiedziała, że wymagać to będzie kilku tygodni pobytu w Londynie dla pozowania; powiedziała sobie, że póki danym jej było przebywać w Anglii, chce wykorzystać ten czas w jak najprzyjemniejszy sposób. I tak jeździli trzykrotnie do Londynu. Obecny ich pobyt miał już być ostatni. Nazajutrz mieli powrócić do cichego, śpiącego w cieniu starej katedry Penchesteru. Kiedy znaleźli się w hotelu, Adelina rzuciła się w ciężki, aksamitny fotel i zawołała dramatycznym głosem:

– Jestem tak zachwycona, że chciałabym umrzeć!

– Za bardzo się przejmujesz – rzekł Filip na to. – Wolałbym, abyś brała rzeczy chłodniej – jak ja.

Popatrzył na nią z niepokojem i dodał:

– Pobladłaś. Zadzwonię i każę ci podać szklankę porteru i sucharki.

– Nie! Nie porteru! Każ podać szampana! Jak można pić coś tak prozaicznego jak piwo po tak boskiej operze! Nie zapomnę nigdy dzisiejszego wieczoru! Ten niebiański głos Thaddeusa! A Arlina – jaka urocza! – Filip, czy możesz przypomnieć sobie melodię którejś z arii? Musimy kupić nuty! Spróbuj zaśpiewać Śniłem, że mieszkam w marmurowych salach.

– Nie potrafię.

– To spróbuj. Jasność dawnych dni. O, spróbuj, Filip!

– Za nic na świecie! Nie mogę!

Zerwała się z fotela. Jej wieczorowy, obramowany futrem płaszcz zsunął się na podłogę. Zaczęła chodzić tam i z powrotem po pokoju. Głos miała ciepły, ale nie był bardzo wyrobiony i nie miała bardzo dobrego słuchu, lecz udało się jej pochwycić pierwsze takty ulubionej arii opery.

Śniłem, że mieszkam w marmurowych salach,

Wokoło mnie wesele i poddani…

Śpiewając, odchyliła głowę w tył, ukazując w tym wygięciu piękną linię śnieżnobiałej szyi. Z uśmiechem triumfu patrzyła na Filipa. Olbrzymia, z jasnoniebieskiej tafty, krynolina falowała wokoło niej wszystkimi swymi falbankami, obszytymi wąziutkimi aksamitkami. Ponad mocno wciętą talią wykwitały krągłe piersi w obłoku białej koronki, okalającej głęboki dekolt stanika. Koronka ta była przetykana turkusowymi sprzączkami i drobnymi bukiecikami aksamitnych kwiatków. W świetle świec jej ramiona lśniły cudowną bielą. Lekko dotykały jej karku kasztanowate loki, spływające z upięcia obfitych splotów. Patrząc na nią, Filip widział jej urodę; lecz widział także nadmierną szczupłość ramion, za mocny karmin warg, za żywo świecące oczy. Wstał i pociągnął za sznur od dzwonka. Kiedy zjawił się numerowy, kazał przynieść porteru.

Dała za wygraną – przestała śpiewać. Teraz już melodia wymknęła się jej zupełnie. Lecz nie była w stanie usiąść spokojnie. Odchyliła ciemnoczerwone zasłony u okna i zaczęła wyglądać na ulicę. Gazowe latarnie tworzyły okrągłe sadzawki światła na mokrym asfalcie, a konie dorożkarskie, o zlepionych przez deszcz grzywach i nasiąkniętych wodą uprzężach, przebiegały, wybijając podkowami monotonne klop-klop na bruku. Jakaś dziwna tęsknota ogarnęła ją, kiedy tak myślała o tajemniczym życiu ludzi, zamkniętych w tych pojazdach. Odwróciła się i zapytała Filipa:

– Wrócimy tu, od czasu do czasu – prawda?

– Oczywiście. Gwarantuję ci, że przywiozę cię tu zawsze raz na dwa lub trzy lata. Przecież nie zagrzebiemy się całkiem na jakimś pustkowiu! I nie zapominaj o Nowym Jorku. Pojedziemy tam także.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go leciutko.

– O mój aniele! – rzekła. – Gdybym miała znaleźć się tej nocy z kimś innym w łóżku, a nie z tobą, rzuciłabym się z tego okna!

– Całkiem słusznie! – zauważył Filip.

Odskoczyli od siebie, by zachować pozory przyzwoitości, bowiem ukazał się kelner, niosąc przekąskę. Zasłał śnieżnobiałą serwetą owalną taflę marmurowego stoliczka i ustawił na niej butelki porteru, sucharki, ser, pasztet z jarząbków na zimno dla Filipa i filiżankę gorącego bulionu dla Adeliny.

– O! Jakże to wszystko pięknie wygląda! – wykrzyknęła, kiedy zostali znów sami. – Wiesz, wraca mi apetyt! Czy myślisz, że nie zaszkodzi mi ten ser? Ja ubóstwiam ser!

– Co za wyrażenie! Ubóstwiasz mnie i ubóstwiasz tak samo ser! Zdaje mi się, że nie bardzo umiesz różnicować twoje uczucia!

– Ty przemiły głupcze! – zaśmiała się. Po czym, ująwszy się dłońmi w pasie, dodała: – Naprawdę, Filip, będziesz musiał rozsznurować mnie, zanim spróbuję zjeść cokolwiek, albo nie znajdę więcej miejsca w sobie jak na suchareczek!

Podczas gdy mozolił się z zawiłym zapięciem u jej sukni, odezwał się z wielką powagą:

– Nie wybijesz mi z głowy, że takie sznurowanie się jest z gruntu niezdrowe. Doktor okrętowy mówił mi nawet, że bywa powodem wielu ciężkich porodów.

– Doskonale! – oświadczyła. – Jak staniemy w Kanadzie, zrzucam gorset i będę chodziła po świecie jak wór kartofli przewiązany w środku! Wyobraź sobie tylko mnie w tym dzikim kraju. Na przykład: wyjechałam konno na polowanie. Właśnie złapałam w sidła – czy zastrzeliłam – jelenia, bobra czy coś w tym rodzaju. Wracam już do domu z moją zdobyczą przewieszoną przez plecy. Nagle czuję, że coś jest niewyraźnie ze mną. Przypomina mi to, że jestem brzemienna. Może to już nadszedł krytyczny moment…? Upatruję sobie wygodne miejsce u stóp oliwnego drzewa.

– Nie ma tam oliwek.

– Nie szkodzi! Wystarczy jakiekolwiek drzewo. Zrzucam z pleców ubitą sztukę i wydaję na świat dziecko – prawie bez jęku! Zawijam je w moją spódnicę spodnią, a przez plecy z powrotem przewieszam jelenia czy bobra i jadę dalej do domu. Rzucam ci do stóp zwierzynę, a na kolana niemowlę. „Ale, ale – zauważam mimochodem – oto twój syn i następca tronu”.

– Na Boga! Tak być powinno! – zawołał, mocując się z kobyłkami i konikami stanika. – No nareszcie, aniele! Wyleźże teraz z tej matni!

Niebieska tafta opadła jasną kaskadą na podłogę, lecz rusztowanie krynoliny sterczało dalej, od pasa po ziemię, wokoło niej, a ponad nim jej wąska talia zdawała się wątłą podstawą dla gorsu i ramion. Zdołał jednak jakoś wydobyć ją z obręczy krynoliny, ze spódnicy spodniej, ze złożonego z samych klinów staniczka. Lecz nabiedził się, zanim udało mu się rozsznurować gorset, którego tasiemka – oczywiście! – splątała się i zacisnęła w węzeł. Zanim uwolnił ją z niego, jego jasna twarz była czerwona z irytacji. Dał jej upust, zakląwszy kilkakrotnie. Adelina stała przed nim, zgrabna i wdzięczna, w samej tylko koszuli. Lecz zamiast pocałować ją, jak tego oczekiwała, odepchnął nagłym ruchem i rzekł:

– Włóż peniuar, zjemy teraz.

Stał, przypatrując się jej z miną na wpół pana i władcy, na wpół pieszczotliwie, podczas gdy naciągała na siebie fioletowy, aksamitny szlafrok i zdejmowała bransoletki z rąk. Siadając do stołu, Adelina zaśmiała się z wyrazem błogiego zadowolenia. Jej oczy ślizgały się po ustawionych potrawach.

– O! jakaż jestem głodna! – oświadczyła. – I jak to wszystko smacznie wygląda! Muszę spróbować tego sera! Uwielbiam ser!

– Znowu! – zawołał, szykując dla niej kawałek sera. – Mówiłem ci już: uwielbiasz jedzenie i uwielbiasz mnie! Jakaż w takim razie jest różnica?

– Nie mówiłam nic o uwielbianiu ciebie – odrzekła, wbijając zęby w kawałek sera.

I śmiała się jak żarłoczna dziewczynka. A Filip myślał, że to właśnie składało się na ten urok, jaki posiadała w sobie, że potrafiła siedzieć tak oto i jeść żarłocznie, a przy tym wyglądać powabnie. Zdawała się nie przywiązywać wielkiej wagi do tego, co robiła lub mówiła, lecz namiętna jej miłość do niego, pragnienie, by dać tej miłości wyraz, by podporządkować się ukochanemu nawet w chwilach, kiedy kobiecość jej odnosiła nad nim triumf, podnosiły najdrobniejszy z jej gestów lub ukradkiem rzucane spojrzenia do znaczenia symbolu. Siedział więc tak, przypatrując się jej, i poczuł nagle, że w niewytłumaczony jakiś sposób fakt, że jadła żarłocznie, że jej ramiona były za wątłe, że ściskała się zanadto gorsetem – wszystko to jeszcze zwiększało pożądanie, jakie budziła.

Wstała wreszcie, by zbliżyć się do niego. Boże! – pomyślał. Czy kiedykolwiek jakaś kobieta potrafiła się tak poruszać! Ona się nigdy nie postarzeje!

Podeszła do niego i rzuciła się w jego ramiona. Przywarła doń całym ciałem, jakby chciała zatracić się w nim, dobrowolnie stać się tylko istotą, którą do życia powołał mocą swej miłości. Starała się zrównać rytm swego oddechu z jego oddechem tak, aby nawet serca ich biły zgodnym ruchem. Pochylił ku niej głowę i ich usta się spotkały. Odwróciła szybko twarz. Po czym znowu, zwrócona do niego, przymknęła oczy i zaczęła całować go w uniesieniu.

Lecz nazajutrz rano poczuła się smutna. Mieli tego dnia opuścić Londyn. Kiedyż zobaczy go znowu? Może już nigdy. Tak liczne niebezpieczeństwa podróży morskiej dzielić ją będą od niego! Co też spotka ich w Nowym Świecie? Jakiż jest ten daleki dom, w którym przyjdzie im żyć?

Podróż z Londynu do Penchesteru trwała wiele godzin. Kiedy Adelina wysiadła z pociągu, była bardzo zmęczona. Głębokie sińce przyciemniały jej oczy. Wyglądała, jakby była chora. Lecz powóz dziekana, który czekał na nich na stacji, miał miękko wyściełane siedzenia i latarnie jego jasno świeciły w mroku. Ulice miasteczka były ciche; pojechali nimi spokojnie. Niedługo na świecącym jasnością zachodu niebie ukazała się potężna sylweta katedry. Jej okna zachowały jeszcze odblask ostatnich promieni słońca. Wyglądała jak zjawa – eteryczna, a jednak obdarzona wiecznym trwaniem. Adelina pochyliła się naprzód, przyglądając się jej przez okno pojazdu. Chciała wyryć ten obraz w pamięci i zabrać go z sobą do Quebecu. Poczuła nagle, że nawet dziekan nie miał dla tego piękna takiej miłości i takiego.zrozumienia, jakie ona miała w tej chwili. A te urocze uliczki skupiające się wokoło świątyni – takie mroczne, takie ciche, tak stopione z tradycją ubiegłych wieków!

A sam dom dziekana! Kiedy zajechali przedeń, Adelina pomyślała, że chciałaby go posiadać. Wyglądał tak spokojnie i gościnnie – był tak ciepły w kolorze! I rzeczywiście, sądząc po masie jej bagaży, zalegających hol, słysząc ostry głos męża, wydającego rozkazy służbie i krzyk dziecka, którego echem rozbrzmiewał cały dom, widząc papugę, która usłyszawszy jej głos, jak szalona darła się wniebogłosy, w erotycznym wprost podnieceniu – manifestując w ten sposób swą miłość dla niej i radość z jej powrotu – można by łatwo przypuścić, że ona była tu panią. Augusta i dziekan byli po prostu niczym we własnym domu. Adelina rzuciła się ku papudze przykutej łańcuszkiem do swego pręta w salonie.

– Boney! Słodki mój! Wróciłam! – wołała do papugi przysuwając swą piękną, orlą twarz do dzioba ptaka.

– Perło haremu! – wrzeszczał Boney po hindusku. – Dolkhoosa! Nur Mahal – Mera lal! – i delikatnie szczypał dziobem nozdrza Adeliny. Jego czarny język drżał, muskając jej wargi.

– Od kogo ten ptak nauczył się tego wszystkiego? – pytał dziekan.

Adelina śmiało spojrzała mu w oczy.

– Od radży – odcięła się – od radży, który mi go podarował.

– Nie powiem, żeby to było bardzo ładne… – rzekł dziekan.

– Bo też Boney wcale nie jest ładny. Jest piękny, zły i fascynujący! – odrzekła Adelina.

– Słuchaj, Augusto – przerwał im Filip – czy to dziecko darło się tak przez cały czas naszej nieobecności?

Augusta się zachmurzyła. Mąż wyręczył ją w odpowiedzi:

– Rzekłeś! Prawdę mówiąc, między waszą małą a waszą papugą nie byłem w stanie znaleźć kąta w domu, gdzie bym mógł w spokoju układać moje kazania! – Lecz zaraz dodał skwapliwie: – Ale to nic! To nic!

W rzeczywistości jednak nie było to „nic”. Filip wiedział dobrze, że dziekanowi bardziej potrzeba spokoju niż oficerowi huzarów – i był strapiony z powodu małej Augusty. Miała prawie rok i powinna była okazywać już trochę więcej rozumu. Kiedy więc tylko znalazł się sam przy niej, wziął małą do raportu. Ujął ją mocno rękami i podniósł tak, że ziemista twarzyczka dziecka była na wysokości jego jasnych, świeżych policzków, i przemówił:

– Ty zuchwała, głupia dziewczyno! To ty nie wiesz, gdzie dla ciebie chleb może być masłem posmarowany? Tu wuj twój i ciotka bezdzietni, a tu ty, dziewczyno – akurat czego im potrzeba! W każdym razie mogłabyś pozostać tu u nich, póki ja i twoja matka nie urządzimy się w Kanadzie, a gdybyś zachowała się odpowiednio, zrobiliby cię swoją spadkobierczynią. Teraz słuchaj, czego żądam od ciebie: masz mi zaprzestać tych ryków, ilekroć ciotka spojrzy na ciebie. Nie wolno ci płakać, rozumiesz?

Ale co Gussie rozumiała przede wszystkim, to swoje dolegliwości. Dziecko cierpiało na ustawiczną biegunkę. Z powodu nieracjonalnego odżywiania, a bardziej jeszcze z powodu nieracjonalnego opychania go lekarstwami, kiedy miało zaburzenia w trawieniu. Ale ayah była zdania, że ona jedna tylko umiała pielęgnować dziecko: miłość i bezinteresowne oddanie, którymi otaczała małą, zdawały się jej wystarczającą tego rękojmią.

Gussie była dzieckiem nad wiek rozwiniętym, częściowo dzięki wrodzonej inteligencji, a częściowo dzięki losowi, jaki jej przypadł w udziale, to jest ciągłej zmianie otoczenia, w jakim żyła. Zrozumiała, że potężna istota, która uniosła ją w górę i trzymała w mocnym ujęciu swych dłoni, przemawiając grzmiącym głosem, nakazywała jej nie płakać, lecz dusić w sobie wszystkie męki i niedole, których powodem był czy to ból fizyczny, czy też wrodzona dzikość. Kiedy następnym razem ciotka, w przypływie nagłej czułości, chwyciła ją i zaczęła kołysać, mała zdobyła się na coś, co było dla niej niesłychanym bohaterstwem: zdławiła w sobie ochotę do płaczu. Utkwiła w twarzy ciotki Augusty żałosne spojrzenie, skrzywiła usteczka w podkówkę, oczy nabrzmiały jej łzami, ale nie dała im się potoczyć i połknęła je dzielnie.

Augusta była oburzona, widząc taki wyraz na twarzyczce małej.

– Cóż to? – rzekła z przerażeniem. – Dziecko nie może znieść mego widoku? Widzę to w jej oczach!

– Głupstwa pleciesz, moja droga – rzekł Filip. – To tylko nieśmiałość. Wyleczy się z tego! – i palcem pogroził córce.

– Nie! Nie wyleczy się. Robiłam, co mogłam, aby ją sobie zjednać! A teraz spojrzała na mnie z taką rozpaczą! Tak, jakby z największym wysiłkiem chciała pohamować krzyk przerażenia na mój widok! Weź ją ode mnie, Adelino.

Adelina wzięła córkę i zaaplikowała jej niezbyt pieszczotliwego klapsa na tyłeczek. To było już ponad siły Gussie. Sprężyła się cała, i uderzyła w ryk. W tej chwili wszedł do holu dziekan, naciągając na siebie płaszcz.

– Pójdę chyba do zakrystii – rzekł. – Może tam znajdę spokój.

Wtedy Adelina i Filip zdali sobie sprawę, że papuga również krzyczała. Bogu dzięki, że dziekan nie rozumiał po hindusku, bo słowa, które Boney wykrzykiwał, należały do najbezecniejszych w jego repertuarze; wyuczył się ich bowiem na statku.

Filip i Adelina zaczęli odczuwać, że czas już zakończyć swoją wizytę w domu dziekana. Filipowi śpieszyło się zacząć nowe życie, lecz Adelina chętnie pozostałaby jeszcze w cichym Penchesterze, urozmaicając ten pobyt wyjazdami do Londynu. Podobał jej się okolony murami ogród za domem, gdzie kwitły krokusy, a pąki żonkili zaczynały już nabrzmiewać, choć to dopiero był luty.

Jednego ranka Augusta zaprowadziła brata do swego zacisznego saloniku i rzekła:

– Zdaje mi się, Filip, że nie dostałeś wszystkiego, co należałoby ci się ze spuścizny po naszych rodzicach.

Oczy Filipa ożywiły się przyjemnym oczekiwaniem.

– Czy masz zamiar podarować mi coś, Augusto? – zapytał.

– Tak – czy myślisz, że potrafisz dowieźć bezpiecznie piękne meble do Kanady. Nie zniosłabym myśli, że cenne przedmioty, do których od tylu pokoleń rodzina nasza była przywiązana, mogłyby ucierpieć.

– Nie ucierpią – zapewnił ją żywo. – Opakuje się je w skrzynie, a ja osobiście dopilnuję załadowania ich i wyładowania. Płyniemy na szybkobieżnym kiprze. Powiadają, że podróż takim statkiem nie trwa wiele dłużej niż parowym, ale wygoda i czystość na nim są znacznie większe.

– O! Jakżebym chciała, żebyście nie płynęli! – westchnęła Augusta. – Ledwie doczekaliśmy się was z Indii – na to, by stracić was znowu! I tak się boję tej podróży dla maleńkiej!

– Augusto, jeżelibyś chciała zatrzymać małą na jakiś czas…

– Nie, nie! – przerwała mu – to na nic. Augusta nie może przekonać się do mnie. I ciągle krzyczy. To bardzo drażni Fryderyka. Przyjedzie do mnie, jak będzie starsza.

Filip niezadowolony zmarszczył brwi, lecz zaraz twarz mu się rozjaśniła.

– Słyszałem, że dom, który zostawił nam stryj Mikołaj, jest zbudowany solidnie, w stylu francuskim. Chciałbym go pięknie umeblować. Zabraliśmy trochę rzeczy z Indii. Jak wiesz, Adelina wzięła swoje piękne malowane łóżko i kilka wykładanych mosiądzem kantorków. Mamy też trochę pięknych dywanów. Damy sobie jakoś radę – nie troszcz się o nas!

– A właśnie, że się troszczę. Chciałabym, żebyście zajęli w Quebecu odpowiednią pozycję, a nie da się tego zrobić, jak dom wasz będzie nędznie umeblowany.

– Jakoś to będzie. Zdaje mi się, nieczęsto widuje się tam oficera huzarów, a Adelina jest wnuczką markiza, jak wiesz.

– Tak, i wygląda też bardzo dystyngowanie. Czy pokazywała ci broszkę z perłą i bransoletkę, które jej podarowałam?

– Tak. Są bardzo piękne.

– Tobie zaś daję meble, które otrzymałam z naszego domu. Są to w większej części prawdziwe chippendale i mogą być ozdobą każdego salonu. Ja ich nie potrzebuję. Dom ten był kompletnie umeblowany, kiedy Fryderyk wprowadził mnie do niego. A nie mam dzieci, żeby im je zostawić. Czy miło ci będzie mieć je, Filipie?

– Strasznie miło! – wykrzyknął Filip. – To bardzo pięknie z twojej strony, Augusto!

Adelina była zachwycona hojnością Augusty. Nie posiadała się z radości. Jej śmiech, paplanie i tupot obcasów napełniły dom. Filip nie odczuwał pragnienia ciszy i spokoju. Ale jakże bardzo pragnęli ich dziekan i Augusta! Kiedy goście wreszcie opuścili ich dom razem z górą bagaży (łoskot przy pakowaniu mebli do skrzyń przyprawił nieledwie o szaleństwo dziekana), z rozwrzeszczanym dzieckiem i jego niańką, która robiła wieczne zamieszanie w kuchni, żądając przedziwnych potraw, z wrzaskliwą i wykrzykującą bezeceństwa papugą, stateczna para małżeńska była do cna wyczerpana nerwowo. Najszczerszym życzeniem ich było, by nieprędko zobaczyć się znowu, zwłaszcza na dłuższy pobyt.

Filip i Adelina odczuli przy pożegnaniu pewne oziębienie atmosfery i uraziło ich to. Teraz wyruszali, by odwiedzić rodzinę Adeliny w Irlandii.

– Znajdziemy tam – zawołała, rozsiadłszy się głęboko w polstrowanym siedzeniu powozu – irlandzką gościnność, szlachetne serca i prawdziwe ciepło!

W Irlandii

W ciągu całej długiej morskiej podróży z Indii nie wycierpiała Adelina tyle, co podczas przepływania Morza Irlandzkiego. Fale były krótkie, zmienne i gwałtowne. Nigdy nie było im dość dręczyć nieszczęsny statek z jednej tylko strony. Atakowały go wściekle z północnego wschodu, aby potem z rykiem rzucać się nań z zachodu. Czasem zdawało się Adelinie, że okręt nie porusza się wcale naprzód, że nie poruszy się już więcej, lecz będzie tak kołysał się do sądnego dnia wśród tego szarego rozlewiska rozszalałej wody! Twarz ayah zzieleniała tak, że można było przestraszyć się na jej widok. Gussie, która nie cierpiała na morską chorobę podczas pierwszej swej podróży, chorowała teraz tak, że ledwie ducha nie wyzionęła. Do szaleństwa doprowadzał Adelinę widok Filipa, białego i różowego, jak zazwyczaj, z wilgotnymi od obryzgów fali pełnymi policzkami i przysłuchującego się, z wyraźnym upodobaniem, łoskotowi fal. Lecz faktycznie Filip zachowaniem swoim podtrzymywał na duchu wszystkich, którzy znajdowali się w jego towarzystwie.

Wagony irlandzkich kolei były brudne, zadymione, siedzenia w nich twarde, lecz wydały się im rajem po przebyciu Morza Irlandzkiego. Cierpiętnicy powoli podnosili umęczone głowy i zaczynali spoglądać wokoło, okazując na nowo zainteresowanie dla życia. Gussie wzięła w rączkę sucharka i próbowała żuć go z trudem. W rezultacie więcej okruchów było rozsianych po szacie ayah, niż dostało się do żołądka Gussie.

 

Na stacji oczekiwał ich okazały powóz zaprzężony w parę siwków, którymi powoził Patsy O’Flynn. Patsy, od maleńkości prawie, był w służbie rodziny Courtów. Był doskonałym stangretem. Lekki wietrzyk muskał pola, które zaczynały zielenieć, a pąki na drzewach pękały nieledwie w oczach. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka, jakby delikatna zasłona zawisła między słońcem a ziemią. Gęganie gęsi, ryk osłów i krzyki bawiących się dzieci rozczulały Adelinę do łez.

– O jak dobrze być u siebie w kraju! – wołała.

– I dobrze zobaczyć znowu jaśnie panienkę! – przemówił z kozła Patsy. – Wstyd doprawdy, że panienka myśli opuścić nas znowu!

– O, zostanę tu u was dłużej. Tyle mam do pokazania mężowi! I muszę odwiedzić całą rodzinę. Myślałam, że ojciec wyjedzie po nas na kolej. Czy chory może?

– Ale! Ma się nieźle. Tylko pojechał złożyć skargę na pana Johna Lafferta – że to wody wezbrane spływają z jego majątku i zabagniają nasze grunta, a jego bydło gzi się na naszych łąkach.

– A matka moja, czy zdrowa?

– Zdrowa. Tylko biedaczka nie wie już, co wymyślić, żeby dom przygotować godnie na przyjęcie państwa i tej murzyńskiej piastunki, i papugi, i tego wszystkiego…

– Czy któryś z moich braci jest w domu?

– A jest tych dwu chłopaków, co to ich pan posłał do angielskiej szkoły, żeby nabrali nowego akcentu. Ale rzucili się tam na jednego nauczyciela i go pobili. To ich wyrzucili i są w domu, póki nie wymyślą, co ze sobą zrobią dalej. No i jest też naturalnie pan Tim. Wyrósł, gracki chłopak z niego.

Adelina paplała dalej z Patsym, co Filipa dziwiło i bawiło zarazem; widział ją w nowym świetle na tym wyłaniającym się przed nim tle jej dawnego życia. Droga była tak błotnista po świeżym deszczu i z powodu roztopów, że koła zapadały się prawie po osie, lecz Patsy zdawał się tym nie przejmować. Strzelał z bata, okładając wyczyszczone na glanc boki siwków i dodawał im ducha potokiem soczystych wyzwisk. Czasem, na progu przydrożnej chaty, pod niskim okapem dachu krytego strzechą, ukazywały się kobiety i poznawszy Adelinę, podnosiły z ziemi dzieci, żeby je zobaczyła. Wszędzie po chałupach i wokoło nich kręciły się kury, grzebiąc i dziobiąc w ziemi. Panowała tu atmosfera niedbałego dobrobytu; dzieci były zdrowe, pyzate, lecz nie można powiedzieć, żeby były czysto utrzymane. Adelina była uradowana widokiem tak matek, jak i dzieci. Witała się z nimi głośno i obiecywała przyjść do nich później w odwiedziny. Patsy najwidoczniej nie był zadowolony z tego, bo zacinał konie i popędzał je energicznie.

Pola wokoło były modrawozielone jak morze, a trawa na nich falowała łagodnie w lekkim wietrze. Bydło stało w niej po kolana. W powietrzu śmigały jaskółki. Adelina spojrzała het, poza pola, tam gdzie dach jej rodzinnego domu wyglądał sponad drzew parku, po którym daniele przechadzały się, pasąc.

– Filip! – zawołała. – Patrz – tam mój dom! Boże! Pomyśleć, że blisko pięć lat go nie widziałam! Patrz, patrz! Czy nie wspaniały!?

– Rozlatuje się cały w kawałki – rzucił przez ramię Patsy. – Nikt nie wybuli nawet pięciu funtów za tę ruderę, choćbyś go krajał w plasterki.

W rzeczywistości był to piękny, stary dom, choć nie tak okazały, jak spodziewał się tego Filip po opowiadaniach Adeliny. Lecz chociaż nie był znawcą w kwestiach architektury, mógł zauważyć, że w różnych epokach dobudowywano do pierwotnego gmachu nowe części w rozmaitych stylach; wszystko to zlewało się w dość harmonijną całość, choć było dalekie od owej szlachetnej wielkości, o której mówiła Adelina. Zaraz na pierwszy rzut oka mógł dostrzec ślady zniszczenia. Nawet zielony płaszcz bluszczu, który okrywał dom, nie zdołał przysłonić kruszących się kamiennych ścian.

Adelina wyciągnęła szyję jak żuraw ponad okalający mur, by dojrzeć każdy szczegół domu.

– Filip! – wołała – czyż to nie piękny dom!

– Rzeczywiście, jest piękny – odpowiedział.

– Domek twojej siostry jest niczym wobec niego!

– Dom Augusty zbudowany był za czasów królowej Anny.

– Co mnie królowa Anna obchodzi! – zaśmiała się. – Królowa Anna umarła i martwa jest ta duszna mieścina razem ze swoją katedrą! Dajcie mi wieś! Dajcie mi Irlandię i mój stary dom! – Łzy spływały jej po policzkach.

– Dam ci klapsa – rzekł Filip – jeśli nie pohamujesz trochę tych uniesień. Nic dziwnego, że jesteś coraz chudsza.

– O, czemuż wyszłam za flegmatycznego Anglika! – zawołała. – A ja myślałam, że będziesz szalał z zachwytu nad County Meath!

– Spodziewałaś się więc, że zachowam się jak wariat, którym nie jestem.

Pojazd zatrzymał się przed bramą. Kilka oswojonych danieli podeszło, by przyjrzeć się, jak wysiadali z powozu. Adelina twierdziła, że poznaje każdą sztukę i że one również ją pamiętają.

Lokaj, który otworzył drzwi, miał na sobie elegancką, choć nieco przyciasną liberię. Witał Adelinę bardzo serdecznie:

– A niech Bóg błogosławi panience, panno Adelino! Jakże to miło widzieć panienkę znowu! O Boże mój, ależ to panienka schudła w sobie! I cóż to panience zrobili w tych dalekich krajach! A ten piękny pan to mąż panienki? Witam, witam jaśnie pana! Proszę wejść, proszę wejść. Patsy, zajmij się rzeczami państwa i nie marudź z tym!

Odwrócił się i zwymyślał trzy psy, które zaczęły głośno ujadać. Filip poczuł się nagle zakłopotany. Nie bardzo wiedział, jak ma się przywitać z rodziną żony. Wszystko, co opowiadała mu o swoich bliskich Adelina, czyniło ich dlań raczej mniej niż bardziej realnymi. Był przygotowany na to, że nie polubi ich, że oni również będą krytycznie patrzeć na niego. Ujrzał wysokiego mężczyznę, który, zszedłszy szybkim krokiem ze schodów, wyciągnął do niego rękę z uśmiechem pełnym szczerości.

– Jak się masz, kapitanie Whiteoak! – mówił, ujmując rękę Filipa w swoją szczupłą, lecz muskularną dłoń. – Witaj w Irlandii! Bardzo się cieszę, że cię widzę. Darujcie, że nie wyjechałem po was na kolej, ale miałem nudne czynności w sądzie, które musiałem osobiście załatwić. A teraz ty, dziewczyno! Niechże ci się przypatrzę!

I chwycił w ramiona Adelinę, i zaczął ją całować. Teraz Filip mógł przyjrzeć mu się lepiej.

Adelina mówiła o swym ojcu, Rennym Courcie, jako o pięknie zbudowanym mężczyźnie. Lecz Filipowi wydał się trochę za wąski w plecach; przy tym plecy te były nieco zaokrąglone w łopatkach, a nogi jego niezupełnie proste. Zabawnym było, jak prześliczne rysy Adeliny wymodelowano na podobieństwo tej suchej, prawdziwie męskiej twarzy, o orlim profilu. Włosy jego musiały być kiedyś także kasztanowate, bowiem siwizna mieniła się jeszcze miejscami rdzawym odcieniem. Oczy jego były całkiem jej oczyma.

Nagle Filip spostrzegł, że jeszcze inne osoby weszły do holu. Była to kobieta w średnim wieku, a z nią trzech chłopców.

– Mamo, oto jestem!

Adelina oderwała się od ojca i zarzuciła ramiona na szyję matce. Lady Honoria Court zachowała jeszcze swą piękność, wyraźnie hiszpańskiego typu. Typ ten przechodził z pokolenia na pokolenie w jej rodzinie od czasów Wielkiej Armady, kiedy to pewien hiszpański pan pozostał w Irlandii i ożenił się z jedną z jej prababek. Lady Honoria była córką markiza Killiekeggana, który wespół ze sławnym markizem Waterfordem podniósł sport wyścigów z przeszkodami, niecieszący się dotąd zbyt dobrą opinią, do jego obecnego znaczenia.

Jeden z psów, ostrowłosy gończy irlandzki, stanął na tylnych łapach i oparł się przednimi na ayah, by spojrzeć w twarzyczkę Gussie. Niańka i dziecko wrzasnęły jak jeden mąż, zdjęte trwogą. Renny Court przebiegł szybko przez hol, pochwycił psa za kolczastą obrożę, odciągnął go i wziął na smycz.

– Czy widział kto kiedy takiego psa! – zawołała śmiejąc się lady Honoria. – Przepada za dziećmi! O, jakież to przemiłe maleństwo! Mamy tu w miasteczku człowieka, który robi prześliczne dagerotypy. Musisz kazać zrobić portret twojej małej, Adelino, kiedy jesteś tutaj.

Na ogół lady Honoria śmiała się bardzo dużo. Na nieszczęście brakowało jej jednego zęba przedniego i za każdym razem, kiedy wybuchała śmiechem, spiesznie przykładała wskazujący palec do warg, by zakryć lukę. Miała piękne ręce – Adelina odziedziczyła je po niej, a śmiech jej dźwięczał radośnie, działając zaraźliwie na otoczenie. Filipowi wystarczyły dwa dni pobytu w jej domu, by przekonać się, że lady Honoria, choć bała się wybuchów furii mężowskiej, umiała jednak doskonale podejść małżonka i pokrzyżować nieraz jego plany. Kiedy udało się jej dokonać tego, promieniała triumfem; on zaś przybierał minę bacznie wyczekującą, jakby czyhał na sposobność, by odpłacić jej pięknym za nadobne. Często dniami całymi małżonkowie nie mówili do siebie, lecz że oboje mieli poczucie humoru, jedno bawiło się wtedy kosztem drugiego i wzajemne ich dąsanie się na siebie przerywał często wybuch nagłego śmiechu, który z trudem starali się stłumić. Lady Honoria urodziła jedenaścioro dzieci, z których czworo zmarło niemowlętami, lecz pozostała wdzięczna w ruchach i wygląd jej nie wykluczał możliwości, że i dziś jeszcze byłaby w stanie powiększyć swą i tak już dość liczną rodzinę.

Adelina ściskała teraz po kolei trzech swoich młodszych braci. Po czym, rumiana podnieceniem, z błyszczącymi ze szczęścia oczyma, iż oto znalazła się znów w rodzinnym domu, podeszła z nimi do Filipa. Kapelusz opadł jej z głowy na plecy i kasztanowate włosy piętrzyły się w lokach na jej czole.

– Tu masz moich trzech chłopców! – wołała. – Conway, Szolto, Tim, uściśnijcie rękę waszemu nowemu bratu!

Wszyscy trzej wyciągnęli rękę do Filipa; dwaj starsi nieśmiało, najmłodszy aż nazbyt zdecydowanym ruchem. Filipa uderzyło coś niesamowitego w tym chłopcu. Wszyscy trzej byli uderzająco do siebie podobni. Włosy ich były jasnorude, oczy jasnozielone. Twarze mieli pociągłe i rysy ostre; ich nosy, o szczególnie pięknym i dumnym rysunku, miały delikatnie wykrojone nozdrza. Filip męczył się, by przypomnieć sobie, do kogo był podobny najstarszy z nich, Conway. Było w nim podobieństwo do kogoś, kogo znał dobrze. Aż nagle odkrył, że chłopiec był żywym obrazem waleta karo w jego ulubionej talii kart!

– Przypatrzcie się im! – zawołał Renny Court, pogardliwym ruchem ręki wskazując na dwóch starszych chłopców. – Skompromitowali mnie haniebnie! Odesłano ich do domu z angielskiej szkoły, bo rzucili się na jednego z profesorów! Wziąłem ich za łby i tłukłem jeden o drugi, ale to nie zmieniło rzeczy; mam ich znowu na karku i Bóg jeden wie, co z nimi robić! Chyba zagonię ich do roboty w stajniach albo w polu. Do tego tylko mogą być zdolni! Bo musisz wiedzieć – zwrócił się do Filipa – że mam jeszcze dwóch starszych synów, także przystojnych chłopców. Ale co do tych dwóch, to moja żona byłaby dobrze zrobiła, gdyby wzięła na wstrzymanie, nim ich urodziła!

Conway i Szolto podśmiewali się z miną łobuzów, a młody Tim zarzucił znów ręce na szyję Adelinie i zaczął ją ściskać.

– O, jak to cudownie mieć cię znowu w domu! – mówił. – Przygotowałem sobie różne piękne rzeczy, żeby ci je opowiedzieć, ale teraz wyleciały mi wszystkie z głowy i mogę się tylko cieszyć tobą!

– E, co ty tam masz do opowiadania! – przerwał mu ojciec. – Same psoty, łotrostwa i chytre kłamstwa od rana do wieczora! Kapitanie Whiteoak, masz tylko jedno dziecko. Daj sobie spokój i nie miej ich więcej! Dzieci, nie co innego, napędzają zgryzotą mój rudy łeb!

Lady Honoria przerwała mu. Czas już było zatroszczyć się o wygodę przybyłych! Zaprowadziła ich sama do przygotowanych dla nich pokoi. Goście wykąpali się, przebrali i zeszli do jadalni.

Żonaty syn Courtów, który mieszkał niedaleko, zdążył jeszcze przyjechać na obiad. Był to piękny, smagły człowiek. Przyjechał na wierzchowcu, którego kupił tego właśnie dnia i na którym zamierzał wziąć udział w wyścigach w Dublinie. Wszyscy obstąpili konia i zachwycali się jego wyglądem. Było widoczne, że ten właśnie syn był chwilowo faworytem ojca. Nie mógł dość nachwalić się go jako znakomitego jeźdźca i świetnego znawcę w handlu końmi.

Jadalnia posiadała pewnego rodzaju wspaniałość, a obiad podawało dwóch lokai w liberiach. Jedzenie i wino były dobre i w miarę jak obiad postępował, Filip zaczął czuć się bardziej swojsko w gronie swych nowych krewnych. Wszyscy mówili i śmiali się na wyścigi. Nawet dwaj chłopcy zapomnieli o niełasce, w jaką popadli, i brali udział w rozmowie. Lecz ilekroć ojciec rzucił w ich stronę surowe spojrzenie, cichli i przez chwilę nie było ich słychać. Do stołu przysiadł się również starszy dżentelmen, niejaki pan O’Regan. Mówił mało, pił za to dużo. Adelina powiedziała później Filipowi, że był to stary przyjaciel rodziny, który pożyczył im kiedyś znaczną sumę, a ponieważ nie mógł doczekać się spłacenia tego długu, przyjechał i zamieszkał u nich. Twarz pana O’Regana była chmurna, a raczej nosiła wyraz ostrożnego zaabsorbowania, jak gdyby obliczał z chorobliwym zainteresowaniem ciągłe umniejszanie się długu, który Renny Court zaciągnął u niego. Renny Court, ze swej strony, traktował swego gościa z pewnego rodzaju jowialnością, zmieszaną z okrucieństwem. I tak na przykład nalegał nań, by jadł i pił jak najwięcej, równocześnie wypytując go troskliwie o stan jego zdrowia. Panu O’Reganowi zdawała się nie w smak ta życzliwość dłużnika i nie dawał ścisłych odpowiedzi na jego pytania. „O miewam sięnieźle – mówił. – Potrwam jeszcze, potrwam…” – ale nie mówił bliżej, do jakiego kresu.

Renny Court nie należał do tych dziedziców irlandzkich, którzy puszczali swe ziemie w dzierżawę, by zamieszkać w Anglii i żyć tam z czynszów płynących z niszczejącego powoli majątku. Nie zatrudniał też u siebie niesumiennych rządców, lecz sam osobiście zajmował się interesami swego majątku, znając każdego mężczyznę, kobietę czy dziecko zamieszkałych w jego obrębie.

Pobyt Whiteoaków w County Meath upływał miło, z wyjątkiem kilku gorących starć między Adeliną a jej ojcem. Prawdę mówiąc, nie byli oni w stanie przebywać dłużej razem, żeby nie doszło do kolizji między wolą jednego a wolą drugiego. Adelina była jedynym dzieckiem Renny’ego, które nie bało się go i kochało go też mniej, niż kochała reszta dzieci. Przywiązana była raczej do matki, z którą rozstanie ją przerażało. Lady Honoria nie mogła nawet w ogóle mówić bez łez o ich wyjeździe do Kanady. Co się zaś tyczy Renny’ego Courta, to ten nie krępował się, by wyrażać swą pogardę dla całego tego planu.

– Cóż to za życie dla dżentelmena! – mawiał gwałtownie. – Bo i cóż tam zastaniecie? Nic, tylko niedostatek i niewygodę! To nie jest miejsce odpowiednie dla takiej dziewczyny jak Adelina!

– Jadę tam chętnie – przerywała mu córka. – Moim zdaniem wspaniale będziemy tam żyli!

– A cóż ty wiesz o życiu tamtejszym?

– Na pewno więcej od ciebie! Filip miał listy od swego stryja, w których opisywał mu życie w Quebecu. Zna on również niejakiego pułkownika Vaughana, który mieszka w prowincji Ontario i bardzo mu się tam podoba.

– Mieszka w Ontario i bardzo mu się tam podoba! – powtarzał ojciec, wlepiając w nią przenikliwe spojrzenie. – A czy pułkownik Vaughan z Ontario mówił Filipowi, jak wyglądają tamtejsze drogi? Czy mówił mu o wężach i komarach, i dzikich zwierzętach spragnionych twojej krwi? Znam człowieka, który zajechał tam z żoną do jednego z najlepszych hoteli. Na środku pokoju zastali błotnistą kałużę, a pod łóżkiem przez całą noc skrzeczała im żaba! Żona tego jegomościa była tym tak przerażona, że następne dziecko, jakie na świat wydała, miało całkiem żabią twarz! No i co powiesz na to, Adelino? – spytał, uśmiechając się do niej ze złośliwym triumfem.

– Jeżeli mówisz tu o panu Mac Creadym – odparła – to żona jego nie potrzebowała jeździć aż do Ontario, żeby mieć dziecko z żabią twarzą. Wystarczy sam pan Mac Cready, żeby…

– Pan Mac Cready miał najpiękniejsze rysy w całym hrabstwie! – oponował Renny Court.

– A ja twierdzę, że miał żabią gębę!

Filip wmieszał się do rozmowy:

– Adelina i ja puściliśmy się w drogę do Nowego Świata i żadne namowy nie odwiodą nas od tego. Jak pan wie, stryj pozostawił mi piękną posiadłość w Quebecu. Muszę jechać tam, by jej doglądać. Jeżeli to, co pisał, jest prawdą, w mieście tym znajdziemy bardzo przyzwoite towarzystwo. Poza tym okolica Quebecu obfituje w najwspanialsze tereny do polowania, a pobliskie rzeki dostarczają połowów, o jakich tylko dusza może zamarzyć.

– Wrócicie tu, nim rok minie! – oświadczył Renny Court.

– Zobaczymy! – upierał się Filip i szeroko rozwarte, niebieskie oczy błyskały wojowniczo, kiedy patrzył na teścia.

Obaj chłopcy, Conway i Szolto, zapalili się do myśli, by towarzyszyć Whiteoakom do Kanady. Perspektywa życia w nowym, półdzikim kraju, z dala od ojcowskiej władzy, upajała ich. Nie potrafili mówić o niczym innym. Oblegali Adelinę, błagając ją, by zgodziła się połączyć ich los ze swoim. Adelinie podobał się ten projekt. Kanada nie wyda się jej tak daleką, myślała, gdy będzie miała dwu braci ze sobą. Co dziwniejsze, lady Honoria nie sprzeciwiała się temu. Nacierpiała się tyle wskutek niesnasek z mężem z ich powodu, że myśl o rozstaniu z nimi nie trapiła jej zbytnio. Obiecywali zresztą, że wrócą po roku. Renny Court zaś rad byłby pozbyć się kłopotu, jaki mu ci dwaj sprawiali. Filipowi nie bardzo uśmiechała się myśl brania na siebie takiej odpowiedzialności; lecz by przypodobać się Adelinie, godził się zabrać ich z sobą. Czuł się na siłach pokierować lepiej chłopcami, niż udawało się to ich rodzicom. Z pewną sadystyczną przyjemnością myślał o dyscyplinie, jaką nałoży na nich, która miała uczynić z braci Adeliny prawdziwych mężczyzn.

Nawet mały Tim mówił o wyemigrowaniu do Nowego Świata, ale nikt nie brał tego oczywiście na serio. Tim mówił z silnym irlandzkim akcentem; przebywał bowiem długo pod opieką swej starej niańki, która wychowywała go od najwcześniejszego dzieciństwa. Tim miał ładną twarzyczkę, ale było w niej coś dziwnego; był też tak demonstracyjnie przyjacielski względem Filipa, że ten ostatni czuł się tym zażenowany. Widać było, że jakaś surowa uwaga ojca przejmuje chłopca trwogą, jednak za chwilę już słyszało się jego beztroski śmiech. Miał płowoblond włosy, usiane piegami policzki i rzadko spotykane, piękne ręce. Filip odkrył, że ręce te były raczej lepkie, bowiem co chwila spostrzegał brak czegoś w swym pokoju; raz były to złote spinki do mankietów, to znów jedna z najpiękniejszych jego krawatek, to pistolety o wykładanej perłową masą rękojeści, to złoty scyzoryk. Przedmioty te zwracała mu Adelina, znajdowała je w pokoju Tima. Lecz Adelina nie brała tego do serca; oświadczyła mu spokojnie że Tim po prostu nie może oprzeć się pokusie. Ale Filipa gniewało to i nie mógł się z tym pogodzić.

Prawdę powiedziawszy, im dłużej przebywał wśród rodziny żony, tym mniej sympatyczni wydawali mu się jej członkowie, z jednym tylko wyjątkiem lady Honorii. Odczuwał, że Repny Court, mimo owego przywiązania do swojej ziemi i swoich ludzi, o którym tyle gardłował, w gruncie rzeczy źle się obchodził tak z jedną, jak i z drugimi. Za dużo czasu i pieniędzy trwoniono tu również na polowanie z przeszkodami. Co do polityki zaś, prawie że nie śmieli zaczepiać o ten temat, tak dalece byli przeciwnych zapatrywań. Renny Court lubił jednak podszczuwać pana O’Regana, a ten zaczynał rozwodzić się nad niesprawiedliwościami, jakich dopuszczała się Anglia w stosunku do Irlandii. Filip nie był w stanie bronić skutecznie swej ojczyzny; stary dżentelmen bywał naprawdę zbyt arogancki, a na dobitkę był jeszcze głuchy, co utrudniało bardzo wszelką dyskusję. Pan O’Regan zasiadał wtedy przy płonącym kominku, opierał swą zaognioną po sutym obiedzie twarz na czarnej gałce laski – co robiło wrażenie spłonionego gniewem słońca, wyglądającego sponad czarnej, brzemiennej piorunami chmury – i z ust jego toczył się strumień gwałtownych słów.

Wszystko to w sumie stwarzało zbyt napiętą atmosferę w domu, by dało się długo wytrzymać. Filip i Adelina przyjęli zaproszenie jednego z kuzynów, Corrigana Courta, który mieszkał niedaleko, i wybrali się doń konno na krótkie odwiedziny. Wyjechali w piękny wiosenny poranek, pozostawiając Augustę, jej niańkę i Boneya pod opieką lady Honorii. Renny Court towarzyszył im na płochliwej siwej klaczy, która tańczyła przez całą drogę po błotnistym gościńcu, robiąc wszystko, co było w jej mocy, by znarowić ich wierzchowce.

Długa aleja wjazdowa, wysadzona lipami, wiodła do domu kuzyna – okazałej siedziby, z dwoma obrośniętymi bluszczem wieżyczkami po bokach. Liczne okna błyszczały, odbijając wiosenne słońce. Gospodarze wyszli na taras, by przywitać gości. Corrigan Court był żonaty ze swoją kuzynką. Lecz małżonkowie nie byli zgoła podobni do siebie. On był smagły, miał wysoko sklepione czoło, minę dumną i wyraz oczu apatyczny. Ona była rumianą, pełną energii blondynką. Nie mieli dzieci, mimo iż pobrali się kilka lat temu. Pragnęli bardzo mieć syna. Brygida Courtu ściskała serdecznie Adelinę, kiedy ta zsiadła z konia.

– Jak się masz, droga Adelino! Jakże się cieszę, że cię widzę – wołała. – A to twój mąż! Jakże pięknie dobraną tworzycie parę! Witamy was, witamy serdecznie!

– O Biddy! Jak to miło, że widzimy się znowu! – mówiła Adelina, odpowiadając gorącym uściskiem na uścisk tamtej. Lecz Filip miał wrażenie, że obie panie w rzeczywistości dalekie były od żywienia dla siebie sympatii, którą tak żywo markowały.

Posypały się tysięczne pytania na temat podróży i planów osiedlenia się w Kanadzie. Renny Court oczywiście, nie ominął sposobności, by dyskredytować ich zamiar.

Wieczorem, na obiad, zjawił się jeszcze jeden gość: był nim stary lord Killiekeggan, dziadek ze strony matki Adeliny. Był to piękny, starszy pan. Bawiło Filipa, kiedy patrzył na Adelinę, stojącą między dziadkiem a ojcem, bo będąc podobną do jednego i do drugiego, potrafiła wziąć od każdego z nich to, co było w nich najlepszego. Jakże ślicznie wygląda w tej żółtej, atłasowej sukni wieczorowej! – myślał. Żadna kobieta nie może się z nią równać!

Rozmowa przy stole obracała się wokoło polowania z przeszkodami. W tym punkcie zapatrywania starego markiza i jego zięcia były najzupełniej zgodne. Żaden z nich nie interesował się sprawami wojskowymi, które również nie zajmowały gospodarza. W ogóle Corrigan Court trzymał się raczej z dala od rozmowy, jakby chciał zaznaczyć, że osobiste jego zainteresowania sięgały wyższego, intelektualnego poziomu. Panowie pozostali po obiedzie w jadalni, pijąc sporo, bowiem portwajn podany przez gospodarza był znakomity. Przechodząc z gospodynią do salonu, Adelina zatrzymała się zdumiona przed obrazkiem, który wisiał na ciemnej boazerii holu. Wszystkie inne portrety przedstawiały mężczyzn w strojach myśliwskich, w aksamitnych, dworskich szalach lub w zbrojach. Ten jednak obrazek byt portretem małej, ośmioletniej dziewczynki; świeża jak kwiat twarzyczka jej występowała na tle wieńca kasztanowatych włosów.

– Ależ to jestem ja! – krzyknęła Adelina. – Chciałabym bardzo wiedzieć, Biddy, co ja tu robię?

Brygida Court zawahała się chwileczkę, zakłopotana.

– To obrazek Corry’ego. Twój ojciec winien mu był pieniądze i jako spłatę dał mu ten portret Nie żeby pokrywał dług – o, daleko do tego! Chodźmy, Adelino, okropnie tu wieje.

Lecz Adelina stała jak rażona piorunem. Porwała świecę, która była na jednej ze skrzyń, i podniosła ją tak, że płomień oświetlił jasno twarzyczkę na portrecie.

– Jakaż ja byłam śliczna! – zawołała. – Ta cudna twarzyczka! Jakie to haniebne ze strony mego ojca, że taki skarb podarował Corry’emu! – I, odwracając się do kuzynki, zapytała: – Ile wynosił dług?

– Nie wiem – odrzekła Brygida. – Wiem tylko, że wynosił dwa razy więcej, niż wart jest ten portret.

– W takim razie dług ten musiał być kolosalny, bo portret malował jeden z najlepszych malarzy żyjących wówczas.

– Chętnie zwrócimy ci portret, o ile spłacisz dług twego ojca – rzekła Brygida.

– Płacę tylko moje długi. Ale tak bardzo chciałabym mieć ten portrecik! Byłoby tak miło zabrać go do Kanady i zawiesić obok mego ostatniego portretu. Mówiłam ci, że kazałam sportretować się teraz.

– Myślę, Adelino, że nie przestaniesz zamawiać swoich portretów, nawet gdybyś dożyła stu lat! Ten ostatni właśnie chciałabym widzieć. Przypuszczam, że będziesz wtedy nadal porywająco piękna.

– Tego nie wiem, ale że będę jeszcze wówczas chodziła po tej ziemi, tego jestem pewna. A wątpię, czy uda ci się to samo – odcięła się Adelina.

Ze świecą w ręku przeszła z powrotem hol i z trzaskiem otworzyła drzwi jadalni. Czterej panowie siedzieli, rozmawiając spokojnie. Płomień kominka rzucał na nich łagodne światło, bo świece już przygasały. Lord Killiekeggan nieco drżącą ręką nalewał właśnie wina do swego kieliszka.

– Dziwny z ciebie ojciec – zawołała Adelina z progu, przeszywając ojca spojrzeniem – żeby oddawać portret własnego dziecka na spłatę nędznego długu, niewartego nawet złoconej ramy, w jaką jest oprawiony. Idę sobie holem, aż tu nagle spostrzegam go na ścianie! Miałam wrażenie, że portret płacze ze wstydu, iż każą mu wisieć tutaj. Ja sama byłam tak zawstydzona, że o mało nie wypuściłam świecy z rąk. Pamiętam przecież, jak matka wzięła mnie z sobą do Dublina, żeby mnie kazać namalować. Pamiętam, jak ten wielki artysta dał mi kwiaty i cukierki, żebym spokojnie siedziała. Pamiętam, że miałam na sobie wtedy ten śliczny naszyjnik, który mi podarowała babka! Dziadku, czyś ty wiedział o tym, że ojciec zrobił coś podobnego?

– Czy ta dziewczyna oszalała? – zapytał Killiekeggan, zwracając się do zięcia.

– Nie, tylko wpadła w pasję. Dość tego – rzekł ostro do córki. – Obrazek ten niewart tyle hałasu.

– Niewart! – krzyknęła. – Mało więc wiesz o jego wartości. Kiedy powiedziałam teraz w Londynie malarzowi, który robił mój portret, że w dzieciństwie malował mnie ten artysta, powiedział, że z ochotą pojechałby, choć to daleka droga, do County Meath, by zobaczyć ten portret!

– A jak się nazywał ten wielki artysta, Adelino? – zapytał nagle Corrigan Court.

Przez chwilę Adelina wpatrywała się w niego oniemiała, z na wpół otwartymi ustami. Potem podniosła rękę, ścisnęła palcami czoło i rzekła z żalem:

– Wybiłeś mi to nazwisko z pamięci, Corry. Przed chwilą je miałam…, a nie mogę przypomnieć sobie… Ale mówiłam ci o nim często, prawda, Filip? – zwróciła się do męża.

– Tak – odrzekł Filip – bardzo często.

– A pan zapomniał go także? – pytał dalej Corrigan.

– Tak, umknęło mi z pamięci.

– Wystarczyłoby mi rzucić okiem na portret, choćby z odległości, a przypomniałabym sobie – rzekła Adelina.

I wróciła ze świecą do holu. Czterej panowie powstali i poszli za nią, przy czym stary markiz nie zapomniał zabrać ze sobą swego kieliszka. Na jakieś dziesięć kroków od portretu Adelina zatrzymała się i wytężyła oczy, wpatrując się w jego dolne rogi, a miała niezwykle dobry wzrok.

– Nie mogłabym przecież nie odczytać tego podpisu z tej odległości, nieprawdaż? – spytała.

– Nie – odparł Corry – nawet gdybyś nos przyłożyła do płótna, nie znajdziesz żadnego podpisu. Albo artysta nie uważał portretu za dość dobry, by wart był podpisu, albo wstydził się swego nazwiska.

Adelina ledwo powstrzymała się, by mu nie rzucić lichtarza na głowę.

– To ty zamalowałeś podpis, Corry Court! – krzyknęła. – Zamalowałeś go, by zataić wielką wartość tego portretu! Wiedziałeś, że gdyby zobaczył go jakiś znawca, powiedziałby mojemu ojcu o tej twojej szacherce!

Renny Court obrzucił podejrzliwym spojrzeniem kuzyna. Wziął świecę z rąk Adeliny i, przybliżywszy ją do obrazka, począł badać oba jego dolne rogi.

– Tu jest jakiś dziwny placek z farby – rzekł po chwili.

– Tak – zawołała Adelina – właśnie w miejscu, gdzie był podpis. Widzę go, miał taki śliczny, ozdobny zakrętas. Ale przypomnę sobie to nazwisko, przypomnę je sobie na pewno, za chwilę!

– Portret nie był nigdy podpisany – upierał się Corry. – Ty sama wiesz o tym najlepiej. Ale to jest ładny obrazek i podobał mi się zawsze. Więc kiedy twój ojciec zaproponował mi tę transakcję, wziąłem go. Wiedziałem zresztą, że ponadto nie wydostanę nic od niego na spłatę mego długu.

– Ach, ojcze, jak mogłeś to zrobić! – rzekła żałośnie Adelina i łzy zabłysły w jej oczach. – Niczego nie pragnęłabym tak bardzo, jak tego portretu. Właśnie miałam poprosić cię, żebyś mi go dał jako prezencik ślubny. Pisałeś przecież do Indii, że nie stać cię na to, by dać mi wiele z okazji mego ślubu.

– Niewiele! – krzyknął Renny Court. – A przecież siedzę w długach po uszy przez twoją wyprawę! Jeśli ci tak na tym portrecie zależy, to kup go sobie. Masz przecież te pieniądze po babce!

– Nie mam zamiaru rozstawać się z nim – rzekł Corry.

Adelina zwróciła się doń z czarującym uśmiechem:

– Ciągle więc jeszcze kochasz się we mnie, Corry!

Zamienili spojrzenia. Corry się zaczerwienił. Adelina patrzyła na niego z przyjaznym współczuciem.

– Zachowaj go więc, mój drogi. Będzie mi miło pomyśleć, że masz go tu i że będzie przypominał tobie i Biddy mnie.

– O, ja niełatwo zapomnę o tobie – powiedziała ostro Brygida. – Gdziekolwiek się zjawisz, wnosisz zamieszanie!

– Sza, dziewczynki! Sza! – wmieszał się lord Killiekeggan. – Nie kłóćcie się, gniew piękności szkodzi!