Saga rodu Whiteoaków 12 - Droga Wakefielda - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 12 - Droga Wakefielda E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!Jak potoczą się dalsze losy Wakefielda? Co mieszkańcom Jalny przyniesie początek 1939 roku? W marcu Renny wraz z 9-letnią córeczką wybrał się do Irlandii po wyścigowego ogiera. Wracając stamtąd, odwiedził w Londynie dawno nie widzianych Fincha i Wakefielda. Renny z niedowierzeniem przyjął do wiadomości, że Wakefield ma nową przyjaciółkę, wnet całą rodzinę zaskoczył powrót Fincha i Sary. Czy Renny zdoła pomóc kuzynom uwikłanym w poważne kłopoty? ,,Droga Wakefielda" to 12 część ,,Rodziny Whiteoaków", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli ciekawią cię wielopokoleniowe dzieje i urzekają plastyczne opisy przyrody, to będzie dla ciebie przemiła lektura. ,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 388

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 12 - Droga Wakefielda

Tłumaczenie Kazimierz Brończyk

Saga

Saga rodu Whiteoaków 12 - Droga Wakefielda

 

Tłumaczenie Kazimierz Brończyk

 

Tytuł oryginału Wakefield’s Course

 

Język oryginału angielski

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©1991, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410547 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

W Jalnie

Renny Whiteoak dobrze zrobił, zabezpieczając się przed niepogodą, bo chociaż był już marzec, wiał lodowaty wiatr jak podczas srogiej zimy i trzeba było gumowych butów, żeby przedzierać się przez podmarzły szlam drogi. Włożył gołe ręce do kieszeni, nasunął na oczy filcowy kapelusz i zanurzył brodę w ciepło podniesionego kołnierza płaszcza, tak że na łaskę żywiołów wystawił tylko uszy (trochę spiczaste) i swój kościsty, orli nos. Wiatr i zadymka idąc w zawody, poczerwieniły mu te uszy i jedynie nos zachowywał nieugiętą postawę, zaledwie odrobinę bardziej sfatygowany niż zwykle.

Pan na Jalnie szedł ze spuszczoną głową, w stanie niemal ekstatycznego skupienia, tak że czas, jaki mu zabrała droga od stajni do domu brata Piersa, można by ocenić na kilka chwil albo… na połowę życia. Skupił myśl na jednym zagadnieniu: czy ma odpowiedzieć czy nie na depeszę Wakefielda i na drugą, otrzymaną od kuzyna Dermota Courta? Zdrowy rozsądek, wyczucie sytuacji rodzinnej mówiły mu, że nie. Ale czym to było w porównaniu z dzikim zgiełkiem, jaki tłukł się po jego duszy zawsze wtedy, kiedy owładnęła nim myśl kupna nowego wspaniałego konia! Gdyby ktoś patrząc, jak idzie wiejską drogą, mógł równocześnie zajrzeć mu do mózgu, zobaczyłby tam dziwne skupisko kształtów, dziwną mieszaninę kłócących się z sobą obrazów: zarysy książeczki czekowej, zjawę żony z grymasem żalu na twarzy, parowiec prujący morze i niezliczone płotki i przeszkody, przez które rzuca się w hipnotycznych skokach widmo nieznanego konia.

Był tak zamyślony, że minął dwóch chłopców, zanim ich spostrzegł. Byli to synkowie jego brata Piersa. Wracali do domu ze szkoły w mieście. Odległość od stacji kolejowej była znaczna, dlatego też młodszy, Nook, wyglądał na mocno zmęczonego. Miał zaledwie dziewięć lat. Renny wziął go za rękę i rzekł:

– Za duże błoto jak na wóz. Dlatego i ja idę pieszo.

Nook przytaknął:

– Mamusia powiedziała, że nie widziała jeszcze takiego marca, a mamusia żyje tak długo…

– No, nie tak długo, jak ja, a i ja nie pamiętam czegoś takiego. Ale to dopiero początek miesiąca. Lada dzień obudzisz się, a tu grzeje ciepłe słońce i po śniegu ani śladu. Tatuś w domu?

– Nie wiem.

– Naturalnie, że nie wiesz. Zapytałem się strasznie głupio, ale mam na głowie tyle spraw. – Wykrzywił twarz w uśmiechu. – A ty co mi powiesz, Mooey? Co z tobą?

– Nic, tylko mi się zrobił pęcherz na pięcie. I odmroziłem sobie palec. I jestem głodny… – Był jakiś nie w humorze i zmęczony, więc dodał: – Wiem na pewno, że będzie na obiad coś, czego nie lubię.

– A ja wiem – rzekł Nook – że Filip mi zabrał mój pociąg. Dostałem go na urodziny, a on mi go ciągle zabiera.

– On mi wszystko tłucze – poskarżył się Mooey. – On jest naprawdę niemożliwy.

– Ale z was smyki. No, no! Pójdę i zobaczę, co tam ten nicpoń nabroił.

Dom był drewniany, pomalowany na biało, z zielonymi okiennicami, pokryty stromo opadającym dachem. Miał blisko sto lat, ale był czysty i świeży. W lecie otaczał go czarujący, stary ogród, ale teraz wyglądał trochę pusto. Obaj chłopcy pomknęli naprzód i otworzyli furtkę. Renny usłyszał, jak krzycząc, obwieszczali swój powrót.

Żona jego brata, Fezant, smukła, ciemnowłosa kobieta, zbiegła szybko ze schodów na powitanie gościa.

– Jak to ładnie, żeś przyszedł! Taki głupi dzień. Wiatr i deszcz ze śniegiem. Żyję już tyle lat, a nie pamiętam takiego marca.

– To samo mi powiedziały twoje smyki. – Dotknął jej policzka swoją zimną twarzą i zapytał: – Gdzie jest Piers? Powiedzieli mi w stajni, że poszedł do domu, ale telefon coś trzeszczy…

– Nie przyszedł jeszcze. Ale pewnie zaraz przyjdzie.

Jej najmłodszy synek, Filip, wyskoczył w podrygach z kuchni. Dźwigał na sobie skórzaną uprząż z dzwonkami i zajadał czerwone jabłko. Miał sześć lat, jasne włosy, różową buzię i jasnoniebieskie oczy. Była w tych oczach jeszcze ciekawość niemowlęcia, ale minkę miał poważną i zadzierzystą. Zapytał z miejsca:

– Wujciu Renny, wujcio mi obiecał przynieść cukierków.

Renny zakłopotał się.

– Wiesz, że zapomniałem. Ale kupię jutro i przyślę ci przez tatusia. Na pewno!

– Czy Filip bawił się moim pociągiem? – Nook zapytał matki.

– Tak – odpowiedział sam Filip. – Bawiłem się twoim pociągiem, ale się komin ułamał.

Nook nie chciał słuchać dalej. Wybiegł z pokoju i pobiegł na górę, aby zbadać szkodę.

– Co ja mam z tymi chłopcami! – wykrzyknęła Fezant. – Nook tak pilnuje swoich zabawek, ale nie próbuje ich schować przed Filipem.

– Lokomotywy nie można schować jak naparstka – oświadczył poważnie Mooey.

Filip usiadł tymczasem okrakiem na kolanach Renny’ego i gryzł dalej swoje jabłko.

– Ja go ułamałem, ale to nie przeze mnie – powiedział. Nagle krzyknął radośnie: – Tatko idzie!

Wszedł Piers, w błyszczącym, gumowym płaszczu, emanując siłą i zdrowiem. Na widok brata Renny przybrał wyraz wielkiej powagi. Utkwił w obliczu Piersa swoje świecące, ciemne oczy.

– Dostałem bardzo ważną depeszę – rzekł.

Piers zaniepokoił się:

– Od kogo? Coś z chłopcami? Coś niedobrego?

– Tak. Od Wakefielda. Nic złego. Chodzi o konia.

– Ach! Tak!… – mruknął Piers i wyszedł do holu, aby zdjąć mokry płaszcz.

Fezant nie wiedziała, co powiedzieć. Renny potrząsnął kolanem, na którym siedziało dziecko i zagwizdał cicho przez zęby. Po chwili zapytał:

– Dlaczego Piers zrobił taką głupią minę? Jak gdyby nie wiedział, że nie robię niczego bez zastanowienia.

– On wie, że jesteś impulsywny, kiedy chodzi o konie.

Tymczasem wrócił Piers z wojowniczym wyrazem twarzy, chociaż wiedział, że nie poradzi sobie z Rennym, kiedy ten uprze się na kupno konia. Powiedział:

– Mogę przeczytać depeszę?

Renny podał mu papier.

– Naturalnie – stwierdził Piers. – Wake dobrze się napocił, żeby jak najbardziej zachęcająco przedstawić tego konia. A ten Malahide! Jemu chyba nie będziesz wierzył?!

– Dostałem jeszcze inną depeszę. Od kuzyna Dermota. Przeczytaj!

Wyłowił ją z kieszeni i podał Piersowi, a ten podał obie Fezant.

Renny spojrzał na nią.

– Ty myślisz, żeby kupić?

– Tak. Zdaje się, że to jest cudowna okazja.

Ale Piers uderzył pięścią w stół.

– Nigdy, nigdy, dopóki się nie zobaczy na własne oczy! Trzeba by tam pojechać. Ale to niemożliwe. To by jeszcze zwiększyło cenę konia. Słowo daję, że to jest głupia historia. Ani Finch, ani Wake nie znają się na koniach. A czy ty wiesz, co taki Malahide albo stary Dermot Court mogą mieć w zanadrzu? To może być zagrywka, żeby cię oszwabić!

– Malahide… może, ale nigdy Dermot! To jest stare, poczciwe dziecko. Ja mu absolutnie wierzę. Zarówno jako znawcy koni, jak i krewnemu.

– Mówisz tak, jak twoja babka – wtrąciła Fezant.

– Gdyby żyła babka – powiedział Piers – odradziłaby ci na pewno. Pomyśl tylko. Albo kupujesz tego konia na ślepo, albo puszczasz się w kosztowną podróż, żeby go zobaczyć…

– Pojadę, ograniczając koszty.

– To tak się mówi.

– Chyba nie zaprzeczysz, że potrafię być oszczędny!

– Czasem rzeczywiście masz węża w kieszeni.

– Kiedy?

Renny poczerwieniał. Spojrzał twardo na Piersa.

– Ja tylko myślałem…

– No, jazda!

– Sam dobrze wiesz, że nie chcesz kupić dla farmy sprzętu, który jest potrzebny.

– Bo wiem, że stary jest jeszcze dobry.

– O tym wiesz tylko ty sam!

Fezant rzekła pojednawczo:

– Naturalnie, jeżeli Renny wierzy kuzynowi Dermotowi i Wake’owi…

– Wierzę bez zastrzeżeń.

– Wtedy naprawdę można o tym pomyśleć. Jeżeli koń zdobędzie Wielką Nagrodę Krajową, to Renny może wziąć za niego majątek. Może to i hazard, ale jaki wspaniały!

– Piers wolałby – oświadczył Renny – żebym włożył trochę odłożonych pieniędzy w sprzęt gospodarski, bo chciałby zarobić parę dolarów więcej na żniwach… w co zresztą nie wierzę, żeby potrafił.

– Bo nie mam z kim i z czym.

– Jeżeli zdobędę Wielką Nagrodę, kupię ci wszystko, co zechcesz.

– Dziękuję. – Piers uśmiechnął się z niedowierzaniem.

– Więc nie chcesz bezwarunkowo zgodzić się na ten projekt?

– Nie mówię, że bezwzględnie nie. Bardzo się tym zainteresowałem, tylko ryzyko za wielkie. Będziesz musiał zależeć od innych ludzi, żeby dopilnowali treningu. A potem będziesz musiał znowu płynąć przez ocean, aby być obecnym na konkursach. Bo przecież będziesz chciał widzieć na własne oczy zwycięstwo konia, prawda?

Twarz Renny’ego, już i tak czerwona, poczerwieniała jeszcze bardziej. Zdjął Filipa z kolan i gwałtownie wstał. A potem zaczął chodzić po pokoju, tam i z powrotem.

– Czy ja mam – wołał w pasji – spędzić resztę życia w Jalnie i nie ruszyć się nigdy nigdzie! Mam tu porosnąć mchem jak moje drzewa! Potrzebuję wreszcie jakiejś odmiany!

– Ja nigdy nie miałem żadnej odmiany – odparł z uporem Piers.

– Bo nigdy jej nie potrzebujesz!

– Skąd ty o tym wiesz?

– Będzie mi bardzo przyjemnie, jeżeli gdzieś pojedziesz, kiedy będziesz chciał. Zresztą byłeś już przed Bożym Narodzeniem w Montrealu w sprawie jabłek!

– A ciebie ciągle nie ma w domu w czasie sezonu polo.

– O tak – skwitował gorzko Renny – i zwykle wracam z naderwanym ścięgnem albo ze złamanym obojczykiem.

– A potem pojechałeś na nowojorskie konkursy.

Głos Renny’ego przybrał nutę skargi:

– Tak, zachorowałem na grypę i położyłem się na dwa tygodnie. Ale co tu dużo gadać! Ja już parę miesięcy temu postanowiłem pojechać tej wiosny do Irlandii i odwiedzić Dermota. Widziałem się z jego ojcem w 1919 roku. Obiecywałem mu zawsze, że go odwiedzę. On jest już stary i jeżeli będę zwlekał, może być za późno. Ma już chyba blisko osiemdziesiąt lat.

– Ach! – zawołała Fezant – to rzeczywiście musisz jechać.

Gniew w oczach Renny’ego roztopił się w cieple oczu młodej kobiety.

– Naprawdę tak myślisz?

– Naprawdę.

Filip krzyknął:

– Jedź do Irlandii i kup sobie konika!

Wuj poderwał malca z ziemi, przycisnął do siebie i pocałował siarczyście.

– Jeżeli pojadę, kupię ci prezent. Powiesz mi, czego byś pragnął. – A potem zwrócił się do Piersa: – No, więc co ty ostatecznie na to?

Jasne oczy Piersa uśmiechnęły się do niego.

– Dobrze – rzekł. – Jedź sobie, tylko nie wiem, czy nie wrócisz z drogi, aby zobaczyć, co robią twoje źrebaki…

– Wiesz co – powiedział Renny do Fezant – twemu Piersowi jakoś nie bardzo do twarzy z sarkazmem.

Piers zapalił papierosa i roześmiał się, mówiąc:

– Właśnie zaczynam myśleć filozoficznie. Spodziewam się, że Alina zrobi to samo.

– Nie myślę, żeby Alina miała coś przeciwko temu. Wie, że finansowo mam się teraz lepiej niż parę lat temu. Niektóre jej własne lokaty się poprawiły. Pod każdym względem jest nam teraz znacznie lepiej. Więc co do tej nowej żniwiarki, którą chcesz, to nie zastanawiaj się i kup. Rzeczywiście jest potrzebna. – Westchnął i wziął swój kapelusz ze skrzynki na węgiel, gdzie go przedtem położył. Strumyczek wody spłynął z jego brzegów.

– Nie odchodź – poprosiła Fezant. – Zostań i zjedz z nami kolację.

– Dziękuję ci bardzo, ale muszę już iść. Muszę załatwić tę sprawę.

Nook wrócił do pokoju. Miał zamglone oczy, jak gdyby od płaczu. Piers spojrzał uważnie na syna.

– Jak tam było dzisiaj w szkole? – zapytał.

– Wszystko dobrze, tatusiu, ale ja bym wolał mieć lekcje z Adelinką, jak przedtem.

Piers spojrzał na Renny’ego niemal patetycznie.

– To mi się udał synalek. Woli się uczyć z dziewczynkami, niż chodzić do porządnej szkoły dla chłopców.

– Bo on jest z natury pilny i chętny do nauki – wtrąciła matka – a Alina umie uczyć tak interesująco.

– Ale to nie jest naturalne – odparł Piers i spojrzał surowo na smutną twarzyczkę chłopca. – Dlaczego płakałeś?

– Ja nie płakałem.

– Chodź, nie kłam!

– To przez tę jego lokomotywę – powiedziała Fezant. – Zdaje się, że Filip mu ją zepsuł.

Piers spojrzał łagodniej na Nooka.

– Jeżeli ci zepsuł, to trzeba było dać mu porządnego szturchańca. Przynieś ją tutaj, zobaczę czy da się naprawić.

Nook pobiegł na górę a za nim Filip. Nook krzyczał:

– A ja będę pierwszy!

– Ano, to bądźcie zdrowi! – rzekł Renny.

– Robi się ciemno, a wiatr coraz większy. Zostań na kolacji.

– Naprawdę, zostań – dodał Piers. – Potem cię odwiozę do domu.

– Dziękuję, ale lepiej iść… po takiej drodze.

Miał jakąś niewytłumaczoną awersję do samochodów, toteż kiedy brnął do domu wśród mroku wczesnego wieczoru, znajdował pewną przyjemność w zmaganiu się z wiatrem. Na niebie lśnił intensywnie żółty pas, a nad nim bladoniebieski odblask, zapowiedź, że wiosna niedługo podniesie kurtynę i odsłoni swoje cuda. Renny’emu zdawało się, że od godziny wiatr jakoś się zmienił. Bił w oczy jak dotychczas, ale była w nim jakaś rozhukana swawolność, jakby mu strzeliły do głowy nowe pomysły. Wtem spod nieba odezwało się krakanie wron. Renny zobaczył, jak zerwały się z sosnowego lasku i rozleciały, niby czarne liście po bladej, szarawej przestrzeni. Pierwsze ptaki wiosny – zuchwałe i wrzaskliwe… Wkrótce przylecą po nich słodkogłose śpiewaki, ale wrony zjawiły się najpierw, rzekłbyś niczym heroldy dobrych, w samo serce idących wieści.

Wiosna, pomyślał Renny, człapiąc przez zlodowaciałe błoto z szumem w uszach i wyzywającym wiatr nosem. Gałęzie drzew były jeszcze nagie, jak obgryzione kości, ziemia zmarznięta na dwie stopy głęboko, ale wrony nie kłamią nigdy.

– Kra-kra-kra! – wrzeszczały zapamiętale, unosząc się na wietrze; skrzydłami niby cepami waliły w klepisko nieba, wierciły dziobami chmury, rozdymały płuca triumfalnym „kra-kra-kra”. Noc już zapadała, więc był najwyższy czas, żeby wróciły na swoje gałęzie, ale jakoś nie miały ochoty. Śmigały z wiatrem krzykliwe, czarne zbójniczki i całe niebo stało im otworem.

Boże, pomyślał Renny, spędzę wiosnę w Irlandii…

Cała wietrzna, zaszargana deszczem i śniegiem sceneria zniknęła mu sprzed oczu i zobaczył siebie w hrabstwie Meath z barankami białych, ciepłych chmur, płynącymi wysoko nad głową, z rozkwitłymi głogami zasadzonymi wokoło przed jasnozielonym żywopłotem ze świecącymi sztachetami… Kuzyn Dermot wybiega ścieżką z ogrodu na jego spotkanie, prowadząc za uzdę wspaniałego konia. Czuły uśmiech złagodził rysy Renny’ego. Żywy ogień wesołości przeniknął jego istotę i otworzył mu usta.

W dole, pod osłoną wiecznie zielonych drzew, zobaczył żółtawe kwadraciki – okna domu jego siostry. Przez chwilę pomyślał, żeby tam pójść i powiedzieć o wszystkim Meg i Maurycemu. Miał wrażenie, że przyjmą to sympatycznie, ale że przeczucia nie zawsze mu się spełniały, więc postanowił wrócić prosto do domu. Był daleki od pewności, że tam przyjmą to jak należy, ale ostatecznie pójść trzeba, więc z uśmiechem, ciągle jeszcze rozjaśniającym mu twarz, zwrócił kroki w tym kierunku.

Usłyszał sapanie za sobą na drodze, odwrócił się i zobaczył Biddy, ostrowłosą terierkę Piersa. Od szczenięcia darzyła go szczególną sympatią, ku wielkiemu niezadowoleniu brata. Chciała pobiec za nim, kiedy wychodził z domu, ale Piers jej nie puścił. Dopiero potem musiała wykorzystać pierwsze otwarcie drzwi i czmychnąć na dwór. Sapała okrutnie, ale dumna była ze swego wyczynu i strasznie zadowolona. Renny schylił się i pogłaskał ją.

– Ej ty, diablico! – rzekł. – Dobrze, że przybiegłaś. Głupio jest iść samemu po drodze bez psa.

Biddy trzymała się bliziutko jego nóg, jakby ją ktoś do nich przywiązał. Otworzył furtkę ogrodzenia i puścił się na przełaj przez pole, tak zawalone śniegiem, że podniósł Biddy i schował ją sobie pod pachę. Otarła mu się noskiem o twarz z wdzięczności. Pierwszy raz w tym roku skrócił sobie drogę w ten sposób, a była gorsza, niż sobie wyobrażał. Ale czuł wiosnę w żyłach, więc ją witał tym wymuszonym wysiłkiem. Minąwszy szczęśliwie pole, wszedł w ogołocony z liści lasek dębowy, a stąd od razu na grunta otaczające niewielki domek, gdzie mieszkał jego wuj Ernest. Żona Ernesta była ciotką jego żony, było to więc pokrewieństwo podwójne. Miał ochotę zajrzeć do nich, ale wiedział, że gdy tylko znajdzie się w ich pokoju, zaraz zainteresują się jego projektem wyjazdu, wuj Ernest zacznie bez końca wspominać swe minione spotkania z Dermotem, i w rezultacie nie będzie można w ogóle wyjść stamtąd. Instynkt mówił mu, że powinien być tego wieczoru na czas przy stole.

Szedł tak blisko oświetlonego okna bawialnego pokoju, że widział ich dwoje siedzących, ze szczęśliwymi minami, przy stoliku z herbatą. Podłużna twarz wuja Ernesta była ożywiona rozmową, ciotka Harriet patrzyła na niego z podziwem dużymi, inteligentnymi oczami. Fale jej srebrnych włosów świeciły się pysznie w świetle lampy. Biddy podbiegła do drzwi i zaczęła w nie drapać. Jednym skokiem Renny znalazł się przy niej, chwycił ją za kark, wsadził z powrotem pod pachę i począł na pół iść, na pół ślizgać się i zsuwać w dół stromą ścieżyną ku potokowi, pokrytemu pierzyną śniegu. Mostek również był zawalony śniegiem.

– Widzisz, lepiej ci było zostać w domu, Biddy…

Ale Biddy była innego zdania. Wypięła się, by dostać się do jego twarzy swoim małym, zimnym pyszczkiem. Była podniecona i szczęśliwa. Nie była już młoda, ale ogromnie jeszcze ruchliwa. Renny przytulił ją mocniej do siebie. Wspiąwszy się na przeciwny brzeg parowu, zatrzymał się na chwilę dla wytchnienia. Tuż przy nim była furtka do ogrodu, a w ogrodzie, między drzewami, jego dom. Poprzez zaśnieżoną murawę biegły smugi czarnej, odkrytej ziemi, w ciemnym masywie świeciły okna. Jego dom… Nie potrafił nigdy spojrzeć nań, żeby od razu dusza nie rozszerzyła mu się na przyjęcie całej jego pełni. Ten dom, jakkolwiek okazały, nie musiał robić wrażenia na obcych – ot, przyzwoita siedziba przyzwoitych ludzi. Ale dla niego było to ciągle żywe zwierciadło całego jego życia i życia całej jego rodziny. Tutaj się rodzili, żyli, kochali i cierpieli. Tutaj trwali przy tradycji wśród ciągle zmieniającego się świata. Tutaj będzie tkwił on, tak długo, jak długo starczy życia, a jeżeli już nie starczy, wtedy zastąpią go dzieci. Nawet jakiś multimilioner z tuzinem wystawnych pałaców musiałby od pierwszego wejrzenia odkryć coś specyficznego, jedynego w tym starym kanadyjskim domu. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo ciekawe indywidualności żyjące w nim od dawna wycisnęły na całości swoje piętno. Było coś szczególnego nawet w sposobie, w jaki dym wychodził z kominów, było coś swoistego w tym, jak dach opadał ku werandzie, jak ona podrywała się w górę, żeby bronić frontu przed nieproszonymi gośćmi, również w tym, jak dzikie wirginiańskie wino pięło się po cegłach ścian, jak się ułożyły gałęzie bliskich sosen i szumiały tajemniczo, uparcie, twardo…

Kiedy Renny wszedł do holu, powitał go bardzo stary spaniel, a wraz z nim młody owczarek i buldog, który zerwał się ze szczęśliwej drzemki przed rozpalonym niemal do czerwoności piecem. Renny schylił się, by dotknąć psich głów, a Biddy, ciągle jeszcze pod jego pachą, wyszczerzyła ząbki z wyzywającym grymasem. Nie mogła znieść, że jej ubóstwiany przyjaciel darzy swoim afektem kogoś innego.

Renny posłyszał kroki żony. Zobaczył ją w górze, na schodach, jak zaczęła wolno schodzić.

– Halo! – zawołał, podszedł do niej i nadstawił twarz do pocałunku. Ona przechyliła się przez poręcz i pocałowała go w policzek nie bardzo zdecydowanie. Trwała w wyczekującej postawie, jakby nie była pewna, w jakiej tonacji ułoży się to ich dzisiejsze spotkanie.

A on przypomniał sobie coś, jakby nutę dysonansu w ich ostatniej rozmowie, tylko nie uświadamiał sobie dokładnie, o co poszło. Nic poważnego – to pewne. Posadził na ziemi Biddy. Warcząc, podeszła do większych psów, a te poczęły ją obwąchiwać z pobłażliwym zrozumieniem.

Alina patrzyła w twarz męża z dumnym zadowoleniem, że ma go znowu w domu u siebie, bo dzień był długi i nudny, a ona miała sporo kłopotów z dziećmi. Udawała, że nie widzi wilgotnego śniegu na jego butach. Ale on się zorientował i zawołał:

– Jak Boga kocham, zapomniałem wytrzeć buty. Szedłem do domu przez parów, a śnieg był paskudnie głęboki. Mówię ci, sięgał powyżej kostek.

Usiadł na schodach i zdjął buty. Odpadały z nich świeże grudki śniegu, a ona zauważyła, że szare, wełniane skarpetki męża są mokre. Powiedziała:

– Nie wiem, czy dobrze robisz, że tutaj je zdejmujesz.

Prędko pozbierał śnieg, wsypał go do butów, a potem podszedł w skarpetkach do drzwi, otworzył je i postawił obuwie na werandzie. Cztery psy, myśląc, że odchodzi, porwały się jeden przez drugiego, wybiegły przez drzwi, a on je zamknął za nimi.

– Jak się ma wuj Mik? – zapytał.

Ledwo dostrzegalny cień przymglił jej oczy. Dlaczego pyta się najpierw o wuja, a nie o to, jak ona spędziła dzień…

– Bardzo dobrze, zdaje mi się – odpowiedziała zimno. – Wuj Ernest był u niego prawie całe popołudnie. Przyszły jakieś papiery z Anglii i list od Wakefielda.

– Dobrze. – Podszedł, wziął ją w ramiona i przytulił mocno. Przywarła do niego z całej siły. Była w tym uścisku namiętna miłość i jakby gniew. Przygładziła ręką swoje włosy. Zobaczył srebrną nitkę w jasnych splotach i przytknął do niej wargi.

– Dziewczyno moja kochana – szepnął.

Trzymając się za ręce, przeszli do bawialni, gdzie w kominku palił się słaby ogień. Wuj Mikołaj pozostawił wszędzie porozrzucane gazety. Alinie pokój ten wydawał się zaniedbany i zimny, dla Renny’ego natomiast była to oaza czystości i ciepła. Usiadł przy kominku i wyciągnął nogi do ognia.

– Pójdę na górę i przyniosę ci pantofle – stwierdziła.

Chwycił ją za suknię, ale mu się wyrwała.

– Nie, nie! – zawołał – przyniosę je sobie sam.

Ale ona za chwilę była już z powrotem i włożyła mu sama pantofle na nogi, jeden po drugim.

– Masz takie nogi jak babka – rzekła.

Ucieszył się.

– Naprawdę?

Usiadła na podłodze przy nim, a on zapytał wreszcie o to, na co czekała.

– Co robiłaś popołudniu?

Nuta skargi zabrzmiała w jej głosie:

– Nie masz się o co pytać. Ciągle to samo w kółko. Jaka będę szczęśliwa, kiedy się skończy ta szaruga i dzieci będą mogły bawić się na dworze. Dzisiaj wrzeszczały niemożliwie… A z tymi lekcjami to zdaje mi się czasem, że będę musiała skończyć. Kosztuje to mnie za dużo wysiłku. Kiedy jeszcze Nook przychodził na lekcje, jakoś szło, było raźniej i weselej. Naprawdę myślę, że trzeba Adelinkę posłać do internatu.

Spojrzał na nią ze zgrozą.

– Meg nigdy nie była w internacie!

– Nie wiem, dlaczego Adelinka nie miałaby tam pójść? Ona ma całkiem inny charakter.

W tej chwili nie chciał się Alinie sprzeciwiać w czymkolwiek, więc siedział cicho i patrzył w ogień z opuszczonymi końcami ust.

– No dobrze – powiedziała. – Przypuszczam, że jakiś czas będę jeszcze mogła ciągnąć. Niedługo będzie wiosna. Prawdę powiedziawszy, miałam dzisiaj więcej kłopotu z Archerem niż z Adelinką. – Pochwyciła jego ostre spojrzenie i dodała szybko: – Nic takiego, tylko ogromnie jest żywy. Nie może ani chwili usiedzieć w spokoju.

Renny ujął w swoje dłonie jej białe, miękkie ręce.

– Jeżeli bachory tak ci dokuczają, to złupię im skórę. – Groźba uspokoiła ją, chociaż myśl, że ktoś może uderzyć jej dziecko, była dla niej straszna.

Zapytał jakby mimochodem:

– Czy grają coś dobrego w teatrze? Moglibyśmy pojechać. A może byś wolała do galerii obrazów?

– Grają Candidę. Miałam ci już o tym mówić, ale ty nie znosisz Shawa.

– Dlaczego? Lubiłem, kiedy Wake grał, kupimy bilety, zadzwonię do teatru.

Poderwał się nagle, przebiegł hol i wpadł do gabinetu. Słyszała, jak mówił głośno do telefonu. Pobiegła tam i zamknęła za sobą drzwi, żeby dzieci nie usłyszały głosu i nie zeszły na dół do ojca. Stanęła za jego plecami. Patrzyła, jak schyla do aparatu wspaniale na barkach osadzoną głowę, patrzyła na jego włosy obcięte krótko, rdzawe, bez śladu siwizny. Słyszała, jak zamawiał pięć najlepszych miejsc i już chciała odezwać się i zatrzymać go, ale on, świadom może tej ewentualności, zawiesił słuchawkę triumfalnym gestem i odwrócił się do niej.

– Oszalałeś?

– Wcale nie. Urządzimy sobie teatralny wieczór. To wszystko. Myślałem o tym nieraz. Wuj Mikołaj lubi dobre sztuki, ciotka Harriet i wuj Ernest są rozmiłowani w Shawie. Zjemy obiad w mieście, a wieczorem teatr.

– Ale te miejsca. Nie musiałeś brać najdroższych.

– Wuj Mik musi siedzieć blisko, bo nie słyszy.

– Ach… tak…

Spojrzał na nią niespokojnie.

– Jesteś zadowolona?

– Naturalnie, że tak. – Ale przełknęła ślinę rozczarowania. Chciała pojechać z nim samym. Zwłaszcza… ci wujowie… Irytowała ją nieraz jego troskliwość o tych staruszków. Ale usiłowała tego nie okazywać.

Zaledwie usiedli z powrotem przy ogniu, kiedy psy zaczęły drapać do drzwi i skomleć żałośnie. Renny zerwał się i wpuścił je do pokoju.

Wpadły jak burza, rozpowiadając po swojemu o tym, co widziały na dworze. Biddy zapatrzyła się w drzwi jadalni, ale kiedy Alina zawołała „Nie!”, odwróciła się i wskoczyła na krzesło. Na schodach dały się słyszeć kroki wuja Mikołaja. Schodził wolno i uważnie, opierając się o poręcz. Męczyła go od dawna podagra. Po prawdzie nikt z rodziny, wyjąwszy jego samego, nie pamiętał, kiedy właściwie nie bolało go kolano. Możliwe, że jego brat Ernest coś o tym wiedział dokładniej; ale było jakoś poręczniej myśleć o wuju Mikołaju, związanym nieodłącznie z jego dolegliwością, bo jej ofiara umiała to włączyć w część składową własnej silnej indywidualności.

Renny podszedł ku niemu, a starzec pochylony nisko sunął ku swemu krzesłu.

– Hallo! kundle! – mruczał pod swymi opadającymi, siwymi wąsami. – Hallo! szelmy! Byłyście na świeżym powietrzu… co? Szczęśliwe bestie. Hallo! Biddy, ty znowu tutaj? Dostaniesz ty od swego pana, stara włóczęgo! Czekaj, Renny, niech siądę. Ta przeklęta pogoda zawzięła się na mnie.

Uśmiechnął się do Aliny, a ona odpłaciła mu tym samym, chociaż chwilę przedtem myślała z niechęcią o jego udziale w eskapadzie teatralnej.

– A co ty robiłeś tego popołudnia? – zapytał bratanka.

– Miałem ciężki dzień. Jedna robota goniła drugą. Zdaje się, że mam chętnego kupca na to kasztanowate źrebię. Ale, ale… zaaranżowaliśmy z Aliną jutro teatralną wycieczkę. Wuj pewnie chętnie zobaczy Candidę. Wakefield grał w tej sztuce, pamięta wuj?

– Naturalnie, że pamiętam.

– Shaw będzie to uważał za zaszczyt – rzekła Alina.

Wuj Mikołaj promieniał.

– Pojadę z rozkoszą. Jak to ślicznie z waszej strony!

– To była myśl Renny’ego.

– Nie wypieraj się. Ja już wiem najlepiej.

Jaki on był szlachetny! Cała irytacja, jaką czuła przed chwilą z powodu jego osoby, uleciała bez śladu. Ogarnęła ją nagła wesołość na myśl o jutrzejszym wieczorze. Uśmiechała się szczęśliwa do obu mężczyzn. Chociaż spędziła już wiele lat w Jalnie, nie ponawiązywała przyjaznych stosunków w sąsiedztwie. Od początku patrzyła na tych ludzi jak na szczególny rezerwat, przechowujący zazdrośnie tradycje wiktoriańskie. Starzy sąsiedzi nie byli intelektualistami, a jeśli znaleźli się tacy spośród nowych przybyszów, to Whiteoakowie trzymali się od nich z dala i nie miała sposobności zetknąć się z nimi towarzysko. Zresztą, nie starała się o to. Była naturą raczej samotną, toteż chociaż drażniła ją samowystarczalność Whiteoaków, mogła łatwiej żyć na marginesie ich życia. Mimo wszystko tęskniła za przyjaźnią, tylko nie mogła się zdobyć na wysiłek szukania.

Od strony schodów doszedł odgłos kroków i krzyki dziecięce. Rosło to jak wzmagający się wiatr, nieubłagany, burzliwy, aż cała czeredka wpadła do pokoju. Dwoje dzieci Aliny i Renny’ego oraz nieślubna córeczka nieboszczyka Edena, brata Renny’ego, pierwszego męża Aliny. Twarzyczka sieroty miała w sobie jakiś wyraz i uśmiech, dziwnie nie korespondujący z całością postaci. Chociaż Alina uważała siebie za kobietę nowoczesną i bardzo tolerancyjną, to przecież wychowanie zostawiło w niej coś purytańskiego, tak że sądziła drugich częściej, niż to przypuszczała, w kategoriach przodków. Więc już sam fakt nieprawego pochodzenia tego dziecka wystarczał, żeby stworzyć barierę między nią a nim. A były także i inne motywy: Alina nie lubiła Romy najpierw jako dziecka Edena, który był jej pierwszym mężem i szybko ją zdradził, a potem jako nielegalnej latorośli tegoż Edena ze związku z Minny Ware, roześmianą, swobodnych obyczajów angielską dziewczyną. Wśród dzieci był tylko jeden chłopczyk, czteroletni Archer. Imię to było panieńskim nazwiskiem Aliny. Renny zdrabniał je na Archie, co się nie bardzo podobało Alinie, ale ponieważ Renny tak mówił, więc naśladowała go i ona, mimo niezłośliwego zresztą pokpiwania ze strony męża.

Sam chłopczyk był dumny z tego, że ma tak wojownicze imię i wymawiał je z właściwym brzmieniem, akcentując silnie ostatnią zgłoskę, co matkę irytowało podobnie jak zdrobnienie.

Ponieważ większość dnia spędzał z dziewczynkami dużo starszymi od siebie, więc starał się jak najbardziej podkreślać swoją męskość. Trzymał się zawsze prosto i przesadzał w tym nawet, wypinając pierś i trzymając sztywno kark. Twarzyczka jego była szczupła, ale rączki i nóżki wcale krzepkie, tak że całość postaci wyglądała mocno. Włosy miał jasne, nie tak miękkie i lśniące, jak u Nooka i puszyste jak u Romy, tylko dość twarde i sztywne. Spod wysokiego i białego czoła patrzyły śmiało i przenikliwie duże, niebieskie oczy. Wyraz ten rzadko mu się zmieniał. Miało się wrażenie, że ciągle czegoś szuka i jest zdecydowany nie spocząć, aż znajdzie. Wargi miał wąskie, usta szerokie i zwykle opuszczone w kącikach. W jego uśmiechu była słodycz i jakby zdziwienie, jakby nie wierzył sam sobie, że coś może go zabawić. Był oczkiem w głowie Aliny i jej ciągłą troską. Jako niemowlę zdawał się być czymś doskonałym. Alina myślała o nim jak o powtórnym wcieleniu swego ukochanego ojca, ale kiedy zaczął się rozwijać, stawał się coraz większą zagadką. Nie wierzyła, żeby jej ojciec mógł zachowywać się w ten sposób. Myślała, że odziedziczył raczej pewne złe skłonności Whiteoaków, względnie Courtów. Przemyślała niejedną godzinę dnia nad tym, jakby je wykorzenić z dziecka i straciła z tego powodu niejedną chwilę snu. A tymczasem Archer szedł sobie swoją drogą ze ślepym uporem… Zdawało się, jak gdyby miał własny plan życia, sobie tylko znany, który musi wykonywać, bez względu na to, czy ktoś cierpi z tego powodu, czy nie.

Był źródłem zabawy dla dziewięcioletniej Adelinki, raz z powodu jego psich figlów, a potem dlatego, że widziała, ile jego zachowanie sprawia przykrości matce. Wypływało to nie tyle z dziecięcego okrucieństwa, ile ze złośliwego zadowolenia na widok psot tego braciszka, którego, nim dorósł do czterech lat, przedstawiano jako wzór do naśladowania i na którego spływało zawsze tyle matczynych czułości, ile ona nie zaznała nigdy.

Adelinka była za to ulubienicą ojca i wiedziała o tym. Wiedziała, że jest jakby nowym wcieleniem prababki, której portret, przedstawiający młodą kobietę w żółtej, jedwabnej, wieczorowej sukni, wisiał władczo w jadalni. Dziadkowie stryjeczni powtarzali jej ciągle, że ma takie same ciemnordzawe włosy, takie same błyszczące, ciemne oczy, taką samą mleczną cerę i szkarłatne usta, jak tamte z portretu na ścianie. No i ten sam nos, i ten sam temperament. Nie wiedziała tylko, skąd ma swoją przelewającą się po brzegi witalność, bo w ogóle nie wiedziała, że ją ma. Wiedziała tylko, że może godzinami jeździć na ognistym koniu i że ostatecznie zawsze jest gotowa do jakiegoś dzikiego wybryku. Mimo to w pewnych chwilach umiała być spokojna a nawet zamyślona, a czasem wykazywała rzeczywiste samoopanowanie. Wobec młodszej, słabszej Romy zachowywała się jak szlachetna opiekunka.

– Dzieci! dzieci! – zawołała Alina. – Wiecie, że nie lubię, żeby tak wchodzić do pokoju.

– Bo ja tatusia nie widziałam od samego rana – powiedziała Adelinka. Siadła ojcu na kolanach, objęła go mocno za szyję, a potem pocałowała w usta raz, drugi i trzeci. Roma usiadła na jednej z otoman blisko kominka. Kręciła się na niej bez przerwy, jak gdyby chciała pościerać z kapy wszystkie paciorki.

– Roma! – krzyknęła Alina. – Proszę cię, zejdź z otomany. Taka ładna kapa, a ty ją niszczysz.

– A to zbój! – mruknął Mikołaj, patrząc surowo na dziecko. Roma zeszła i stanęła pytająco przy jednym z krzeseł.

– Czy i ono ma takie ładne okrycie? – zapytała.

– Chodź i siadaj na drugim kolanie – rzekł Renny. – Jemu nic się nie stanie. – A potem spojrzał surowo na syna. – A ty co znowu nabroiłeś dzisiaj?

Archer z przyczyny znanej tylko samemu sobie postanowił ostatnio udawać malutkie dzieciątko. Podniósł do góry obie ręce, niby bardzo słabe, zatrzepotał nimi i zaczął posuwać się po pokoju chwiejnym krokiem, sepleniąc przy tym:

– Ja jesce nie umie chodzić. Tseba Arcusiowi pomóc.

Alinie zrobiło się przykro, ale Renny zaśmiał się niefrasobliwie:

– A ileż ty masz lat?

– Ja nie wiem, bo jestem malutki, ja nie umie chodzić, ja chce smocka.

– Archer – rzekła gniewnie Alina – chodź tutaj. – Wstała, podeszła i przyciągnęła go do siebie. On zaś włożył sobie jej palec do ust i zaczął ssać jak niemowlę.

– Ja chce smocka – powtarzał.

– Chcesz pójść zaraz na górę? – powiedziała.

A on zaczął udawać kwilenie dzieciątka. Renny wyciągnął nogę i jej końcem dotknął pośladka smarkacza.

– Dosyć tego! – zawołał.

Ale Archer w dalszym ciągu kwilił i ssał palec Aliny, więc wstała i wzięła go za rękę.

– Chodź na górę! Jesteś nieznośny, wstydź się!

– Arcuś nie umie chodzić, weź mnie na barana.

Schyliła się i szepnęła mu coś do ucha.

– Daj mu dobrego klapsa – rzekł Mikołaj.

Archer, popychany przez matkę, podreptał do holu. Spoza drzwi zawołał swoim naturalnym głosem:

– Ja nie chcę na górę, ja chcę być z tatusiem!

– Żebym tam nie przyszedł do ciebie, bo będzie źle! – odkrzyknął Renny. – Z pokoju można było słyszeć, jak malec wchodził na górę po schodach, wrzeszcząc.

Renny nie bardzo zresztą zwracał uwagę na to, co się naokoło dzieje, tak bardzo zajęty był kwestią, jak powiedzieć o swym zamiarze podróży do Irlandii. Słyszał nieustające pomrukiwanie wuja Mikołaja, czuł, jak obie dziewczynki tulą się do niego i grzeją.

Adelinka szepnęła mu do ucha:

– Lubię, kiedy tak pachniesz jak teraz, kiedy najpierw byłeś w stajni, potem umyłeś sobie ręce mydłem windsorskim, a potem chodziłeś po zimnym powietrzu.

Roma powąchała mu policzek i oświadczyła:

– A ja lubię najbardziej, jak się ogoliłeś, a potem zapaliłeś papierosa.

Renny przytulił ją mocniej do siebie.

– A co byście powiedziały, gdybym tak zdobył Wielką Nagrodę Krajową?

– To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu – powiedziała Adelinka.

– A co to jest takiego ta Wielka Nagroda? – zapytała Roma.

– To są największe wyścigi na świecie, głuptasku – pouczyła ją Adelinka.

Nagle Renny odsunął je od siebie i nachylił się do wuja.

– Wuju Mikołaju, niech wuj przeczyta. Dostałem dzisiaj. – I podał mu obie depesze.

Mikołaj założył okulary i zaczął czytać. Potrzebował kilku minut, żeby zorientować się, o co właściwie chodzi.

– Co to jest? Ach, tak… Koń. Dermot Court. Co? Chce ci sprzedać konia? Nie daj się namówić. Nie wierzę żadnemu Courtowi, jeśli chodzi o konia.

– Ale on nie chce mi sprzedawać konia. On mi tylko poleca jednego.

– Czyjego? Malahide’a? To jeszcze gorzej.

– Ależ nie – od farmera nazwiskiem Madigan.

– Ale co to za długa depesza od tego naszego chłopca Wakefielda! To prawie jak list. Można to było napisać o połowę krócej.

Renny odpowiedział z irytacją w głosie:

– On musiał wytłumaczyć rzecz dokładnie i podkreślić nagłość sprawy. Co wuj o tym myśli?

Mikołaj zdjął okulary i spojrzał na Renny’ego spod krzaczastych brwi.

– Ja myślę, że to szalony pomysł. Całkiem mi się nie podoba. Pięćset gwinei. Bagatela!

– Naturalnie, że to masa pieniędzy. Ale nie kupiłbym konia, nie zobaczywszy go najpierw.

Kiedy powiedział te słowa, Alina weszła do pokoju, prowadząc Archera za rękę.

– Archer mówi, że już będzie grzeczny, jeżeli ktoś z nim zagra w domino. Może ty, Adelinko?

– Kiedy ja chcę słuchać o koniu.

– Ja będę grała – odezwała się Roma.

– Bardzo ci dziękuję – powiedziała Alina, ale oczy jej zimno spoczęły na twarzy dziewczynki.

– Archie! – zawołał Renny.

Chłopak skierował na ojca przenikliwy wzrok.

– A ty wiesz, co to jest Wielka Nagroda Krajowa?

– Tak, to wyścigi z przeszkodami. – I począł galopować po pokoju, biorąc wyimaginowane przeszkody.

– Dobre ma nogi smyk – zauważył Renny. – Tylko tak dalej.

– Roma, zechcesz łaskawie zagrać z nim w domino – rzekła Alina.

– Tak, ciociu.

Ale Archer rozciągnął się na podłodze.

– Ja się wywróciłem, ja jestem ranny.

Alina podeszła do niego z twarzą ściągniętą, ale powiedziała łagodnie:

– Musisz kochanie iść na górę.

Począł się rytmicznie kołysać na plecach.

– Ja jestem malutki… ja nie mogę chodzić. Weź mnie na barana!

Adelinka uśmiechnęła się mocno rozbawiona.

– Robisz jeszcze gorzej dla niego – zwróciła się do niej matka z gniewem w głosie. – Natychmiast przestań się śmiać. Ty to robisz umyślnie!

Renny podskoczył.

– Chodź, Archie. – Porwał syna i wziął na plecy. – Chodź, Roma! – Zabrał dzieci do salonu.

– Adelinka jest taka dokuczliwa – powiedziała Alina do Mikołaja.

– Odziedziczyła to po mojej matce – odpowiedział uprzejmie. – Ona zawsze lubiła patrzeć na kłopoty słabszych natur.

Alina pomyślała: Kościany dziadek. Wszystko, co rodzina robi, jest dla niego dobre. Duszę się dzisiaj od tego wszystkiego. Przesunęła ręką po czole.

– Głowa cię boli, kochanie? – zapytał troskliwie Mikołaj. – Nic dziwnego, taka psia pogoda.

Renny wrócił, prowadząc Adelinkę za rękę. Usłyszał ostatnie słowa wuja Mikołaja i spojrzał także ze współczuciem na żonę.

– Ma wuj rację. Mnie samego nigdy tak nie wzięło. Nie wiem, co ze mną jest.

Usiadł, oparłszy łokieć na kolanie, a głowę na dłoni.

Gdyby żelazny piecyk z holu wszedł do pokoju i oświadczył, że czuje się źle z powodu niepogody, Mikołaj i Alina nie byliby mniej zdziwieni. Alina zapytała:

– Od kiedy tak się czujesz? Boli cię głowa? Myślisz, że masz temperaturę?

– Czuję się jakiś ociężały. – Zabrzmiało to groźnie w jego ustach. Nie chorował przecież nigdy.

Alina podskoczyła ku niemu i położyła mu dłoń na czole.

Mikołaj zauważył:

– A może to z żołądka. Może zjadłeś za dużo na obiad.

– Kiedy piłeś herbatę? – zapytała Alina.

– Nie piłem w ogóle.

– Może napijesz się teraz?

– Dziękuję ci, zdaje mi się, że mam ochotę napić się whisky z wodą sodową.

– Masz może dreszcze?

– Nie. To co innego. Zdaje mi się, że potrzebuję odmiany powietrza. Myślałem już o tym od dłuższego czasu. Widzisz – tu zwrócił się do Aliny z przymilnym uśmiechem – mam zamiar pojechać do Irlandii…

– Do Irlandii? – powtórzyła z nutą nagłej podejrzliwości w głosie. – Ale po co?

Objął ją mocno ramieniem.

– Widzisz, najpierw klimat zrobi mi dobrze, a poza tym jeszcze w 1919 roku obiecałem kochanemu staruszkowi Dermotowi Courtowi, że go odwiedzę przed śmiercią. Dowiedziałem się właśnie, że chce się ze mną zobaczyć i to wkrótce. – W oczach jego była głęboka szczerość. Usta przybrały linię klasycznej prawdy.

Mikołaj pomrukiwał coś niezrozumiale. Chciał najpierw dać Alinie do przeczytania obie depesze, ale się rozmyślił i wsunął je do kieszeni. Ostatecznie, pokazanie ich nie należało do niego, a jeżeli Renny gra na sentymentalnej strunie, to może i lepiej.

– Czy tatuś jest chory? – zapytała Adelinka.

– Zapytaj się go – rzekł wuj Mikołaj. – Zdaje mi się, że jest to rodzaj choroby „końskiej”.

– Musiał tatuś nabawić się jej w stajni.

– Po części tak, po części to dziedziczne. Nieuleczalne, ale nie fatalne. Chyba dla rodziny chorego.

– Dziadzio żartuje – stwierdziła Adelinka.

Alina oderwała się gwałtownie od męża.

– Chciałabym, żebyś mi powiedział, co to wszystko znaczy!

Renny odpowiedział spokojnie:

– Jest szczerą prawdą, że potrzebuję odmiany. Prawdą jest także, że obiecałem Dermotowi Courtowi odwiedzić go w Irlandii, i prawdą jest także, że jest tam do sprzedania koń, który może zdobyć Wielką Nagrodę.

Uczucie miłości, które zawsze łagodziło jej rysy, uleciało, więc stały się ostre, a oczy zimne.

– Chcę – powiedziała – żebyś był ze mną szczery.

– Jestem szczery.

– Udawałeś, że jesteś chory, a cała choroba to ten koń, i to, że go chcesz zobaczyć. Wuju Mikołaju, proszę pomóc mi przekonać Renny’ego, żeby tego nie robił. To jest szaleństwo. Ile oni chcą od ciebie za tego konia?

– Tylko pięćset gwinei – odpowiedział Renny.

– Pięćset gwinei! – Rumieniec gniewu zapalił się na jej policzkach, więc dodała zgryźliwie: – Widziałam, jak nieraz odchodziłeś od rozumu o pięćset dolarów!

– Wiem – mówił dalej spokojnie. – Ale teraz mam więcej pieniędzy i czuję się szczęśliwy, że mogę zużyć oszczędności na kupno tego konia. Pozwól, Alino, że ci przeczytam depesze. Może wtedy zrozumiesz…

– Nie chcę nic słyszeć. Wiem aż za dobrze, co w nich jest. Jeśli pojedziesz do Irlandii, aby zobaczyć tego konia, wtedy go kupisz na pewno. To jest tak pewne, jak to, że tutaj stoję. Potem wydasz dużo pieniędzy na trening, a koń nie wygra; tylko złamie nogę czy kark, albo zabije znowu jakąś kobietę, jak to już raz było.

Patrzył na nią w milczeniu, zanadto zdumiony jej słowami. Aż powiedział z drżeniem warg:

– To było nieładnie z twojej strony.

Odwróciła się od niego i podeszła do okna. Na dworze było ciemno i szumiał deszcz. Wszedł służący Wragge i dorzucił węgla do ognia, a następnie spuścił zasłony. Odsunęła się od okna, a potem wróciła do ognia i oparła rękę na obramowaniu kominka. Kiedy Wragge wyszedł, Renny zwrócił się do żony i wuja:

– Więc powiem, co zrobię. Rodzina będzie u nas na obiedzie w niedzielę. Dzisiaj jest piątek. Przedyskutujemy sprawę i jeżeli większość będzie przeciw, odstąpię od zamiaru. Ale zwracam wam uwagę, że wypuszczę wtedy z rąk jedną z najlepszych szans, jakie miałem w życiu.

Mikołaj już zaczął mięknąć. Rzekł:

– Dalibóg, nie pamiętam, żeby Dermot zachwalał niedobrego konia. Jeden jedyny raz Ernest wygrał na wyścigach furę pieniędzy, a było to właśnie wtedy, kiedy posłuchał poufnej informacji Dermota. Bo cóż mógł sam Ernest wiedzieć o koniu?

W oczach Renny’ego zajaśniał afekt do wujów. Czuł, że będą po jego stronie. Meg da się porwać jego własnym entuzjazmem. Zostawał jeszcze Maurycy i Harriet, ale z ich strony nie przewidywał większego oporu.

– Nie chcę żadnego familijnego konklawe w tej sprawie – odezwała się Alina. – Jeżeli postanowiłeś jechać, to jedź!

– Nie postanowiłem jeszcze i chciałbym wiedzieć, co o tym myśli rodzina.

Nie odwracając się w dalszym ciągu od niego, Alina rzuciła cierpko:

– Cała rodzina wie, że kiedy raz postanowiłeś kupić konia, to nic cię od tego nie powstrzyma. Adelinko, idź do reszty dzieci!

Adelinka odezwała się, łapiąc ciężko oddech:

– Tatusiu, jak tatuś pojedzie do Irlandii, czy tatuś zabierze mnie ze sobą?

– Nie wiem jeszcze, czy pojadę.

– Adelinko, prosiłam cię, byś wyszła z pokoju.

– Ja chcę tylko, żeby mi tatuś odpowiedział.

– Ty naprawdę jesteś śmieszna.

– Dlaczego?

– Bo mówisz o wyprawie przez ocean jak o spacerze wuja Ernesta.

– Ja tak nie mówiłam.

– Więc wyjdziesz, czy nie?

Było takie podniecenie w jej głosie, że obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Kiedy dziewczynka wyszła, Mikołaj zamruczał:

– Mocna zima – słabe nerwy.

Alina pomyślała: Nie mogę kilku słów zamienić z moim mężem na osobności. Tracę zupełnie panowanie nad sobą. Ale czy można się dziwić? Adelinka jest taka sama, jak oni. Jest po prostu nieznośna. To spojrzenie, jakie rzuciła na Renny’ego, zanim wyszła z pokoju…

– Założę się – rzekł Renny – że wuj Ernest i ciotka Harriet powiedzą, iż trzeba przynajmniej zobaczyć konia, nie mówiąc już o dotrzymaniu słowa Dermotowi Courtowi. A ja już nic nie mówię o potrzebie zmiany powietrza dla siebie. Przeżyłem sporo ciężkich zim, to przeżyję i tę.

Alina oparła czoło o kominek i poczęła się śmiać. Zawtórował jej wuj Mikołaj.

– Wy myślicie – oznajmił Renny – że, ponieważ wyglądam jak mur, to mi już nic nie jest. Może się zdziwicie któregoś dnia…

Alina odwróciła się i spojrzała na niego.

– Jak ty możesz mówić takie rzeczy!

– Myślę, że mam rację.

– Nonsens – powiedział Mikołaj. – Alina i ja chcielibyśmy mieć twoje zdrowie.

Wragge uderzył w gong na kolację. Na ten dźwięk psy, które znowu pokładły się koło pieca, zerwały się na nogi i poczęły się wyciągać. Dźwięk gongu poderwał także i Biddy… Poczęła wyć sopranem. Dołączył się do tego kusy owczarek. Głos jego zdawał się emanować poprzez wszystkie kudły. Natomiast buldog, wysunąwszy naprzód dolną szczękę z wyrazem męskiej pogardy, wysunął się cicho na czoło psiego pochodu. Alina zagrodziła im drogę.

– Nie – powiedziała – nie pójdziecie do jadalni. Zmokła wam sierść i śmierdzicie dzisiaj. Wragge, proszę nie wpuszczać psów.

Nie miała tylko nic przeciwko ślepemu szesnastoletniemu spanielowi, Merlinowi, który zresztą i tak już leżał przy krześle swego pana.

Adelinka była jedyną z dzieci, którą dopuszczono do wieczerzy razem ze starszymi. Siedziała wyprostowana naprzeciwko wuja Mikołaja, którego wzrok biegł często od jej twarzyczki, okolonej gęstwiną rdzawych, ciemnych włosów, do portretu jego matki, wiszącego za nią. Oczy Adelinki znowu przenosiły się z twarzy ojca na oblicze matki. Kiedy spotkały się z oczyma ojca, usta dziewczyny układały się w grymas przyjacielskiego uśmiechu, ale kiedy natknęły się na wzrok matki, przesłaniały się same mgiełką niechęci.

Alina była zdecydowana nie dopuścić do żadnej dysputy przy stole. Czas posiłków w Jalnie był zbyt długo areną gorących sporów, a ona chciała wykorzenić ten od dawna przyjęty zwyczaj, zwłaszcza że jej dzieci były jeszcze małe. Renny wiedział, o co jej chodzi, więc w milczeniu dobierał się do swego smażonego kotleta. Dodał sobie do niego ekstraporcję worcesterskiego sosu, z czym Adelinka łączyła na podstawie doświadczenia zły humor ojca. Wyciągnęła długą, wyrośniętą nóżkę i końcem palców dotknęła pod stołem jego nogi. Renny spojrzał na nią porozumiewawczo, a wtedy jakaś magnetyczna wibracja kazała Alinie posłać im obojgu zimne, niechętne spojrzenie. Zaraz potem, wbrew postanowieniu, Alina zaczęła mówić wesoło o pewnym artykule, który czytała niedawno w amerykańskim tygodniku na temat sytuacji w Europie. Wuja Mikołaja zainteresowało to bardzo i zaczęli oboje dyskutować gorąco. Wragge trzymał się kurczowo osoby Renny’ego, jak to czynił zawsze, kiedy w „powietrzu” familijnym wisiała „burza”.

W pokoju obok zadzwonił telefon. Wragge wybiegł śpiesznie do aparatu. To ciotka Harriet chciała mówić z Rennym. Renny wstał szybko, z uśmiechem, bo ten telefon był dla niego w tej chwili pożądanym wytchnieniem. Siedzący przy stole słyszeli, jak mówił:

– Tak jest, ciociu Harriet, zaraz zobaczę, co z tym dachem. Naprawdę mi przykro, że wam przecieka nad łóżkiem. Tak. Sam przyjdę i zobaczę. I tak chciałem porozmawiać z wami w pewnej sprawie. Chcę usłyszeć opinię wuja Ernesta, i naturalnie cioci, w sprawie dwu depesz, które dostałem ze Starego Kraju. Jedna od Wakefielda. Dobrze mu się powodzi. Był w Irlandii, żeby zobaczyć nadzwyczajnego konia… Ma wielką przyszłość przed sobą… Prawda, że to ciekawe?… Tak… Nasz kuzyn. Dermot Court… Wuj Ernest musiał mówić o nim… Ogromnie mu się ten koń podoba. Naciska na mnie, żebym sam zobaczył… Naturalnie, że bardzo daleko. Ha! ha! Ale nie wiem, czy się na to zdecyduję… chociaż to jest zupełnie wyjątkowa okazja… Naprawdę, ciocia by to zrobiła?… Bo ciocia jest jedną kobietą na tysiąc. Ha! Ha!… Tak, naturalnie. A wie ciocia, czego pragnie Adelinka? Chce jechać ze mną, jeżeli pojadę… Każdemu robi dobrze zmiana powietrza… Pewnie… ot tak, trochę kaszlę jeszcze… To nic. Jestem silny jak koń… Chciałbym, żeby Alina wyjechała na Południe, bo ona naprawdę potrzebuje odmiany. Mogłybyście pojechać razem… Pewnie, że to byłoby cudownie dla Adelinki pojechać do Starego Kraju. Już jest dosyć duża, ażeby to rozumieć… Może kiedy do tego dojdzie… Jak to dobrze, że ciocia zadzwoniła, bo jeszcze o jednym chciałbym cioci powiedzieć. Urządzamy jutro z Aliną wycieczkę do teatru i chcielibyśmy, żebyście pojechali z nami… Candida… To właśnie dla takich intelektualistek, jak Alina i ciocia… Nowa Anglia… Jak to? Ciocia nie?… Nic dziwnego, jak się żyje między takimi parafianami, jak my… W każdym razie bardzo prosimy.

Tu nastało dłuższe milczenie, bo widocznie ciotka Harriet dawała upust swemu zamiłowaniu do rozmowy. Tylko od czasu do czasu Renny wtrącał od siebie „tak” albo odpowiadał śmiechem. Wragge zabrał tymczasem niedokończony kotlet swego pana, aby go podgrzać w kuchni. Mikołaj nie próbował nawet jeść, tylko nachylił głowę i przyłożył rękę do ucha, żeby lepiej słyszeć rozmowę przy telefonie. Kropelki wilgoci świeciły się na końcach siwych wąsów starca, a jego kształtna ręka, leżąca na stole, drżała odrobinę.

Nachylając się do Aliny, zapytał:

– Jak myślisz, pojadą z nami? A on, czy tam się wybierze?

– Nie mam pojęcia – odpowiedziała wymijająco.

Adelinka wtrąciła swoje:

– Oni przyjdą, wujciu, i jestem pewna, że on pojedzie.

– Nie masz podstawy do myślenia tak o jednym i drugim.

– Domyślam się ze sposobu, w jaki on mówił.

– Proszę cię, nie mów o ojcu „on”.

Adelinka spojrzała wyzywająco.

– W takim razie – Renny.

– Głupiaś!

Renny wrócił do jadalni.

Mikołaj zapytał go od razu, nie czekając na przełknięcie łyżki groszku.

– No i co, ucieszyli się teatrem? A co mówią o podróży do Irlandii?

– Ciocia Harriet jest zachwycona Candidą. A co do tamtego – to nie jest niechętna. Rags, mój kotlet!

Wragge postawił niebawem talerz przed swoim panem, ostrożnie, jak przed chorym.

Renny rzucił okiem na Alinę.

– Przykro mi, że przerwałem ci kolację.

– Głupstwo – odpowiedziała krótko.

Zaczęła myśleć z irytacją o ciotce Harriet. Jeszcze kilka lat temu Harriet Archer była typową nowoangielską, starą panną, wykształconą, dobrze zakonserwowaną, z zadziwiającą, jakkolwiek nie sztywną, lojalnością dla swoich tradycji. Jej majątek, ulokowany w papierach, przepadł. Straciła prawie wszystko, co miała. Renny Whiteoak zaprosił ją na resztę życia do Jalny. Tutaj zetknęła się z Ernestem i niebawem oboje uznali, że doskonale pasują do siebie. Pobrali się bez dłuższego namysłu.

To wszystko było w porządku i Alina była szczęśliwa z tego powodu. Nie mogła tylko zrozumieć pragnienia ciotki, żeby przemodelować się na obraz i podobieństwo Whiteoaków. Ciotka Harriet naturalnie przeczyła temu. Tłumaczyła po prostu, że nowe otoczenie wyzwoliło tylko to, co leżało ukryte w jej duszy. Te cechy Whiteoaków, które Alinę irytowały najbardziej, były dla jej ciotki czymś interesującym, zabawnym, a nawet godnym podziwu. Alina podejrzewała w tym zwykłą afektację. Nie mogła wierzyć w szczerość Harriet. Była przekonana, że ciotka pozuje, a Alina nie znosiła pozerów.

Toteż ich wzajemne stosunki, chociaż bardzo przyjazne, nie były tak serdeczne jak dawniej. Alina była z góry przygotowana na to, że ciotka opowie się za projektem Renny’ego, a sama była zaskoczona własną w stosunku do niego opozycją.

Eskapada teatralna miała się zacząć od obiadu w mieście. Wuj Ernest i ciotka Harriet zjawili się w Jalnie już o piątej po południu. Ernest cieszył się zawsze na sposobność włożenia wieczorowego stroju, który umiał zresztą nosić znakomicie. Mężczyzna sześćdziesięcioletni mógł pozazdrościć smukłości i wyprostowanej postawy temu osiemdziesięciopięcioletniemu starcowi. Jego żona, kilkanaście lat młodsza, wyglądała ładnie w czarnej aksamitnej, wieczorowej sukni, w jaspisowym naszyjniku i kolczykach, które kiedyś zdobiły uszy starej Adeliny Whiteoak. Jej srebrne włosy były sfalowane uroczo, a wyraziste rysy i jasnoniebieskie oczy miały prawie że dziecięcy wyraz.

Mikołaj, Renny i Alina wstali na ich powitanie. W pokoju zapanowało miłe podniecenie i gwar. Alina odłożyła na bok obawy i złe przeczucia i oddała się na chwilę wesołości wieczoru.

– Jak się masz, chłopcze? – przywitał Ernest brata. – Wyglądasz bardzo dobrze jak na taką pogodę.

Mikołaj odciągnął go na bok.

– Słuchaj, Alina jest bardzo zaniepokojona tą irlandzką historią. Jeżeli Renny zdecyduje się na to, kupi konia i przegra wyścigi, ona się rozchoruje… i nie będzie można się temu dziwić.

Ernest uśmiechnął się pobłażliwie.

– Nie przegra. Mam pełne zaufanie do Dermota Courta. Nigdy nie zapomnę informacji, jakiej mi udzielił w swoim czasie. Sam bym się nie wahał kupić tego konia, gdybym był o parę lat młodszy.

Na Mikołaju słowa brata zrobiły wrażenie.

– Dobrze, dobrze, tylko lepiej by to było powiedzieć Alinie.

Harriet ujęła Renny’ego za ręce, wspięła się na palcach i pocałowała go w brodę.

– Życzę ci powodzenia, mój drogi – powiedziała.

Renny zrobił zakłopotaną minę.

– Nic jeszcze nie zadecydowane.

– Jak to nic? – wtrąciła się Alina z ostrym drżeniem w głosie. – Wszystko zadecydowane od chwili przyjścia telegramów. Ale po co moje skrupuły mają wam psuć nastrój?

– Droga Alino – rzekła Harriet z powagą – nie możesz tak mówić!

– Więc mam próbować udawać, że wszystko jest cudowne? Tak?

Harriet zarumieniła się lekko.

– Nigdy nie byłam wytrzymała na sarkazm. Ale czuję na podstawie tego, co wiem o Dermocie Courcie, że powinniśmy pójść za jego radą.

– Nadarza się rzeczywiście wyjątkowa sposobność – zasugerował Renny.

– Hm… tak… – zamruczał Mikołaj – warto się jednak zastanowić. Chodzi o dużą sumę. Ale gdzie jest moja lornetka? Gdzieś mi się zapodziała. – Poczęli jej szukać. Była pod stertą okryć.

Samochód już czekał. Rags zaprowadził ich do niego z miną wielce uroczystą. Jasny księżyc w nowiu namyślał się, czy wznieść się, czy opaść poza czubki drzew. Harriet usiadła koło Renny’ego i zaczęła mu zadawać niezliczone pytania na temat wyścigów konnych, umacniając go, jak myślała Alina, w jego uporze. Ale Alina ostatecznie zaniechała walki. Jeśli już postanowił, niechże tak będzie. Nie może być wrogości między nimi. Wszystko, tylko nie to. Mgiełka uczucia zasnuła jej oczy. Kiedy Renny pomagał jej wyjść z samochodu, rzekła doń ciepło:

– Słuchaj, jeżeli naprawdę tego pragniesz, to chcę byś pojechał.

Uśmiechnął się radośnie. Przyciągnął ją na chwilę do siebie.

– Naprawdę?

– Tak.

– A pojedziesz ze mną? Musisz!

– O tej porze roku? Nie potrafiłabym, kochanie. Wiesz, jaki ze mnie marynarz.

Ernest mówił tymczasem:

– Czuć coś nowego w powietrzu. Wiosna w drodze, na pewniaka.

Weszli do hotelu na obiad.

– Bardzo się cieszę na obiad przy orkiestrze – powiedział Ernest do żony – a ty?

– Wszystko jest cudowne.

Mikołaj krzyknął:

– Moja lornetka! Musiałem zostawić ją w wozie!

Renny wybiegł na ulicę z gołą głową.

Mój drogi chłopak, pomyślała Alina.

Spotkanie w teatrze Preyde

Na miesiąc przed wysłaniem depeszy Wakefield nie wiedział nawet o istnieniu tego konia. Cały zajęty był sprawą rozmówienia się z Ninianem Foxem, Foxem od Preyde, jak go nazywano powszechnie. Teatr Preyde znajdował się na jednej z sieci ulic, które zdają się wszystkie wychodzić na wybrzeże. Był mały, ale nie drugorzędny, i miał przedsiębiorczego dyrektora, dzięki któremu po częstych niepowodzeniach następował od czasu do czasu okres pomyślności.

W tej chwili przychodził jako tako do siebie po dwu ostatnich klapach. Jedna – to było tłumaczenie jakiegoś makabrycznego zagranicznego sztuczydła, druga – ambitny dramat historyczny nowego autora. W rezultacie Fox twierdził, że jest „zarżnięty”, i postawił wszystko na inną sztukę, także nieznanego autora.

Siedział teraz w kancelarii, popijając ze szklanki whisky i patrzył niespokojnie na poplamiony rękopis, leżący przed nim na biurku, a tymczasem jego sekretarka, szczupła, źle wyglądająca, młoda kobieta, z wybitnie inteligentną twarzą, zerkała pilnie na litery, które właśnie wybiła na maszynie. Był luty. Pan Fox wyciągnął rękę, wziął z okna flakon z hiacyntami i wiązką narcyzów – powąchał.

– Jestem na pół nieżywy – oświadczył.

Było coś zniewieściałego w sposobie, w jaki to wszystko zrobił, ale jego wysoka, dość korpulentna postać i zdecydowany profil twarzy były całkowicie męskie. Miał ładną, kształtną głowę, pokrytą gęstym, siwym, koloru żelaza włosem, zimne, niebieskie oczy i uśmiech, który był świadomie wesoły, ale równocześnie chłodny.

Panna Waite przywykła do tych jego „półnieżywości”, więc tylko czekała, czy nie powie czegoś ważniejszego.

– Jeżeli nie dostanę – powiedział – jakiegoś młodego a dobrego jegomościa do roli Fryderyka – to leżymy znowu.

Panna Waite wiedziała o tym znakomicie. Rzekła:

– Przecież jest ten chłopak, z którym rozmawiałam w zeszłym tygodniu. Przychodzi odtąd dzień w dzień. Byłoby dobrze, żeby go pan zobaczył.

– Myśli pani, że byłby dobry?

– Niewątpliwie nadaje się do tej roli. Ma sprytną twarz, tylko jeszcze niedoświadczony.

– Mówi pani, że jest w poczekalni?

– Tak.

– A no… proszę go zawołać.

W poczekalni panna Waite zobaczyła młodzieńca przechadzającego się nerwowo tam i z powrotem. Na małym krzesełku obok siedziała młoda dziewczyna, trzymając kurczowo torebkę w malutkich rączkach. Kiedy zobaczyła pannę Waite, zerwała się z siedzenia.

– Czy pan dyrektor chce się ze mną widzieć? – zapytała.

– Jeszcze nie. Teraz prosi tego młodego pana. Jak pan się nazywa? – Odwróciła oczy od napiętego oblicza dziewczyny do rozgrzanej twarzy młodzieńca.

– Whiteoak. Wakefield Whiteoak. Ogromnie chciałbym zagrać rolę Fryderyka. Jestem przekonany, że zagram dobrze. Czuję, że jestem Fryderykiem.

Panna Waite słyszała często podobne zapewnienia od młodych aktorów, toteż pełne niedowierzania spojrzenie, jakim obrzuciła Wakefielda, zmroziło nieco jego zapał. Ale powiedziała grzecznie:

– Proszę, niech pan idzie ze mną. Pan dyrektor czeka.

Młodziutka petentka próbowała jeszcze raz naciskać.

– Czy pani sądzi, że mogę liczyć na rozmowę z panem dyrektorem?

– Dzisiaj nie. – Głos panny Waite brzmiał sucho. Ale coś w oczach dziewczyny poruszyło ją, bo dodała: – Dowiem się i dam pani znać.

– Och, dziękuję, bardzo dziękuję.

Młody Wakefield Whiteoak rzucił na petentkę szybkie spojrzenie. Nie było ono zresztą pierwsze. Próbował nawet porozmawiać z nią w poczekalni, ale była zbyt nerwowa i płochliwa, żeby wdać się w pogawędkę z obcym człowiekiem. Ale teraz chwyciła jego spojrzenie, pełne przyjaźni i podziwu, więc odpłaciła mu się uśmiechem.

– Powodzenia! – zawołała.

Ninian Fox obrzucił badawczym spojrzeniem postać Wakefielda i podał mu rękę. Uprzejmość była chłodna.

– Pod względem aparycji – powiedział – prezentuje się pan dobrze. Ale można to powiedzieć o wielu młodych ludziach. A scenicznie, co pan ma za sobą?

– Niewiele… ja dopiero…

– Naturalnie, w tym wieku niewiele pan może mieć – przerwał niecierpliwie dyrektor Fox z uśmiechem. – Proszę powiedzieć, co pan grał?

– Najpierw w szkole dramatycznej. Potem grałem Romea w jednej trupie z Kornwalii zeszłego lata. A później guwernera w Miesiącu na wsi w teatrze Portal.

– Początek niezły. Pan z Kanady?

– Tak.

– Ma pan mimo to dobry akcent.

– Jako dziecko mieszkałem z wujami, którzy się wychowali w Oxfordzie, i z babką, która była Irlandką. Wychowywał mnie ksiądz, ale zawdzięczam także niejedno bratu, memu opiekunowi, hodowcy koni.

Fox spojrzał na niego złośliwie. Czy ten chłopak to taki wesołek? Ale nie; mówi to z całą powagą – przekonany widocznie, że te wszystkie szczegóły muszą interesować rozmówcę.

– No… dobrze. Panno Waite, proszę dać panu Whiteoakowi rolę Fryderyka. Niech pani każe mu przeczytać tę scenę, w której Fryderyk odkrywa stosunki siostry z Ransomem. – Po czym do Wakefielda: – To jest bardzo dobra sztuka, ale wielkie ryzyko dla mnie. Nikt nie ma pojęcia, co to za ryzyko. Albo się uda, albo jestem zrujnowany. Dlatego, rozumie pan, że nie mogę płacić wysokich gaż.

– Naturalnie – rzekł przyjacielsko Wakefield.

Oczy dyrektora przejaśniły się nieco. Panna Waite wręczyła Wakefieldowi maszynopis. Zauważyła, że nie drgnęła mu ręka, ale przybrana powaga niezupełnie pokrywała pewne zakłopotanie.

– Myślę, że pójdziemy na scenę – zasugerował pan Fox. – Zdaje mi się, że autor i reżyser są w teatrze. Będziemy mieli od razu ich opinię.

Skończył swoją whisky, westchnął, powąchał hiacynty i poszedł przodem miarowym krokiem. Właśnie w chwili, kiedy panna Waite i Wakefield wchodzili w drzwi, zadzwonił telefon, więc ona musiała się zatrzymać i pobiec do aparatu. Fox zirytowany zatrzymał się także i zauważył w poczekalni młodą dziewczynę.

– Telefon to jest prawdziwe nieszczęście – powiedział. – Ciągle człowiekowi przerywa, a mało co daje. Czy pani może do mnie?

Dziewczyna skoczyła na równe nogi.

– Tak, tak, proszę. Chciałabym bardzo porozmawiać z panem dyrektorem. Ogromnie bym chciała zagrać rolę Katarzyny. Ja już sporo grałam. Gdyby pan chciał…

Ninian Fox przerwał opryskliwie:

– Już zaangażowałem Geraldynę Bland do tej roli. Bardzo mi przykro, kochana pani. Może do jakiejś innej sztuki. Pani ma dobrą prezencję. Ile pani ma lat?

– Osiemnaście.

– Nazwisko pani?

– Molly Griffith.

Mówiła tak pośpiesznie, że z trudem chwytała oddech. Była wysoka, szczupła i bardzo ładna. Delikatność kości twarzy występowała wyraźniej dzięki tej szczupłości, graniczącej z chudością, ale profil jej miał śmiały krój, a gęste włosy i kilka rozrzuconych brązowych piegów na nosie nadawały jej wyraz chłopięcej zuchowatości.

Panna Waite pokazała się na progu. Pan Fox podszedł do niej i zaczęli szeptać.

– To ta Geraldyna Bland – rzekła sekretarka. – Powiada, że po dokładniejszym przeczytaniu rola ta jej się nie podoba. Mówi, że to właściwie nie dla niej.

– A niech ją diabli! – szepnął dyrektor. – Wydawała mi się całkiem do rzeczy, kiedy rozmawiała ze mną. Niech diabli wezmą ją i jej pretensje! A pani niech spojrzy na tę dziewczynę tutaj. Może by się nadawała? Ja myślę, że tak. Wygląda na pannę z towarzystwa – nie lubię używać tego słowa – czym nie jest zgoła Geraldyna Thingumbob…

– Ona mi się wcale nie podoba – powiedziała panna Waite. – A do tego rola Katarzyny nie jest tak bardzo ważna. Można by ją zaangażować taniej.

Ninian Fox odwrócił się żywo do Wakefielda i dziewczyny stojącej potulnie w oczekiwaniu na decyzję.

– A no, dobrze. Sprawy ułożyły się pomyślnie dla pani. Otrzymałem właśnie telefon od pani Bland. Mówi, że zaproponowano jej inną, bardziej dla niej odpowiednią rolę. Ja sam nie byłem bardzo z niej zadowolony, tak że mogę z panią zrobić próbę, jeżeli pani zechce się pofatygować z nami. Może pani razem z tym młodym człowiekiem spróbować scenę, w której Fryderyk odkrywa aferę siostry. Będziecie wspaniale wyglądali razem.

Poprowadził ich z ożywieniem korytarzem do płytkich schodów, kończących się drzwiami. Za nimi panowała zwykła, zakulisowa krzątanina. Personel techniczny kręcił się przy światłach, dostawkach i rekwizytach. Przybijano coś gwoździami, podciągano w górę malowane płachty. Bezsensowna pozornie robota. Wakefield widział, jak jego towarzyszka zaciskała szczęki, aby opanować podniecenie.

– Niech się pani nie boi – szepnął do niej. – Wszystko będzie dobrze.

– Żebym to ja mogła tak myśleć… Tak mi zależy na tej roli… Od miesięcy nie mam nic do roboty.

W jasnym świetle zobaczył lepiej skromność jej sukienki i ostrość rysów twarzy. Ze wzruszeniem pomyślał: Wygląda na niedożywioną. Po próbie zaproszę ją na obiad. Szepnął znów do niej:

– Dostaniemy oboje role, zobaczy pani.

Ninian Fox powoli brał się do rzeczy. Ktoś ciągle pytał go o coś, a on odpowiadał z cierpiącym spojrzeniem, jak gdyby był przekonany, że każdy rozmówca chce go ograbić lub okpić. Jego ascetyczny profil odbijał się wyraziściej na tle zielonej zasłony, ale z drugiej strony nieźle zaokrąglony brzuszek mówił o cielesnych gustach dyrektora.

Jakiś niski człowieczek z łysiną, okoloną kręconymi, czarnymi włosami, w płaszczu sięgającym mu prawie do kostek, rozmawiał z drugim mężczyzną o jasnych włosach i z papierosem w ustach. Byli to: Robert Fielding, aktor i reżyser, oraz Jerzy Trimble, dziennikarz i autor sztuki. Nareszcie dyrektor przyprowadził do nich oboje młodych. Przedstawił ich krótko i rzekł:

– Chciałbym, żeby panowie usłyszeli, jak tych dwoje będzie czytało jedną scenę ze sztuki. Chciałbym wiedzieć, co panowie myślą o nich w rolach Fryderyka i Katarzyny. Miałem tyle kłopotów z obsadą tych ról, że już tracę głowę.