Saga rodu Whiteoaków 5 - Dziedzictwo Whiteoaków - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 5 - Dziedzictwo Whiteoaków E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!Trudno się otrząsnąć po śmierci ojca, a tu trzeba okiełznać niesfornych bratanków i przemówić do rozumu młodszemu rodzeństwu. Czy Renny udźwignie ciężar obowiązków? Po zakończeniu I wojny światowej najstarszy syn Filipa Whiteoaka wraca do domu w 1919 roku. W Jalnie czeka na niego wiele niespodzianek np. romans brata ze starszą wdową. Dziedzic Jalny stara się zakończyć romans Edena i martwi się postawą siostry Meg, która po zawodzie miłosnym nie chce słyszeć o zamążpójściu. ,,Dziedzictwo Whiteoaków" to piąta część sagi rodzinnej, można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Jeśli szukasz wzruszającej opowieści o miłości i kojącym cieple domowego ogniska, ta lektura spełni twoje oczekiwania.,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 310

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 5 - Dziedzictwo Whiteoaków

Tłumaczenie Zofia Kierszys

Saga

Saga rodu Whiteoaków 5 - Dziedzictwo Whiteoaków

 

Tłumaczenie Zofia Kierszys

 

Tytuł oryginału Whiteoak Heritage

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1993, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410639 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Spotkanie po latach

Pociąg zbliżał się do ich stacji, a oni wszyscy trzej palili papierosy i patrzyli, kiedy szybko przelatujące pola zmienią się w pierwsze mignięcia przedmieścia. Każdy z nich patrzył z innym wyrazem twarzy. Nawet w ich postawach zaznaczała się różnica między uczuciami, jakich doznawali. Dla dwóch to był powrót, dla trzeciego był to przyjazd do nieznanego kraju. Wszyscy trzej byli w wojskowych mundurach: kapitan, sierżant i szeregowiec. Ten ostatni siedział osobno i chociaż nie odrywał wzroku od krajobrazu za oknem, nadstawiał uszu na każde słowo kapitana i sierżanta. Siedział wyprężony, schludny nawet w swoim źle dopasowanym mundurze. Miał mysie włosy, blade oczy z drobnymi zmarszczkami przy kącikach, wścibski nos, bezczelne usta i wydatny, świadczący o uporze podbródek. Nazywał się John Wragge.

Sierżant Maurycy Vaughan był tęgi jak na swoje trzydzieści cztery lata. Brwi nad pięknymi szarymi oczami tak ściągał, że rozdzielała je głęboka bruzda, usta nabrały wyrazu nieco cierpiętniczego, ale jeszcze weselały chłopięco, ilekroć się uśmiechał, jak właśnie teraz. Z Kanady wyjechał po przeszkoleniu jako oficer, w Anglii jednak zrezygnował ze stopnia oficerskiego, żeby się dostać na front. Dwukrotnie ranny dosłużył się stopnia sierżanta i na pamiątkę wojny zostało mu okaleczenie ręki, którą w skórzanym bandażu ledwie zaczynał władać na nowo, niezdarnie i nie bez bólu.

I był w tym towarzystwie Renny Whiteoak, przyjaciel Vaughana prawie od kołyski, o dwa lata od niego młodszy. Ukończył Szkołę Kadetów i gdy wojna wybuchła, zgłosił się, zgodnie z tradycją w swojej rodzinie, do pułku Buffs. On przywiózł z wojny order, którym go odznaczono za męstwo. Dobrze się prezentował w mundurze ten kapitan, szczupły, o skórze ogorzałej, wydającej się trwałą powłoką raczej samych ruchliwych mięśni niż tkanki, jakiej przydają pożywne posiłki. Miał mocny orli profil, włosy ciemnorude, krótko obcięte i oczy piwne pełne życia, co składało się na wrażenie nerwowej aktywności.

Teraz mówił:

– Głowę daję, że pierwszą osobą, która w domu wyjdzie mi na spotkanie, będzie pani starsza. Drzwi się otworzą i zaraz jej ramiona…

Maurycy Vaughan się uśmiechnął.

– Już ją widzę. Piękna jak na swój wiek. W istocie, jak na każdy wiek. Ciekawe, czy bardzo się posunęła, kiedy ciebie nie było. Cztery lata, kawał czasu dla pani ponaddziewięćdziesięcioletniej. Bo ona ma ponad dziewięćdziesiąt lat, prawda?

– Stuknie jej dziewięćdziesiąt trzy we wrześniu. Ale myślę, że się nie posunęła. W ostatnim liście mnóstwo mi napisała o całej rodzinie. I to prawie do końca czytelnie. Cieszy się, że przyszła wiosna. Nigdy już nie wychodzi z domu, dopóki śnieg nie stopnieje.

– Miło ci wiedzieć – zauważył Maurycy – że cię czeka serdeczne powitanie. Krewni, starzy i młodzi… i ten mały, którego jeszcze nie widziałeś.

Natychmiast swoich słów pożałował. Bo to mogło Renny’emu przypomnieć, że nie zastanie ojca i macochy. Ojciec umarł rok po jego wyjeździe, macocha żyła po urodzeniu ostatniego dziecka tylko parę tygodni. Renny Whiteoak jednak odpowiedział spokojnie:

– Owszem, to miło. – Twarz mu zmiękła i dodał: – Śpieszy mi się do tego brzdąca. Na imię ma Wakefield. Tak jak nazywała się z domu jego matka.

– A ja – powiedział Maurycy – równie dobrze mógłbym był zginąć, akurat tyle radości będzie z mojego powrotu.

Przyjaciel zmarszczył brwi i przygryzł wargę zakłopotany. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.

– Maurycy – palnął w końcu – ogromnie się cieszę, że tu jesteś! – I nadal zakłopotany odwrócił głowę do Wragge’a. – Co myślisz o tym kraju?

Wragge, przed wojną piwniczy w jednej z londyńskich hurtowni win, odpowiedział z szerokim uśmiechem:

– No, panie kapitanie, jeszcze zanim przyjechałem do Francji, całymi dniami siedziałem pod ziemią. A we Francji, wiadomo, mieszkało się w okopach, ale te ogrodzenia z poprzeczek wyglądają mi frymuśnie po widoku samych ścian i parapetów.

– Mnie się podobają.

– No pewnie, pan kapitan do nich przyzwyczajony. Niezły kawałek lasu tam. W ładnym kolorze.

– To młode klony, pąki liści zaczynają się otwierać, czubki mają czerwone. Popatrz, Maurycy.

– Tak, właśnie je podziwiam. I ten błękit nieba. Po chwili Renny powiedział:

– Jest mała Fezant. Ona będzie się cieszyć, że przyjechałeś.

– Wątpię. Jaka to radość dla niej? Cztery lata mnie nie widziała, a ma wszystkiego dwanaście lat.

– Przecież do niej pisałeś, no nie?

– Posyłałem jej czasami widokówkę.

– I prezenty na Gwiazdkę.

– A gdzież ja tam mogłem kupić coś odpowiedniego. Prawdę mówiąc, nie myślałem o tym.

– Więc powiem ci, że jesteś najgorszym ojcem na świecie! Gdybym ja miał dziecko… – Zobaczył, jak usilnie Wragge słucha, zmarszczył brwi i umilkł.

– Wiem, wiem – powiedział Maurycy. Skubiąc nerwowo palcami skórzany bandaż na kalekiej ręce, znów bezlitośnie potępiał siebie jak zawsze przy każdej wzmiance nasuwającej wspomnienie dawnych czasów, gdy był zaręczony z Meg, siostrą Renny’ego. Meg i on mogli być idealnie dobranym małżeństwem, nawet teraz to nie ulegało dla niego wątpliwości. Obie rodziny z wielkim zadowoleniem przygotowywały się do ich ślubu. A on sam wszystko zniszczył, zrobił z siebie głupca, wplątując się w przelotny namiętny romans z siostrzenicą wioskowej szwaczki.

Myślał wtedy, że osiąga męską dojrzałość i że nikt o tym jego przeżyciu nigdy się nie dowie. Ale w wyniku kilku potajemnych spotkań w lesie tamtego lata urodziło się dziecko. Ta dziewczyna podrzuciła niemowlę na próg domu jego rodziców. Przyznał się do ojcostwa. Meg zerwała zaręczyny i stała się tak niedostępna, jak gdyby mieszkała w innym kraju i nie rozumiała, nie chciała zrozumieć ani słowa z języka, w którym on mówił.

Dla Renny’ego fakt, że Maurycy wciąż jeszcze kocha Meg po dwunastu latach takiej sytuacji, był cudem i to zgoła niebudującym. Maurycy już dawno powinien albo przełamać jej urazę jakimiś dowodami stałości bardziej efektownej, albo po prostu znaleźć sobie inny obiekt do kochania, pannę, która zechce być matką dla jego dziecka. Niemniej Renny cenił jedyną w swoim rodzaju wierność Maurycego świadczącą, jak bardzo Meg jest upragniona, i nawet będącą hołdem składanym rodzinie Whiteoaków.

Pochylił się do przyjaciela.

– Może teraz z tobą i Meg będzie inaczej – powiedział zniżonym głosem. – Wojna i w ogóle… i ty ranny… No, myślę, że powinieneś to jakoś załatwić.

– Och, tak bym chciał – jęknął Maurycy. – Ale nie mam żadnej nadziei.

Ruch się zrobił wśród pasażerów, zaczynano niepewnie sięgać po bagaże, wypatrywano na polach za oknami, coraz węższych, wtargnięcia brzydkich zabudowań podmiejskich.

Jeszcze parę minut i pociąg rzeczywiście dojechał. Ci trzej w wojskowych mundurach wstali, włożyli czapki, każdy po swojemu. Wragge, londyńczyk z East Endu, włożył czapkę tak zawadiacko na bakier, jak by tą zasłoniętą stroną głowy gotów był nacierać na wszystko. Maurycy Vaughan włożył czapkę powoli, jak gdyby wkładając ją, przyjmował brzemię tego, co go czeka. Renny Whiteoak nakrył swą ostro wyrzeźbioną głowę szybko, zdecydowanie, w czym, zdawałoby się, uczestniczyły jego włosy, przywierając do skraju czapki, żeby przylgnęła mocniej.

Renny ciekaw, kto przyjechał po niego, pierwszy z nich trzech zamaszystym krokiem przeszedł przez peron. Przed barierą tarasowała drogę rozlazła gromadka: żołnierz, kobieta i pięcioro dzieci w wieku od lat trzech do dziesięciu. Żołnierz otoczony rodziną, która kłębiła się jak stadko owiec i sześć par oczu wlepiała w niego wyczekująco, czuł się najwyraźniej głupio, obco, nie wiedział, jak się z rodziną przywitać. Twarz miał bez wyrazu. Jego żona uśmiechała się tak, jakby go przepraszała za to, że dzieci wyrosły, aż ojciec ich nie poznaje.

Ale Renny już zobaczył swoich. Przepchnął się przez to rodzinne grono i ochoczo podszedł do siostry i braci. Spodziewał się, że Eden i Piers przyjadą po niego i, być może, któryś ze stryjów, ale przecież nie mały Finch. Widok Meg też był radosną niespodzianką. Wcale się nie zmieniła – chociaż tyle przeszła! Cerę ma świeżą, włosy jak dawniej miękkie, jasnobrązowe i to samo zaokrąglenie ust, i jak dawniej jest pulchna i czuła. Meg, widząc Renny’ego, uśmiechnęła się i wargi jej drżały, gdy wyciągnęła ręce. Renny wziął ją w ramiona i przytulił. Poczuł, że trzyma w objęciach tak jakby trochę za dużo. Przybyło jej przez ten czas, pomyślał, chyba ze sześć czy osiem funtów.

– Och, Renny, mój kochany, jakże ja dziękuję Bogu! – Tuliła się do niego, nie chciała go przekazać przyrodnim braciom. On był jej, jej bratem rodzonym. Mieli tę samą matkę. Bolesne wyobrażenia o tym, co mogło mu się stać na wojnie, już się rozwiały, jedyną jej myślą było: Mam go z powrotem. Jest zdrów i cały, i niezmieniony.

Ale nawet gdy upajała się pierwszą chwilą tej radości, widziała za ramieniem ukochanego brata postać Maurycego. Z daleka patrzyła Maurycemu prosto w oczy – nie wiedziała, że on wróci z Rennym. W ogóle o nim nie myślała.

Renny poczuł, jak Meg sztywnieje. Nagle się rozpłakała.

– Już dobrze, staruszko – powiedział ochryple. – Przyjechałem do domu i nigdy się mnie nie pozbędziesz.

– To nie to – wyszlochała. – To Maurycy. Nie mogę się z nim spotkać. Proszę cię, nie żądaj tego ode mnie.

Renny odwrócił głowę i rzucił przyjacielowi zafrasowane spojrzenie. Zostawiając Meg, podszedł do Maurycego.

– Słuchaj – powiedział – nie mogę teraz zabrać cię do nas. Meggie zanadto jest zdenerwowana tym, że mnie widzi znowu… no i wszystkim.

Maurycy, bardzo blady, sprostował:

– Tym, że mnie widzi, no i wszystkim, chciałeś powiedzieć. Nie przejmuj się, pojadę miejscowym pociągiem. W porządku. Przeproś Meg w moim imieniu za pojawienie się tak nie w porę.

Ze współczuciem rozdartym równo na połowy Renny wykrzyknął prawie rozjątrzony:

– Rób, co chcesz, tylko nie mów jak głupiec!

– To przecież prawda i ty wiesz o tym. No, do widzenia. Boże, jak ci chłopcy wyrośli.

– Właśnie. W samochodzie ledwie się z nimi zmieszczę. Weźmiesz Wragge’a ze sobą? Przyślę po niego, kiedy przyjedziemy do domu.

– Dobra jest – zgodził się Maurycy, odchodząc. Ale z niefrasobliwością tonu kontrastował zbolały wyraz jego twarzy.

Londyńczyk, Wragge, poszedł za Maurycym. Wchłonąwszy bystrymi oczami dziwne aspekty tego przyjazdu, postarał się w pożegnalne spojrzenie na Renny’ego Whiteoaka włożyć całe swoje oddanie. Był jego ordynansem na wojnie i teraz wzrokiem mu powiedział: cokolwiek się dzieje, pan kapitan może liczyć na mnie.

Renny wrócił do rodziny. Meg, już opanowana, wzięła go pod rękę i pchnęła w stronę czekających niecierpliwie trzech młodszych braci. Kolejno ich ucałował.

Tak się rozwinęli, odkąd wyjechał, że nie bez wysiłku przydzielił im miejsca, jakie zawsze zajmowali w jego sercu. Nie potrafiłby powiedzieć, który z nich zmienił się najbardziej, więc patrząc na nich, tylko się uśmiechał prawie zakłopotany.

Jeśli chodzi o Piersa, to sprawa wzrostu. Krzepki chłopczyk, przed czterema laty niespełna jedenastoletni, wyrósł na piętnastoletniego dryblasa, barczystego, z głową ładnie osadzoną na mocnej szyi. Oczy bardzo niebieskie patrzą śmiało i, sądząc z wyrazu ust, jest to chłopiec niekoniecznie posłuszny. I jego ręce – brązowe, umięśnione, jędrne – wydają się gotowe do wszystkiego.

Ale czy Renny mógł dać palmę pierwszeństwa Piersowi, gdy obok stał Eden prawie tak wysoki jak on? Już nie ten smukły jasnowłosy czternastolatek z jego wspomnień, tylko młody mężczyzna prawie zbyt przystojny, bo podobny do swojej matki, która gdyby nie była, biedaczka, taka eteryczna, byłaby pięknością. To Eden powitał Renny’ego najskwapliwiej, najserdeczniej ściskając mu rękę i wymieniając z nim szybkie, bystre spojrzenie.

Najmniej zmienił się Finch, ale nawet ten wyrósł prawie nie do poznania. Jego dłoń wsunęła się w dłoń Renny’ego, mała i chuda. Zęby między rozchylonymi wargami wydawały się duże i nowe.

– Cześć – szepnął. – Tak sobie pomyślałem, żeby po ciebie przyjechać.

– Zuch chłopak. – Renny jeszcze trzymał go za rękę, gdy szli do samochodu.

Znów ukazała się ta rodzina, która przedtem zatarasowała Renny’emu drogę. Żołnierz postawił nogę w ciężkim buciorze na ławce, oparł łokieć na kolanie i gwiżdżąc przez zęby, patrzył gdzieś ponad głowy żony i dzieci czekających z tępą rezygnacją, co zrobi następnie. Renny trącił Meg i wskazał ich gestem.

– Niebożęta! – wykrzyknęła Meg. – Takie są szczęśliwe! – Uśmiechnęła się do tych dzieci i zaraz z obawą zerknęła przez ramię. Czoło jej się wygładziło: od Maurycego Vaughana oddzielał ją zwarty tłum.

Bagażowi przynieśli bagaż Renny’ego. Eden i Piers przymocowali kufer do tyłu samochodu. Samochód został na tę uroczystość umyty, co Renny docenił, chociaż nie był nim zachwycony. Z Meg i Finchem usiadł na tylnym siedzeniu i ruszyli. Eden okazał się dobrym kierowcą. Gładko sunęli ulicą nad jeziorem. Było południe, ruch nieduży, gdy wyjeżdżali z przedmieścia. Domy stały wśród drzew z pąkami liści, jezioro migało między nimi trzepotliwą świetlistością małych fal.

Ta chwila, którą Renny tak często i tak tęsknie sobie wyobrażał, teraz się urzeczywistniając, wydawała się nierzeczywista. Patrzył na plecy dwóch chłopców siedzących na przednim siedzeniu, trzymał Meg za rękę wyciągniętą nad kolanami chudego Fincha wciśniętego pomiędzy ich dwoje i myślał: To może się rozwiać w oparach jakiegoś snu i znów będzie Francja i wojna. Meg, patrząc na jego ogorzały profil, zauważyła tę rezerwę, pochyliła się ku niemu.

– Cieszysz się, że wróciłeś? – zapytała.

Uścisnął jej palce i przytaknął. Wyczuła, że on teraz myśli o ojcu, który nie czeka w domu, żeby go powitać. Sama już oswoiła się z utratą, ale dla Renny’ego to oczywiście świeża rana. Swym szczególnie pocieszającym tonem powiedziała:

– Takie przygotowania były na twoje przyjęcie! Babcia, stryjowie i ciocia Augusta liczyli godziny do twojego przyjazdu. Wszystko w pełnej gali… nawet psy wykąpane.

– Wspaniale być znowu w domu! – Jeszcze raz Renny uścisnął jej rękę. Uśmiechnął się do Fincha. – Hej, Finch! Co myślisz o mnie?

Finch się zarumienił aż po włosy nad czołem. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Meg odpowiedziała za niego:

– Jesteś dla Fincha bohaterem. Naturalnie dla nas wszystkich także, ale wiesz, jacy są mali chłopcy. Jak uważasz, do kogo on podobny?

Renny przyjrzał się wrażliwej pociągłej twarzy tego Whiteoaka.

– Niech mnie licho, pojęcia nie mam. Hm… nos Courtów. Ale oczy siwe. Kto ma siwe oczy w naszej rodzinie?

– Nikt. Ojciec i matka mieli oczy niebieskie. Prawda, że Eden jest bardzo podobny do matki? Ale z usposobienia zupełnie inny. Silny charakter. Powiem ci, Renny, że ci dwaj na przedzie to ananasy. Będę rada z twojej pomocy w uporaniu się z nimi. Mają żelazną wolę.

Żywe, piwne oczy najstarszego brata skierowały się na jasne głowy, mocne karki i kształtne bary tych dwóch.

– Ze mną lepiej niech nie próbują być tacy z żelaza – powiedział.

Jak gdyby wiedząc, że o nich mowa, Eden i Piers zerknęli na siebie, Eden z kpiącym uśmiechem, Piers z miną na pół psotną, na pół wyzywającą. Eden dodał gazu, bo już jechali szosą między jeziorem i ciemnymi, świeżo zaoranymi polami. W rześkim powietrzu snuła się słodka wonność maja. Słońce zapowiadało letnie upały. Zobaczyli zbliżający się zaprzęg z koni gospodarskich w małym tumanie kurzu wokół ich włochatych nóg. Finch odzyskał głos.

– Renny – wrzasnął – to nasz!

Eden jeszcze dodał gazu.

Szturchając go w łopatki, Renny krzyknął:

– Zatrzymaj!

Zatrzymali się przy koniach. Renny z uznaniem patrzył na ich połyskliwe boki, a potem na ładunek na wozie – dwanaście tłustych świń, które rozpychały się, rozrzucały słomę i spozierały na niego bezczelnie, ale i ze złym przeczuciem. Woźnicy nie znał. Nie poczuł do tego człowieka sympatii.

– Do licha, świnie znakomite! – powiedział.

– Dokarmiałem je – oznajmił Finch. – Często!

– Możemy już jechać? – Eden się niecierpliwił.

Renny zapytał woźnicę:

– Dokąd wieziecie te świnie?

Za woźnicę odpowiedział Eden:

– Na targ! Pieniędzy z tego niewiele. Jedźmy już. W domu czekają z obiadem.

– Tak, jedźmy.

Nagle to już była rzeczywistość. Widok koni, ich uczciwych oczu pod jasnymi grzywami, ich wilgotnej skóry, i zapach uprzęży, i kłębienie się świń na wozie, wszystko to sprawiło, że Renny stanął wobec przyszłości. Wojna się skończyła. Teraz będzie żył na swojej ziemi razem z siostrą i młodszymi braćmi. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że powinien tym chłopcom zastąpić zmarłego ojca. Powinien każdego z nich dobrze poznać i zrobić dla każdego wszystko, co tylko zdoła. Dawna więź z braćmi sprężyła się w jego sercu, wymagając siły. Odetchnął głęboko i ujął Fincha za chudą rękę. Poczuł giętkie kości, znieruchomiałe w jego uścisku. Popatrzył na zsunięte gołe dziecięce kolana jak dwa bliźniacze kasztany, gładkie, brązowe.

Piers odwrócił się, trzymając oparcia siedzenia, i zaczął pokazywać Renny’emu zmiany, jakie zaszły w ciągu czterech lat wojny. Renny przytakiwał ponuro – żadna nie wydawała mu się zmianą na lepsze. Był rad, gdy skręcili na cichą boczną szosę, nad którą jeszcze wielkie drzewa rozciągały swoje gałęzie, zmuszając automobilistów do chwilowego zmniejszenia szybkości. Będę je chronił zawsze, pomyślał, zostanie przynajmniej jedna droga nieokaleczona.

Skręcili z szosy w bramę. I wzmogło się poczucie naturalności przywrócone widokiem wozu ze świniami. Zupełnie tak, jakbym wcale z Jalny nie wyjeżdżał, pomyślał. No, to przecież ta stara brzoza i ta okrągła ławka pod nią. Brzoza na powitanie machała lekko w podmuchach wiatru koronkami swego nowego listowia. Dom różowiał gdzieniegdzie cegłami, pysznym tłem dla rozrośniętego dzikiego wina, które nagromadziło się wokół okien, ale najdelikatniejsze pędy zachowywało na obwieszenie werandy. Psy leżały w ciepłym blasku słońca na schodkach. Zerwały się raptownie i rozpoczęły koncert szczekania wokół samochodu. Dwa nowe szalały u pięt przybysza, dopóki nie opuścił ręki, nie podsunął im dłoni pod nozdrza. To wystarczyło, powitały go serdecznie, bo im zapachniał prawdziwym zapachem rodziny.

Potem zobaczył Fanny, clumber-spanielkę ojca, stojącą cicho na uboczu w cieniu werandy. Frędzlasty ogon miała opuszczony, oczy podniesione na niego pytająco.

– Stara Fan – powiedział Piers. – Ona cię nie pamięta.

– Mnie nie pamięta?! Niemożliwe. Cześć, Fan, staruszko. Cześć, najmilsza! To ja… Renny. – Pochylił się, szczupłą ręką pogłaskał Fanny po jedwabistym grzbiecie.

Stanęła na tylnych łapach przy jego nogach i podniosła swój myślący spanielski łeb, patrząc z ramy długich fryzowanych uszu. Pamiętała go, ale była smutna. Nie pomogło głaskanie. Wziął ją na ręce i mocno przytulił do piersi. Ojciec nie żyje! Łzy wezbrały mu w gardle, gdy tulił tę spanielkę. Ukrył twarz w jej długim uchu. Meg powiedziała:

– Prawda, jaka ona kochana? Och, strasznie tęskniła do taty! Nikt jej go nie zastąpi. Chyba zadzwońmy do drzwi, żeby wiedzieli, że już jesteśmy.

– Wiedzą, psy przecież słychać – powiedział Eden. – Babcia coś woła.

Meg jednak zadzwoniła. Drzwi prawie natychmiast otworzyła niemłoda pokojówka. Służyła u Whiteoaków od trzydziestu lat bez mała. Rozpłakała się z radości na widok Renny’ego.

– Eliza! – wykrzyknął Renny. Z twarzą rozjaśnioną, ze spanielką w objęciach podszedł do pokojówki.

– Zostaw ten uśmiech dla mnie – zabrzmiał czyjś szorstki głos. Babcia swą hebanową laską odsunęła Elizę na bok i stanęła przed Rennym pełna wigoru zadającego kłam jej dziewięćdziesięciu trzem latom. Twarz jej, niezwyciężenie dzięki wspaniałej budowie kostnej urodziwą, siatkowały zmarszczki. Szeroki uśmiech ukazywał dwa rzędy mocnych, sztucznych zębów. Brwi nad ciemnymi oczami, chociaż krzaczaste, zachowały piękną swą pierwotną linię niczym łuki zrujnowanej katedry gotyckiej porośnięte bluszczem. Była w bardzo ozdobnym czepku, kaszmirowym szalu narzuconym na suknię i w dużych wełnianych bamboszach.

Nie stuknęła laską w podłogę bodaj trzy razy, a już ją odrzuciła z łoskotem. Otworzyła ramiona. Renny postawił spanielkę i wtulił się w babcine objęcia. To było zupełnie tak, jakby otworzyły się przed nim wrota jego przeszłości i przeszłości jego ojca i dziadka, którzy mieszkali, kochali i płodzili dzieci pod tym dachem – przeszłości domagającej się, żeby on niósł tradycję dalej. Pamięć o tym, co się działo w Europie, o rozpadzie i rozpaczy miał odrzucić razem z wojskowym mundurem i wrócić całym sercem do trwałości tego ukochanego domu.

W rozradowaniu zapomniał, że słaby jest symbol tego życia, który obejmował w osobie babci. Szal jej spadł, czepek się przekrzywił, prawie nie mogła złapać tchu.

– Boże, ściskasz jak imadło – wysapała. Po chwili dodała: – Ale to mi się podoba. Nigdy się nie bój, że mi zdruzgoczesz żebra. Ja nie jestem z takiej delikatnej porcelanki jak moja córka i wnuczka. Gdybym była taka, nie urodziłabym trzech drągali.

I nie przestawała mówić, jak gdyby chciała potokiem słów wykluczyć z tego ich spotkania po latach resztę rodziny. Ale jej córka, lady Buckley i synowie, Mikołaj i Ernest stali tuż za nią, gotowi egzekwować prawo powitania Renny’ego. Mikołaj i Ernest byli wysocy, przystojni, dobrze już po sześćdziesiątce. Mikołaj miał szpakowatą, gęstą czuprynę, mocny orli profil i głęboko osadzone piwne oczy. Ernest miał oczy niebieskie, jasną cerę, siwe jedwabiste włosy przylizane na wąskiej głowie i wrażliwe usta, które mu trochę drżały, gdy objął bratanka ramieniem.

– Witaj w domu, mój drogi – powiedział. – Witaj… witaj. I pomyśleć, że wreszcie mamy cię z powrotem!

Mikołaj uzupełnił tubalnie:

– Renny, na Jowisza, miło cię znowu widzieć! Zupełnie taki sam!

– Jeszcze bardziej teraz podobny do Courtów – zaopiniowała jego matka, z domu panna Court.

Renny uścisnął stryjom ręce, po czym biorąc w objęcia ciotkę, ucałował ją ogniście w śniady policzek. Nosiła nadal żałobę po mężu zmarłym prawie przed dwoma laty. Ze wzruszenia jej biust nad wysoko wygorsetowaną talią podnosił się i opadał. Przytrzymała Renny’ego.

– Kochany chłopcze – powiedziała swym kontraltem. I w braku innych słów, powtórzyła kilkakrotnie: – Kochany, kochany chłopcze!

Jej matka, którą to zirytowało, wykrzyknęła szorstko:

– Myślałby kto, że to ty go urodziłaś, Augusto! Tak się zachowujesz. Puśćże chłopaka. Dusisz go. Renny, biednej Elizie nic nie powiesz?

Oderwał się od ciotki, rzucającej na matkę spojrzenie pełne oburzenia, i odwrócił się do pokojówki.

– Elizisko, zawsze ta sama. – Poklepał Elizę po ramieniu.

– Właśnie! – powiedziała babcia. – Jej trzeba wciąż mówić, że jest ta sama. Ona sobie uroiła, że w pracy u nas się zdarła, więc musi już przestać pracować. Bzdura!

Eliza uśmiechnęła się blado i podała starszej pani laskę. Wszyscy ruszyli do jadalni na obiad. Psy, popychając się, biegły przy nich. Bura kotka Ernesta zsunęła się ze schodów, wygięła grzbiet i mruczała w oczekiwaniu posiłku.

Stara Adelina pośrodku tej grupy oświadczyła:

– Konam z głodu. Niezdrowo dla kobiety w moim wieku czekać na jedzenie tak długo.

– Dla mamy bardzo niezdrowo – powiedział Ernest. – Bo kiedy mama się w końcu doczeka, zje mama za dużo, a z przejedzenia są wzdęcia ze wszechmiar niebezpieczne.

Zapatrzyła się w niego zniecierpliwiona i gdy skończył swoje orzeczenie, wykrzyknęła:

– Od dwudziestu lat mam wiatry i wcale mi to nie szkodzi! Jestem jak stary żaglowiec. Bez wiatru ani rusz! – Chichocząc, poszurała w bamboszach dalej w stronę apetycznego zapachu pieczonych kurcząt zalatującego z jadalni.

– Słuchajcie – powiedział Renny. – Ja tylko umyję ręce. Zaraz wracam.

Skoczył po schodach do swojego dawnego pokoju.

– Masz tam gorącą wodę! – zawołała za nimi Meg.

– I pospiesz się! – dorzucił stryj Ernest. – Babcia z głodu zasłabnie!

– Już! Już! – odpowiedział Renny.

– Cudownie jest patrzeć, jak on znowu biega po tych schodach – powiedziała Meg. – Och, cóż za ulga mieć go w domu. Będzie ktoś, na kim można się oprzeć.

– Raczej ktoś, kto zacznie komenderować – powiedział Eden.

– Mówił – wtrącił się Piers – że w pociągu zjadł tylko bułkę i popił kawą. Na pewno jest głodny.

– Bułka i kawa! – wykrzyknęła starsza pani. – Co za sfrancuziałe śniadanie! Ale to dobrze, że jest głodny. Mamy czym go nakarmić.

– Chyba usiądźmy już do stołu – powiedziała lady Buckley. – Nie traćmy czasu, zanim on przyjdzie.

Ale w jadalni, gdzie blask wiosennego słońca, padając spomiędzy żółtych aksamitnych zasłon na stół, opromieniał srebra, obrus i serwetki z połyskliwego adamaszku, zastali taką niespodziankę, że stanęli jak wryci, nieomal przerażeni. Eliza serwetkę z kółkiem Renny’ego położyła przy nakryciu u szczytu stołu.

Po śmierci Filipa Whiteoaka w pierwszym roku wojny Mikołaj i Ernest wrócili z Anglii do Jalny. Do tego gospodarstwa kobiet i małych chłopców, dla których ich przybycie oznaczało ochronę przed światem, wzmocnienie rodzinnej solidarności. Ich stara matka po utracie najmłodszego syna pragnęła mieć obu starszych przy sobie. Meg, osierocona przez czułego, pobłażliwego ojca i pełna niepokoju o życie ukochanego brata walczącego we Francji, chętnie by się rzucała stryjom na szyje, wciąż szukając pociechy w ich obecności. I Mary, wdowa po Filipie w przededniu urodzenia jego dziecka, z drżącą radością powitała mocne męskie oparcie. Ich powrót był sukcesem zarówno z punktu widzenia rodziny, jak na płaszczyźnie ich finansów. W ostatnich latach dochody każdego z nich gwałtownie się zmniejszyły: jeden zanadto zawsze szastał pieniędzmi, drugi źle pieniądze lokował. W Jalnie życie nic ich nie kosztowało.

Mikołaj tak się przyzwyczaił do zasiadania u szczytu stołu, gdy Meg siedziała naprzeciw niego, a matka po prawej jego stronie, że możliwość ustąpienia tego poczesnego miejsca Renny’emu, który po śmierci swego ojca stał się właścicielem Jalny, nigdy mu nie przyszła na myśl. Ani też nigdy nie pomyślała o tym jego sędziwa matka, patrząc, jak zręcznie on kroi pieczony drób. Kruche ćwiartki przydzielał jej, Ernestowi i Meg, a te twardsze, duszone w sosie, dostawali trzej chłopcy o dobrych zębach. Ernest, chociaż lubił swoje miejsce po prawej stronie starej Adeliny, siadał u szczytu stołu, ilekroć atak podagry zatrzymywał Mikołaja w jego pokoju.

Wchodząc do jadalni, Mikołaj polecił:

– Chłopcy, wygońcie psy na dwór.

Nastąpiła kotłowanina, gdy Piers i Finch za obroże wyciągali kilka terierów i spanielkę z pokoju.

– Nie zamykajcie drzwi – powiedziała lady Buckley – i pilnujcie, żeby nie wróciły. Tak będzie grzeczniej wobec Renny’ego.

To właśnie w tym momencie zamieszania starsi zobaczyli zmieniony układ miejsc przy stole. Mikołaj pierwszy zauważył, że serwetka w jego srebrnym kółku, które przedstawiało postać kobiecą w fałdach klasycznej szaty spoczywającą na bardzo ozdobnym wałku, została przesunięta z miejsca pana domu na pierwsze miejsce z prawej strony.

W upokorzeniu podniósł rękę i skubnął swoje siwe wąsy. Wypowiedział się tubalnym:

– Ha!

Na twarzy Ernesta malowała się przykrość z powodu przemieszczenia brata i zarazem uciecha iście szekspirowskiego Puka wywołana jego zakłopotaniem. Meg stała przy swoim krześle niewzruszona.

Patrząc jej prosto w oczy, lady Buckley zapytała:

– Czy to ty, Margaret, zarządziłaś przesunięcie kółka z serwetką stryja?

To koturnowe sformułowanie tak rozśmieszyło Edena, że zachichotał. Lady Buckley odwróciła się do niego.

– Nie ma się z czego śmiać – powiedziała dosyć surowo. – Wasz stryj z godnością zajmował miejsce waszego ojca przez cztery lata. Nie widzę przyczyny, dla której miałby zostać z tego miejsca wyrzucony, ledwie Renny wrócił.

Stara Adelina dopiero teraz pojęła, że coś nie jest w porządku. Z zainteresowaniem rozejrzała się po ich twarzach.

– Kto cię wyrzucił i skąd? – zapytała w półprzysiadzie nad krzesłem, opierając się o stół.

– To nieistotne. Ani trochę – powiedział Mikołaj. – Ale cóż, staruszko – ujął matkę pod ramię – trzeba przesunąć się o jedno miejsce. Będzie mama teraz siedziała pomiędzy Ernestem a mną.

Nie ruszyła się.

– Kto i skąd jest wyrzucony? – zapytała. – Nie ja, mam nadzieję. Ja się nie zgodzę.

– Wyraźnie uznano – powiedział Ernest – że pan tego domu to Renny.

Starsza pani dzielnie usiłowała zachować swoje dawne miejsce, ale Mikołaj pociągnął ją w stronę sąsiedniego krzesła. Eliza, która stała przy stole pomocniczym, podeszła do niej.

– Proszę pani, sama na własną rękę nakryłam na tym końcu stołu dla pana Renny’ego. Jego dom, więc on powinien kroić mięso.

– No! No! – powiedział Ernest. Prawie oskarżycielsko popatrzył na półmisek z drobiem, jak gdyby te dwa soczyste, pieczone kuraki w jakiś sposób sprzeniewierzyły się ustalonemu porządkowi rzeczy. On i Mikołaj, chociaż ojciec zostawił im bardzo dużo pieniędzy, czuli się w głębi ducha boleśnie upokorzeni faktem, że Jalnę odziedziczył ich młodszy brat. Ale Filip od czterech lat nie żył, to żądło już nie kłuło. Teraz powrót Renny’ego i dobitne przypomnienie o jego spuściźnie po Filipie sprawiły, że niemile sobie uświadomili zmianę, jakiej ulegają stosunki rodzinne.

– Nie należało robić czegoś takiego bez wyraźnego zarządzenia – powiedziała lady Buckley.

– Z pewnością, z pewnością – potwierdził Ernest.

– Nieistotne – warknął Mikołaj.

– Bez mojego zarządzenia! – wykrzyknęła stara Adelina. – Niczego nie wolno zmieniać bez mojego zarządzenia. To słuszne, że Renny będzie siedział u szczytu stołu. Najstarszy syn Filipa. Jalna jest jego. No, gdzie mnie teraz chcecie posadzić? Bo już mi zaczyna być słabo. Muszę coś zjeść. – Popatrzyła łakomie na wypukłe piersi kuraków.

Mikołaj pomógł jej usiąść. Rozłożyła serwetkę, róg wetknęła w dekolt pod szyją.

– Nie wpuszczajcie psów, chłopcy – zarządziła.

Eliza z ustami ściągniętymi, stała sztywno, gotowa bronić swojej racji. Wszyscy wyczekująco patrzyli w otwarte drzwi, za którymi widać było część schodów. Ernest powtarzał pod nosem:

– No, no!

Mikołaj bębnił palcami w stół. Eden porozumiewawczo spoglądał na Meg, chcąc, żeby się roześmiała, ale Meg panowała nad sobą. Psy spróbowały hurmem wrócić, chłopcy je odparli. Na bladym drewnie schodów migały cienie merdających ogonów.

Wrażenie, jakiego doznał Renny, gdy wszedł do swego dawnego pokoju, było dziwnym połączeniem nierealności snu i swojskości. Tak często w czasie wojny wyobrażał sobie powrót, że ten pokój, coraz większy w jego wyobraźni, wydał mu się teraz mały, jak gdyby rzeczywistość sama siebie ograniczała. Kimś obcym powitało go lustro. Słynne konie na połyskliwych litografiach, zdobiących ściany, omal nie stawały dęba ze zdumienia, że on się uważa za prawdziwego Renny’ego Whiteoaka z krwi i kości.

Ale rodzina czeka, powinien się pospieszyć. Podszedł do umywalni i napełnił miednicę ciepłą wodą z dzbanka. Jak w dzieciństwie, gdy kazali mu odejść od stołu, żeby umył ręce. Ale ręce, które teraz namydlał, były ogorzałymi rękami żołnierza i miały ująć wodze nowego życia.

Ocierając pobieżnie dłonie o ręcznik i patrząc w okno na dalekie pola, raptem poczuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił się i zobaczył stojącego przy drzwiach maleńkiego chłopczyka. Dziecko w ubranku z białej dzianiny, niespełna czteroletnie, o kędzierzawych bujnych ciemnoblond włosach i ciemnych oczach świetlistych, żywych, stanowiących kontrast z wątłością figurki, bladością małej buzi i chudymi nóżkami. Przez chwilę pojęcia nie miał, co to za dzieciak, ale tylko przez chwilę – to przecież brat, którego nigdy nie widział. Pogrobowiec jego ojca.

– Cześć! – powiedział. – Jak ci na imię?

Berbeć patrzył zdumiony, oczy robiły mu się coraz większe, usta coraz mniejsze.

– Cześć – powtórzył Renny z uśmiechem w swoim mniemaniu bardzo przyjaznym. – Złapię cię!

Przyskoczył i podrzucił dzieciaka w górę. Tak właśnie zabawiał małych chłopców. Cóż, kiedy ten mały chłopiec najwidoczniej był inny niż wszyscy. Zamiast piszczeć z zachwytu i wykrzykiwać: „Jeszcze! Jeszcze!”, wrzasnął wniebogłosy i zaniósł się płaczem. Renny nie wiedział, czy go puścić i zostawić, czy zabrać na dół. Wybrał to drugie. Wepchnął go pod pachę i szybko zbiegł ze schodów. Wakefield ucichł, ale nie przestał płakać, tylko wstrzymywał oddech.

– Przepraszam, że dałem na siebie czekać – zaczął Renny, wchodząc do jadalni, i spod jego pachy na nowo rozległy się ryki.

Wakefield szamotał się, wierzgał. Psy przybiegły. Fanny w obawie, że Wakefieldowi dzieje się krzywda, stanęła na tylnych łapach i przednimi uderzała Renny’ego. Ale drapała przy tym w gołą łydkę Wakefielda. Wierzgając, rozwrzeszczał się jeszcze głośniej. Psy szczekały.

Meg wstała od stołu i pośpieszyła na ratunek braciszkowi.

– Chodź do Meggie! No, pieszczoszku. – Przytuliła go do piersi.

– Ojej, noga mu krwawi! – wykrzyknął Ernest. – Co ty mu zrobiłeś, Renny?

– Wielki Boże! – powiedział Mikołaj. – Wystarczy, żeby dostał ataku.

Eliza obejrzała draśnięcie.

– Pójdę po wazelinę i bandaż – powiedziała. – Chodź, maluśki, z Elizą.

– Nie! Nie! – wrzeszczał Wakefield. – Nie pójdę! Wyrzuć tego draba!

– Dajcie mi go – poleciła lady Buckley. – Tylko ja zawsze mogę go uspokoić.

I rzeczywiście. Na jej pulchnych kolanach Wakefield z łydką owiązaną czystą chustką do nosa siedział cicho i promieniał, patrząc na współczujące twarze wokoło. Jedynie babcia raczej nie współczuła. Miała mu za złe tę zwłokę. Chciała już jeść. Krytycznie też patrzyła na Renny’ego, gdy siadał na swoim nowym miejscu. On sam, jeszcze przejęty niefortunnym zaprezentowaniem się najmłodszemu w rodzinie, usiadł z przepraszającym uśmiechem.

– Wygońcie psy – powiedział Ernest. – Drażnią Saszę. – Jego kotka wyginała grzbiet i wachlowała sobie łeb ogonem.

– Czy muszą stąd wyjść? – zapytał Renny. – Dawniej zawsze tu były. Pamiętam, jak tata wyciągał im z kudłów rzepy i przyczepiał pod swoim krzesłem.

Ta nagła, nieoczekiwana wzmianka o zmarłym Filipie nieomal uderzyła wszystkich po uszach. Drżenie śmiechu w jego głosie zgorszyło starszych i sprawiło, że trzej chłopcy się uśmiechnęli. Tak naprawdę on jeszcze nie uwierzył w śmierć ojca. Jalna była dla niego zawsze z ojcem związana, więc wracając do Jalny, wrócił w atmosferę żywej obecności Filipa.

Teraz jednak poczuł, że powiedział coś niewłaściwego. Już zarumieniony, poczerwieniał jeszcze bardziej. Wziął nóż do krojenia drobiu i powiedział nerwowo:

– Więc to ma być teraz moje zadanie! No, obawiam się, że zrobię z tego rąbankę. – Krojąc, opowiadał o swojej podróży.

Stryjowie, ciotka i stojąca obok niego Eliza uznali, że nie docenił zaszczytu, jaki na niego spłynął. Patrzyli niepocieszeni, jak on bez pojęcia przydziela części tych kuraków. Oburzające! Jedenastoletni Finch napycha się łakomie kruchutką piersią. Przykre! Piers od niechcenia pożera soczyste owale mięsa z grzbietu, wbija w nie czubek widelca wprost barbarzyńsko. Ale siostra i babcia były zadowolone. Meg z sercem pełnym błogości chłonęła widok Renny’ego, który siedząc naprzeciw niej i pochylając rudą głowę nad półmiskiem, rzucał jej spod ciemnych rzęs szybkie serdeczne spojrzenia. Nie mogła jeść.

– Meggie, ty nic nie jesz! – wykrzyknął.

– Jestem zbyt szczęśliwa – odpowiedziała. – Zresztą ja nigdy nie jadam dużo. I muszę nakarmić Smyczka. – Dawała Wakefieldowi kawałki mięsa na widelcu, chociaż nie chciał ich, gniewnie się odwracał i wtulał w biust ciotki.

– Mam nadzieję, że go nie psujecie – powiedział Renny.

Piers roześmiał się szyderczo.

– Nie psujemy go! To najbardziej zepsuty bachor na świecie.

– Nie, nie – zaprotestowała lady Buckley. – Jest taki delikatny, że trzeba mu trochę dogadzać.

– Nie należy go złościć – zgodził się Ernest. – Nic, tylko dodawać mu otuchy. Delikatny, a już ja wiem, jak można cierpieć w rękach ludzi bardziej gruboskórnych.

– Chciałbym wiedzieć, w czyich to rękach cierpiałeś – burknął Mikołaj. – Raczej pamiętam, że miałeś zawsze wszystko, co najlepsze, bo nie przestawałeś kwękać.

Ze zdumiewającym wigorem zabrała głos ich matka:

– Ogromnie dbałam o moje dzieci. Opatulałam je przed zimnem. Trzymałam z daleka od żaru słońca, wiosną podawałam im siarkę, na jesieni senes. Żadne dziecko mi nie umarło. A moja matka pochowała pięcioro z szesnaściorga nas… Hm… no nie wiem, co dla mnie wybrałeś, ale nie mogę tego zgryźć. Ty nie kroisz tak jak stryj Mikołaj.

– Przepraszam – powiedział Renny. – Wiem, że to robię piekielnie niezdarnie, ale nabiorę wprawy.

– Tu masz ładny kawałek piersi. – Mikołaj wskazał widelcem. – Odkrój go dla babci.

Renny usłuchał.

– Renny – zapytał Finch – czy pokażesz mi swoje rany?

Meg spojrzała na Fincha ze zgrozą.

– Jak możesz pytać o coś takiego? Już dostatecznie smutno wiedzieć, że on był ranny, bez przypominania o tym, ledwie przyjechał.

– Ja zawsze twierdzę – odezwała się lady Buckley – że nigdy nie jest za wcześnie na wpajanie subtelności uczuć. W tym chłopcu raczej jej nie widzę.

– My chcemy – powiedział Piers – żeby Renny opowiedział nam o wojnie. Żeby opowiedział, jak siekał Niemców. I jak dostałeś medal, Renny.

– Jeszcze będzie dość czasu na to – burknął kapitan Whiteoak.

– Musisz przyjść do mojego pokoju – powiedział Eden – opowiedzieć o wszystkim.

Meg ucięła ten wątek.

– Prawda, Renny, że Wakefield jest ładny?

– Jak z obrazka. Zaprzyjaźnisz się ze mną, łobuziaku?

– Jak myślisz, do kogo podobny?

Renny przyjrzał się małemu.

– Nie wiem. Do mnie?

– Trochę. Ma nos Courtów.

– Ależ skąd! – powiedział Eden. – Ma nos taki jak mój. Ma piękne oczy.

– Jest podobny do mojego brata Thaddeusa – oświadczyła babcia, przechylając głowę i znad swojego orlego nosa przyglądając się Wakefieldowi.

– Kto ty jesteś, łobuzinko? – zagruchała do niego Meg.

Finch patrzył na to w pesymistycznej zadumie, i o co tyle szumu? Dlaczego Wakefield taki dla nich ważny, odkąd tylko się urodził, a na niego, Fincha, prawie nie zwracają uwagi? Odepchnął pusty wysoki fotelik Wakefielda zawadzający mu pod łokciem i szczodrze nałożył sobie na talerz korniszonów w sosie musztardowym.

– Renny – powiedział z pełnymi ustami. – Naprawdę chcę zobaczyć twoje rany.

– No – powiedziała Meg – możesz już odejść od stołu. Jesteś niegrzeczny.

Zaczerwienił się po same uszy i niechętnie zaczął zwlekać się z krzesła.

– Proszę, niech on zostanie! – wykrzyknął Renny. – To mój pierwszy obiad w domu.

– Ale ja mdleję, kiedy on o tym mówi.

– Bzdura, Meggie… nie jesteś z takiej kiepskiej gliny.

– Więc dobrze. Jeżeli Renny chce, żebyś został. Tylko postaraj się zachowywać przyzwoicie.

Wakefield przypomniał o sobie.

– Smyczek chce do stryja Ernesta. – I wyszamotał się z objęć lady Buckley.

Ernestowi to pochlebiło. Wziął małego na kolana i nabrał na widelec puree z kartofli.

– Więcej szoszu – zażądał Smyczek.

Ernest dobrał sos. Buzia się otworzyła szeroko, pochłonęła zawartość widelca. Smyczek promiennie uśmiechnął się do wszystkich.

– Ach! – wykrzyknął Mikołaj. – Byłbym zapomniał o szampanie! – Wstał i pokuśtykał do bocznego stołu, na którym butelki chłodziły się w kubełku z lodem. – To mój wkład w powitalną ucztę. Renny, wypijemy, chłopcze, za twoje zdrowie.

Wypili. Rodzina, stojąc, życzyła Renny’emu wszelkiej pomyślności, długiego i szczęśliwego życia. Wzruszył się. Oczy mu zalśniły łzami, usta zmiękły, taka ogarnęła go opiekuńcza czułość. Oto oni – jego krew i kości – gromadzą się wokół niego, dobrze mu życzą połączeni z nim więzią rodzinną, oni wszyscy, poczynając od starej, starej babci i na małym Wakefieldzie kończąc. Lata rozłąki, zamętu minęły. Teraz będzie pokój do kresu ich dni. Ten dach pochyla się nad nimi. Ściany wokoło się zamykają. On, Renny, zajął miejsce u szczytu rodzinnego stołu. Stanie się ojcem dla tych chłopców. Podnosząc kieliszek do ust, poczuł nieomal fizyczne zacieśnianie się więzi łączącej go z każdym z osobna przy tym stole, jak gdyby w tajemniczym zbliżeniu napinały się same jego mięśnie.

Stara Adelina opuściła swoje miejsce i omiatając podłogę skrajem luźnej fałdzistej sukni, podeszła do Renny’ego. Wzięła go w objęcia.

– Ha! – wykrzyknęła. Prawie gwałtownie cmoknęła go w usta. – Utraciłam syna… Filip odszedł… ale mam ciebie! – Przytuliła go mocno. – Boże, aleś ty twardy! Dajesz mi siłę… To moje stare cielsko nie marnowało życia! Was wszystkich… was by w ogóle nie było… gdyby nie ja! – Trzymając Renny’ego w objęciach, rozejrzała się triumfalnie. – Augusta, Mikołaj i Ernest… bezdzietni. No, jestem stare próchno, ale ty młody i twardy, Renny! Niech cię Bóg błogosławi!

– Szampan – szepnął Ernest do Meg – zawsze idzie mamie prosto do głowy.

Ojciec i córka

Fezant siedziała na wilgotnej grubej gałęzi starej jabłoni i w takt kołysania się zwieszonych nóg myślała: To jest cudowny dla mnie rok… trzynaście lat skończę za miesiąc… będę już młoda… za godzinę przyjedzie tutaj Maurycy. Nie wiem, co mnie zdumiewa bardziej.

Zwykły na jej twarzy wyraz nieledwie zaskoczenia teraz stał się wyrazem zdumienia przybranym świadomie. Uniosła brwi, otworzyła usta i kilkakrotnie sapnęła. Jak gdyby zdumienie przeszło poprzez nią w tę starą jabłoń, drzewo zadrżało i mizerne różowawobiałe kwiecie zachłysnęło się swoją wonią. Jej szczupłe nogi w brązowych fildekosowych pończochach kołysały się rytmicznie, przeciągle, mogłoby się wydawać, że samoistnie. Pomyślała: Za kilka minut pójdę do domu, wyszczotkuję włosy, oczyszczę paznokcie i bardzo uperfumuję chusteczkę do nosa.

Jabłoń rosła samotna na niedużej łące nad rzeczułką. Fezant zawsze uważała to drzewo za swoje własne, bo jakoś nikt nie zwracał na nie uwagi. Jabłka były małe, niekształtne, ze skórką chropowatą, ale dla Fezant miały najsłodszy smak. Smak gruszki, gdy kosztując, zamykała oczy, tylko że o wiele lepszy. Niestety, stary kucyk, który pasł się na łące, lubił te jabłka tak samo jak ona. Stawał za jabłonią i czekał, żeby spadły, albo wyciągał szyję i potrząsając szorstką grzywą, zrywał je z gałęzi.

Teraz spokojnie podszedł do jabłoni, łypnął niebieskoczarnymi oczami na Fezant, jak złodziej na złodzieja. A przecież jabłka były dopiero pomysłem w główkach białoróżowych kwiatków.

– Dzień dobry, stary szelmo – powiedziała Fezant. – Ty nie wiesz, kto dziś przyjedzie do domu!

Kucyk wydął wargi i zarżał słabo, z wysiłkiem poruszającym mu wnętrzności. Na pysku miał kropelki wilgoci. Spuściła jedną nogę niżej i stopą potarła go po grzbiecie.

– Maurycy przyjedzie – powiedziała. – Chyba znasz go lepiej niż ja. Szkoda, Sandy, że nie umiesz mówić. Mógłbyś mi mnóstwo opowiadać.

Kucyk, teraz dwudziestoośmioletni, był wierzchowcem Maurycego we wczesnym dzieciństwie. Gdy z kolei Fezant jeździła na nim po łąkach, już się postarzał i spasiony, leniwy ledwie dawał się nakłonić do truchcika. Fezant wyobrażała sobie, jak on za młodu galopował z małym Maurycym w siodle po wiejskich drogach, na których nie było żadnych automobilów, i jak Maurycy wtedy śmiał się i cieszył.

Sandy, usuwając się spod nogi Fezant, zaczął skubać rzadką młodą trawę. Podejrzliwie spojrzał zezem, gdy Fezant chwyciła go za grzywę.

– Twój pan wraca do domu! – powiedziała mu surowo. – Czy słyszysz? Twój pan, a mój ojciec…

Dziwnie lekko było jej na sercu i radośnie, ale też czuła lęk. Żyła w takim osamotnieniu, że myśl o powrocie dużego, raczej obcego człowieka do wspólnego z nią domu, w ten wiosenny dzień stała się dla niej niezwykła. Kolory nabrały głębszych, bardziej nasyconych tonów i głos rzeczułki szemrał tajemniczo. Ojciec – ojciec – ojciec – dolatywało znad wody. A przecież ona nigdy nie nazywała go inaczej niż Maurycy. Pani Clinch, gospodyni, już była stara. Pracowała u Vaughanów od czterdziestu lat, więc dziewczynce wydawała się tak wieczna jak ściany tego domu. Opiekowała się Fezant troskliwie, ale uważała ją za plamę na nazwisku Vaughan i chociaż przed ludźmi nosiła się dumnie, to jednak zawsze, ilekroć natknęła się na nią niespodziewanie, doznawała w głębi duszy wstrząsu upokorzenia: nasza hańba, nasz wstyd, myślała, a ja mam obowiązek dbać o nią. Gdyby urodziła się jak Pan Bóg przykazał, radość byłaby się nią opiekować.

Okazywała Fezant życzliwość bez czułości. Żywiła przekonanie, że dziecko dla swego dobra ma być jak trusia. Więc Fezant ze swojej strony żywiła przekonanie, że dla świętego spokoju powinna przerywać to, co robi w chwili, gdy zjawia się pani Clinch, i trwać w bezruchu. Wtedy gospodyni przyglądała jej się bacznie i zadowolona wracała do swego małego saloniku przy kuchni. Siadała tam w fotelu na biegunach, bardzo skrzypiącym przy każdym odchyleniu w tył. Słysząc to skrzypienie, Fezant wiedziała, że będzie mogła robić, co jej się podoba, przez następną godzinę.

Do wybuchu wojny Fezant starała się trzymać z daleka od pani Clinch i mnóstwo czasu poświęcała na potajemne obserwowanie Maurycego. Chodziła za nim po polach, niewidoczna wśród wysokiego zboża czy za krzakami jeżyn, czasami po domu i zawsze wkradała się do pokoju, z którego on dopiero co wyszedł. Fascynowało ją wszystko, cokolwiek robił. Przez szczelinę drzwi łazienki podglądała, jak on się goli, zręcznie namydla twarz, starannym przesuwaniem brzytwy usuwa pianę z gładkiej już skóry. Śledziła go, gdy czyścił strzelbę, czytał gazetę, nalewał sobie trunek i marzyła – jakby to było, gdyby on ją lubił, gdyby chciał, żeby mu towarzyszyła. Wiedziała, że w jakiś zagadkowy sposób zepsuła mu życie. Litowała się nad nim i żałowała, że nie może – no bo jak? – mu tego naprawić.

Stanęła teraz, w ten poranek, w jadalni zadziwiona, że jest tak nadzwyczajnie widno. Przez lata nieobecności Maurycego żaluzje w oknach były opuszczone i tylko od czasu do czasu pani Clinch je podnosiła, żeby przewietrzyć pokój i odkurzyć. W półmroku na kredensie nie stało nic, stół przykrywało prześcieradło. Aż się prosiło, żeby zebrać w sobie odwagę, podnieść róg i zajrzeć pod nie. Kiedyś Fezant to zrobiła, drętwiejąc ze strachu. Pod prześcieradłem leżało parę kanapowych poduszek. Dlatego to wyglądało jak przykryte zwłoki. Ale uciekła z jadalni przerażona. Co mogłoby leżeć pod tymi poduszkami?

Teraz przez okna wlewał się słoneczny blask, na kredensie migotały wypolerowane srebra, połyskiwał jak tarcza orzechowy blat stołu. Migotanie i połyski świadczyły o stanie, w jakim były ręce pani Clinch. Właśnie ona weszła do jadalni i zobaczyła, że Fezant głaszcze blat stołu.

– Nie dotykaj! – krzyknęła, jak gdyby karciła trzyletnie dziecko.

Fezant cofnęła się i znieruchomiała z rękami zwieszonymi u boków. Gospodyni, tak jak jadalnia, jaśniała schludnością, swe siwe włosy starannie przylizała, na szarą suknię włożyła nakrochmalony biały fartuch. Jedyny akcent żywszego koloru stanowiły jej ręce – szaraworóżowe od proszku do czyszczenia srebra.

– Wszystko tu wygląda ślicznie – powiedziała Fezant bardzo głośno, bo pani Clinch była przygłucha.

– Powinno – odparła pani Clinch. – Przez trzy dni tarłam i polerowałam, żeby świeciło. Obiad będziesz jadła tutaj. Z nim.

– Ja? – Fezant zbladła z podniecenia. – Nie mogłabym jeść. Za bardzo bym się bała.

– Głupota. Już i tak koniec posiłków ze mną. Od dziś twoje miejsce jest tutaj. Lepiej przebierz się zaraz. Nie ma czasu do stracenia.

– Mam włożyć białą sukienkę?

– Boże miłosierny, nie. Tę w kratkę. Potem przyjdź do mnie, to ci porządnie wyszczotkuję włosy.

Fezant poleciała na górę. Wszystkie tętna jej trzepotały. Czuła się lekka jak piórko, niesiona podmuchem wiatru po schodach do swojego pokoju.

Włożyła sukienkę w kratkę i spróbowała znaleźć parę pończoch niedziurawych, ale nie znalazła. Ostatecznie wyszukała dwie całe pończochy nie od pary. Chociaż różniły się odcieniem brązu, uznała, że tego nie widać. Przejrzała się w lustrze, zobaczyła twarz, gęste brązowe włosy i patrzące na nią roziskrzone oczy. Wydawało się, że więcej jest materiału w kratkę niż jej samej. Ale patrząc na siebie, nie była niezadowolona.

Porwała z toaletki szczotkę i zbiegła na dół do kuchni.

Pachniało apetycznie, kawa bulgotała w czajniku. Pani Clinch nie zauważyła Fezant i szczotki do włosów. Jak gdyby przyjemność jej sprawiało krzątanie się w kuchni, gdy Fezant chodzi za nią. Ostatecznie jednak odwróciła się i powiedziała:

– No już, siadaj.

Szczotkowała bezlitośnie, nie tyle rozczesując, co rozszarpując splątane kędziory. Ze łzami w oczach Fezant zacisnęła zęby, gdy szczotka wyrwała jej z włosów gałązkę jabłoni.

– Nic dziwnego, że w twojej czuprynie ptaki zaczynają wić gniazda – powiedziała pani Clinch.

Przejechała tak szczotką po głowie Fezant ledwie dwanaście razy, gdy usłyszały warkot samochodu i głosy przed domem. Wykrzyknęła:

– Jest! Biedny młody pan!

Zwykle wszystko, cokolwiek mówiła o Maurycym, kończyła słowami: „biedny młody pan”, a Fezant nie wiadomo dlaczego to zawstydzało. Teraz też zawstydzona, pełna wahania wstała z krzesła, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Gospodyni już pobiegła.

Powoli Fezant weszła do holu.

Drzwi frontowe były szeroko otwarte. Świeże wiosenne powietrze z zapachem ciepłej ziemi, rozwijających się pąków i wilgotnej zgnilizny zeszłorocznych liści, napływało tak przemożnie, jak gdyby za długo nie mogło się dostać do tego ponurego domu, więc teraz nadrabiało czas – usunęło boczną ścianę, żeby wszystkie ciemne sekrety i zgryzoty uleciały z przewiewem.

Wkroczył Maurycy krzepki, barczysty, w mundurze, za nim łykowaty człowieczek wniósł bagaże. Maurycy przywitał się z gospodynią. Zapłacił kierowcy taksówki. Drzwi się zamknęły, a Fezant nagle poczuła zbyt wielkie onieśmielenie, żeby podejść do ojca. Ale on ją zobaczył, ruszył w głąb holu do niej.

– Cześć – powiedział. – Bardzo urosłaś. – Podał jej lewą rękę. Zobaczyła na jego prawej ręce, dziwnie bezradnej, skórzany bandaż. – Okaleczył mnie odłamek pocisku – wyjaśnił.

Aż osłabła z miłości. Zapragnęła ucałować tę biedną rękę. Zapragnęła przytulić policzek do policzka ojca, przytrzymać jego głowę. Ale odszedł. Przedstawił pani Clinch żołnierza, z którym przyjechał, i ci dwoje poszli do kuchni, a on na górę. Całe to spotkanie trwało parę minut i już się skończyło. Stała w holu niezdecydowanie.

Chciała pójść za Maurycym do jego pokoju, ale nie śmiała. Objęła słup schodów i zaczęła się huśtać z boku na bok. Raz widziała schody, raz jadalnię przez otwarte drzwi. Dziwne nowe życie już było w domu. Pociągnęła nosem. Nawet pachnie inaczej. Zobaczyła spiętrzone nie opodal walizki. Pachniały skórą, niewiadomą przygodą. W jadalni pani Clinch stawiała na stole półmisek z wędlinami, szklany słoik z czerwoną kapustą. Ładny zapach dolatywał spod pokrywy naczynia z jakąś gorącą zapiekanką. Wszystko lśniło czystością w pogotowiu do rozpoczęcia nowego życia. Jak będzie teraz, kiedy w domu jest on?

W końcu usłyszała jego kroki na górze, gdy powoli szedł w stronę schodów. Puściła słup i uciekła na korytarz prowadzący do kuchni. W tej samej chwili z kuchni wyszła pani Clinch. Zapatrzyła się w nią, niby zaskoczona.

– Co ty tu robisz? – zapytała.

– Nic. A bo co?