Saga rodu Whiteoaków 8 - We dworze Whiteoaków - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 8 - We dworze Whiteoaków E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!Jak się pogodzić z odejściem sędziwej babci? Czemu tak trudno się odnaleźć w rodzinnej posiadłości? Finch w domu czuje się zagubiony i jedyne, co sprawia mu radość, to wieczorna gra na organach w kościele. Z czasem nieśmiały muzyk nawiązuje więź z babką Adeliną, ale jego problemy nasilają się, gdy kobieta umiera i zostawia mu w spadku fortunę. Powody do zmartwień ma również Renny, który wdał się w niebezpieczny, wymykający się spod kontroli romans. Powieść z 1929 r. to ósmy tom cyklu o rodzinie Whiteoaków, można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli pasjonują cię pełne emocji dzieje pokoleniowe i chętnie sięgasz po literaturę z plastycznymi opisami, ,,We dworze Whiteoaków" to lektura właśnie dla ciebie.,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 343

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 8 - We dworze Whiteoaków

Tłumaczenie Halina Gądek

Saga

Saga rodu Whiteoaków 8 - We dworze Whiteoaków

 

Tłumaczenie Halina Gądek

 

Tytuł oryginału Whiteoaks

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1990, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410585 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Finch

Z kołowrotu, w którym odbierano bilety, prowadził do hallu Koloseum korytarz, udekorowany w białe i czerwone festony. Cementowa podłoga była w tym przejściu wilgotna i zadeptana. Poza osiemnastoletnim Finchem Whiteoakiem niewiele osób szło w tej chwili korytarzem. Płaszcz i filcowy kapelusz chłopca ociekały deszczem, a nawet gładka skóra na policzkach była mokra i błyszcząca.

Niósł jakiś zeszyt i kilka książek związanych rzemykiem. Starał się ukryć pod nieprzemakalnym płaszczem wszelkie oznaki tego, że był uczniem, ale książki tworzyły tak odrażającą wypukłość z jednego boku, iż wyjął je niezdarnie i znowu wystawił na widok publiczny.

W hallu zmieszał się z tłumem ludzi, spacerujących alejkami pomiędzy okazami najwspanialszych kwiatów: przepyszne, olbrzymie, różnobarwne złocienie o postrzępionych płatkach, piękne, różowe róże, które zdawały się wzruszać swoją doskonałością, bezwolne, czerwone róże, ociężałe swoim zapachem i soczystym kolorem. Finch wędrował pośród nich z trwożnym uśmiechem. Ich subtelność, ich delikatność w zestawieniu z żywością barw budziły w nim uczucie szczęścia. Żałował, że było tam tyle osób. Najchętniej przechadzałby się sam pomiędzy kwiatami, delektując się ich pięknem. Ładna, młoda kobieta, starsza od niego o jakieś dziesięć lat, pochyliła się nad wielkim pomponem złocienia, płonącego pomarańczowo, i musnęła go policzkiem.

– Czarujący kwiat – szepnęła, spoglądając z uśmiechem na niezdarnego wyrostka stojącego obok niej. Finch wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale poszedł dalej.

Po chwili, gdy ona odeszła, zawrócił i jął wpatrywać się w złocień, jakby szukając na nim śladu kobiecej pieszczoty.

Ogłuszył go dźwięk męskiego głosu, krzyczącego przez megafon, że zawody konne są już w toku. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans czwarta. Nie mógł pokazać się jeszcze w pobliżu areny. Zarwał ostatnią godzinę w szkole, żeby zobaczyć wszystko, co było godne zobaczenia w Koloseum, zanim nadejdzie pora konkursów, w których miał wziąć udział jego brat. Renny wiedział, że zobaczy go wtedy, lecz Fincha spotkałaby wielka przykrość, gdyby starszy brat zauważył, że opuścił jakąś lekcję. Finch „obciął się” przy egzaminie maturalnym w ubiegłym roku i jego stosunek do brata był pełen pokory.

Udał się do sekcji samochodowej. Gdy przystanął przed wspaniałym wozem turystycznym, zbliżył się do niego sprzedawca i jął zachwalać zalety maszyny. Finch był zakłopotany, ale też zadowolony, że go traktują tak poważnie. Rozmawiał chwilę z bardzo godną miną, ukrywając książki. Następnie poszedł dalej.

Nie zatrzymał się przy kiosku z jabłkami ani przy złotych rybkach w akwarium; pomyślał, że warto by zobaczyć srebrne lisy. Szło się do nich po schodach. Wysoko pod sklepieniem mieścił się inny świat, woniejący środkami dezynfekcyjnymi, świat błyszczących spojrzeń, spiczastych pysków i wspaniałych futer. Wszystkie uwięzione za mocnymi prętami klatek. Zwinięte w kule, rozgrzebujące świeżą słomę, starające się uciec z tego więzienia, stojące na tylnych łapach z pogardliwymi pyszczkami w okratowaniu. Finch pragnął otworzyć wszystkie klatki. Wyobrażał sobie te dzikie harce po jesiennych polach, to rycie jam w ziemi, gdyby puścił je na wolność. Dać im swobodę, żeby biegały, ryły, kryły się w ziemi! Zdawało się, że od klatki do klatki szły wieści, iż przyszedł ktoś, kto je wyzwoli. Gdzie tylko zwrócił oczy, pytające spojrzenia wbijały się w niego. Małe lisy ziewały, przeciągały się, drżały z podniecenia. Czekały…

Rozległ się głos trąbki. Finch oprzytomniał. Pobiegł ku schodom, odwracając się od więźniów.

Przy schodach, obok klatki z kanarkami, stał starszy mężczyzna z bardzo smutną miną. Zaczepił chłopca, proponując mu bilet na loterię.

– Tylko dwadzieścia pięć centów za bilet, a wygrać można kanarka, który jest wart dwadzieścia pięć dolarów. Najpiękniejszy okaz! Co za upierzenie i jak śpiewa! Co za upominek na gwiazdkę dla mamy, kawalerze! A święta prawie za pasem.

Finch pomyślał, że gdyby żyła jego matka, byłby to naprawdę piękny prezent dla niej. Wyobrażał sobie siebie ofiarującego kanarka w ślicznej, złoconej klatce delikatnej, uroczej, mniej więcej dwudziestopięcioletniej matce. Mruknął coś niewyraźnie i jegomość wręczył mu bilet.

– Proszę, oto numer trzydziesty pierwszy, nie zdziwiłbym się, gdyby to był szczęśliwy numer. A może pan weźmie dwa bilety?

Finch potrząsnął głową i dał dwadzieścia pięć centów. Schodząc po schodach robił sobie wymówki: miał tak mało pieniędzy, dlaczego wyrzucił dwadzieścia pięć centów? Renny nie dałby się naciągnąć na kupno biletu.

Wobec tego nie kupił już programu na konne konkursy. Tańsze miejsca były tak wypełnione, że był zmuszony usiąść w głębi. Mężczyzna siedzący obok niego był mocno podchmielony. Trzymał pod nosem gruby program obejmujący rozgrywki całego tygodnia i mruczał:

– Idiotyczny program, jedna strona głupsza od drugiej.

Sędziowanie odbywało się na środku areny. U wejścia stali mężczyźni, trzymając konie za uprząż. Trzej sędziowie z notesami w rękach chodzili od konia do konia, naradzając się ze sobą od czasu do czasu. Pobudzający zapach taniny i końskiej skóry unosił się w powietrzu, które wciąż jeszcze było świeże, pomimo tłumu widzów.

Mężczyzna przy megafonie ogłosił wyniki. Rozdano wstęgi zwycięzcom. Zagrała orkiestra.

– Idiotyczny program – zabrzmiało w uszach Fincha – nic nie rozumiem.

– Może ja panu pokażę – rzekł chłopiec, pragnąc zajrzeć do programu.

– Sam sobie kup program, paniczu. A nie zaglądaj do cudzego! – huknął sąsiad.

Bliżej siedzący widzowie zaczęli się śmiać. Finch wyprostował się, purpurowy i upokorzony. Na szczęście orkiestra witała głośnym tuszem „Muzyczną Paradę”.

Przyglądając się połyskującym stworzeniom – na których jechali żołnierze z baraków – czuł się znowu szczęśliwy. Patrzył z zachwytem na zawiłe ewolucje. Dawał się nieść zmysłowej harmonii dźwięków, ruchu i barw. Światła zawieszone wysoko pod sklepieniem, przesłonięte kolorowymi chorągiewkami drżały lekko, rzucając metaliczne blaski.

Następnym numerem programu był popis pań na damskich siodłach. Było ich piętnaście, a wśród nich Fezant Whiteoak, bratowa Fincha na Jedwabnej Lady. W Finchu wezbrała duma, gdy ujrzał Lady sunącą zwinnie i lekko po arenie. Podobne uczucie dumy wzbudzała w nim Fezant. W brązowym żakiecie, w bryczesach, z krótko przystrzyżonymi, falującymi włosami, robiła wrażenie smukłego chłopca. Dziwne, że wyglądała tak młodo, po tym wszystkim, co przeszła. Ta historia z Edenem tak ciężko zaważyła na jej współżyciu z Piersem, ale teraz ona i Piers byli szczęśliwi. Twardy człowiek ten Piers – musiał dać się jej we znaki. Dobrze, że zaginął wszelki ślad po Edenie. Dosyć nieszczęść ściągnął na dom – był złym bratem dla Piersa, złym mężem dla Aliny. Wszystko już minęło! Finch skupił uwagę na arenie.

Tęgi mężczyzna w mundurze pułkownika dyrygował jazdą pań. Galopowały to prędzej, to wolniej wokoło areny. Blada twarz Fezant zaróżowiła się. Przed nią kłusowała tęga, przysadzista dziewczyna w nienagannej angielskiej amazonce i prześlicznej dżokejce. Jakiś wyrostek siedzący obok Fincha powiedział mu, że przyjechała z Filadelfii. Miała pięknego konia i wspaniałe siodło. Sędziowie zauważyli to. Serce Fincha ściskało się boleśnie, gdy amerykański koń płynął rytmicznie po arenie. Gdy panie zsiadły z koni i stanęły obok nich, wzrok Fincha wbił się w Fezant i młodą dziewczynę z Filadelfii.

Stało się to, czego się obawiał. Niebieską wstęgę przypięto do uzdy konia tej grubej dziewczyny z Filadelfii. Jedwabna Lady nie dostała ani drugiej, ani nawet trzeciej wstęgi. Odznaczono nimi konie z innych miast. Fezant z nieruchomą twarzą opuściła arenę.

Teraz przyszła kolej na jazdę pań z przeszkodami. Uczucie miłego podniecenia ogarnęło widownię, gdy zabrzmiała pobudka. Ukazała się pierwsza amazonka na przepysznym koniu z wygiętym łukiem szyi i błyszczącymi kopytami. Koń pocwałował ku pierwszej bramce, a gdy zawodniczka pochyliła ciało do skoku, koń ominął przeszkodę i pogalopował bokiem. Napięcie ustąpiło miejsca rozbawieniu. Głośne wybuchy śmiechu przecięły ciszę. Amazonka pociągnęła za uzdę i poprowadziła konia ku bramce. Tym razem przesadził ją lekko, przeskoczył ścianę, pierwszy płot, ale przed drugim potrącił górną belkę, która spadła z hałasem na ziemię. Powtórka! Znowu skok, lecz teraz spadły aż dwie belki. Zabrzmiała trąbka. Amazonka i koń zniknęli, ona przygnębiona, zwierzę najzupełniej zadowolone z siebie.

Jeszcze dwie zawodniczki, które nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Następną była amazonka z Filadelfii. Wspaniały koń zdawał się zbyt wielki dla tej małej i tłustej osóbki. Ale jak ją rozumiał! Brał przeszkodę za przeszkodą, skakał rewelacyjnie. Miał tylko jeden nieudany skok w dwóch rundach. Opuścili arenę, odprowadzani entuzjastycznymi brawami.

Teraz Fezant na Żołnierzu. Serce Fincha waliło jak młotem. Nie, to nie były żarty. Prowadzić Żołnierza, gdy jest się szczupłym, dziewiętnastoletnim stworzeniem! Koń pobiegł do pierwszej przeszkody bokiem, szczerząc zęby. Fezant ściągnęła uzdę i poprowadziła go ponownie na miejsce, z którego powinien skoczyć.

– A dać mu szpicrutą – poradził podchmielony jegomość siedzący obok Fincha.

I znowu Żołnierz zatrzymał się przed przeszkodą. I znowu Fezant musiała zawrócić na miejsce, ale tym razem ostre cięcie zmusiło go do wzięcia pierwszej bramki. A potem skakał przez wszystkie wysokie, białe płoty, nie dotykając prawie kopytami ziemi.

Finch promieniał. Kochana Fezant. Kochany Żołnierz. Bił razem z innymi brawa. A jednak był niespokojny, gdy rozpoczęła się druga runda. Nigdy nie można przewidzieć, co zrobi Żołnierz. Wziął wszystkie przeszkody oprócz ostatniej, która mu się widocznie nie podobała – skoczył w bok, ominął ją i pogalopował ku wyjściu żegnany brawami i śmiechem.

Amazonka z Filadelfii, Fezant i trzy inne panie zostały wezwane do wykonania jeszcze kilku ewolucji. Wszystkie skakały znakomicie, lecz koń amerykański był najlepszy. Finch musiał przyznać z żalem, że sędziowie postąpili sprawiedliwie, dając panience z Filadelfii niebieską wstęgę, a Fezant – czerwoną.

A teraz „Klasa Koryncka”. Siwki i kasztanki, gniade i kare konie płynące areną jeden po drugim. Był tam Renny! Ta smukła, silna postać, jakby przyrośnięta do siodła. Szmer podniecenia przeszedł przez tłum, niby powiew wiatru przez łan pszenicy. Gdy umilkła orkiestra, zagrały kopyta melodią o wiele piękniejszą! Finch nie mógł usiedzieć na miejscu. Przedostał się na sam dół i stanął w tłumie mężczyzn przy barierze okalającej arenę.

Tutaj ubita kora wyglądała jak brązowy aksamit. Tutaj słyszało się napinanie skóry, parskanie, chrząkanie koni, gdy przeskakiwały nad dołami. Spoglądał na każdego konia, gdy unosił się z pochylonym jeźdźcem – na te muskularne organizmy zrośnięte ze sobą na podobieństwo centaura.

Żadnych kobiet w tej walce o pierwszeństwo. Sami mężczyźni. Mężczyźni i konie. Radosny, upajający widok. Gdy koń brata przesadził barierę, dół, skoczył w górę, zarył się kopytami w ziemię, tężejąc w tym ruchu z rozchylonymi chrapami i dymiącym cielskiem, było w nim coś z dzikiej, pierwotnej siły. Renny ze swoim rzeźbionym nosem, brązowym, pałającym spojrzeniem, skrzywieniem ust, które miało w sobie zawsze coś mściwego, zdawał się być urzeczony tą samą dziką siłą.

Fantazja chłopca – wyzwolona przez wrzawę tłoczących się koni, których oddech, gdy suną obok niego, opada gorącym oparem na twarz – wyciąga się jak fantastyczna płachta pomiędzy nim a rzeczywistością sceny rozgrywającej się przed nim. Widzi, jak klacz, klacz brata, pędzi ku niemu, wpada na niego, tratuje go kopytami, unicestwia… W następnej chwili jest świadkiem, jak jego dusza wyzwala się ze zmiażdżonego ciała. Widzi swoją duszę promieniującą kolorami tęczy, o dziwnym kształcie, wskakującą na klacz, za Rennym, którego trzyma za szyję niewyraźnymi, ale mocnymi ramionami. I tak galopują nad morzem głów, unosząc się coraz wyżej ku sklepieniu nieba. Walą w bębny, a przeszywający głos rogu akompaniuje im… Stoi oparty o barierę, smukły chłopiec z zapadłymi policzkami, głodnym wzrokiem. Jego wyraz twarzy jest tak śmieszny, że Renny, jadący powoli dokoła areny z niebieską wstęgą przy uździe, spostrzegłszy go nagle, myśli: Mój Boże, dzieciak ma minę półgłówka.

Gdy Finch odnalazł go wśród mężczyzn i koni za areną, kiwnął mu tylko głową. Rozmawiał w dalszym ciągu z oficerem w mundurze amerykańskiego porucznika. Finch zauważył go poprzednio w orszaku zwycięzców z czerwoną wstęgą.

Stanął więc pokornie obok nich, przysłuchując się rozmowie o koniach i wyścigach. Wzajemny zachwyt bił z ich oczu. Wreszcie Renny, spojrzawszy na zegarek, rzekł:

– Czas na mnie. Przy okazji przedstawię panu mojego brata. Finch – pan Rogers.

Amerykanin uścisnął mu przyjaźnie rękę, ale spojrzał na niego bez zachwytu.

– Bardzo wyrośnięty – powiedział do starszego Whiteoaka, gdy wychodzili razem.

– Tak – odrzekł Renny – sama skóra i kości, i ani trochę muskułów. Jest muzykalny.

– Studiuje muzykę?

– Studiował, lecz zrobiłem z tym porządek zeszłego lata, gdy nie zdał egzaminów maturalnych. Gdy nie może grać na fortepianie, bierze się do aktorstwa. Wszystko, byle się nie uczyć. Ale nie tracę nadziei, że skończy się to dobrze. Czasem najmniej obiecujący źrebak, pan wie…

Szli teraz przez słabo oświetlony dziedziniec, po którym kręcili się ludzie prowadząc konie do stajen. Renny Whiteoak i Amerykanin uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie; Finch, który wlókł się za nimi, stanął obok brata.

– Strasznie zimno – mruknął chłopiec.

– Zimno! – zawołał Renny ze zdumieniem – ja tego nie czuję. To właśnie jest najgorsze, że używasz tak mało ruchu. Inaczej by krążyła krew, gdybyś się zabrał do sportów.

Z wnętrza samochodu, do którego się zbliżali, zabrzmiał głos Fezant:

– To ty, Renny? Myślałam, że nigdy nie przyjdziesz. Strasznie przemarzłam.

Renny usiadł przy kierownicy i zapalił światła. Finch zajął miejsce obok Fezant.

– Co za para – rzekł Renny – powinienem trzymać was w wacie.

– Byłoby bardzo źle dla dzidziusia, gdybym się przeziębiła i w dodatku od tylu godzin nie widziałam go. Wóz nie chce ruszyć?

– Coś się stało z jego przeklętymi, starymi wnętrznościami – mruknął, a potem dodał z otuchą: – może trzeba by rozgrzać motor.

Zakrzątał się z niechęcią przy samochodzie, wyrzucając z siebie półgłosem przekleństwa. Kochał i rozumiał konie, ale wytrącały go z równowagi fantazje silnika.

– Dobrze brałam przeszkody? – zapytała Fezant.

Renny milczał chwilę. Następnie mruknął:

– Nie najgorzej. Ale nie trzeba było denerwować Żołnierza.

– W każdym razie zdobyłam drugie miejsce.

– Może zdobyłabyś pierwsze. Czy ruszy ten wstrętny wóz, czy nie, do ciężkiego licha!

Głos Fezant drżał oburzeniem:

– Ale koń tej Amerykanki to wspaniały wierzchowiec!

– Żołnierz nie gorszy od tamtego – odrzekł Renny z uporem.

Finch wsunął się w kąt auta. Był przygnębiony. Głęboka czerń przedwcześnie zapadającej nocy przypomniała mu, że ma przed sobą kilka godzin pracy w zimnym pokoju. Był też głodny. Miał w kieszeni tabliczkę czekolady i zastanawiał się, czy będzie mógł ją zjeść w tajemnicy przed Fezant. Wyszukał ją, wysunął z srebrnego opakowania i korzystając z głośniejszego sapnięcia motoru, przeniósł ją niepostrzeżenie do ust. Wsunął się głębiej i przymknął oczy.

Już zaczynał czuć się lepiej, gdy Fezant szepnęła mu do ucha:

– Wstrętne prosię.

Zapomniał, jak wyostrzone miała powonienie. Zapłaci mu za to. Fezant pogrzebała w kieszeni, wyjęła papierośnicę i w następnym momencie ostre potarcie zapałki oświetliło jej bladą twarzyczkę i malujący się na niej sarkastyczny uśmiech. Słodko pachnący dym zawisł ciężko w wilgotnym powietrzu. Finch wypalił ostatniego papierosa w południe. Mógł oczywiście poprosić brata, ale bał się wdawać z nim w rozmowę w momencie, gdy Renny nie mógł poradzić sobie z motorem. Najstarszy z braci Whiteoaków oparł się o poręcz.

– Trzeba się będzie wybrać na piechotę do domu – zauważył lakonicznie i także zapalił papierosa.

Dym i ponure milczenie wypełniły auto, deszcz siekł po bokach, przez nieuszczelnioną budę wilgotny wiatr przenikał do wnętrza.

– Renny, byłeś wspaniały – rzekła Fezant, ażeby zmienić ponurą atmosferę – i dostałeś niebieską wstęgę. Wszystko widziałam.

– Nic dziwnego. Moja klacz bije inne na głowę! – odrzekł Renny, a po chwili dodał uszczypliwie: – gdybym ją poczęstował szpicrutą, to wziąłbym pewnie drugie miejsce.

– Ach, jak mi zimno! – zawołała Fezant – i tak mi żal mojego biednego dzidziusia.

Nagle Fincha ogarnęła złość na tych dwoje palących papierosy. Co będą mieli do roboty po powrocie do domu? On się pokręci po stajniach, ona nakarmi swoje niemowlę. Nie będą musieli ślęczeć godzinami nad trygonometrią. Przełknął ostatni kawałek czekolady i rzekł ochrypłym głosem:

– To jest twój dobry znajomy, ten porucznik z głupią gębą. Co to za jeden?

Jego samego dotknął niemile ten arogancki ton. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby Renny odwrócił się i zdzielił go po twarzy. Lecz Renny odparł z względnym spokojem:

– Poznałem go we Francji. Wspaniały chłop. A także bardzo bogaty – dodał zazdrośnie. – Ma najpiękniejsze stajnie w Ameryce.

– Mój biedny, mały Mooey! – jęknęła Fezant. – Czy już nigdy nie wrócę do niego?

Ton jej szwagra był bardzo zgryźliwy, gdy mówił:

– Moja droga, powinnaś albo zrezygnować z brania udziału w konkursach hipicznych albo z rodzenia dzieci. Jedno nie pasuje do drugiego.

– Ale właśnie zabrałam się do tych obu rzeczy, które są jednakowo pociągające, i Piersowi podoba się, że się zajmuję obiema.

– Może byś raz dla odmiany zacytowała kogoś innego, a nie Piersa – mruknął Finch.

– Nie mogę. To mój jedyny mąż. Innego nie posiadam.

– Ale to nie jest mój jedyny brat i już nie mogę słuchać spokojnie, gdy wciąż cytujesz jego słowa, jak gdyby był wyrocznią.

Pochyliła się ku niemu, z bladą twarzą, która wyrastała z ciemności jak obłok.

– Kto jest takim egoistą jak ty, nie lubi słuchać o kimś innym. Kto może jeść czekoladę, widząc, jak młoda matka umiera z głodu, ten jest wstrętnym sobkiem. Kto może…

– Powiedz jeszcze raz „kto może”, a wyskoczę z wozu! – huknął Finch.

Sprzeczka urwała się, gdy samochód ruszył. Renny wydał nieartykułowany dźwięk zadowolenia. Pochylił się nad kierownicą, spoglądając w listopadową noc. Minęli przedmieścia i znaleźli się na opustoszałej drodze. Nawet wsie, przez które jechali, zdawały się puste. Wielki obszar jeziora i nieba po lewej stronie był zupełnie czarny, z wyjątkiem smugi światła z morskiej latarni i dwóch czerwonych, zamglonych plam, zdradzających obecność szkunera walczącego z wichrem.

Jego myśli pobiegły ku stajniom Jalny. Mike, piękny wałach, miał mocno uszkodzoną nogę. Kopnął go dziś z rana nowy, zły koń. Renny był bardzo zaniepokojony. Weterynarz powiedział, że to się może źle skończyć. Pragnął być jak najprędzej w domu, żeby się przekonać, jak się czuje Mike. Myślał o nowym koniu, który zrobił krzywdę Mike’owi. Jeden z nabytków Piersa. Jemu samemu nie podobały się ślepia tego zwierza, ale Piersa nie obchodziło usposobienie konia, o ile miał dobre proporcje. Będzie go musiał Piers obłaskawić… Skrzywił się teraz w sposób, który wprowadzał babkę w szał zachwytu i wywoływał jej okrzyk: „Ha, prawdziwy z niego Court! Potrafi spojrzeć na człowieka, że mu dusza ucieknie w pięty”.

Przyszło mu na myśl źrebię, które urodziło się dzisiejszego ranka z folwarcznej klaczy. Klacz była brzydka, ciężka, ale leżąc w boksie obok swojego źrebaka zdawała się odmienioną. Było coś szlachetnego w biednej pokrace – jak w wycieńczonej, brzydkiej matce, która pochylając się nad nowo narodzonym dzieckiem, staje się nagle piękna. Nadzwyczajne, wszystko to razem wziąwszy – konie, natura, świat. Różnica pomiędzy jedną klaczą a drugą – pomiędzy koniem folwarcznym i wierzchowcem. Dziwna, niczym nie wytłumaczona sprzeczność pomiędzy jednym członkiem rodziny a drugim. Jego młodsi bracia przyrodni i on sam. Chłopcy trudniejsi do prowadzenia od koni. A nie powinni różnić się tak od niego – przecież począł ich wszystkich jeden ojciec… A jednak, czy mogą być bardziej do siebie niepodobne dzieci, jak mały Wakefield, taki wrażliwy, przywiązany, mądry, i Finch, którego nie można było skłonić do nauki ani do sportów i który wciąż marzył o niebieskich migdałach. W ostatnich czasach był bardziej ślamazarny i rozgrymaszony niż zazwyczaj… A znowu Piers. Piers był także inny. Uparty, kochający konie, kochający ziemię. Byli pod tym względem bardzo do siebie podobni, on i Piers. Obydwaj kochali konie i byli przywiązani do Jalny… I Eden. Wydał dźwięk na pograniczu groźnego pomruku i żałosnego westchnienia, myśląc o Edenie. Ani słowa od czasu, gdy zniknął po tej historii z Fezant… Było to dowodem, co pisanie wierszy może zrobić z człowieka – że zapomni o wszelkiej przyzwoitości, zmarnuje życie takiej kobiecie jak Alina. To była strasznie przykra sprawa. Od tej pory Piers stał się cichszy i bardziej skłonny do ponurych nastrojów, chociaż urodzenie dziecka dobrze wpłynęło na bieg rzeczy. Biedne maleństwo musi upominać się teraz o swoją kolację…

Przyśpieszył i zawołał przez ramię:

– Będziemy w domu za pięć minut, więc nie martw się, Fezant. Ma któreś z was papierosa? Wypaliłem ostatniego.

– Ja także, Renny. Tak się cieszę, że jesteśmy blisko domu. Biorąc pod uwagę, jak jest ciemno, jedziemy bardzo szybko.

– Masz papierosa, Finch?

– Ja – zawołał Finch – nigdy nie mam papierosów! Nie stać mnie na nie. Za to, co dostaję, muszę kupować bilety kolejowe, śniadania, zeszyty. Nic mi nie zostaje na papierosy.

– Tym lepiej. W twoim wieku nie powinieneś palić – odparł Renny ostrym tonem.

– Czekolada jest znacznie zdrowsza dla ciebie – dodała półgłosem Fezant.

Renny wyjrzał przez okno.

– Oto stacja. Pewnie jest tam twój rower. Wsiądziesz na rower czy pojedziesz z nami?

– Okropna noc. Wolę jechać z wami. A raczej – nie, o Boże, sam nie wiem, co robić.

Renny zatrzymał samochód. Nie odwracając głowy, zapytał:

– Powiedz, o co ci chodzi? Nigdy nie jesteś zdecydowany. Uważam, że lepiej zrobisz, zostawiając go na miejscu, a rano pójdziesz na stację.

– Ale iść w taką pogodę? Zmokną mi książki.

– Powiedz komuś, żeby cię odwiózł samochodem.

– Samochód będzie potrzebny Piersowi z samego rana. Słyszałam, jak mówił.

Renny wyciągnął rękę i otworzył drzwiczki obok wyrostka.

– Teraz – rzekł spokojnie, ale wibrującym głosem – wyłaź. Mam już dość tych żartów.

Finch wysiadł, potykając się, gdyż zdrętwiała mu noga. Stał z opuszczoną szczęką, gdy drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem i auto ruszyło obryzgując go błotem.

Powlókł się ku stacji, litując nad sobą. Na korytarzu za pokojem zawiadowcy odnalazł swój rower oparty o wagę. Pomyślał, że warto by się zważyć. W ostatnich czasach pił mleko codziennie, żeby trochę utyć. Z sąsiedniego pokoju dobiegał dźwięk głosów. Spojrzał na wagę i jego twarz rozjaśniła się dziecięcym uśmiechem – przybyło mu trzy funty. A więc mleko… Doskonale. Trzy funty w ciągu dwóch tygodni! Będzie w dalszym ciągu pił mleko. Zszedł z wagi i już miał zabrać rower, gdy spostrzegł, że jeden pedał opierał się o wagę. Obudziło to w nim podejrzenie. Może nacisk pedału miał coś wspólnego ze wzrostem wagi? Odstawił rower i zważył się po raz drugi. O cztery funty mniej. Nie przybrał! Stracił! Stracił na wadze. Cały funt.

Z ponurą miną wyprowadził rower przed dom. Słyszał, jak ktoś zapytał: „Co tam za hałas?”, i jak zawiadowca odpowiedział: „To pewno ten chłopiec Whiteoaków, który jeździ do miasta do szkoły. Zostawia zawsze tutaj swój rower”. Głosy przycichły i Finch jął wyobrażać sobie, że robią na temat jego osoby ubliżające uwagi.

Wsiadł na rower i popędził ścieżką wzdłuż szyn. Do licha ze starym rowerem! Do licha z deszczem! A przede wszystkim do licha z mlekiem, po którym szczuplał, zamiast tyć.

Droga wjazdowa do domu była jak czarny tunel. Drzewka cykuty i balsamu otaczały ją nieprzeniknionym wałem i zamykały sklepieniem żywicznych gałęzi. Ich ciężki zapach i zapach grzybów był tak spotęgowany nieustającą wilgocią dwóch ubiegłych tygodni, że zdawał się być niczym ostre perfumy, ściekające z gałęzi i wypływające z ziemi. Ta droga mogła prowadzić do zaczarowanego pałacu albo do jakiejś zapomnianej świątyni starożytnych bogów. Jadąc tymi przytłaczającymi, balsamicznymi ciemnościami, chłopiec miał wrażenie, że porusza się we śnie, że mógłby tak sunąć wiecznie bez światła, ciepła i kresu.

Tutaj spłynął na niego spokój. Pragnął jechać między starymi drzewami póty, póki nie wchłonąłby w siebie trochę z ich niewzruszonej godności. Wyobrażał sobie siebie – wchodzącego do pokoju, w którym zgromadziłaby się rodzina – w odświętnej szacie nowego dostojeństwa zapożyczonego u drzew.

Gdy znalazł się na żwirze koło domu, deszcz zaczął tłuc ze zdwojoną siłą. Zachodni wiatr trząsł okiennicami i nagimi łodygami wina na ścianach. Ciepłe światła biły z okien jadalni.

Odłożył swoje fantazje na inną porę i pobiegł do bocznego wejścia.

Pchnął rower do ciemnego korytarza w suterenie i wszedł do maleńkiej łazienki, żeby umyć ręce. Wycierając je, spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad umywalnią – jasny lok spadający na czoło, długi nos, szczupłe policzki zaróżowione od wiatru i deszczu. Pomyślał, że nie wygląda najgorzej. Czuł się pokrzepiony na duchu.

Mijając kuchenne drzwi, usłyszał nosowy głos Ragsa, służącego Whiteoaków, który śpiewał:

Dlaczego mam płakać nad tobą?

Ja sam złamane mam serce!

Dostrzegł fragment podłogi z czerwonych cegieł i żonę Ragsa pochyloną nad gorącą płytą kuchenną. Humor poprawił mu się znacznie. Wbiegł po schodach, powiesił płaszcz w hallu i wszedł do jadalni.

Rodzina

Tego wieczoru było specjalne danie na kolację. Finch, spoglądając na beztrosko odświętne i rozweselone twarze dokoła stołu, uświadomił to sobie natychmiast. Zadysponowała je niewątpliwie ciotka Augusta, ponieważ wiedziała, że Renny będzie głodny po swoich wyczynach sportowych. Sądzono, że Finch jada gorące obiady w szkole, ale on wolał wydawać pieniądze w bardziej lekkomyślny sposób, kupował więc sobie lekkie śniadania, a za resztę papierosy i czekoladę. Wobec tego miał szalony apetyt na kolację, zwłaszcza że nie wracał nigdy na podwieczorek. Ilość jedzenia, którą pochłaniał ten wychudzony chłopiec, była źródłem zdumienia, a nawet i niepokoju ciotki Augusty.

Tym nadprogramowym daniem był suflet z sera. Pani Wragge była w zakresie sufletów wielką mistrzynią. Finch nie spuszczał wzroku z tego dania od chwili, gdy usiadł na swoim miejscu pomiędzy Piersem i małym Wakefieldem. Z sufletu niewiele pozostało i dosyć dawno wyjęto go z pieca, więc stracił swoją pulchność, ale Finch marzył, żeby mu pozwolono wyskrobać ostatnie okruchy ze srebrnego półmiska.

Renny, położywszy mu na talerz gruby kawał zimnego rostbefu, spojrzał na niego wnikliwym wzrokiem i zapytał:

– Chcesz wyskrobać półmisek?

Finch zarumienił się i skinął głową.

Renny spojrzał przez stół na lady Buckley.

– Trochę sufletu, ciociu Augusto?

– Nie, dziękuję, mój drogi. I w ogóle za dużo już zjadłam. Ser na noc jest ciężko strawny, chociaż przyrządzony w ten sposób nie jest taki szkodliwy i sądziłam, że ty, po…

Pan domu słuchał z szacunkiem, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, następnie zwrócił się do wuja Mikołaja:

– A wuj pozwoli jeszcze trochę?

Mikołaj wytarł siwe wąsy olbrzymią serwetką i rąbnął:

– Ani kawałeczka nie wezmę do ust, jestem syty. Ale napiłbym się herbaty, jeżeli Augusta zostawiła cokolwiek.

– Wuju Erneście, można wujowi nałożyć?

Ernest uczynił ruch przeczenia swoją białą, delikatną ręką.

– Nie, mój chłopcze. W ogóle nie powinienem był jeść. Wolałbym, żeby nie podawano tych gorących potraw na kolację. Ulegam pokusie, a potem cierpię.

– Piers?

Piers był już po dwóch porcjach, ale spoglądając złośliwie na długą twarz Fincha, rzekł:

– Poprosiłbym o jeszcze jedną łyżkę.

– Ja też! – zawołał Wake. – Ja też!

– Zabraniam – rzekła Augusta, nalewając sobie trzecią filiżankę herbaty. – Jesteś za mały, żeby opychać się serem na noc.

– A ty – wtrącił Mikołaj – jesteś za stara, żeby wlewać w siebie czajnik herbaty o tej porze.

Wyraz obrażonej godności, który nie schodził nigdy z twarzy lady Buckley, pogłębił się jeszcze. Jej głos ochrypł nieco.

– Pragnęłabym, Mikołaju, żebyś był mniej szorstki. Wiem, że nie jest to łatwe, ale powinieneś wziąć pod uwagę, jaki to zły przykład dla chłopców.

Ernest, nie chcąc dopuścić do utarczki, zauważył:

– Masz tak zdrowe nerwy, Augusto, iż nie wątpię, że możesz pić nieograniczone ilości herbaty. Pragnąłbym, żeby moje trawienie – moje nerwy…

– Kto słyszał, żeby herbata szkodziła komuś – przerwała gniewnie Augusta. – Kawa jest niezdrowa. Whiteoakowie i Courtowie byli zawsze amatorami herbaty.

– I rumu – dodał Mikołaj. – Jak byś się zapatrywał Renny na wypicie czegoś prawdziwie smacznego, żeby uczcić zwycięstwo naszych koników?

– Dobra myśl – odrzekł Renny, smarując musztardą kawał mięsa, który leżał przed nim na talerzu.

Tymczasem Piers nałożył sobie łyżkę sufletu i pchnął półmisek Finchowi, który trzymając go jedną ręką, drugą zeskrobywał okruchy.

Wakefield przyglądał się temu z życzliwą miną człowieka, który się pożywił, gdy półmisek był gorący.

– Tutaj, z brzegu jest śliczny kawałek – rzekł protekcyjnym tonem.

Finch oderwał się na chwilę od pasjonującego zajęcia, ażeby szturchnąć młodszego brata.

Wake krzyknął „ach!” i lady Buckley kazała mu wstać od stołu.

Renny rozejrzał się z niezadowoleniem.

– Proszę, niech ciocia nie odsyła dziecka. Nie mógł powstrzymać się od krzyku, gdy dostał szturchańca. Jeżeli ktoś wstanie od stołu – to Finch.

– Nikt nie uderzył Wakefielda – powiedziała ciotka z godnością. – On wrzeszczy, gdy Finch patrzy w jego stronę.

– Więc niech Finch patrzy w inną stronę – rzekł Renny, wracając do swego rostbefu.

Mikołaj pochylił się ku niemu.

– A więc jak będzie z tą butelką, Renny?

Ernest upomniał brata:

– Pamiętaj, że jutro jest dalszy ciąg zawodów konnych i że Renny bierze w nich udział.

– Jak gdyby mogła mi zaszkodzić buteleczka – roześmiał się Renny, wstając od stołu. – Słyszy ciocia?

– Czy Rags nie może przynieść? – zapytał Mikołaj.

– Tak, i buchnąć przy okazji butelkę dla siebie…

Podszedł do Augusty, spojrzał na jej grzywkę, à la królowa Aleksandra, i długi nos. Ona zaś zdjęła pęk kluczy, który nosiła na złotym łańcuchu przypiętym do paska i podała bratankowi. Wake podskoczył na krześle.

– Pozwól mi pójść z tobą, Renny! Strasznie lubię schodzić do piwnicy, a tak rzadko kiedy mam okazję.

– Co przynieść? – zwrócił się Renny do Mikołaja.

– Kilka butelek chianti.

– Mówię poważnie.

– A co masz?

– Oprócz beczki piwa i krajowych win zaledwie kilka butelek rumu Burkego, trochę nalewek i oczywiście – szkocką wódkę.

– I to się nazywa piwnica. – Mikołaj uśmiechnął się sardonicznie.

– Zawsze się nazywało piwnicą – odrzekł Renny urażonym tonem – i nie możemy nazywać inaczej, jeżeli nawet jest w niej niewiele. Na co ciocia ma ochotę?

– Zdawało mi się, że mieliśmy pół butelki francuskiego wermutu – oznajmił Ernest.

– Jest u mnie w pokoju – stwierdził Mikołaj oschle. – Trochę rumu z wodą sodową i sokiem cytrynowym dla mnie.

– A dla cioci?

– Szklanka czerwonego krajowego wina. I doprawdy uważam, że Finch powinien także dostać, bo tak ciężko pracuje.

Biedny Finch, nie czekając na ironiczny śmiech, który wybuchnął po słowach ciotki, skurczył się cały i zarumienił. Ale nawet teraz czuł gorący przypływ miłości dla Augusty. Ona przynajmniej nie była przeciw niemu.

Renny poszedł w stronę hallu, a mijając krzesło Wakefielda, podniósł chłopca i przerzucił go sobie przez ramię. Zeszli po schodach do sutereny, gdzie uderzyła ich specyficzna woń, którą Wakefield lubił tak bardzo. Tam mieściła się kuchnia z rozmaitymi zapachami, komórka na węgiel, spiżarnia na jabłka, piwnica z winem, piwnica z zapasami i trzy małe pokoje służbowe, z których obecnie jeden tylko był zajęty. Tutaj małżonkowie Wragge wiedli swój dziwny, podziemny żywot, pełen kłótni, wzajemnych podejrzeń, niechęci, a od czasu do czasu i miłosnych wybuchów, na których to przyłapał ich kiedyś Wake.

Rags, usłyszawszy ich kroki, stanął w drzwiach kuchni z kikutem papierosa w bladych ustach.

– Czym mogę panu służyć? – zapytał.

– Przynieś mi świecę. Idę po butelkę jakiegoś alkoholu.

Wyraz sympatii rozjaśnił twarz Ragsa, rzucił papierosa na ziemię i zjawił się po chwili, niosąc świecę w zakopconym lichtarzu. Ujrzeli panią Wragge, wstającą od stołu, przy którym posilała się z miną pełną godności; jej twarz była tak podobna do wschodzącego słońca, jak twarz jej małżonka do zachodzącego księżyca.

Z Ragsem na czele przeszli przez wąski korytarz, który kończył się ciężkimi drzwiami zamkniętymi na kłódkę. Renny otworzył kłódkę i pchnął drzwi. Razem z wilgocią owionął ich mocny zapach piwa i spirytusu. Piwnica była nie najgorzej wyposażona, ale panował tu nieład i puste butelki wina nie zostały zastąpione nowymi, co świadczyło o niedbalstwie, będącym charakterystyczną cechą rodziny Whiteoaków.

Podczas gdy Renny robił przegląd półek, Wakefield wyszpiegował stary, zniszczony koszyk w kącie pod najniższą półką. Wyciągnął go i ujrzał w migotliwym blasku świecy trzy ciemne, omszałe butelki, leżące obok siebie. Coś w nich zabulgotało i gdy chłopiec wyjął ostrożnie jedną z nich, ciemnobrązowe światło zagrało w niej spod zapleśniałej powierzchni.

– Renny! – zawołał malec z zachwytem – znalazłem tutaj coś nadzwyczajnego.

Renny, który już dokonał wyboru, odstawił butelki i wyrywając Wakefieldowi jego zdobycz, położył ją z powrotem do kosza i pchnął kosz w kąt.

– Gdybyś to upuścił, smyku jeden – rzekł – nie wyszedłbyś stąd żywy.

I zwracając się do swego byłego ordynansa, dodał:

– Mężczyzna musi mieć jakąś tajemnicę w życiu, prawda Rags?

Tajemnica w życiu! Mały chłopiec był oczarowany tymi słowami. Jaki magiczny napój ukrył jego uwielbiany brat w tych podziemiach? Pewno przychodził tu cichaczem, żeby odprawiać czary, zadawać uroki… Ach, gdyby Renny dopuścił go do tajemnicy!

Kazano mu trzymać świecę, podczas gdy Rags zamykał drzwi. Ujrzał oczy brata, spoglądające na szarobiałe ręce służącego. Widział, jak spojrzenie zwężało się; następnie Renny odstawił jedną butelkę na ziemię i wolną ręką uderzył w kłódkę. Wypadła mu z ręki.

– Spróbuj jeszcze raz, Rags – rzekł, a jego rzeźbiona twarz z nosem Courtów wyglądała niesamowicie, jak twarz jego babki.

Rags, założywszy kłódkę, tym razem szczęśliwie, powiedział bezczelnym tonem:

– Nigdy nie umiałem radzić sobie z kłódkami.

– Ale nie, gdy ja patrzę. Weź świecę od malca.

– Zaraz, tylko pan pozwoli, że zdejmę panu z głowy pajęczynę.

U progu schodów Rags zatrzymał się i podnosząc świecę, żeby oświetlić drogę swojemu panu, oznajmił:

– Przyjemnego wieczoru i szczęścia koniom Jalny. Piliśmy pańskie zdrowie tutaj w kuchni, herbatą.

– Ale pijcie słabą, to zdrowiej dla twoich nerwów – rzekł Renny twardym głosem, zatrzaskując za sobą drzwi u wylotu schodów.

W jadalni czekał Mikołaj, skubiąc wąsy dużą, kształtną ręką ozdobioną sygnetem. W oczach igrał płomyk humoru. Natomiast Ernest miał twarz zatroskaną, bo wiedział, że gdy się napije, będzie to miało fatalny skutek na jego trawienie. A jednak pokrzepiająca wesołość wisiała w powietrzu. Nie mógł i on oprzeć się temu nastrojowi, więc uśmiechnął się do otaczających go twarzy.

Augusta siedziała wspaniale wyprostowana, z kameą i złotym łańcuszkiem, to unoszącym się, to opadającym na piersi, które ani nie były za duże, ani za małe, ale wciśnięte w gorset, taki, jaki noszono za czasów jej młodości. Renny postawił przed nią butelkę czerwonego wina.

– Proszę, ciociu. Wake, podaj korkociąg. Dla ciebie, wujku – rum… Ten łobuz Rags chciał, żebym zostawił piwnicę otwartą, by sam mógł skorzystać i capnąć dla siebie butelkę. Chwała Bogu zauważyłem jego manewry.

– Niepoprawny łobuz – rzekł Mikołaj.

– Zasługuje na to, żeby go wyrzucić – dodał Ernest uprzejmie, zgodnym tonem.

– Ja mu się nie dziwię. Postąpiłbym w ten sam sposób. – Piers się roześmiał.

Fezant wróciła do jadalni i usiadła obok niego. Piła mleko, do którego wdrobiła bułkę; widok jej małej głowy i dziecinnego karku pochylonego nad kubkiem rozśmieszył i rozczulił Piersa. Pogładził ją po szyi mocną, opaloną ręką i powiedział:

– Doprawdy, nie mogę zrozumieć, jak możesz pić tę papkę.

– Wychowałam się na niej. A poza tym służy bardzo Mooeyowi.

– Dolej kilka kropel rumu – doradził Mikołaj. – Powinnaś rozgrzać się po tej długiej jeździe. I z pewnością zrobi to dobrze młodemu Maurycemu, uczyni go prawdziwym Whiteoakiem i dżentelmenem.

– Jest już jednym i drugim – odrzekła Fezant stanowczo – i nie będę zachęcać mojej latorośli do alkoholu nawet z drugiej ręki.

Augusta spojrzała na rubinowy płyn w szklance, mówiąc:

– Nasza stara niania nalewała kilka kropel wina do naszych bucików, ażeby nas zabezpieczyć przed przeziębieniem, gdy było wilgotno w ogrodzie. Nie wiedzieliśmy, co to kalosze i byliśmy zawsze zdrowi.

– Zapominasz, Augusto – rzekł Ernest – że przeziębiałem się często.

– Tylko dlatego, że nie wypuszczano cię z domu, gdy była brzydka pogoda – powiedział Mikołaj.

– Pamiętam – ciągnął Ernest – jak spoglądałem z okna dziecinnego pokoju na was oboje i Filipa bawiących się na trawniku z owieczką. Kaszlałem i nie wolno mi było wychodzić z domu. Po jakimś czasie przyszedł tatuś i wziął małego Fila na plecy. Widzę to, jakby to było wczoraj. Posyłał mi całusy. I ja mu posyłałem całusy. Leśne gołębie gruchały…

Wypił tylko jedną szklankę rumu, ale i ta znikoma ilość była wystarczająca, żeby go usposobić sentymentalnie i melancholijnie.

– I ja pamiętam – rzekł Mikołaj. – Biedaku, nosiłeś zawsze na szyi bandaż z czerwonej flaneli, a w uszach watę i czuć cię było kamforą.

– Wielki Boże! – westchnął Renny. – Gdyby i teraz było tyle leśnych gołębi co za waszych czasów! Można by sobie postrzelać. Prawda, Flossie? Prawda, Merlinie?

Oba wyżły, które go rozumiały znakomicie, przerwały swoją drzemkę na dywanie, nadstawiły uszy i zaczęły szczekać i łasić się.

Głos Fincha nałożył się na szczekanie psów.

– Ja także chciałbym dostać trochę wina. Nie jestem już dzieckiem, mam osiemnaście lat.

Renny bawił się z psami.

– Leżeć, Merlin! Leżeć, Flossie, ty najmilsza. Co mówisz, Finch?

Panowała teraz cisza i głos Fincha zahuczał, ale też załamał się.

– Mówię, że mam osiemnaście lat i że nie zaszkodziłaby mi szklanka wina.

– Niech mu ciocia da prędko kilka łyków wina, bo się rozpłacze! – zawołał Piers.

Finch panował z trudem nad gniewem, spoglądając na kawałek szarlotki, który mu schowano z obiadu.

– Daj chłopcu szklankę rumu – rzekł Mikołaj – to mu dobrze zrobi.

Renny wyciągnął rękę z dzbankiem, do którego przedtem przelał czerwone wino i powiedział nagle protekcyjnym tonem:

– Proszę, napij się.

Finch wziął szklankę i sięgnął po dzban. Bał się, że ręka będzie mu drżała. Zacisnął zęby. Nie chciał, żeby drżała mu ręka… gdy cała rodzina patrzy na niego i spodziewa się, że zrobi coś głupiego, nerwowego… Już białe zęby Piersa błyszczą… gotowe do ironicznego śmiechu. Panie Boże, mówił do siebie, Panie Boże, żeby mi nie drżała ręka!

Ręka zaczęła mu się trząść dopiero wtedy, gdy szklanka była niemal pełna. Ale nie zabrudził stołu. W chwili gdy odstawiał dzban, drżał na całym ciele. Prędko nasunął mankiet na swój chudy napięstek i obrzucił niespokojnym wzrokiem rodzinę.

Wszyscy przy stole zaczęli mówić jednocześnie. Nie głośno, w zamieszaniu – lecz harmonijnie i zgodnie. Uśmiechy osiadły na ich twarzach jako widome znaki radości emanującej od wewnątrz. Ciotka Augusta jęła opowiadać o dawnych czasach w Jalnie, gdy rodzice podejmowali gości z niebywałym przepychem i gdy bywał u nich sam generał-gubernator ze swoją małżonką. Następnie przeszła oczywiście na temat życia towarzyskiego w Anglii w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy – jak to lubiła teraz wyobrażać sobie – odgrywała znaczącą rolę w eleganckim świecie. Mikołaj również mówił o Londynie, ale o innym Londynie, w którym to zabawiał się i grał na wyścigach razem ze swoją żoną Millicent, póki nie przepuścił całego majątku i porzucony przez żonę wrócił do Jalny.

Po dwóch szklankach myśli Ernesta skoncentrowały się na jednym zagadnieniu – jak się ubierze nazajutrz na konne zawody. Miał nowy, jesienny płaszcz z kosztownego angielskiego materiału, uszyty przez najlepszego krawca w mieście; na taki zbytek nie pozwolił już sobie od wielu lat. Kupił go z myślą o tych konkursach, ale powietrze było tak zimne i wilgotne, że biorąc pod uwagę swoje wrażliwe płuca, był w prawdziwej rozterce. Krawiec powiedział mu, że nigdy nie widział mężczyzny w jego wieku tak dobrze zbudowanego, smukłego i trzymającego się tak prosto. Nie to co biedny Mik – myślał Ernest – który stał się ociężały i musiał opierać się na kiju, bo miał reumatyzm w kolanie… Ale delikatne płuca? Katar oskrzeli o tej porze roku mógł zakończyć się tragicznie.

– Mój Renny – zapytał – jaka jest temperatura w Koloseum? Było dziś bardzo chłodno?

– Chłodno! – zawołał Renny, przerywając swoją rapsodię o wielkich skokach, które miał wykonać nazajutrz – ależ tam był żar nie do wytrzymania.

Przysunął do siebie Wakefielda i dał mu łyk ze swojej szklanki. Chłopczyk, pragnąc być w samym sercu towarzystwa, zapytał:

– Renny, mogę usiąść u ciebie na kolanach?

– A ile masz lat?

– Jedenaście. Nie jestem taki bardzo stary.

– Za stary, żeby cię niańczyć. Nie mogę cię rozpieszczać. Ale możesz usiąść na poręczy mojego krzesła.

– Jak gdyby to nie było rozpieszczaniem – rzekł Piers.

Piers nie mógł usiedzieć na miejscu. Stał teraz przy stole, uśmiechając się do wszystkich. Był wyjątkowo przystojny, wysoki, z szerokimi barami i niebieskimi, łagodnie błyszczącymi oczami. Mówił o ziemi, o zbiorach i o jałówce, którą chciał sprzedać i kupić za to wspaniałego cielaka.

Fezant myślała: Jak on cudownie wygląda, gdy tak rozprawia! Ma takie same wesołe, jasne oczy, jak Mooey. Mój Boże, ta duża butelka jest niemal pusta. Dziwne, że mam ojca, który zbyt chętnie zagląda do kieliszka i że mam męża, który zdradza podobne skłonności, a ja sama jestem od urodzenia abstynentką! Nigdy nie będę zachęcała mojego maleńkiego synka, gdy dorośnie, do picia alkoholu!

Ciotka Augusta szepnęła do Fincha:

– Musisz się zabrać do odrabiania lekcji, kochanie. Po tych dwóch szklankach wina powinieneś nauczyć się bardzo dużo.

– Tak, tak – szepnął Finch, wstając posłusznie od stołu.

Sięgnął po książki, które położył na bocznym stoliku, i westchnął głęboko na myśl, że porzuca tę miłą, beztroską atmosferę dla ponurej matematyki. Gdy wychodził, bilet loteryjny wypadł mu z zeszytu na podłogę.

Wakefield zeskoczył z poręczy krzesła i podniósł go. Finch był już w hallu.

– Zgubił coś. – Mały chłopiec przyjrzał się badawczo. – To bilet, numer trzydziesty pierwszy. Finch, Finch, wypadło ci to z książki!

Finch zawrócił gniewny.

– Pokaż – rzekł Piers, odbierając Wakefieldowi bilet. – Faktycznie, bilet na loterię. No, no, no. Chcesz wygrać fortunę w sekrecie przed rodziną. Jesteś jeszcze w szkole i zdaje się, że nie powinieneś grać na loterii.

– Co to ma znaczyć? – zapytał Renny podejrzliwie. – Pokaż to.

Piers wręczył bilet Finchowi.

– Zanieś to najstarszemu bratu – doradził – a potem skocz na górę po pasek.

Finch złapał bilet z rozwścieczoną miną i wybiegł z pokoju.

– Wróć tu natychmiast! – rozkazał Renny, a gdy chłopiec zjawił się znowu, zapytał: – Powiedz tylko na jaką loterię jest ten bilet?

– Wielki Boże! – huknął Finch, tracąc panowanie nad sobą – czy nie mogę kupić sobie biletu na loterię, gdy mam ochotę? Można by pomyśleć, że jestem niemowlęciem.

– Możesz sobie kupić cały tuzin, jeżeli masz ochotę, ale nie podoba mi się ta twoja tajemniczość. Na co to jest ten bilet?

– Na kanarka – powiedział głosem ochrypłym z gniewu – na kanarka, słyszycie! Jeżeli nie mogę kupić sobie głupiego biletu na kanarka…

Wybuch śmiechu, który po tym nastąpił, był tak spontaniczny, donośny, żywiołowy, że zaiste niewiele rodzin mogłoby się poszczycić taką żywotnością. Gdy ucichł nieco, Renny roześmiał się powtórnie.

– Kanarek – powtórzył. – Następnym razem zachce mu się złotej rybki.

Ale chociaż się śmiał, w głębi duszy był bardzo zawstydzony. Kochał bowiem chłopca. To upokarzające, że była z niego taka baba – kanarka mu się zachciewa!

W pokoju za hallem rozległo się mocne stukanie.

– Widzicie! – zawołał Ernest bardzo zirytowany. – Czy nie mówiłem wam! Obudziliście ją. Wiedziałem, że tak się skończy. To bardzo dla niej szkodliwe.

– Wake, idź do pokoju babci – rzekła godnie Augusta – otwórz cicho drzwi i powiedz: „Wszystko w porządku, babciu. Prosimy bardzo, żebyś się uspokoiła”.

Piers, wyobrażając sobie dialog pomiędzy malcem a staruszką, wybuchnął śmiechem. Augusta i Ernest spojrzeli na niego z niezadowoleniem.

– Mój Piersie – zauważył Ernest – nie zawadzi, jeżeli chłopiec nauczy się być uprzejmym i grzecznym.

Wake przeszedł przez hall przejęty doniosłością swej misji. Otworzył drzwi do pokoju babki i zajrzał niemal ze strachem do tej mrocznej komnaty oświetlonej zaledwie nocną lampką, stojącą na niskim stoliku przy łóżku. Zanim odezwał się do niej, zamknął za sobą drzwi, żeby nie słyszeć krzepkich głosów domowników. Miał ochotę bać się – nie znowu tak bardzo, ale chociaż trochę – chciał być sam na sam z babką w tym dziwnym mroku, gdy krople deszczu spadają z okapu za oknem i małe, czerwone światełko żarzy się na kominku niby jakiś zły duch. Stał cichutko, wsłuchany w jej syczący oddech, odgadując raczej niż widząc jej głowę na poduszce i dostrzegając niespokojny ruch jednej ręki na purpurowej pierzynie.

Kwiaty i owoce namalowane na starym, skórzanym łóżku, które przywiozła ze sobą ze Wschodu, były mniej barwne i jaskrawe od upierzenia papugi, która ulokowała się nad nim. Jakieś westchnienie wyrwało się z łóżka niby dawno zapomniana melodia. W tym łóżku Augusta, Mikołaj, Ernest, nieżyjący Filip, ojciec wszystkich młodszych Whiteoaków, zostali poczęci i tutaj urodzeni. W tym łóżku umarł ich ojciec – Filip. Jakie wzruszenia, jakie bóle, jakie szały, jakie marzenia znało to łóżko. Teraz spędzała w nim większą część dni babka.

Jej ręka uniosła się i opadła na pierzynę. Mały czerwony płomyk padał od pierścienia z rubinem, którego nie zdejmowała nigdy. Sięgała w tej chwili po swoją laskę. Zanim zdążyła wziąć ją do ręki, by znowu uderzyć w ścianę, Wakefield podbiegł do niej truchcikiem. Wyrecytował jak papuga:

– Wszystko w porządku, babciu. Prosimy bardzo, żebyś się uspokoiła.

Podobały mu się te słowa, które ciotka włożyła mu w usta. Tak mu się podobały, że je powtórzył po raz drugi. Babka spojrzała na niego spod rudych, kosmatych brwi. Nocny czepek zjechał jej na jedno oko, ale drugie wbiła w niego ze szczególnym natężeniem.

– Co? – zapytała. – Co to ma znaczyć?

– Prosimy bardzo, żebyś się uspokoiła – powtórzył poważnie, klepiąc pierzynę.

– To ja uspokoję rodzinę – rzekła dziko – moją laską! Gdzie moja laska?

Podał jej laskę i cofnął się o krok.

Zastanawiała się przez chwilę, usiłując uprzytomnić sobie, czego chciała. Odgłos śmiechu z jadalni przypomniał jej.

– Co ma znaczyć ten hałas? Dlaczego się śmieją?

– Śmieją się, babciu… z kanarka. Finch kupił bilet na loterię.

Podszedł do niej bliżej, żeby zobaczyć, jakie wrażenie zrobią te słowa. Skutek był straszny. Jej rysy wykrzywiły się z gniewu. Patrzyła na niego chwilę bez słowa, nie mogąc nic wykrztusić z siebie. Następnie, charcząc ciężko, powiedziała:

– Kanarka. Ptak. Jeszcze jeden ptak w domu. Nie życzę sobie, Boney sobie nie życzy. Boney nie zniesie tego – rozszarpie kanarka.

Papuga, słysząc dźwięk swojego imienia, wysunęła głowę spod skrzydła, spojrzała na swoją panią i zaczęła wrzeszczeć po hindusku:

– Haramzada! Iflatoon, Paji, Paji!

Stara pani Whiteoak uniosła się na łóżku. Wysunęła spod kołdry nogi w włóczkowych skarpetkach, dysząc ciężko.

– Podaj mi szlafrok. Leży na krześle. Ja im pokażę, czy można sprowadzać do domu kanarki!

Wakefield wiedział, że powinien był pobiec do jadalni i zawołać kogoś ze starszych. Było nie praktykowaną rzeczą, żeby babcia wstała bez pomocy ciotki Augusty lub któregoś z synów. Lecz ciekawość chłopca, pragnienie nowych wrażeń i podniecenie były większe od ostrożności. Przyniósł ciężki, aksamitny, purpurowy szlafrok i pomógł jej go włożyć. Podał laskę. Ale postawić ją na nogi! To była inna sprawa. Ciągnął za ramiona, lecz nie mógł ruszyć z miejsca. „Ha” – mruczała przy kolejnym bohaterskim wysiłku i jej twarz nabierała z każdą chwilą koloru bardziej zbliżonego do szlafroka.

– Nic z tego… nic z tego – sapnęła wreszcie. – Weź mnie za obie ręce i podnieś.

Wyciągnęła ręce, spoglądając na niego, ufna, iż mały chłopiec podoła temu zadaniu. Lecz taki był tego wynik, że ciągnąc ją, sam potknął się o dywan i upadł w jej ramiona. Zaczęła śmiać się i tulić jego drobną postać do piersi, a on trochę rozbawiony tą sceną i trochę zmartwiony swoją bezsilnością zaczął rozprostowywać wstążki przy jej czepku.

– Paji! Kuza Pusth! – zawołała papuga, trzepocząc barwnymi skrzydłami.

Pani Whiteoak odepchnęła wnuka i zapytała nieprzytomnie:

– Co robiliśmy?

– Starałem się postawić cię na nogi, babciu.

– Po co? – Jej oczy błyszczały podejrzliwie.

– Przecież kanarek. Babciu, kanarek Fincha. Nie pamiętasz?

Momentalnie twarz staruszki pokryła się chmurą gniewu.

– Czy pamiętam! Naturalnie, pamiętam. Kanarek w domu. Nie życzę sobie. Ja im pokażę! Zrobię awanturę. Muszę iść do jadalni.

– Może Renny pomoże ci wstać? Pójdę po niego.

– Nie, nie. Położy mnie z powrotem do łóżka, znam tego smarkacza. Muszę pójść do jadalni i napędzić im strachu. I muszę to zrobić zaraz, bo za chwilę zbiegną się tutaj wszyscy. Przyjdzie Ernest i zacznie beczeć, przyjdzie Mikołaj i zacznie wrzeszczeć, przyjdzie Augusta i zacznie stroić miny. Nie, nie.

– A może by babcia się poczołgała?

Babka spojrzała na niego rozwścieczonym wzrokiem.

– Czołgać się? Żeby ktoś z mojej rodziny się czołgał! Żeby ktoś z Courtów się czołgał! Nigdy nikt z Courtów nie czołgał się i nie pełzał! Chodzimy wyprostowani, nawet gdy musimy wspierać się na innych. Niech tchórze czołgają się – niech pełzają węże – niech pełzają ślimaki. Co mówiłam?

– Wyliczyłaś wszystko to, co ma pełzać, babciu. Skończyłaś na ślimakach.

– Ale o co miałam zrobić awanturę?

– O kanarka, babciu.

– Musimy zrobić awanturę. Wejdź na łóżko i pchnij mnie od tyłu.

Wake ukląkł na łóżku i zaczął popychać ją z całych sił w plecy. Męcząc się, stękając, wstała wreszcie i omalże nie upadła twarzą na ziemię. Ale tylko zakołysała się lekko i nie straciła równowagi. Była w tej chwili jak stary okręt targany przez burzę, który, zdawało się, szedł na dno, a jednak potrafił jeszcze stawić opór falom.

Opierając się ciężko na ramieniu Wakefielda, stanęła wreszcie w drzwiach jadalni, rzucając władcze spojrzenie na zgromadzone tutaj dzieci i wnuki. Wesoły humor ustąpił miejsca zdumieniu. Piers, który stał najbliżej, podbiegł do niej. Ernest przysunął fotel, w którym usadowili ją wspólnymi siłami.

– Mamo, mamo – jęczał Ernest, poprawiając jej czepek, żeby i drugie bystre oko było widoczne – to jest dla ciebie bardzo szkodliwe.

– Wake jest niegrzeczny – rzekła surowo Augusta – zasługuje na to, żeby dostać w skórę.

– Dajcie dziecku spokój! – huknęła babka. – Robi, co mu się każę, i jest posłuszny, nie tak jak wy!

Lady Buckley poprawiła kameę i spuściła nos z obrażoną miną. Uspokojony, że nic się nie stało matce, Mikołaj spoglądał na nią przez stół. Jej niegasnący temperament, jej żywotność zachwycały go. Mruczał do siebie pod nosem: „Co za siły, co za krewkość, jest nadzwyczajna!”

– Babciu, jesteś głodna? To cię skłoniło do przyjścia do nas? – zapytał Renny.

– Nie, nie – wyjąkał Ernest – nie jest głodna! Zjadła talerz owsianki i przetartego ryżu, zanim się położyła.

Pani Whiteoak zwróciła ku niemu swoją sowią twarz.

– Płatki owsiane… ryż… głupie ziarna, dobre w sam raz dla kanarka… – Opuściła głowę na piersi, przewracając w myśli jedno słowo – kanarek. Jej umysł biedził się nad nim niezdarnie, niby ślepa lwica starająca się dociec, jaki ma smak jakiś dziwny kęs – kanarek – co to jej przypominało? Ciemne, głębokie spojrzenie zaczęło błądzić po twarzach i zatrzymało się na Finchu, stojącym w drzwiach i spoglądającym na nią w zamyśleniu.

W tej samej chwili przypomniała sobie, dlaczego wstała tak gwałtownie z łóżka. Kanarek. Kanarek Fincha w tym domu. Mały, ćwierkający, podskakujący ptaszek w Jalnie. Ona sobie nie życzy! Ona nie pozwoli! Jej twarz pociemniała z gniewu, nie mogła mówić.

– Dajcie jej coś do zjedzenia – rzekł Renny. – Czy nie widzicie, że wpadła w jeden ze swoich okropnych gniewów?

Wakefield podsunął jej tacę z biszkoptami i serem. Odtrąciła ją gwałtownie swoim kijem.

– Finch – wymamrotała – chcę Fincha.

Chłopiec zawahał się.

– Podejdź do niej bliżej – powiedział Mikołaj – żeby nie musiała krzyczeć.

Finch zbliżył się ze skrzywioną miną.

– Powiedz mi – rzekła, spoglądając nagle z surową przenikliwością – co to za historia z tym kanarkiem.

– Ach, babciu – jąkał się Finch, jakby urzeczony – nie ma żadnego kanarka.

– Jest kanarek, właśnie że jest kanarek – huknęła, uderzając laską o podłogę. – Wstrętny, głupi kanarek, którego przeszmuglowano do domu! Przynieś go natychmiast, a ukręcę mu szyję.

– Ależ babciu, to tylko bilet na loterię. Jest jedna szansa na sto, żebym mógł go wygrać. A wcale nie chcę go wygrać.

– Ha! – odrzuciła ze złością – jak śmiesz kłamać! Chodź tu bliżej.

Podchodził ostrożnie, ale była bardziej chyża, niż przypuszczał. Ruchem osoby doskonale wysportowanej trzasnęła go kijem po knykciach, aż podskoczył z bólu.

– Co za nieznośne usposobienie! – krzyknęła Augusta.

– Uspokój się, mamo! – ryknął Mikołaj.

Ernest uniósł się z krzesła.

– Mamo, to bardzo szkodliwe dla ciebie. Możesz dostać ataku.

– Ataku, powiadasz! – wrzasnęła. – To ja zaatakowałam pętaka! Zapamięta to sobie. Pokaż ręce, chłopcze, niech sobie to obejrzę. – Była purpurowa z podniecenia.

Renny odstawił szklankę z rumem i wodą sodową. Podszedł do babki, nachylił się nad nią i zapytał pieszczotliwym tonem:

– Chcesz, żeby cię ktoś pocałował?

Uniosła wzrok spod czepka i spojrzała na jego twarz. Ta gładka, ogorzała twarz, która odgrodziła ją nagle od wszystkich; ten ostro rzeźbiony nos, tak podobny do jej nosa; jego ostre, mocne zęby ukazujące się w uśmiechu twardym, a jednak jakby wyrozumiałym i czułym – wszystko to skupiało na sobie jej uwagę, opanowało ją i oczarowało. Renny, krew z jej krwi, Court, prawdziwy Court.

– Pocałuj mnie – szepnęła – pocałuj mnie mocno.

Finch za tarczą tych pocałunków wysunął się z jadalni. Idąc po schodach miękkim, grubym chodnikiem, słyszał jeszcze odgłosy serdecznych całusów.

Sędziwa pani Whiteoak rozejrzała się po pokoju, dysząc ciężko. Zdawało się, że te uściski wnuka były dla niej źródłem świeżych, żywotnych sił. Poprawiwszy dzielnym ruchem czepek, który spadł jej znowu na jedno oko, powiedziała:

– Zęby, gdzie są moje zęby? Jestem głodna. Niech mi ktoś zaraz przyniesie zęby.

– Może ktoś z was będzie taki uprzejmy i przyniesie te zęby – szepnęła Augusta z rezygnacją.

Wakefield pobiegł błyskawicznie do pokoju babki i wrócił z dwoma rzędami zębów w kielichu z wodą. Pani Whiteoak pochyliła się i wyciągnęła niecierpliwie ręce. Malec potrząsał kielichem.

– Na miłość boską, bądź ostrożny! – zawołała Augusta.

– Jak można mu było pozwolić, żeby przyniósł… – zauważył Ernest i dolał sobie trochę rumu, bardzo niezadowolony, że znowu uległ pokusie.