Saga rodu Whiteoaków 11 - Żniwa Whiteoaków - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 11 - Żniwa Whiteoaków E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy! Czy uda się udowodnić żonie swą lojalność, nim ona złoży pozew o rozwód? Jak zrozumieć kogoś, kto zrywa zaręczyny i nagle wstępuje do zakonu? Renny boryka się z problemami w małżeństwie, nie umie rozmawiać z oskarżającą go o niewierność Alayne. Spokój w Jalnie zakłóca też Finch, który wraz z żoną wrócił z miesiąca miodowego. Obawy Renny'ego wzbudza dziwne zachowanie Wakefielda: czemu rozstał się z Pauliną Lebraux i chce wieść zakonne życie? Jest to 11 część cyklu ,,Rodzina Whiteoaków", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli lubisz pełne emocji opowieści rodzinne i urzekają cię opisy dziewiczej przyrody w Kanadzie, oto lektura idealna właśnie dla ciebie.,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 364

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 11 - Żniwa Whiteoaków

Tłumaczenie Wacława Komarnicka

Saga

Saga rodu Whiteoaków 11 - Żniwa Whiteoaków

 

Tłumaczenie Wacława Komarnicka

 

Tytuł oryginału Whiteoak Harvest

 

Język oryginału angielski

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©1991, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410554 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Chmury na horyzoncie

Właściciela samochodu turystycznego interesowała stacja benzynowa, w której nabywał właśnie świeży zapas paliwa, żonę jego jednak bardziej interesował obsługujący ich młody człowiek. Studiowała w swoim czasie malarstwo i teraz mówiła sobie w duchu, że nigdy jeszcze nie spotkała modela, który by równie silnie przemawiał do jej wyobraźni. Przyłapała się na pragnieniu ujrzenia go na podium w pozie najlepiej uwydatniającej jego smukłe, ale muskularne ciało i piękną głowę, pokrytą kędzierzawymi włosami. Trąciła męża łokciem i spojrzeniem skierowała jego uwagę ze stacji benzynowej na jej właściciela.

– Opływowe linie – zauważył mąż od niechcenia.

– Spójrz na jego ręce – szepnęła żona.

– Hm, hm – mruknął.

– I na jego rzęsy.

– Za długie.

Młodzieniec zakręcił kran i zwrócił się do kierowcy:

– Wyniesie to dwa dolary – powiedział uprzejmie. Gdy turysta wyciągnął portfel, dodał: – Zrobił pan spory dystans; rejestracja jest z Teksasu, prawda?

– Tak, zrobiliśmy długą wycieczkę, ale jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. Tu są bardzo ładne okolice.

Młody człowiek uśmiechnął się, chowając pieniądze do kieszeni.

– Myślę, że tak – odparł – chociaż ja nie mogę o tym nic powiedzieć. Nigdy nie byłem w innej miejscowości.

– Całe życie mieszkał pan tutaj, hę?

– Całe życie. Zawsze bardzo chciałem podróżować, ale nigdy nie mogłem sobie na to pozwolić.

– Och, ma pan jeszcze dużo czasu przed sobą – zauważył automobilista, zazdrosnym nieco spojrzeniem obrzucając smukłą postać chłopca.

Żona jego wtrąciła:

– Powinien pan pójść do filmu. Zarobiłby pan dużo pieniędzy.

– Wprost przeciwnie, żenię się niedługo.

– Doprawdy? – zawołała pani. – Ależ pan chyba żartuje! Przecież jest pan taki młody.

– Jestem zdania, że wczesne małżeństwo będzie dla mnie najlepsze – odparł chłopiec z poważną miną.

– No – powiedział automobilista, zapuszczając motor – życzę panu szczęścia.

– To pańska narzeczona powinna być szczęśliwa! – dodała jego żona.

Właściciel stacji benzynowej złożył ukłon.

– Dziękuję bardzo – odpowiedział.

– Podoba mi się pański domek – rzekł automobilista. – Wygląda, jak gdyby tutaj dawniej była kuźnia.

– Tak też było. Należała do pewnego staruszka, nazwiskiem Chalk. Jako mały chłopiec często przyprowadzałem tutaj swojego kuca do podkucia. Teraz syn kowala pracuje ze mną.

– Przypuszczam, że ta droga bardzo się zmieniła od tego czasu.

– Och, tak, poprawia się ostatnio bardzo. Mam mnóstwo klientów. – Żywe oczy chłopca patrzyły ufnie w oczy przejezdnych.

W tej chwili z pobliskiego domku wyszedł wysoki mężczyzna, przerzucił długie nogi przez ogrodzenie i z nieprzyjaznym spojrzeniem zbliżył się do stacji benzynowej. Za nim biegły dwa stare spaniele i bardzo młody cairn terier.

Żona automobilisty spojrzała na szyld nad niskim, kamiennym gankiem i powtórzyła na głos:

– W. Whiteoak „Reperacje samochodów”.

Młody człowiek znów złożył staroświecki ukłon.

– Mam nadzieję, że mnie państwo jeszcze kiedyś odwiedzą.

– Bez wątpienia, jeżeli tylko będziemy w tych stronach. I niech pan posłucha mojej rady i jedzie do Hollywood.

W chwili, gdy samochód ruszał, jeden ze spanieli szczeknął arogancko, ale słabiutko, i wybiegł ciężko przed wóz. Pan jego skoczył mu na ratunek i automobilista tylko przez gwałtowny skręt w bok uniknął wypadku. Ruszając dalej, rzucił wściekłe spojrzenie na psa i mężczyznę. W odpowiedzi na to właściciel spaniela uśmiechnął się drwiąco, pies zaś machnął ogonem, mimo ślepoty zdając sobie sprawę, że stał się ośrodkiem zainteresowania. Odwrócił pysk, liżąc rękę swego pana, i z wyraźną satysfakcją słuchał serii dobrze dobranych przekleństw.

Wakefield Whiteoak zauważył z wyrzutem:

– Jeżeli tu ktoś ma wymyślać, to mam wrażenie, że przede wszystkim ja. Nie lubię, kiedy moi klienci odjeżdżają z takim niekorzystnym wrażeniem.

Na twarzy starszego brata ukazał się wyraz jak gdyby skruchy, zawołał jednak drwiąco:

– Twoi klienci! A to mi się podoba!

– Mnie się także podoba – odparł spokojnie Wakefield – gdyż są znacznie bardziej klientami niż kupującymi. Stosunek nasz zwykle bywa intymny. Pomagam im i udzielam dobrych rad. Mógłbym ich niekiedy nazwać nawet pacjentami, przyjeżdżają do mnie bowiem z motorami zepsutymi albo bezsilnymi z braku benzyny. Przypominają wówczas chorych ludzi, odjeżdżają zaś ode mnie zdrowi i w doskonałych humorach.

– Lubisz dźwięk własnego głosu, co? Powinieneś był zostać prawnikiem. Ja, naturalnie, zawsze chciałem, żebyś został duchownym. Byłbyś pierwszorzędnym duszpasterzem i wszystkie kobiety biegałyby na twoje kazania.

– Wydaje mi się to mało poważne – odparł niechętnie Wakefield. Przytrzymał ślepego spaniela za obrożę, gdy po drodze przejechał pędem samochód ciężarowy.

– Powinieneś trzymać Merlina na smyczy, Renny. Na pewno któregoś dnia spowoduje jakiś wypadek.

– Bzdury! Merlin nigdy nie odstępuje mnie ani na krok. To ten idiota ze sportowego samochodu był winien. Do nogi, Merlin! Do nogi, Flossie! Gdzie u licha podział się ten szczeniak?

Obaj bracia zaczęli go szukać i znaleźli wreszcie na stacji nad kałużą oliwy. Renny wsadził pieska pod pachę i spojrzał na poczerniały sufit, gdzie wciąż jeszcze widniały dwie przybite gwoździami podkowy.

– Wydaje mi się, że zaledwie wczoraj przywiozłem cię tutaj na przodzie siodła, żebyś popatrzył, jak Chalk podkuwa mojego wierzchowca. Przykro mi patrzeć na to, co się stało z kuźnią.

– Trudno, wszystko się zmienia – rzekł Wakefield. – Na przykład zamiast sklepu ze słodyczami pani Brawn teraz jest kawiarnia. Pamiętam, jak wydawałem u pani Brawn wszystkie miedziaki, jakie miałem i jak raz dostałem okropne lanie za to, że wydałem tam jakieś nieuczciwą drogą zdobyte pieniądze. Ale nie psuję sobie humoru takimi wspomnieniami. Jak powiada Szekspir: „Nie obciążajmy pamięci minionymi troskami”.

Jak Wakefield przewidywał, cytat ten wprawił starszego brata w zakłopotanie. Wakefield zresztą dopiero dziś z rana wyczytał go w kalendarzu z cytatami, który dostał od siostry na Gwiazdkę i postarał się jak najprędzej go użyć, zanim go zapomni.

Po chwili zauważył dyktatorskim tonem:

– Ale doprawdy powinieneś dopilnować rynien na tym budynku. Ta z tyłu jest całkiem zniszczona i ziemię pod nią zupełnie rozmywa. Chodź, zobacz.

Na wzmiankę o reperacjach zakłopotanie Renny’ego Whiteoaka ustąpiło miejsca wyniosłemu milczeniu. Poszedł za bratem i bez specjalnego zainteresowania obejrzał złamaną rynnę. Psy zaczęły ryć ziemię w zagłębieniu, utworzonym przez ściekającą wodę.

Renny powiedział nagle:

– Obiecałem właśnie pani Wigle, że naprawię jej dach.

Wakefield wzruszył ramionami.

– Właśnie tak sobie pomyślałem, kiedy zobaczyłem, że stamtąd wracasz. Biedna pani Wigle! Regularnie każdej wiosny obiecujesz jej nowy dach.

– Załata się go kilkoma starymi dachówkami – odparł swobodnie Renny.

– A co będzie z moją rynną?

– Przyślę tu człowieka, żeby ją obejrzał.

Wakefield musiał zadowolić się obietnicą.

– Czy idziesz do domu? – zapytał.

Renny spojrzał na zegarek, który miał na ręce.

– Muszę wstąpić do kawiarni. Tam też trzeba porobić pewne reperacje. Na wiosnę ma się największe wydatki. Chcesz iść ze mną?

Wakefield chciał. Zawsze pragnął iść tam, dokąd szedł starszy brat. Renny był dla niego ojcem i to znacznie bardziej pobłażliwym niż większość ojców.

Ruszyli ścieżką, która wiła się obok drogi. Z młodej, zielonej trawy wyglądały świeże kwiaty. Na niebie nie było słońca, ale nie było też chmur. Mały ptaszek o cienkim głosiku przelatywał z drzewa na drzewo, jak gdyby towarzyszył braciom.

Zatrzymali się na chwilę przed kościołem, zbudowanym przez ich dziadka, kapitana Filipa Whiteoaka, przeszło osiemdziesiąt lat temu. Posłuchali szmeru strumyka, biegnącego przez cmentarz, gdzie leżał ich ojciec, jego dwie żony, dwoje małych braciszków i siostrzyczka, jeden dorosły brat oraz dziadkowie. Kościół na swoim wzgórzu wyglądał równie wyniośle, jak w dawnych czasach, gdy pierwotna puszcza otaczała go ze wszystkich stron i tylko nierówna ścieżka, wydeptana stopami Whiteoaków, ich sąsiadów i dzierżawców, prowadziła do jego drzwi. Stał na szczycie, niby niezwyciężona twierdza. Renny kochał ten budynek, ale raczej jako sanktuarium rodzinne, niż jako świątynię Boga. Bolało go, że Wakefield, który miał wkrótce ożenić się z Pauliną Lebraux, katoliczką, przeszedł na jej wiarę. Nie przeciwstawiał się temu; popierał bowiem to małżeństwo, przy każdej jednak sposobności wspominał o zmianie. Teraz powiedział:

– Żałuję, że zostałeś wyznawcą papieża, Wake.

Używał tego terminu, słyszał go bowiem zawsze od babki, do której pod wieloma względami był podobny zarówno moralnie, jak i fizycznie.

Wakefield nie uchylał się wcale od dyskusji na ten temat, żywił bowiem nadzieję, że może uda mu się stać narzędziem nawrócenia głowy rodziny.

– Pewien jestem – odparł – że jeszcze będziesz się kiedyś z tego cieszył.

Renny wiedział, co teraz nastąpi i przerwał Wakefieldowi, wołając na psy. Ale Wakefield zaczął już przemówienie i kontynuował je niezrażony tym, że Renny przyśpieszył kroku, aby uniemożliwić rozmowę. Dopiero kiedy powiedział:

– Największą wadą Kościoła anglikańskiego jest to, że nie jest święty…

Starszy brat odwrócił się i zawołał:

– Dla mnie jest dostatecznie święty i proszę cię, żebyś nic już o tym nie mówił!

– Trudno – rzekł Wakefield z rezygnacją – ale nadejdzie dzień…

– Już jesteśmy – przerwał mu Renny gwałtownie i skręcił do drzwi kawiarni.

Nad drzwiami wisiał wesoły szyld ze słowami: „Kawiarnia Pod Jaskrem”, wymalowanymi złotym i zielonym kolorem, wielki wazon jaskrów stał na oknie z żółtymi firankami, przewiązanymi zielonymi wstążkami. Wewnątrz stoły i krzesła również były wymalowane na zielono, na każdym stoliku leżał czysty, żółty obrus i stał wazonik z kilkoma jaskrami. W małej, oszklonej skrzynce spoczywały pudełka cukierków, przewiązane barwnymi wstążkami. Było tu pusto i tylko wielki, żółty kot wyprężył grzbiet na widok psów.

Gdy drzwi się otworzyły, zadzwonił dzwoneczek i po chwili ukazała się jasnowłosa, silnie zbudowana kobieta lat około czterdziestu, której pociągająca twarz łączyła w sobie siłę i lekkomyślność zarazem. Miała na sobie haftowany w jaskry kitel, w którym było jej nie do twarzy i mimo tak jaskrawej identyfikacji z kawiarnią, dziwnie nie pasowała do tego otoczenia. Była to Klara Lebraux, przyszła teściowa Wakefielda.

Uśmiechnęła się do niego czule, on zaś nachylił się i pocałował ją w policzek. Zamieniła z Rennym przyjacielskie, intymne spojrzenie. W jej oczach malowała się męska niemal swoboda, połączona z namiętną świadomością wdzięku jego twardej, szczupłej postaci i rzeźbionych, drapieżnych rysów, przy których młodzieńcza uroda Wakefielda bladła i traciła znaczenie.

Ciepły wyraz w oczach Renny’ego ustąpił miejsca rozbawieniu, gdy zawołał:

– Okropnie wyglądasz w tym fartuchu, Klaro!

– Wiem o tym – powiedziała – ale pasuje do kawiarni, a na mnie i tak nikt nie zwróci uwagi.

– Mnie się podoba – zauważył Wakefield – i uważam, że jest twarzowy.

– Krótko mówiąc – dodała Klara Lebraux – to pomysł Wakefielda.

– Zupełnie w jego guście! Wyglądasz znacznie lepiej w męskim kombinezonie, czyszcząc swoją stajnię.

Klara wzruszyła ramionami.

– I czuję się także znacznie lepiej. Ale… stajnie się nie opłacają i hodowla kur się nie opłaca, i hodowla lisów też się nie opłaca. Chętnie narażę się na śmieszność, byleby tylko kawiarnia dawała dochody.

Renny spoważniał.

– Musi dawać dochody – rzekł.

– Ale jak dotychczas nie pokrywa kosztów.

– Przecież otworzyłaś ją dopiero przed miesiącem. Sezon jeszcze się nie rozpoczął.

– Przysyłam tutaj co najmniej z tuzin moich klientów – zauważył Wakefield.

– I kilku z nich było. Wypytywali mnie o ciebie i mówili, że to wielka szkoda, żeby taki inteligentny młodzieniec zajmował się tak ordynarną pracą.

– Mam wrażenie, że inteligencja przydaje się do każdej pracy – odparł Wakefield. – Nawet jeżeli tę kawiarnię poprowadzić…

Klara przerwała mu:

– Mój Boże, nie mam przecież żadnej inteligencji!

– Czy miałaś tutaj jakichś gości? – zapytał Renny.

– Jeszcze nie, ale dziś jest sobota i mamy piękną pogodę, więc powinni jeszcze przyjść.

Kot skoczył teraz w pasji na jeden ze stolików, przewracając kwiaty i plując na oblegające go psy. Renny schwycił w locie wazonik. Wakefield wyrzucił za drzwi psy, kota zaś wypędzono do kuchni. Klara Lebraux roześmiała się wesoło.

– Teraz – powiedziała – musicie usiąść i napić się kawy. Właśnie jest świeżo zaparzona.

– I mogę zaświadczyć, że jest doskonała – rzekł Wakefield. – Codziennie z rana wstępuję tu na filiżankę, prawda, teściowo?

Renny nic nie powiedział, usiadł tylko, założył nogę na nogę i głaskał uszy szczenięcia. Klara poszła do kuchni, z której dolatywał apetyczny zapach świeżej kawy.

Po chwili Renny odezwał się:

– Muszę kupić pudełko cukierków Pauliny.

– Kup koniecznie – odparł Wakefield. – Jak dotychczas niewiele ich sprzedaje i to jej odbiera otuchę. Przynoszę te cukierki w prezencie wszystkim członkom rodziny, ilekroć wypadają ich urodziny, ale oni zawsze patrzą na nie znacząco, jak gdyby uważali, że kupując słodycze od Pauliny, wkładam po prostu pieniądze do własnej kieszeni. Te śmietankowe z migdałami są bardzo smaczne.

– Tak, kupię śmietankowe z migdałami.

Właścicielka kawiarni wróciła po chwili z kawą i biszkoptami na tacy. Postawiła na stoliku trzy filiżanki i usiadła razem z gośćmi.

Kawa była wrząca. Dwoje starszych popijało ją w milczeniu, podczas gdy Wakefield rozprawiał z ożywieniem o swojej pracy i bliskim ślubie. Oczy Renny’ego i Klary spotykały się niekiedy, jak gdyby każde z nich czerpało pewien spokój z obecności drugiego, następnie znów zwracały się na chłopca. Renny patrzył na niego z wyrozumiałą tkliwością. Klara zaś z lekkim rozdrażnieniem.

Wszyscy troje odwrócili się, gdy w drzwiach stanęła Paulina Lebraux.

– Nie wpuszczaj psów! – krzyknął Renny, jak do dziecka.

Wakefield skoczył jej żywo na spotkanie. Stała, uśmiechając się do nich wszystkich, smukła i ciemna, stanowiąca zupełne przeciwieństwo matki. W ręku trzymała paczkę, którą Klara natychmiast rozpoznała.

– Znowu cukierki, kochanie! – zawołała. – Ależ ja jeszcze nie sprzedałam tamtych.

Paulina się zmartwiła.

– Doprawdy, mamusiu? Mówiłaś mi przecież, że idą bardzo dobrze.

Renny wtrącił:

– Idą doskonale. To wspaniale, że przyniosłaś świeży zapas, bo tak się składa, że mam się zaraz zobaczyć z pewnym człowiekiem, który przypuszczalnie kupi ode mnie konia. Ma pięcioro dzieci i muszę im zanieść jakieś słodycze. Pięć dziewczynek – głos jego nabierał pewności – które ucieszą się bardzo, jeżeli dostaną każda po pudełeczku cukierków. To mi dopomoże przeprowadzić transakcję.

Paulina patrzyła na niego z powątpiewaniem.

– Czy pan jest tego pewien? – zapytała.

Wakefield wtrącił:

– Renny mówi absolutną prawdę. Właśnie zanim przyszliśmy tutaj, zastanawiał się, co ma zanieść tym dziewczynkom.

Czoło Pauliny się wygładziło.

– W takim razie cieszę się bardzo, że mam świeże cukierki.

– Nie, nie – przerwał Renny. – Ja wezmę ze starego zapasu. Przecież to są małe dzieci i wcale się na tym nie poznają.

Klara Lebraux wstała i wyjęła z oszklonej skrzynki pięć pudełek.

– Są jeszcze zupełnie świeże – powiedziała, podając je Renny’emu. Następnie włożyła do skrzynki cukierki przyniesione przez Paulinę.

– Czy napijesz się kawy, kochanie? – zapytała.

– Owszem, dziękuję, mamusiu.

Paulina usiadła przy stoliku, Klara zaś zastukała na pokojówkę. Renny wstał.

– Muszę już iść – oznajmił. Przypomniał sobie reperacje, o które prosiła Klara i pomyślał, że jeżeli odejdzie teraz, po tym hojnym uczynku, może ona nie zechce o nich przypominać.

– Komu mam zapłacić za cukierki? – zapytał.

– Mamusi, naturalnie – odparła Paulina wyniosłym tonem. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w istnienie pięciu spragnionych słodyczy dziewczynek, poza tym zaś od dawna nie czuła się swobodnie w towarzystwie Renny’ego.

Renny wyciągnął zniszczony portfel i wręczył Klarze trzy dolary. Pomachała nimi żartobliwie.

– Patrzcie, Paulina zarabia więcej ode mnie.

Ale Renny mylił się, sądząc, że w ten sposób uniknie rozmowy na niemiły dla niego temat. Klara przez kuchnię zaprowadziła go, aby obejrzał walący się kuchenny ganek. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do kawiarni weszła dobrze ubrana para. Wakefield natychmiast zaczął rozmawiać głośno z Pauliną:

– Kochanie – mówił – jakie to cudowne odkrycie, prawda? Pomyśleć tylko, że znaleźliśmy miejsce, gdzie podają taką kawę, taką herbatę i takie ciastka! I muszę ci kupić jeszcze jedno pudełko tych znakomitych czekoladek!

Paulina zaczerwieniła się i pochyliła głowę. Wake pod stołem przyciskał jej nogę.

Za drzwiami Renny zawołał:

– Prawdziwy urwis, jak mawiała babcia.

– Boże! Chciałabym, żeby byli szczęśliwi z Pauliną!

– Ależ na pewno będą szczęśliwi! – Renny powiedział to z tym większym zapałem, że sam wcale nie był tego pewien. – No, więc co z tym gankiem?

Była to drewniana przybudówka, która groziła teraz zawaleniem się z jednej strony. Przyglądał się jej w zamyśleniu.

– Trzeba będzie to tylko podeprzeć – rzekł z otuchą w głosie, którą jego dzierżawcy znali tak dobrze.

– Czy nie sądzisz, że powinno się zrobić nowy ganek?

– Owszem – odparł, po czym dodał poważnym tonem: – Ale, Klaro, gdybyś wiedziała, jak mi teraz ciężko z pieniędzmi, to nie prosiłabyś nawet o to. W zeszłym miesiącu musiałem zapłacić procent od hipoteki i ledwo udało mi się zebrać tę sumę. Jestem spłukany do cna, a w stajniach i w zabudowaniach farmy trzeba porobić niezbędne naprawy.

– Wiem o tym – przyznała Klara. – To okropne. Ale jeżeli tylko każesz podeprzeć ten ganek, mnie to już zupełnie wystarczy. W tym stanie jest po prostu niebezpieczny.

– Zajmę się tym – rzekł. – Zrobię to sam. Nie potrzeba tu wcale robotników, bo dam sobie doskonale radę. Tu tylko trzeba podeprzeć.

Dostrzegł grubą kłodę, leżącą wśród drewnianych skrzynek w kącie podwórka.

– Musimy uprzątnąć te rupiecie i zrobić tutaj ładny ogródek. – Wyciągnął kłodę i przyniósł ją przed ganek. – Teraz ja podniosę ganek, a ty wtoczysz kłodę pod ten róg. – Mówiąc to, zdjął marynarkę.

– Nie możesz tego sam robić! Poderwiesz się! Pozwól mi zawołać Wakefielda.

– Nie, nie, mógłby sobie jeszcze nadwerężyć serce! Rób, co ci mówię, kobieto!

Jego rozkazujący ton ubawił ją, ale też odniósł zamierzony skutek. Zdjęła swój barwny kitel, położyła go obok marynarki Renny’ego i chwyciła kłodę obydwiema rękami. Wciąż jednak mruczała do siebie:

– Nie powinien tego robić! Nie powinien! Nie ma prawa nawet próbować.

Pochylając szczupłe plecy, Renny zebrał wszystkie siły i jednym szarpnięciem podniósł róg ganku, podpierając go ramieniem.

– Teraz – powiedział przez zęby – wtocz tam kłodę, do diabła!

Klara wsunęła belkę pod ganek, po czym Renny opuścił go ostrożnie. Gdy się wyprostował, oddychał z trudem. Pionowa żyła na jego czole wyglądała jak bicz. Uśmiechnął się do Klary z triumfem, ściskając jednak ręką jedno ramię.

– A co ci mówiłem? – zawołał. – Stoi teraz pewnie, jak skała. Musisz tylko zasadzić tutaj jakieś wino, albo pnące róże, które by przysłoniły ten narożnik.

– Tobie się coś stało – powiedziała surowo Klara. – Co cię boli?

Renny zrobił zawstydzoną niemal minę.

– Ach, głupstwo. Drobne nadwerężenie. Zrobię sobie w domu okład.

Położyła mu na ramieniu swoją krótką, silną rękę. Powiedziała:

– Niech diabli wezmą ten ganek! Żałuję, że o nim wspomniałam.

Renny zamknął oczy i stał bez ruchu, jak gdyby czerpał siły z jej dotknięcia. Pod jego powiekami wypłynął obraz lasu, zalanego światłem księżyca i postacie mężczyzny i kobiety w uścisku. Oboje pozostawali we władaniu tej samej potęgi. Pod jej działaniem byli sobie równi, jak dwa drzewa w równym stopniu poddają się magnetycznym prądom, płynącym z ziemi.

Klara cofnęła rękę. Renny otworzył oczy i ujrzał smutek, malujący się w jej spojrzeniu.

– Wstyd po prostu – oświadczyła – jak Paulina i ja siedzimy ci na karku od czasu śmierci mojego męża. A przedtem – przez całą jego chorobę…

– Wiesz – odparł – czym Paulina była zawsze dla mnie; uważam ją za własną córkę. Wiesz, czym ty byłaś dla mnie?

– Cóż, polubiłeś nas, to wszystko – odpowiedziała swoim porywczym, zagniewanym jak gdyby głosem i podniosła kitel, z kawiarni bowiem doleciał dźwięk dzwonka. – No, muszę już iść, bo będę tam potrzebna. – Oczy jej natrafiły na pięć pudełek cukierków, które Renny położył ostrożnie obok swojej marynarki. Zapytała:

– Co masz zamiar z nimi zrobić? Przecież ta historia o pięciu dziewczynkach to blaga, prawda?

Renny odpowiedział poważnie:

– Nie, to szczera prawda. Muszę im zanieść słodyczy.

Poznała, że kłamie i pokochała go za to jeszcze bardziej. Chciała mu podać marynarkę, ale jej nie pozwolił.

– Nie, nie, jest mi piekielnie gorąco. Zarzuć mi ją na ramiona.

Zawołała gniewnie:

– Po prostu nie możesz jej włożyć! Wiesz, że nie możesz!

Wykrzywił się do niej zabawnie, dotknął lekko palcami jej policzka, odebrał od niej marynarkę i odszedł. Z kawiarni znów doleciał dźwięk dzwonka.

Renny szedł szybko szosą. Spaniele biegły obok niego, mały cairn plątał się między tymi poruszającymi się równo dziesięcioma nogami. Myśli Renny’ego zaprzątały rozmaite zagadnienia, związane z jego życiem. Miał ich wiele, myślał, na jego barkach leżała wielka odpowiedzialność, nie obchodziłoby go to jednak, gdyby nie było mu tak ciężko z pieniędzmi. W obecnej jednak chwili spłata procentów od pożyczki hipotecznej zostawiła go na jakiś czas bez grosza. Ale w każdym razie zapłacił procenty i teraz na pół roku był uwolniony od tej troski. Wciągał głębiej wiosenne powietrze, myśląc z dumą, że dzięki tej pożyczce – chociaż budziła ona w nim niesmak, a rodzinę napełniała rozgoryczeniem – zdołał zapobiec wybudowaniu szeregu domków mieszkalnych na gruntach przylegających do jego majątku. Dodał te grunta, spory szmat pięknej ziemi, do swej posiadłości. Dopiero tego ranka obszedł tę ziemię, ot tak, dla przyjemności, żeby zobaczyć ją wolną i niezabudowaną, żeby widzieć, jak rosnące na niej drzewa wypuszczają młode liście. Trzymał psy przy sobie, by nie niepokoiły biegających tu i ówdzie królików. Niewiele by ich zostało, gdyby tam zamieszkali ludzie!

Myślał o Klarze i Paulinie Lebraux i o ich niedawno otwartej kawiarni. Przykro mu było, że musiały wziąć się do takiej pracy, ale hodowla lisów nie przynosiła już żadnych dochodów, a musiały przecież z czegoś żyć. Być może, jeżeli Wakefieldowi powiedzie się z garażem i stacją benzynową, kawiarnię będzie można po jakimś czasie zamknąć. Boże, jakież to rozczarowanie dla niego, że młody, zdolny i inteligentny Wakefield wziął się do takiej brudnej pracy, zamiast do jakiegoś wolnego zawodu, albo, jeszcze lepiej, do farmerki i hodowli koni! Ale Wake i Piers zawsze się kłócą ze sobą i nic się na to nie poradzi. Po pierwszych kilku miesiącach na farmie, gdy Wake starał się ustępować Piersowi we wszystkim i słuchać go ślepo, nastąpiły awantury. Poza tym Wake nie miał sił do pracy na farmie, a ta nowa praca odpowiada mu w zupełności. I w dodatku stał się religijny! To aż żenujące, że on zawsze usiłuje wszystkich nawracać.

Pomyślał o Meg, swojej siostrze, o tym, jak im z Maurycym jest teraz ciężko. Tej wiosny otworzyli u siebie pensjonat i jakoś nie widać, żeby im to sprawiało specjalną przykrość, chociaż w Rennym burzyło się wszystko na myśl o tym, że ktoś z Whiteoaków zmuszony jest uciec się do czegoś podobnego. Przekonany był, że gdyby jego babka dowiedziała się o tym, przewróciłaby się w grobie.

Pomyślał o żonie i małej córeczce. Zaledwie jednak osoby te zajęły należne im miejsce w jego myślach, gdy rozległ się dźwięk trąbki samochodowej i Renny musiał rozejrzeć się za swoimi psami. W samochodzie siedział jego brat, Piers. Zatrzymał maszynę i zawołał:

– Hallo! Podwieźć cię?

Obok Piersa siedziała jego ostrowłosa foksterierka, Biddy. Podniecona widokiem spanieli, które były jej starymi przyjaciółmi, i cairna, którego nie lubiła – przechyliła się przez oparcie siedzenia i piszczała dosłownie, gdy Renny razem z psami zajmował miejsce z tyłu samochodu. Merlin podniósł pysk i szczeknął niespokojnie.

Piers rzucił przez ramię:

– Dokąd chcesz jechać?

– A dokąd ty jedziesz?

– Do domu, a potem na farmę. Muszę zobaczyć, co tam ludzie robią na dalszych polach. Właśnie sprzedałem Crockfordowi te jerseyskie cielęta.

– To świetnie. Czy ci zapłacił?

Piers mruknął coś, wyciągnął z kieszeni kilka banknotów i przez ramię podał bratu. Renny z zadowoleniem schował je do kieszeni. Następnie przypomniał sobie, że winien jest Piersowi za siano i owies, wobec czego przybrał jowialną minę i zaczął drażnić Biddy, doprowadzając ją niemal do histerii. Samochód ruszył gwałtownie.

Między braćmi była znaczna różnica wieku, której jednak nie było widać na pierwszy rzut oka. Piers bowiem, siedzący spokojnie przy kierownicy, miał wygląd pewnej siebie dojrzałości, podczas gdy żywe spojrzenie Renny’ego i jego szybkie, lekkie ruchy w połączeniu ze smukłą, szczupłą postacią sprawiały, że wydawał się znacznie młodszy, niż był w rzeczywistości. A jednak, mimo krewkiej męskości Piersa, postronny widz wyczułby, że Renny ze swymi ostrymi rysami, rzeźbioną głową i aroganckim wyrazem ust, jest bardziej niebezpieczny spośród nich dwóch.

Do domu Piersa było niedaleko. Stał w staroświeckim, rozkwitającym właśnie ogrodzie. W świetle słońca jego kamienne ściany nabrały cieplejszego odcienia. Wszystkie okna były otwarte, w jednym zaś z nich stała żona Piersa, Fezant, trzymając na ręku roczne dziecko. Wzięła w swoją rękę maleńką rączkę dziecka i pomachała nią zbliżającym się mężczyznom. Udając dziecinny głosik, zawołała:

– Hallo, tatusiu! Hallo, stryju Renny!

Piers rzucił Renny’emu pełne dumy spojrzenie.

– Niebrzydka para, co? – mruknął.

– Piękna – odparł Renny. Zawołał głośno: – Hallo, Filipku! Mam prezent dla twojej mamusi! Chodź, zobacz!

– Prezent! – krzyknęła Fezant. – Jakie to rzadkie w dzisiejszych czasach. Strasznie chcę go obejrzeć!

– Nie podniecaj się zbytnio – powiedział Renny, gdy Fezant przybiegła po dróżce i otworzyła bramę. – To tylko cukierki.

Ale Fezant nie spodziewała się niczego lepszego. Jedną ręką przyjęła od niego pudełko, drugą przyciskała do siebie dziecko.

– Och, dziękuję bardzo! Jak się cieszę! Paulina robi cudowne cukierki!

Piers zapytał:

– Jak im się tam wiedzie w kawiarni?

Zmarszczka między brwiami Renny’ego się pogłębiła.

– Cóż, sezon dopiero się zaczyna. Trudno powiedzieć, jak potem będzie. Dziś przyszło dwoje ludzi, gdy byłem tam z Wakefieldem.

W jego tonie, gdy mówił, że Wakefield był z nim razem w kawiarni Pod Jaskrem, brzmiało pewne zażenowanie. Gęste, brązowe rzęsy zasłoniły na chwilę jego oczy. Fezant pomyślała: Na miejscu Aliny przejrzałabym go od razu. Ale ona nic nie widzi – nic! Nigdy właściwie nie rozumiała go, chociaż tak strasznie go kocha. Cieszę się, że Piers nie ma takiego powodzenia u kobiet. A przecież jest przystojniejszy. Spojrzała na męża.

– Idziesz do domu? – zapytała.

– Nie, mam jeszcze robotę. Gdzie Mooey?

– Boli go głowa, Piers. Myślę, że zanadto pracuje w szkole. Uczy się z takim zapałem.

– Wielki Boże! Pracuje! Ośmioletnie dziecko w małej prywatnej szkółce! – Twarz Piersa pociemniała. – Znudziły mi się już te sobotnie bóle głowy. Chodzi tylko o to, że on chce się wykręcić od konnej jazdy w Jalnie. Wykręca się, bo spadł raz czy dwa razy. A ja tu mam piękną parę kuców, na których podczas zawodów musi jechać dziecko.

Renny wtrącił:

– Przyrzeknij mu prezent, jeżeli konie zdobędą nagrodę na zawodach.

– Przyrzeknę mu dobre lanie, jeżeli mu się nie powiedzie. Gdzie on jest?

– Posłałam go na spacer. Myślałam, że spacer dobrze mu zrobi.

Piers mruknął coś z niesmakiem.

– Daję słowo, ten mały to jedyny prawdziwy Whiteoak z całej trójki. Co do niego nie ma wątpliwości. – Pogłaskał dziecko, które było uderzająco do niego podobne. – A w naszej rodzinie ja jeden jestem podobny do ojca, który był żywym portretem swego taty. Ta sama twarz powtarza się już w czterech pokoleniach.

Renny przeniósł krytyczne spojrzenie z ojca na syna, następnie, podnosząc jedną brew, zauważył:

– Jeden taki, jak Piers, wystarczy, co Fezant?

– Muszę powiedzieć – odparła ze swą minką grzecznego dziecka – że Piers mógłby być łagodniejszy dla Mooeya i Nooka. To nie ich wina, że nie wdali się w niego. Ponieważ znam się na hodowli koni, powiedziałabym, że wina jest raczej po jego stronie.

Renny uśmiechnął się drwiąco do Piersa.

– Marny ogier, pewnie!

Piers był niemal zażenowany. Powiedział mrukliwie:

– No, nie mogę już więcej tracić czasu – i zapuścił motor.

W tej samej chwili dziecko pociągnęło za sznur czerwonych paciorków na szyi Fezant i rozerwało go. Paciorki rozleciały się we wszystkich kierunkach.

– Och, och, mój śliczny naszyjnik! – zawołała Fezant. Postawiła dziecko na ziemię i zaczęła szukać rozsypanych koralików. Naraz głos Nooka zawołał z górnego okna:

– Mamusiu, on je jeden koralik!

Fezant schwyciła dziecko, przewróciła nóżkami do góry i wyciągnęła mu z buzi koralik. Malec od razu przybrał taką minę, jak gdyby nic nie zaszło.

– Ale zdążyłaś! – zawołał Renny.

W tej chwili Piers dostrzegł w oknie dwie głowy. Poczerwieniał i wrzasnął ostro:

– Mooey, zejdź natychmiast na dół!

Zatrzymał motor.

– Piers, daj spokój – błagała Fezant.

Zwrócił się do niej:

– Dlaczego mi powiedziałaś, że go nie ma w domu?

– Myślałam, że wyszedł. Widocznie w tej chwili wrócił. Proszę cię, nie bądź dla niego taki twardy.

Mały Maurycy ukazał się w drzwiach i podszedł do nich wolno. Za nim, jak cień, postępował mały Nook. Istotnie, żaden z chłopców nie zdradzał podobieństwa do Piersa. Nie byli też specjalnie podobni do matki, chociaż obaj mieli w sobie jej nieśmiałość, spojrzenie dzikich zwierzątek leśnych, nieufnych, ale bezbronnych. Mooey był za wysoki na swój wiek, szczupły i dość blady. Ciemne włosy opadały mu gęstymi puklami na czoło, nadając mu cygański wygląd. Nie miał fizycznej odwagi, moralnie jednak potrafił okazać wielką siłę, jak na swoje lata. Nook miał wygląd rzeczywiście delikatny, miał cudowną cerę, gładkie, jasne włosy i brązowe oczy, z których jedno lekko zezowało.

Piers spojrzał groźnie na swego pierworodnego.

– No – zauważył ironicznie – mam nadzieję, że już cię mniej boli głowa.

Mooey odpowiedział nie bez godności:

– Tak, tatusiu.

– Mam nadzieję, że będziesz mógł pojechać razem ze mną do Jalny i pomóc przy szkoleniu kuców.

– Tak. – Mooey wahał się, czy ma usiąść na przednim siedzeniu razem z ojcem i Biddy, czy też na tylnym razem ze stryjem i psami. Renny rozstrzygnął sprawę, otwierając przed nim drzwiczki.

– Właź tutaj – rzekł – i pamiętaj, żebym miał dobre sprawozdanie o twojej jeździe.

Piers spojrzał na zegarek i wydał okrzyk, widząc jak jest późno. Samochód ruszył. Fezant i Nook zostali na trawie, szukając czerwonych koralików.

Renny wskazał na pudełka cukierków i rzekł cicho:

– Spisz się dobrze dzisiaj z kucami, Mooey, a zostawię ci jedno pudełko w pokoju z uprzężą. Będzie leżało na półce pod uzdami.

Mooey uśmiechnął się smutno, skinął głową, po czym wbił wzrok przed siebie w silne plecy ojca.

Piers zatrzymał samochód przy bramie domu siostry i Renny wraz z psami wysiadł. Na spotkanie psom wybiegł airedale, który powitał je jak przyjaciół. Jakaś starsza dama, siedząca na leżaku pośrodku trawnika, zawołała:

– Dzień dobry, panie Whiteoak! Nie przyjdzie pan tutaj porozmawiać ze mną?

Renny ukłonił się jej niechętnie i ruszył szybkim krokiem do frontowych drzwi. Zderzył się tutaj z wychodzącym z nich niewiarygodnie bladym mężczyzną, który spojrzał na niego gniewnie.

Razem z psami przeszedł prosto do buduaru siostry. Zastał ją samą.

Meg, najstarsza z rodzeństwa, miała teraz czterdzieści dziewięć lat. Miała równie jasną i świeżą cerę jak Piers, trochę tylko bledszą, szczere, niewinne oczy i wypukłe, różowe usta, dziewczęce w swym wyrazie słodyczy i uporu. Jedynie siwiejące włosy, szeroka talia i za gruba szyja zdradzały jej wiek. Przywitała brata czułym, miękkim głosem. Zarzuciła mu na szyję swe krótkie ramiona i przyciągnęła do siebie jego ogorzałą twarz.

– Najdroższy, najdroższy chłopcze, nie widziałam cię już od tylu dni! Co się z tobą działo?

– Kim do diabła są ci ludzie? – warknął Renny z twarzą przytuloną do jej policzka.

– Moi pensjonariusze! Tę starą damę widziałeś już przedtem – to pani Binkley-Toogood. Mam nadzieję, że nie byłeś dla niej taki niegrzeczny, jak zeszłym razem. Ten żółty pan to nowy gość.

Renny cofnął się i spojrzał na nią gniewnie.

– Meggie, jak możesz wpuszczać tych ludzi do swego domu?

Złożyła ręce na swym pełnym łonie i powiedziała z wyrzutem:

– A co mam robić, kiedy akcje Maurycego spadają coraz niżej, a mała dorasta? Powiadam ci, Renny, ten pensjonat, to nasz jedyny ratunek. I zresztą to tacy mili ludzie. Przyjmowanie ich to prawdziwa przyjemność. Pani Binkley-Toogood wiele podróżowała po Wschodzie, a ten pan, którego spotkałeś w drzwiach, przechodził ogromnie interesujące choroby. Człowiek się uczy wielu rzeczy. Chciałabym, żebyście z Aliną spróbowali przyjmować pensjonariuszy do Jalny. Uważam, że powinieneś był to zrobić wtedy, kiedy zaciągnąłeś pożyczkę na Jalnę i tak bardzo potrzebowałeś pieniędzy.

– My z Aliną – w Jalnie! – Brwi, nozdrza i linie od nosa do ust na twarzy Renny’ego wyrażały najwyższe oburzenie tym pomysłem.

– Przecież – odparła Meg – Alina chyba nie uważa się za coś o wiele lepszego ode mnie…

Renny przerwał:

– Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że nie zniósłbym nawet myśli o pensjonariuszach, czy jak ich tam nazywasz, w Jalnie. Prędzej bym umarł z głodu.

– No, ja tego nie rozumiem.

– Ależ rozumiesz, Meggie! Nie żądałabyś ode mnie nigdy czegoś podobnego. Przecież babcia przewróciłaby się w grobie!

– Owszem, przypuszczam, że przewróciłaby się. Ona jest tego rodzaju nieżyjącą osobą, która ciągle się przewraca w grobie. Ale gdyby żyła, musiałaby się przyzwyczaić do nowego porządku rzeczy tak samo, jak i my.

Renny chciał coś odpowiedzieć, ale nagły ból w ramieniu sprawił, że zamiast tego się skrzywił.

– Co ci jest? – zapytała.

– Podnosiłem ganek w kawiarni i nadwerężyłem sobie ramię.

– Biedactwo!

– To nic poważnego.

– Ale przykro mi, że ciebie coś boli. Jak się powodzi pani Lebraux?

– Nieźle. Wszystko wygląda tam bardzo ładnie.

– Prawda!? I mają taką doskonałą herbatę! Przechodziłam tamtędy w tych dniach i pani Lebraux zaprosiła mnie na filiżankę herbaty. W żaden sposób nie chciała przyjąć za nią pieniędzy.

– No, to jasne, że ci nie pozwoliła zapłacić! Ona ciebie bardzo lubi, bo zawsze byłaś dla niej miła. Pani Lebraux dużo przeszła od czasu śmierci męża, a przedtem także nie najlepiej się jej powodziło.

– Podziwiam ją – oświadczyła Meg z zapałem, tym większym, że żona Renny’ego zawsze okazywała chłód pani Lebraux.

Renny podał Meg pudełka z cukierkami.

– Przyniosłem to dla ciebie i dla małej. Dla każdej po jednym. Te jaskry na pokrywce wyglądają bardzo przyjemnie, prawda?

– Uroczo! – oczy Meg błyszczały, gdy otwierała pudełko. Nie miała żadnych pretensji do zachowania smukłej linii. Ugryzła kawałek śmietankowego cukierka. – Od czasu otwarcia kawiarni zawsze mam cukierki, a są bardzo dobre, a ja prawie nic nie jem przy stole… O, jest Patience! Chodź, kochanie, zobacz, co wuj Renny nam przyniósł!

Patience weszła przez niskie okno, przekraczając parapet obnażonymi, brązowymi nóżkami. Była to urocza dziewczynka o wielkich, szarych oczach ojca i słodkim uśmiechu matki. Wiedziała dobrze, czego chce i prawie zawsze potrafiła postawić na swoim. Na jej policzkach ukazały się dołeczki, gdy wuj, którego kochała najwięcej ze wszystkich krewnych, podał jej swój upominek. Przycisnęła pudełko do piersi.

– Och! – zawołała – właśnie to, co lubię! I dla mamusi też jedno pudełko! Jesteś kochany, wuju!

– Tylko nie ściskaj go za mocno! – ostrzegła ją Meg. – Nadwerężył sobie ramię.

– W jaki sposób?

– Podnosiłem dom – uśmiechnął się Renny.

– Ty ciągle żartujesz! – Patience rzuciła mu się w objęcia.

W towarzystwie siostry i siostrzenicy Renny czuł się niezmiernie szczęśliwy. Rozparł się w miękkim fotelu i zapalił papierosa. Patience wdrapała mu się na kolana. Przyszło mu zaraz do głowy, że doznaje szczególnych łask losu. Pomyślał o Klarze i Paulinie Lebraux, o długiej przyjaźni, jaka go z nimi łączyła i o opiece, jaką nad nimi roztaczał. Pomyślał o młodym Wakefieldzie, któremu zastępował ojca i matkę. Wkrótce już małżeństwo Wake’a i Pauliny zacieśni więź między obydwiema rodzinami. Pomyślał o Piersie, Fezant i ich trzech synkach. Wizja dwóch starych stryjów, mieszkających w swoim domu w Devon, na chwilę przesłoniła mu wszystko inne. Kochani staruszkowie – miał nadzieję, że przyjadą tego lata w odwiedziny do Jalny. Pomyślał o swym bracie, Finchu, żonatym od pół roku, mieszkającym z żoną w Paryżu, i o jego sukcesach na polu koncertowym – Finch to pod pewnymi względami kompletny wariat, ale jest bardzo przywiązany do rodziny. Następnie myśli jego zwróciły się w kierunku Jalny i do własnej żony i dziecka. Myślał o Alinie i ich pełnym niepokoju i namiętności pożyciu, przypominającym wiosnę, kiełkującą z ciemnej ziemi. Po chwili stanęła mu przed oczami twarz córeczki, żywa, o ciemnych oczach i szkarłatnych usteczkach i wyraz rozrzewnienia zmiękczył jego rysy.

Meg i Patience obserwowały go w milczeniu.

– Obudź się – powiedziała wreszcie Meg.

– Jesteś taki kochany, stary komik! – zawołała Patience.

Przycisnął ją do siebie zdrowym ramieniem.

– Myślałem o tym, co będzie dzisiaj na obiad – odpowiedział.

Przez całą drogę do domu przez pola i w dół przez wąwóz myśli jego krążyły dokoła żony i córeczki. Niby któryś z jego pierwotnych antenatów, przyśpieszył kroku, jak gdyby lękał się, czy nie stało się coś złego podczas jego nieobecności. Zatrzymał się na chwilę, aby obejrzeć pień wielkiej sosny, której zeszłej jesieni ucięto jedną gałąź. Na bliźnie żywiczna krew drzewa zakrzepła w jasnobrązowe grudki. Renny pochylił głowę i wciągnął w nozdrza przenikliwy zapach. Położył rękę na pniu drzewa.

Ojciec, matka i dziecko

Alina, żona Renny’ego, układała kilka gałązek kwiecia dzikiej wiśni w czarnym szklanym wazonie, stojącym w salonie. Zdawało się jej, że te kwiaty to dusza wiosny, rozkwitającej cudowną bielą po długiej, surowej zimie. Trzymała je ostrożnie, aby nie zgnieść żadnego płatka, gdy zaś jeden kwiatek spadł, włożyła go do wody. Pływał prosto, niby lilia wodna. Alina miała piękne ręce. Wprawnie ułożyła gałązki i cofnęła się o krok, aby krytycznym okiem spojrzeć na swoje dzieło. Nie była jednak zadowolona. Pokój z ciężkimi, adamaszkowymi kotarami i barwnym dywanem nie tworzył odpowiedniego tła dla kwiatów w ogóle, a już najmniej dla delikatnego kwiecia dzikiej wiśni. Lubiła bardzo delikatne linie chippendalowskich mebli i czasami bawiła się wyobrażaniem sobie, jakie tło zrobiłaby dla nich, gdyby jej dano wolną rękę. Ale Renny uważał, że pokój jest idealny taki, jak jest. Najbardziej różnili się na temat tapety w pozłacane esy-floresy, która okrywała te ściany od osiemdziesięciu lat i przypuszczalnie mogła jeszcze wytrzymać drugie osiemdziesiąt.

Alina zadrżała lekko, włożyła bowiem tego dnia cienką suknię, w pokoju zaś było chłodno. Suknia była z szaroniebieskiego fularu w kwiaty. W przejściu rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze i skonstatowała, że zarówno w tym kolorze, jak i w tym fasonie bardzo jej do twarzy.

Włożyła małej Adelinie także lżejszą sukienkę i teraz zastanawiała się, czy się przypadkiem zbytnio nie pośpieszyła. Na ganku, gdzie bawiło się dziecko, mogło być zimno. Alina wiedziała, że dziewczynka jest na ganku, gdyż co chwila dolatywały stamtąd jej wesołe okrzyki. Alina podeszła do drzwi i wyjrzała przez nie.

Adelina wyciągnęła skądś siodło, które niegdyś należało do jej babki, damskie siodło staromodnego kształtu i siedziała w nim w pozie pełnej wdzięku i siły zarazem. W rączce miała biczyk i okładała nim wyimaginowanego wierzchowca, cofającego się widocznie przed skokiem, do którego chciała go zmusić.

Alina stała, niedostrzeżona przez córkę, zachwycając się jej siłą i temperamentem. A przecież właśnie ta siła i żywość stanowiły zaporę między nią a dzieckiem. Adelina była tak niepodobna do Aliny z czasów dzieciństwa. Alina pamiętała swe dzieciństwo lepiej niż większość ludzi, przebywała bowiem wtedy wiele z rodzicami, którzy pamiętali wszystkie jej powiedzenia i powtarzali je jej, podobnie jak przechowywali wszystkie jej ubranka, w miarę, jak z nich wyrastała. Raz do roku prowadzono ją do fotografa i robiono portret. Było ich wiele: mała Alina w wieku dwóch lat, w ciężkim kapeluszu, związanym pod brodą na wielką kokardę, stojąca uroczyście na krześle. Mała Alina w wieku lat czterech, stojąca we framudze drzwi z kokardą w jasnych włosach. Siedmioletnia Alina trzymająca kwiaty i ukazująca profil, który przestawał już być dziecinny. Na wszystkich tych licznych fotografiach motywem przewodnim była pełna uroku powaga, wyraz chęci zrozumienia wszystkiego, co dziewczynkę otaczało. Rodzice częstokroć opowiadali jej, że te wizyty u fotografa były dla nich prawdziwą przyjemnością, próbne zaś zdjęcia wypadały zwykle tak dobrze, że trudno było zdecydować, które z nich jest najlepsze.

Jakże inaczej odbyło się wszystko, gdy Alina razem z Rennym zawiozła dwuletnią Adelinę po raz pierwszy do fotografa! Dosłownie niepodobna było utrzymać córkę spokojnie ani przez chwilę. Wyrywała się z rąk, chcąc obejrzeć wszystko w atelier. Kiedy rodzice usiłowali ją zatrzymać, krzyczała. Gdy zrozpaczony fotograf przyniósł jej najciekawszą zabawkę, jaką miał, aby ją zająć, wybuchnęła tak niepowstrzymanym śmiechem, że aż zmoczyła majteczki i Alina, pełna wstydu, musiała zanieść ją do garderoby. Tam przyszedł jej do głowy nowy pomysł: Renny powinien trzymać małą na kolanach i wtedy może da się sfotografować. Renny zgodził się na to chętnie, ale Adelina wpadła w zachwyt. Skakała mu na ręku, ściskając go, całując i krzycząc z radości. Ze wszystkich próbnych odbitek żadna nie nadawała się do wykończenia, chociaż jedno zdjęcie Renny’ego było tak doskonałe, że Alina poczuła gniew na groteskową, małą figurkę na jego kolanach, która – zamglona i karykaturalna – popsuła cały obrazek. Jedyny rezultat tego okropnego seansu stał teraz w srebrnej ramce na stole w salonie. Widać było na nim dziecko ze zmarszczonymi brwiami i za dużym nosem, zdradzające przerażające niemal podobieństwo do swojej prababki.

Patrząc teraz na córkę, Alina myślała, że tylko malarz potrafiłby odmalować jej urodę, jej różaną cerę, włosy tak ciemnorude, że kolor ich dałoby się porównać tylko z wyjątkowo pięknym kasztanem, świeżo wyjętym z łupiny. Włosy te wiły się w gęstych puklach na jej skroniach i karku i zdawało się, że potrafiły odzwierciedlać wszystkie nastroje dziewczynki, stawały i drgały, gdy Adelina wpadała we wściekłość. Alina pamiętała, jak babka Renny’ego zawołała pewnego razu: „Ech, moje włosy to była moja największa ozdoba, kiedy byłam młoda!” Musiały to pewnie być podobne włosy, myślała Alina, przypominając sobie, jak spod wspaniałych, koronkowych czepców starej damy wyglądało zawsze kilka rdzawych loków. Nigdy nie wiedziała, czy była to peruka, czy też farbowane włosy.

Adelina, wywijając szpicrutą, wołała:

– No, skacz, skacz, kochanie moje. No, no, teraz w górę!

Zacisnęła usteczka i wyprężyła nogi i plecy. Następnie, gdy wyimaginowany wierzchowiec znów zaczął się opierać, twarzyczka Adeliny skurczyła się. Gniewnym głosem powiedziała:

– Niech cię diabli, ty taki sy…

Alina nie pozwoliła jej skończyć okropnego przekleństwa. Podbiegła, schwyciła Adelinę z siodła i wstrząsnęła nią lekko.

– Maleńka, maleńka, nie powinnaś… – w tej samej chwili przypomniała sobie, że należało zignorować słowa małej i urwała.

– Czego nie powinnam? – zapytała Adelina z zainteresowaniem. Wąskie jej wargi uśmiechały się drwiąco.

Alina pomyślała: Ona czyta w moich myślach. Ale nie dopuszczę do tego, żeby była górą. Odpowiedziała:

– Nie powinnaś tak krzyczeć, bo się zgrzejesz i zmęczysz zanadto.

Adelina odwróciła się od niej lekceważąco i przerzuciła nogę przez siodło. Potrafiła zawsze wyprowadzić Alinę z równowagi. Taki jej gest sprawiał, że Alinie serce zaczynało bić szybciej, budził w niej nawet pragnienie zrobienia sceny. Mimo to jednak powiedziała opanowanym tonem:

– Musisz pójść ze mną umyć rączki. Pora już na twój obiad.

– Nie! – rzuciła krótko Adelina. Podnosiła się teraz i opadała w siodle, jak gdyby jadąc kłusem. – Nie mogę się zatrzymać – dodała.

W tej chwili ukazał się Wragge, służący, niosąc na srebrnej tacy jakiś podejrzany kawałek papieru. Był to rachunek od dostawcy ryb, jak zwykle, zdaniem Aliny, zbyt duży. Zapytała:

– Czy on czeka na pieniądze?

– Nie, proszę pani. Powiedziałem mu, że nie warto czekać.

Zachowanie się służącego, stanowiące mieszaninę uniżoności i zuchwałości, po raz tysięczny doprowadziło Alinę do pasji. Z wypiekami na twarzy odwróciła się do niego plecami i zdjęła Adelinę z siodła.

Czy to wyraz twarzy matki, czy też myśl o obiedzie sprawiły, że dziecko tym razem nie stawiało oporu, nie chciało jednak zostawić siodła na ganku.

– Muszę je zabrać ze sobą do mojego pokoju.

– Wragge – rzekła Alina – proszę zabrać to siodło. Nie wiem, skąd się ono tu wzięło.

– Z komórki pod schodami, proszę pani. Starsza pani zawsze je tam trzymała. Lubiła je mieć blisko siebie. Wiele razy kazała mi przynosić je do siebie do pokoju, głaskała je i wąchała skórę. Starsza pani w swoim czasie była prawdziwą amazonką.

Wragge mówił tak, jak gdyby znał starszą panią Whiteoak z czasów jej młodości, chociaż w rzeczywistości po raz pierwszy ujrzał ją, gdy miała przeszło dziewięćdziesiąt lat. Renny sprowadził go wówczas ze sobą do domu po wojnie, Wragge był bowiem jego ordynansem. Ale w ten sposób, myślała Alina, pragnie okazać jej, jak dobrze zna życie Whiteoaków, pragnie, ilekroć nadarzy się sposobność, dać jej do poznania, że jest tutaj obca, ona, która była już żoną kolejno dwóch Whiteoaków, która przeżyła niebo i piekło w tym zatęchłym, starym domu.

– Proszę więc schować to siodło – powiedziała zimno.

Wragge wziął siodło, rzucając Adelinie z ukosa prowokacyjne spojrzenie. Adelina podniosła szpicrutę i spojrzała mu groźnie w twarz. Wragge cofnął się, okazując przesadny strach przed uderzeniem. Alina ledwie powstrzymała wybuch gniewu na nich oboje.

Wyrwała Adelinie szpicrutę i podała ją Wragge’owi. Chętnie by nią go uderzyła, gdyby mogła.

– Proszę to schować razem z siodłem – powiedziała surowo.

Ale dziewczynka rzuciła się teraz na siodło, ściskając je rękami, nogami i całym swym silnym ciałkiem i napełniła powietrze wrzaskiem wściekłości. Można by pomyśleć, że ją ktoś dusi. Alina i Wragge patrzyli na nią przez chwilę jednakowo skonsternowani.

Naraz na żwirowej ścieżce rozległy się szybkie kroki i ukazał się Renny z przerażoną miną.

– Co się stało? – zawołał.

– Złości się tylko, panie dziedzicu – odpowiedział Wragge, zanim Alina zdążyła otworzyć usta. Oddaliła go stanowczym ruchem i odszedł niechętnie, pewna jednak była, że przystanął tuż za drzwiami w hallu.

Ślepy spaniel podniósł w górę pysk i zawył, ale mały cairn skoczył do Adeliny i zaczął z entuzjazmem obwąchiwać jej twarz i gęste, zwichrzone włosy. Krzyki ustały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stoczyła się z siodła i spojrzała w twarz ojcu.

Zamrugała zapłakanymi oczami, usta jej od razu z krzyku przeszły w śmiech. Sukienkę miała zadartą aż pod pachy. Szczeniak schwycił ją za majteczki i zaczął ciągnąć. Adelina zamachała nóżkami i wybuchnęła srebrzystym śmiechem.

– Nie mogę sobie z nią dać rady – powiedziała Alina. – Jej postępowanie niszczy mi nerwy. Przez nią nie mam ani chwili spokoju. Spójrz na jej sukienkę, przecież godzinę temu dopiero ją przebierałam. Głowa mnie już boli. Tutaj jest rachunek za ryby. Proszę cię, zanieś ją na górę, bo krzyczy, kiedy próbuję jej dotknąć.

Renny wziął Adelinę na ręce. Zrobił poważną minę, nie potrafił jednak oczom nadać surowego wyrazu, gdy patrzył na nią, uwadze zaś dziewczynki nic się nie wymykało. Zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła usta do jego policzka i pocałowała go mocno. Alina rzuciła gniewne spojrzenie na jej pulchne plecy i podniosła siodło. Adelina z grzeczną i słodką miną patrzyła, jak matka wnosi siodło do domu, po czym spojrzała z ukosa na ojca. Renny rzekł:

– Biedna mamusia, takie jej robisz przykrości. Dlaczego jesteś taka niegrzeczna?

Adelina wskazującym palcem pogłaskała jego nos.

– A czy z tobą jestem grzeczna? – zapytała.

– To nie ma nic do rzeczy. Chodzi o to, dlaczego jesteś niegrzeczna dla mamusi?

– Ty też jesteś dla niej niegrzeczny.

Wybuchnął niepohamowanym śmiechem i śmiał się jeszcze, gdy wróciła Alina.

– Przepraszam cię bardzo, ale nie mogę się powstrzymać – powiedział ze skruchą. – Ona mówi takie niezwykłe rzeczy.

– Co na przykład? – zapytała chłodno Alina.

– Powiada, że ja także jestem dla ciebie niegrzeczny.

– Ona instynktownie wyczuwa, jak najboleśniej mnie zranić.

– Cóż za głupstwa!

– To prawda.

– Ależ ona nie ma jeszcze czterech lat!

– Nic na to nie poradzę. Umie już ranić cudze uczucia. I zawsze wie, jak cię przeciągnąć na swoją stronę.

– Nie jestem wcale po jej stronie!

– Owszem, jesteś, inaczej nie okazywałbyś takiej uciechy z powodu jej mądrości.

– Uciecha – cóż za wstrętne słowo!

– Oddaje dobrze ton twojego śmiechu.

Przez chwilę patrzył na nią strapiony, następnie ruszył szybko po żwirze, trzymając dziecko w ramionach. Nie wiedział, co ma powiedzieć.

Alina myślała: Zachowuję się okropnie, ale nie mogę się powstrzymać od tego. Renny nie wie, jak martwi mnie Adelina. Nie zrozumiałby tego wcale. Ach, gdybyż ona tylko kochała mnie tak, jak kocha jego. Ale ja budzę w niej agresję.

W drzwiach stanęła Alma Patch, anemiczna dziewczyna wiejska, która przychodziła codziennie opiekować się Adeliną.

– Obiad małej jest już gotów – oznajmiła swoim lękliwym szeptem. Obecność Renny’ego zawsze napełniała ją strachem. Stała teraz, mrugając bladymi oczami i wpatrując się w jego buty.

Renny postawił córkę na ziemi. Pobiegła i wsunęła białą piąstkę do piegowatej ręki Almy. Następnie wyrwała się jej, objęła ramionkami kolana matki i je uścisnęła.

Zostawszy sama z Rennym, Alina przytuliła się do jego ramienia i wsunęła mu dłoń pod marynarkę. Wyczuwała muskularną okrągłość jego piersi i silne uderzenia serca. Usta jej drżały.

– Jestem taką nieudaną matką. Nie mam zwierzęcego magnetyzmu, czy czegoś w tym rodzaju, co każe dzieciom kochać rodziców.

– Adelinka cię uwielbia. Patrz, jak do ciebie podbiegła przed chwilą.

– Tak… Wiem o tym. – Ale obraz dziecka zbladł w jej wyobraźni. Wyrugowała go stamtąd bliskość Renny’ego, zapach jego ubrania, jego ciała, bicie jego serca.

Przycisnął twarz do gładkich bladozłotych zwojów jej włosów. Cofnął się jednak nagle.

– Co się stało? – zapytała.

– Twoje włosy! – zawołał. – Tu jest jeden siwy – akurat na czubku głowy.

– Wiem o tym. Widziałam go już kilka dni temu.

Renny patrzył na nią z przerażeniem.

– Ale nie siwiejesz chyba, co? W trzydziestym ósmym roku życia!

Alina roześmiała się.

– Co za katastrofa! Ale nie przypuszczam, żebym miała już osiwieć. Moja matka znajdowała u siebie siwe włosy, kiedy miała dwadzieścia lat.

Renny odetchnął z ulgą.

– Pozwól mi go wyrwać.

Alina z właściwym sobie, purytańskim uporem nie chciała się na to zgodzić. Cofnęła się przed jego drapieżną ręką.

– Nie, nie, zostaw go. Dlaczego chcesz go wyrwać?

– Bo on mi się nie podoba.

– Ale mnie się podoba.

W gruncie rzeczy nie znosiła siwych włosów, gniewało ją jednak zamieszanie, jakie Renny robił z tego powodu.

– Chcesz zostawić ten włos dlatego, że twoja matka miała siwe włosy w dwudziestym roku życia? Wyobrażam sobie, jak twój ojciec mówił: „Doprawdy, moja droga, to niezwykle interesujące zjawisko. Muszę natychmiast napisać o nim rozprawę!”

Alina odpowiedziała uszczypliwie:

– Ty chyba najlepiej powinieneś rozumieć cześć dla przodków, bo zawsze cytujesz słowa babki i ciotki.

Renny obnażył zęby, skoczył do niej, przytrzymał mocno i wyrwał jej z głowy ów siwy włos. Alina wydała lekki okrzyk, gdy z triumfem podniósł w górę swoje trofeum.

– Jesteś obrzydliwy – zawołała, w duszy jednak była zadowolona z pozbycia się tego włosa. Miała wrażenie, że razem z nim Renny wyrwał z niej rozdrażnienie. Skrzywiła się, ale uśmiechała się jednocześnie.

– Wyrzuć go – powiedziała.

Spojrzał na nią ze zgorszeniem.

– Żeby jeszcze ptaki wplotły go w swoje gniazdo! Wiesz chyba, że to przynosi nieszczęście?

– Nie mów mi, że wierzysz w takie śmieszne zabobony?

– Babcia zawsze mówiła…

– O, już zaczynasz: „Babcia”!

– Mówiła, że to sprowadza śmierć.

Alina roześmiała się.

– No, w takim razie znam ludzi, których włosy chętnie bym rzuciła ptakom.

Zapalił zapałkę i przytknął ją do siwego włosa. Przyglądała się temu z uśmiechem, poczuła jednak jakiś śmieszny smutek, gdy maleńka cząstka jej osoby obróciła się w popiół. Powiedziała nagle:

– Ty mnie kochasz, prawda?

– Cóż za pytanie!

– Ale kochasz mnie? – Oczy Aliny napełniły się łzami. – Chcę, żebyś powiedział, że mnie kochasz.

– Gdybym cię nie kochał, rzuciłbym twój włos ptakom. – Objął ją, po czym wydał okrzyk bólu. – Zdaje się, że będę musiał pójść do doktora – powiedział. – Uderzyłem się.

Jej brwi natychmiast ściągnęły się w wyraz niepokoju.

– Ale kiedy? Gdzie? Dlaczegoś mi nic nie mówił?

– To tylko ramię. Podnosiłem coś.

Alina odetchnęła z ulgą. Nadwerężone ramię to przypuszczalnie nic poważnego. Powiedziała raczej z rozdrażnieniem, niż ze współczuciem:

– Jeszcze nie widziałam nikogo, kto by się tak często kaleczył i rozbijał. Jesteś zbyt gwałtowny, wpadasz po prostu na rozmaite przedmioty. Coś ty podnosił?

Zmarszczył brwi i odparł:

– Wcale na nic nie wpadam. To nic poważnego. Powiem Piersowi, żeby zawiózł mnie do doktora.

– Ale dopiero po obiedzie. – Jadali obiad o pierwszej.

Renny zgodził się poczekać do obiadu, Alina bowiem nie lubiła przesuwać godzin posiłków. Nie miał jednak apetytu. Powrócił od lekarza z ręką na temblaku. Miał złamany obojczyk.

Piorun

Tego wieczoru Klara Lebraux, zdjąwszy swój haftowany w jaskry kitel, siedziała na niezbyt wygodnej ławeczce przed domem i z rozkoszą wciągała dym rosyjskiego papierosa. Przyjemność, jaką jej sprawiał papieros, była tym większa, że czuła się w tej chwili bardzo nieszczęśliwa. Wpatrywała się w zmierzch, zapadający wśród drzew rosnących za jej małym ogródkiem i robiła przegląd swego życia. Życie to dzieliło się na trzy części – młodość w Nowej Fundlandii, pożycie małżeńskie w Quebecu i lata od czasu przyjazdu w sąsiedztwo Jalny. Ojciec jej dorobił się pieniędzy na handlu rybami. Pędził zawsze wraz z rodziną rozrzutne życie. Klara wcześnie wyszła za mąż i przez dwanaście lat zaznawała pewnego rodzaju burzliwego szczęścia, zbliżając się coraz bardziej do swego dziecka, w miarę, jak się oddalała od męża. Prowadziła pełne ruchu życie, które jej najbardziej odpowiadało, w zimie jeździła na nartach i na saneczkach, w lecie odbywała na swym jachcie wycieczki po Rzece Świętego Wawrzyńca. Naraz, gdy Paulina była długonogą czternastoletnią dziewczynką, ojciec Klary stracił majątek, tego samego zaś roku Antoni Lebraux nabawił się śmiertelnej choroby. Od tego czasu Klara nie miała ani jednej chwili wolnej od trosk i niepokoju. Brat jej przeprowadził się do Ontario. Klara z mężem i dzieckiem podążyli za nim. Nabyli tam małą farmę z zamiarem zaprowadzenia hodowli srebrnych lisów. Podczas długotrwałej choroby męża Klara znalazła przyjaciela w Rennym Whiteoaku. Był zawsze przyjacielem i opiekunem dla niej i dla Pauliny. Klara przypominała sobie, jak podczas straszliwej choroby męża coraz bardziej zaczęła polegać na Rennym, jak po śmierci Antoniego zbudziła się w niej miłość. Miłość ta jednak nie wyrugowała z jej serca przyjaźni. Pozostali dobrymi przyjaciółmi. Renny nie domyślał się nigdy istnienia jej miłości – aż do owego wieczoru wrześniowego, gdy o zmierzchu w lesie, który miała teraz przed oczami, stali się kochankami. Zbliżyła ich przyjaźń i namiętność. Nad ich głowami płonął księżyc na tle ciemnego nieba. Klara pragnęła Renny’ego, pragnęła go od lat i ukrywała zawsze swe pożądanie. Oddała mu się z radością. Pod wielkim, jesiennym księżycem wydawali się mali, lecz nie nędzni. Miłość ich pod nocnym niebem pełna była uroczystego znaczenia. Spotykali się przez całą jesień, potem jednak spotkania te się urwały. Klara zrozumiała, że nie jest już mu potrzebna pod tym względem i pogodziła się z tym. Była raczej pierwotna, niż namiętna. Nic nie zdoła jej odebrać tego, co posiadła. Teraz, z nadejściem wiosny, siadywała tu co wieczór, wpatrując się w las i zastanawiając się, czy on przyjdzie.

Z domu wyszła Paulina ubrana na biało i oparła się o poręcz ławki. Była blada.

– Te pierwsze dni są okropnie męczące – powiedziała swoim niskim głosem, w którym brzmiały echa francuskich intonacji jej ojca.

Klara ujęła jej rękę.

– Męczą cię, kochanie? Ależ są tak przyjemne po takiej ciężkiej zimie.

– Lubię zimę. Mróz mi nie przeszkadza.

– Wiem o tym. Ale ja nie znoszę mrozu, mimo że wychowałam się w Nowej Fundlandii… Słuchaj, Paulino…

– Tak, mamusiu.

Paulina odpowiedziała grzecznie, jak dziecko, oczy jej jednak po kobiecemu badały uważnie szczerą, zdrową twarz matki, jej prosto obcięte włosy, piersi, na których rysował się trójkąt opalenizny. Paulina podejrzewała, że matkę łączą intymne stosunki z Rennym i podejrzenie to zatruwało jej życie. Kochała Renny’ego całą namiętną, dziewczęcą duszą, kochała go przeszywającą, beznadziejną miłością, wkrótce zaś miała poślubić Wakefielda. Niekiedy czuła, że postępuje źle, wychodząc za Wakefielda, miała jednak dla niego szczere przywiązanie, a nie mogła przecież zmarnować życia na miłość do mężczyzny, który nie dbał o nią jako o kobietę i kochał tylko jak małą przyjaciółkę. Wyspowiadała się ze swych wątpliwości i ksiądz doradził jej, aby z ufnością zwróciła serce ku Wakefieldowi. Był pewien, że będą ze sobą szczęśliwi. Musi zapomnieć o Rennym. Miłość do niego jest grzechem.

– Myślałam właśnie… – powiedziała Klara.

– Tak? – Ton głosu Pauliny nie zdradzał specjalnego zainteresowania. Matka na pewno myślała o kawiarni, a przecież tyle już o niej rozmawiały.

– Myślałam właśnie – ciągnęła dalej Klara – że powinnam wyjechać.

– Wyjechać?! Ale dokąd?! I dlaczego?! – Słowa Pauliny brzmiały niemal jak krzyk. Nie wierzyła własnym uszom. Matka chce wyjechać!

Klara mówiła spokojnie:

– Widzisz, od czasu śmierci ciotki wujowi potrzebna jest gospodyni.

– Ale ty mu nie jesteś potrzebna! – zawołała namiętnie Paulina. – On nigdy nie był dla ciebie dobry. Nie lubię wuja Freda. Mamusiu – głos jej się załamał – przecież nie możesz wyjechać! Nie możesz!

– Wam z Wake’em lepiej będzie, jeśli będziecie sami. Zawsze jest najlepiej, kiedy młode pary mieszkają same.

– Nie chcemy, żebyś odjechała. Nie chcemy być sami.

Ale w tej samej chwili, gdy usta Pauliny wypowiedziały te słowa, głos ją zawiódł. Zabrzmiało to nieszczerze. Klara poczuła ściśnięcie serca. Bo przecież naturalną jest rzeczą, że chłopiec i dziewczyna chcą mieć dom tylko dla siebie.