Saga rodu Whiteoaków 4 - Młody Renny - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 4 - Młody Renny E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!Jak zmieniło się życie w Jalnie? Co planują dzieci Adeliny i Filipa? Akcja książki rozgrywa się w 1906 r., a jej bohaterami są 18-letni Renny i jego 20-letnia siostra Meg. Kiedy Renny przyzwyczaja się do myśli, że teraz on jest gospodarzem Jalny, Meg szykuje się do małżeństwa z synem sąsiadów. Niestety jej uczucie do przyjaciela z dzieciństwa będzie wystawione na próbę, a pewna Cyganka uwiedzie Renny'ego. Jakby kłopotów było mało, rodzeństwo odwiedzi kuzyn, Malahide Court. ,,Młody Renny" z 1935 r. to czwarta część ,,Rodziny Whiteoaków", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli szukasz lektury o zawiłych dziejach rodziny i lubisz plastyczne opisy w stylu Jane Austen, ,,Młody Renny" skradnie ci serce.,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 296

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 4 - Młody Renny

Tłumaczenie Zofia Kierszys

Saga

Saga rodu Whiteoaków 4 - Młody Renny

 

Tłumaczenie Zofia Kierszys

 

Tytuł oryginału Young Renny

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1992, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410592 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Próba ślubu

Dom został doprowadzony do idealnego stanu. Robotnicy naprawili dach, umocnili zawiasy okienne, pokryli wszystkie elementy drewniane połyskliwą warstwą świeżej farby. Podcięli wybujałe dzikie wino, które wkrótce całkowicie zasłoniłoby okna, nie pozwalając słońcu bodaj zerknąć na poczynania rodziny Whiteoaków w początkach tego lata roku 1906.

Ogrodnik tyle starań włożył w grabienie żwiru na podjeździe, że Filip Whiteoak chwilę się wahał, zanim stąpnął na tę mozaikę. Jakoś szkoda mu się jej zrobiło, chociaż takie trudy ogrodnika uważał za stratę czasu. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że dom po ostatnich zabiegach wygląda bardzo schludnie, trochę jak mężczyzna porządnie ostrzyżony i ogolony, i w nowym fontaziu.

Sam Filip stanowił teraz przeciwieństwo schludności. Sztruksową kurtkę na jego szerokich barach szpeciły plamy, wysokie buty z mankietami były oblepione błotem. Niósł koszyk, w którym błyszczało dwanaście cętkowanych pstrągów. Jeden z nich jeszcze żył i, skręcając się, podciągał raptownie ponad śniętych towarzyszy.

Filip wszedł na wyszorowane do połysku schodki werandy, niepewny, kogo z rodziny zobaczy najpierw, gdy wkroczy do domu. A raczej kto zobaczy jego. Miał nadzieję, że nie matka, po dzisiejszej porannej z nią sprzeczce, i nie żona, bo od razu by pożałował, że z tym błotem na butach i koszem pstrągów nie wszedł bocznymi drzwiami.

A jednak to żona w haftowanej białej sukni z mnóstwem falbanek właśnie schodziła ze schodów. Ruszył do niej, uśmiechając się nieco bojaźliwie, a przecież bezwstydnie.

– Cześć, Molly – powiedział – śliczna jak obrazek.

Zatrzymała się tuż poza zasięgiem jego ręki. Krytycznie popatrzyła na rumieńce i uszarganą odzież swego urodziwego męża.

– Och, Filipie – jęknęła – buty masz zabłocone. Mogłeś był…

– Nie, nie mogłem – przerwał. – Chciałem przynieść mój połów prosto do ciebie. Prawda, że są piękne?

Zbiegła z tych paru stopni, które ich dzieliły.

– Pstrągi bardzo ładne! – wykrzyknęła. Zaglądając do koszyka, przytrzymała się ramienia Filipa. – Będą jutro na śniadanie. Jeden jeszcze żywy. Przykry widok, kiedy tak łapie powietrze.

– Odczuwa upał nie inaczej niż ja. Zawsze mi duszno w pierwsze ciepłe dni. – Filip postawił koszyk na podłodze i objął żonę. – Pocałuj mnie, Molly.

Ujęła go za głowę, przytuliła twarz do jego twarzy.

– Molly, słowo daję, twój policzek jest jak kwiat.

– A twój jak tarka! Nie goliłeś się dzisiaj.

– Jeżeli nie przestaniesz gderać, zapuszczę brodę i będę udawał ponurego patriarchę. To nawet dobry pomysł. Nikt mnie tu nie szanuje, tak jak powinien.

– Nic dziwnego, skoro twoja matka arogancko się do ciebie odnosi.

– A niech tam. To dlatego, że nie może mnie tyranizować… nigdy nie mogła! – Uśmiechnął się wielkodusznie z życzliwym błyskiem swych niezwykle niebieskich oczu.

W obecności Mary nie widział świata poza nią. Stała teraz przy nim wysoka, smukła, aż chwiejna jak trzcina. W blasku dnia, zabarwionym zielenią i bursztynem witraży z obu stron drzwi frontowych, jej jasne włosy lśniły metalicznie.

– Jak minęło popołudnie? – zapytał.

– Nic szczególnego się nie działo. Tyle że Meg pojechała do sklepów w mieście, a Peepowi wyrżnął się nowy ząbek.

Chrząknięciem okazał zadowolenie z drugiej wiadomości, pierwszą skomentował okrzykiem:

– Odetchnę, kiedy Meg już skompletuje tę wyprawę! Wszystkiego jej za mało! – Ale chociaż powiedział to z wyrzutem, uśmiechał się z niezmąconą pogodą ducha.

– Ona pewnie myśli, że oprócz wyprawy nic od ciebie nie dostanie. – I natychmiast Mary dodała: – Oczywiście, taka okazja zdarza się w życiu tylko raz. Dziewczyna musi z niej w całej pełni skorzystać. – W rzeczywistości Mary Whiteoak tak bardzo cieszyło rychłe zamążpójście pasierbicy, że chętnie wszystko jej wybaczała. Jakże miło będzie, myślała, w rodzinnym kręgu bez tej upartej Meg na każdym kroku robiącej trudności, wciąż uwieszonej u szyi ojca.

– Z kim pojechała do miasta? – zapytał Filip.

– Renny je odwiózł na stację. Zabrała z sobą Verę Lacey. Powinna wrócić lada moment.

– Hm. Mam nadzieję, że z Verą. Przemiła jest ta panienka.

Pokojówka o surowym wyrazie twarzy przyszła z jadalni, oznajmiając, że podwieczorek na stole. Równocześnie otworzyły się jedne z drzwi w głębi holu i wkroczyła starsza pani Whiteoak. Już obchodziła osiemdziesiąte urodziny, ale poruszała się nadal energicznie i dopiero zaczynała pochylać swe szerokie ramiona. Pomimo letniego upału w ten majowy dzień była w sukni z grubego czarnego kaszmiru z suto plisowanym stanikiem i szeroką czarną aksamitną lamówką. Koronkowy czepek, zdobny w rozetki ze wstążeczki koloru mauve, przydawał jej wzrostu i tak słusznego. Piwne oczy, kiedyś duże, nadal błyszczały, żywe i bystre. Pochodzenie i charakter wyryły bruzdy przy jej ustach, nos mocno zarysowany wprost urągał jej ukończonym osiemdziesięciu latom.

– Jak zwykle, Filipie, spóźniłeś się na podwieczorek! – wykrzyknęła z wyraźnym irlandzkim akcentem.

– Nie, nie spóźniłem się, mamo – odparował Filip. – Przyszedłem zawczasu.

– Spóźniłeś się – powtórzyła uparcie. – Nie jesteś gotów. Twoje buty, twoja kurtka, twoje ręce. No, Molly, spójrz. Czyż nie straszydło?

– Mnie się podoba – powiedziała Mary na przekór.

– Oczywiście! Takim jak ty, to się podoba.

Filip dał koszyk z rybami pokojówce.

– Proszę zanieść kucharce, Elizo.

– Zaczekaj, niech je zobaczę – wtrąciła się matka. Z ciekawością zajrzała do koszyka. – Świetny połów, co? Jeden dla mnie dziś na kolację z cytryną i pietruszką. Nie zapomnij, Elizo, o cytrynie i pietruszce.

– Nie zapomnę, proszę pani starszej.

Pokojówka już miała zejść do kuchni w suterenie, gdy bocznymi drzwiami przyszli z ogrodu dwaj starsi bracia Filipa, też ciekawi, co jest w koszyku. Matka wzięła ich pod ręce i przyjrzała im się z uznaniem. Twarze mieli rozpłomienione od wysiłku.

– Przyjemnie się grało? Widziałam was przez okno. Dobry sposób, żeby mięśnie nie sztywniały – wymówiła śtywniały. – Tenis na trawie przed podwieczorkiem.

– Ja – powiedział Mikołaj, odgarniając z czoła swe szpakowate gęste włosy – chyba jestem już trochę za ciężki do tenisa. Bardzo się zgrzałem. Mam pięćdziesiąt trzy lata, wiecie. Myślę, że powinienem grać raczej w krykieta albo w golfa.

Matka walnęła go w ramię.

– A idź ty! Bądź w moim wieku i wtedy mów, że musisz o siebie dbać.

– Taki jak mama nigdy nie będę. Mama dożyje stu lat.

– Zobaczymy, zobaczymy. – Trzymając starszych synów pod ręce, poprowadziła ich do jadalni.

Pożywny podwieczorek czekał na mahoniowym stole. Trójkątne placuszki z mąki jęczmiennej wypełniały paterę, przekrajane, posmarowane masłem i galaretką z winogron. Był też srebrny półmisek z naleśnikami i lśniący plaster miodu. Były góry białego chleba z grubymi warstwami masła. Oczy starszej pani zajaśniały, stanowcze usta rozchylił uśmiech, odsłaniając zęby, kiedyś piękne, teraz sczerniałe i rozchwiane.

– Herbata, Mary – zażądała staruszka. – Mocna. Trzy kawałki cukru.

Molly Whiteoak podniosła ciężki srebrny imbryk. Spod długiego do łokcia rękawa wychyliło się przy tym jej śnieżne przedramię. Filip tak się zapatrzył na tę wdzięcznie wygiętą rękę, że nie od razu zobaczył filiżankę z herbatą, którą podał mu Ernest.

– Filipie, zbudź się – powiedział Mikołaj. – O czym śnisz?

– O czym on może śnić, jeżeli nie o ślubie swojej córki – powiedziała matka. – Uroczystość będzie ogromna, mówię wam. Nic tak wspaniałego od dawna nie wydarzyło się w naszej rodzinie, bo przecież twój ślub się nie liczy, Mikołaju. Kosztował cię mnóstwo pieniędzy i doprowadził tylko do rozwodu przed sądem.

– To było piętnaście lat temu, mamo – spokojnie zauważył Mikołaj.

– Hm… no… – prychnęła. – Potem też były śluby – i wymamrotała pod nosem – nie lepsze.

Filip wyzywająco wlepił w nią swe niebieskie oczy.

– Był nasz ślub, mamo – powiedział. – Molly i mój. Jeżeli Meggie i Maurycy będą bodaj w połowie tacy szczęśliwi jak my, no to gwiazdy im rzeczywiście sprzyjają.

– Nie mówię o żadnym bzdurnym szczęściu – sprostowała stara Adelina gniewnie. – Mówię o ślubie, który połączy dwie dobre rodziny i dwie duże posiadłości. Meg świetnie się spisała. Jestem z niej kontenta, tym bardziej że zostanie w sąsiedztwie.

– Właśnie. – Przytaknął Ernest i wziął sobie naleśnik z niejakim powątpiewaniem. Chociaż jeść lubił tak samo jak matka, nie odziedziczył jej systemu trawiennego. – Byłoby smutno, gdyby nasza jedynaczka odjechała gdzieś daleko. Ciągle przewaga mężczyzn w rodzinie! Mama miała samych braci. I ma trzech synów i tylko jedną córkę. I trzech wnuków i tylko jedną wnuczkę.

Cień padł na twarz Mary, która pochowała pięciomiesięczną córeczkę. Jej rozżalone spojrzenie Ernest uznał za przestrogę, żeby nie jeść naleśników.

– No cóż – mruknął – po takich zawodach tenisowych jeden naleśnik przecież nie zaszkodzi.

– W razie wzdęcia – zapowiedział mu starszy brat – nie wymagaj ode mnie współczucia.

– U ciebie współczucia nigdy nie szukałem – odburknął Ernest.

– Słyszycie tych dziarskich sportowców? – Filip posmarował placuszek gęstą śmietaną i zjadł od razu cały.

Mikołaj i Ernest uśmiechnęli się dobrodusznie. Czterdziestoczteroletni Filip wciąż jeszcze był ich młodszym braciszkiem, mogli więc mu pobłażać, zwłaszcza że on, szczodry i gościnny, nigdy nie kwestionował długości ich wizyt w jego domu. Obaj dostali pokaźny spadek po ojcu, ale dom i ziemię przynoszącą niezłe dochody ojciec zapisał Filipowi, najmłodszemu ukochanemu synowi. Dopóki pieniądze się nie rozeszły, Kanada rzadko widywała Mikołaja i Ernesta. Ci dwaj najlepiej się czuli w Londynie i wrócili do Jalny dopiero wtedy, gdy nie pozostawało im nic innego. Ernest nie tracił nadziei, że jeśli któraś z jego lokat okaże się znów korzystna, będzie mógł spędzać co najmniej część każdego roku w Anglii.

Matka, stara Adelina, nie bardzo rozumiała swój stosunek do Filipa. Kochała go i czasami prawie nienawidziła. Miała mu za złe, że jest panem Jalny, którą powinna w swoim pojęciu otrzymać po mężu na wyłączną własność. Ależby wymachiwała tym stanem posiadania już to jak maczugą, już to jak przynętą nad głowami swoich synów! W przeciwieństwie do Mikołaja i Ernesta nie doceniała gościnności Filipa i nie była wobec niego pobłażliwa. Własne zasoby oszczędzała, spowijając je w mgłę tajemnicy.

Raziło ją fizyczne podobieństwo najmłodszego syna do jej Filipa, męża, którego kochała całą siłą swej ognistej natury. Ale, być może, nie tyle podobieństwo, ile różnice pomiędzy młodym Filipem i jego ojcem tak ją irytowały. Kapitan Whiteoak był żołnierzem, trzymał się prosto jak struna. Filip był ziemianinem, wygodnickim, o postawie nieuleczalnie niedbałej. Kapitan Whiteoak mówił w tonacji salwy karabinowej. Filip rzucał słowo po słowie opieszale. Kapitan Whiteoak stawiał swoim dzieciom pedantyczne wymagania, Filip, wyrozumiały dla swoich dzieci, psuł je nieomal. Kapitan Whiteoak cenił sobie pozycję, jaką uzyskał w Prowincji, wysoką, bo chociaż nigdy nie zajmował się polityką, jego zdanie, zwykle wygłaszane z głębokim przekonaniem, ogólnie szanowano. Filipa natomiast zgoła nie obchodziło to, że nie jest kimś ważnym.

A przecież ojciec i najmłodszy syn mieli jedną cechę wspólną: byli głusi na wszelką krytykę. Tak absolutnie, że Adelinie ręce opadały. Teraz wprost miażdżyła wzrokiem Filipa, w kurtce rybackiej, w której równie dobrze mógłby dokonywać rozbojów na wiejskich drogach, i z rozczochranymi włosami. Ale wiedziała, że nie zdoła go zmienić, sprawić, żeby jej uwagi do niego dotarły. Nie raczył przed podwieczorkiem doprowadzić się do porządku, nie chciał zrobić tej przyjemności starej matce. Ręce jej trzęsły się z gniewu, gdy podnosiła filiżankę do ust, aż trochę herbaty się wylało.

– Mamo – powiedział Ernest bojaźliwie. – Mama nie musi… – Zawahał się.

– Czego nie muszę? – Przeniosła wzrok z twarzy Filipa na twarz Ernesta.

– Wylewać herbaty – dokończył z przepraszającą miną.

– Owszem, muszę. – W głosie jej brzmiała zawziętość. – Muszę… muszę… muszę… i to wcale nie dziwne. Jeżeli mój syn przychodzi do stołu jak do chlewu, cóż dziwnego, że ja jem jak świnia? Powinno tu być koryto. Filip i ja razem możemy chłeptać z koryta i kwiczeć, co, Filipie?

– Tak, staruszko – zgodził się Filip i żeby dorównać matce grubiaństwem dodał: – Niech się mama poczęstuje śmietaną. Chociaż to niełatwo ryjem.

Ernest i Mikołaj zachichotali, Molly wykrzyknęła:

– Filipie, jesteś obrzydliwy!

Ale usłyszeli tętent na podjeździe i po chwili dziewczęcy śmiech w holu. Drzwi się otworzyły, do jadalni weszła córka Filipa ze swoją przyjaciółką, Verą Lacey. Vera, młoda londyńska krewna sąsiadów, przyjechała do Kanady, żeby cały rok spędzić u dziadków. Rodzice wyprawili ją z domu w następstwie jakichś jej niepożądanych zrywów romantycznych, a ona postanowiła sobie zmienić tę karę w jedno długie pasmo uciech. Upudrowana, filuterna, kontrastowała z Meg spoconą wskutek upału i podniecenia. Meg od razu usiadła ojcu na kolanach i zarzuciła mu ręce na szyję.

– Mm… – gruchali oboje, patrząc sobie w oczy.

– Meggie jest rozpieszczona! – wykrzyknęła Vera. – Powinna przez jakiś czas być córką mojego ojca. On by jej nie przytulał.

Mary Whiteoak z irytacją spojrzała na męża i pasierbicę. Zanim została żoną Filipa, była guwernantką Meg. Aż za dobrze znała tę jej zdolność prowokowania, czyniącą z niej w dzieciństwie uczennicę doprawdy groźną.

– Meg, herbata ojcu wystygnie – zauważyła. – Nie powiesz nam, co kupiłaś dzisiaj? Czy byłaś u krawcowej i przymierzyłaś suknie?

Ignorując macochę, Meg lekko raz po raz cmokała ojca w policzek.

Przed przybyciem panienek Mary Whiteoak w towarzystwie staruszki i trzech mężczyzn w średnim wieku wydawała się młodą dziewczyną. Teraz wobec kipiącej życiem prawdziwej młodości przygasła, stała się wątłą kobietą zniszczoną porodami.

– A jakże. – Raz przynajmniej starsza pani Whiteoak przyznała rację synowej. – Przestań się migdalić, Meggie, i powiedz, co robiłaś w mieście.

Filip odsunął córkę i napił się herbaty.

– Po tym ślubie – powiedział – pójdę z torbami.

– Było tak szampańsko! – wykrzyknęła Meg. – I wiecie, co Vera zrobiła? U Murdocha podeszła do jakiejś klientki i zaczęła oglądać jej suknię. Myślała, że to manekin. Trzeba wam było widzieć minę tej pani!

– Zabawne są tutejsze sklepy po Londynie – powiedziała Vera. – Ale może ja opowiem, co Meg zrobiła.

Meg jej przerwała i obie pokładały się ze śmiechu. Adelina, uradowana widokiem ich kwitnącego zdrowia, wzięła sobie jeszcze sporo dżemu i zażądała następnej filiżanki herbaty.

– Gdybyście zobaczyły moją wyprawę – powiedziała. – Była nadzwyczaj elegancka. Z Irlandii przywiozłam ją do Indii w jedenastu dużych kufrach. Podobno mój ojciec nie zdążył do śmierci jej całej spłacić.

Pogawędka toczyła się w najlepsze, gdy w rozkładanych drzwiach pomiędzy jadalnią i biblioteką, odchylając kordonkową zasłonę, stanął Renny, najstarszy syn Filipa. O dwa lata młodszy od Meg, był już prawie dorosły.

– Wejdź, wejdź – upomniał go Ernest gniewnie. – Robisz przeciąg i wieje mi prosto w plecy. Grałem w tenisa, jestem zgrzany.

– Dlaczego on zawsze spóźnia się na podwieczorek? – warknął Mikołaj.

– Błagam, nie wpuszczaj tego zabłoconego psa! – wykrzyknęła Meg i razem z Verą zaczęła piszczeć, gdy cocker-spaniel Renny’ego poczłapał naokoło stołu, merdając frędzlami nieobciętego ogona.

Z miną na pół potępiającą, na pół bezczelną Renny cofnął się za koronkową zasłonę. Gwizdnął na psa, wyprowadził go na dwór, po czym wrócił do jadalni drzwiami z holu.

Renny, wysoki, szczupły, sprężysty i wyraźnie silny, butnymi rysami twarzy uderzająco już przypominał swoją babkę. Cera, we wczesnym chłopięctwie kremowa, pociemniała mu od słońca i wiatru wszystkich pór roku. Miał żywe piwne oczy i brwi tak wymowne, że wskutek ich ruchu już się zaznaczała pionowa zmarszczka na czole. Włosy, brązowe w cieniu, nabierały czerwonego połysku, ledwie musnęło je światło. Te dosyć niezwykłe włosy układały się jak wyrzeźbione w kamieniu, aż Meg kiedyś zauważyła, że gdyby on bił głową o mur, nie głowa by ucierpiała, tylko mur by się rozkruszył. Dorastając, Renny, przyszły dziedzic Jalny, wciąż musiał słuchać uwag babki, rodziców, ciotki i stryjów; wszystko, cokolwiek robił, wywoływało tyle domysłów, tyle słów zachęty albo potępienia, że z czasem przybrał postawę obronną, nieustannie gotów do odparcia ataku.

Ledwie usiadł przy stole, dziewczęta zainteresowały się wyłącznie nim i dopiero gdy Mikołaj podniósł głos, dotarło do Meg, że stryj dostał list od jej ciotki Augusty i że ciotka z wujem w przyszłym tygodniu wybierają się do Kanady.

– To miło – powiedziała zdawkowo, ale po chwili dodała już cieplej: – Ciekawa jestem, co mi przywiozą w prezencie ślubnym.

– Odrzuty z dżetów i tombakowej biżuterii twojej cioci – oznajmiła starsza pani Whiteoak, wyskrobując ze słoja resztki dżemu.

Meg wydęła swe ładne wargi.

– Powinni mi przywieźć coś naprawdę porządnego.

– Z pewnością Augusta i Edwin przywiozą ci uroczy prezent – powiedział Ernest.

– Nie wiem, skąd masz pewność – rzekła matka. – Ich prezenty zawsze albo są zaśniedziałe, albo cuchną naftaliną… Molly, jeszcze herbaty! Zasnęłaś z tym imbrykiem? Ha… wystarczy. I dużo cukru.

Mikołaj znów postarał się dojść do głosu:

– Oni przywiozą ci coś ciekawszego niż prezent, Meg. Przywiozą weselnego gościa, twojego kuzyna z drugiej czy trzeciej linii… pana Malahide’a Courta.

Meg szeroko otworzyła oczy.

– Nigdy o nim nie słyszałam. Co za imię!

Babka przez stół spojrzała na nią groźnie.

– Nie waż się wyśmiewać z tego imienia, moja panno!

– Nie wyśmiewam się. Powiedziałam tylko: co za imię!

– Szyderczo, wiesz doskonale. Ja do tego nie dopuszczę. Jestem z domu Court i nie ma na świecie lepszej rodziny. Malahide to nazwisko dobrego starego rodu, na cześć którego nadaje się Courtom takie imię. Malahide’owie, pozwól sobie powiedzieć, zawierali małżeństwa z Courtami i mieszkali w zamczyskach, kiedy Whiteoakowie byli średniorolni. Może zapomniałaś, że mój dziadek był hrabią, hej? Zapomniałaś. – Coraz skuteczniej wprawiała się w gniew, punktując zdania stukaniem łyżeczką.

– Niech się mama tak nie gorączkuje – spróbował uspokoić ją Filip. – Wszyscy wiemy o naszych wysoko urodzonych przodkach i zdajemy sobie sprawę, że sami jesteśmy tylko biednymi mieszkańcami Kolonii. Nie ma powodu do zdenerwowania.

– Malahide Court – powiedział Ernest tonem wykładowcy – musi mieć sporo ponad czterdzieści lat. Pamiętam, jak zaczynał w mojej szkole w Anglii, kiedy ja ją kończyłem.

– Jaki był? – zapytał Mikołaj.

– Żałosny smarkacz.

– Z nosem Courtów? – zapytała starsza pani Whiteoak.

– No cóż, na to nie zwracałem uwagi, ale urodą nie grzeszył.

– Bardzo go jestem ciekawa. Mam nadzieję, że zostanie u nas do jesieni.

Filip uniósł brwi.

– Lepiej nie miejmy takiej nadziei, mamo, dopóki go nie poznamy.

Z holu doleciał lekki tupot. Mary spojrzała na drzwi, nagle ożywiona. Do jadalni wbiegł, podskakując, jej starszy synek.

– Jestem kucyk – oznajmił i pogalopował wokół stołu.

Mary wyciągnęła rękę, żeby go zatrzymać. Utraciła troje niemowląt, zanim on się urodził, więc w jej namiętnym zaborczym macierzyńskim uczuciu wciąż czaił się cień niepewności. Chłopczyk wyminął jej rękę, ale natychmiast dał się złapać Meg, która ucałowała go entuzjastycznie. Oboje, Meg i Renny, okazywali wielką serdeczność swoim przyrodnim braciszkom, w czym Mary dopatrywała się przewrotnej chęci wkraczania pomiędzy nią i jej synków.

Teraz Meg zapytała malca:

– Jak myślisz, co przywiozłam z miasta?

– Nie wiem. Parowóz dla mnie?

– Ty głupiutki, nie! Przywiozłam ci ubranko pazia na ślub. Białe atłasowe i z koronkowym kołnierzem.

– Och! – Zrobiło to na nim wrażenie. – Mogę zaraz przymierzyć?

Mary odezwała się surowo:

– Nie, Eden, dopiero jutro. Masz może brudne ręce i niedługo musisz iść spać.

– Czyste mam ręce, proszę! – Pokazał rozłożone dłonie.

Meg wzięła go na kolana. Zbliżając wargi do jego ucha, szepnęła mu coś, co wyraźnie go uradowało. Wziął od Renny’ego kawałek tortu i wyzywająco spoglądając na matkę, zaczął jeść. Starsi jeszcze rozmawiali o zapowiedzianej wizycie Malahide’a Courta.

Po podwieczorku dziewczęta zabrały Edena do pokoju Meggie i zamknęły drzwi na klucz.

– Ale dobrze matka wymyśliła, że on nie może przymierzyć tego dzisiaj! – wykrzyknęła Meg… – Zawsze jest taka… żeby tylko zepsuć przyjemność.

– To musi być okropne – powiedziała Vera – mieć macochę.

– To ohyda! Tym bardziej że ona była kiedyś moją guwernantką. Atakuje z dwóch pozycji. Ale my z Rennym się nie poddajemy. – Meg zmoczyła w dzbanku róg ręcznika i wytarła Edenowi buzię i ręce. Patrzył na nią przejęty.

Vera rozpakowała ubranko.

– Ładnie z twojej strony – stwierdziła – że jednak lubisz jej dzieci.

– Proszę, nie mów o nich: jej dzieci. Urodziła je, owszem… najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiła… ale to są w każdym calu Whiteoakowie.

– Ten jest chyba podobny do niej.

– Hm… ma jej cerę, ale… on po prostu jest sobą.

Zdjęła z malca marynarskie ubranko. Stał przed nią w koszuli, blady, wątły, a przecież dobrze zbudowany. Zaczęła go przebierać w biały atłas.

Gdy Meg i Vera wróciły z Edenem na dół, rodzina już wyszła na trawnik w blask późnego słonecznego popołudnia. Filip, Mikołaj i Ernest, stojąc razem, podziwiali dom, który patrzył oknami w słońce tak pogodnie, jak gdyby wiedział, że jest we wzorowym porządku. Nie było ani jednej cegły obtłuczonej, ani jednego zbutwiałego gontu, nic nie mąciło obrazu solidnej zamożności. Stajnie przysłaniał szereg rosłych drzew iglastych, a dalej rozciągało się sześćset akrów pól uprawnych, pastwisk i lasu z wąwozem, przez który płynął kręty strumień nie inaczej niż przed połową stulecia, zanim kapitan Whiteoak tę ziemię wydarł głuszy.

Renny wziął rakietę tenisową i wbijał piłki w siatkę. Starsza pani Whiteoak przywłaszczyła sobie drugą rakietę. Stanęła naprzeciw wnuka.

– No! No! – rzuciła mu wyzwanie. – Serwuj do babci, kawalerze.

Śmiejąc się, Renny posłał w jej stronę „balona”. Nadal trzymała rakietę sztywno przy ramieniu, dosyć straszna w swoim dużym czepku ze wstążkami.

– Ty to nazywasz serwowaniem?! Myślisz, że jestem aż tak słaba? No, serwuj jak Pan Bóg przykazał.

Renny popatrzył na nią niepokojąco.

– Renny – przestrzegł Ernest – ostrożnie!

– Pilnuj swojego nosa, Erneście – upomniała go matka. – Ja gram tego gema czy ty?

Renny zaserwował prosto w jej czepek.

Złapała piłkę na rakietę i odbiła nad siatką, nie ścinając, bo wolała nie ryzykować. Uśmiechnęła się triumfalnie.

– No i jak? Przyznasz, że umiem grać w tenisa?

– Babcia jest cudowna! – Renny ze śmiechem podszedł, ujął ją pod ramię i uściskał.

– Idą dziewczęta. Och, co one zrobiły!

Meg i Vera zbiegły ze schodków na trawnik, trzymając Edena za ręce.

– Niech tatuś popatrzy! – wykrzyknęła Meg. – Próba ślubu! – Podniosła skraj sukni z tyłu i jak tren dała Edenowi do niesienia. Dostojnie przeszli się po trawniku. Vera ruszyła za nimi.

– Wspaniale! – pochwalił Mikołaj.

– Na Jowisza, piękna panna młoda – powiedział Ernest.

Filip podszedł do córki i położył jej rękę na ramieniu.

– Mamo, mama musi być proboszczem. Renny, może byś sprowadził pana młodego?

– Nie lubię takich prób – powiedziała matka. – To przynosi pecha. Chodź, kochaneczku, do babci, pokaż mi się w tym swoim ślicznym nowym stroju.

Ale Eden, pełen godności, trzymał się mocno sukni Meg.

Nagle Renny zawołał:

– Cześć! Jest pan młody. Maurycy, chodź tu prędko! Jak wam się podoba ten oblubieniec zgoła nieskwapliwy?

Maurycy Vaughan wszedł na trawnik furtką w cedrowym żywopłocie. Po drodze przez wąwóz, oddzielający posiadłość jego ojca od Jalny, zrywał leśne lilijki, których duży bukiet miał teraz w ręce.

– Brawo! – wykrzyknął Filip. – Pan młody już z bukietem.

Mikołaj zabuczał Marsza weselnego.

– Co to znaczy? – zdziwił się Maurycy.

– Próba ślubu – poinformowała go pani Adelina Whiteoak. – Nie lubię tego. Bardzo nie lubię. Jestem przesądna.

Maurycy podszedł do narzeczonej i dał jej bukiet. Złożył przy tym staroświecki ukłon, ale twarz miał poważną, w oczach, w które Meg radośnie spojrzała, coś ponurego. Zaniepokojona przytuliła kwiaty do piersi.

– Coś się stało?

Pokręcił głową.

– Nie. No, ojciec trochę niezdrów. Matka i ja tym się martwimy.

– Znam twojego tatę od kołyski – powiedział Filip – i nigdy od niego nie słyszałem, że jest zdrów. Nie martwcie się. On nas wszystkich przeżyje. – Podniósł Edena i podrzucił w górę. – Co powiesz o takim paziu?

Maurycy się uśmiechnął. Meg odetchnęła.

Mary przyszła do nich z domu trzymając na ręku swoje młodsze dziecko, półtorarocznego chłopczyka, którego nazywali Peep. Siedział teraz, malutki, wyprostowany, i walczył z sennością, chociaż wiedział, że zaraz nastąpi „dobranoc”. Miał buzię różowobiałą, jasne jedwabiste włosy i bardzo niebieskie oczy, trochę wybałuszone.

– Och, wielka szkoda, żeście przebrały Edena – westchnęła Mary. – Zaraz to wszystko na nim będzie brudne. – Ale uśmiechnęła się zachwycona tym strojnym synkiem, gdy podbiegł do jej boku.

– Mama mnie obejrzy! Mama mnie obejrzy! – wykrzykiwał.

Renny przyszedł za nim.

– Wezmę Peepa – powiedział – żeby mama mogła zająć się Edenem.

Prawie niechętnie podała pasierbowi wyrywające się do niego dziecko. Renny zaniósł je do Maurycego, który stał teraz na uboczu.

– Weź go, Maurycy. – Niemowlęcą puszystą główką dotknął policzka przyjaciela. – Kiedyś zaczniesz niańczyć własnego bobasa. Pokaż, czy ci z tym będzie do twarzy.

Maurycy cofnął się jak oparzony.

– Na litość boską, trzymaj go ode mnie z daleka! – rzekł ochryple. – Renny, koniecznie chcę z tobą porozmawiać. Zostaw panny i chodź ze mną do wąwozu. Muszę ci powiedzieć coś strasznego.

W wąwozie

Trzcinową furtką w żywopłocie wyszli na ścieżkę, która prowadziła do wąwozu. Słońce zachodziło. Zieleń młodej trawy i rozwijających się paproci już stała się zielenią jakąś nieziemską, gałęzie drzew, drżąc w pogodnych powiewach wiatru, jeszcze lśniły złotem ostatnich słonecznych promieni. Pnie sosen sfioletowiały, pnie brzóz srebrzystych tliły się pod swoją bielą.

Gdy tak szli, kontrast między nimi uwydatniał się w ich ruchach i tym samym w ich nastrojach, a nawet charakterach. Maurycy pędził ścieżką w dół, zdawałoby się, na oślep, aż spod jego stóp staczały się małe kamienie. Renny schodził swobodnie jak dzikie zwierzę i nic nie uchodziło uwagi jego błyszczących oczu. Parę razy przystanął, jak gdyby chciał zboczyć do lasu, ale na wołanie Maurycego „Idziesz?” ruszał dalej ścieżką przed siebie.

Strumień płynący przez wąwóz był dawniej rzeką, dopóki nie zbudowano tamy, którym to przedsięwzięciem rodzina Whiteoaków spróbowała przeciwdziałać rozrzutności i nieopatrznym lokatom Mikołaja i Ernesta. Teraz w pełni swego majowego wigoru z głośnym szmerem wił się między drzewami, pluskał i nawet gulgotał, napotykając opór ciemnych głazów i niewzruszonych parapetów skalnych.

Renny skierował się w stronę mostu przerzuconego tam, gdzie strumień był najwęższy, ale Maurycy pociągnął go w cień dzikich wiśni.

– Tutaj – powiedział. – Tu nie będzie nas widać. Nigdy nie wiadomo, kto przejdzie przez mostek. No, proszę, idzie mój ojciec. Kiedy pomyślę, co ja mu ściągam na głowę, gotów jestem utopić się w tej rzece.

Renny spojrzał we wskazanym kierunku. Miał ochotę uciec od Maurycego.

– Twój ojciec nie będzie na ciebie zły – stwierdził – cokolwiek zrobiłeś.

Szczupły, wyprostowany pan Vaughan zszedł żwawo z mostu na zbocze wąwozu. Maurycy patrzył na niego z żałością w oczach. Pan Vaughan minął ich, przechodząc tak blisko, że słyszeli jego ciężki oddech.

– Wpadłem w piekielną matnię! – jęknął Maurycy. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć.

– Może nie powinieneś mi mówić. – Renny poczuł nadzieję. – Zawsze uważam, że swoje kłopoty lepiej zatrzymać przy sobie.

– Ale tobie muszę powiedzieć. Bo musisz mi pomóc. Tylko ty możesz.

– Więc mów!

Maurycy rzucił się na trawę.

– Usiądź! Usiądź przy mnie!

Renny usiadł przy nim i poczęstował go papierosem, on jednak pokręcił głową.

– Nie, nie, dziękuję! Renny, wpadłem w najstraszliwszą matnię. Nie wiem, co zrobić. – Przewrócił się na bok i wyrwał garść trawy. Potem jak gdyby słowa też wyrywał z korzeniami, wyznał: – Wpadłem przez dziewczynę. Ona zaszła w ciążę. Jeżeli twoja rodzina się dowie… jeżeli moi rodzice się dowiedzą… koniec ze mną! I nie myśl, że mnie na tej dziewczynie zależy. Nienawidzę jej teraz, kiedy wiem, jakie ma zamiary. Nigdy nie kochałem żadnej oprócz Meggie.

– Która to? – zapytał Renny ozięble.

Odpowiedź padła tak cicho, że ledwie ją usłyszał.

– Elvira Gray.

– Elvira! – powtórzył zdumiony i, patrząc na przyjaciela, zobaczył go, samca, w nowym dziwnym świetle.

Maurycy zaśmiał się krótko. Po twarzy przemknęła mu iskierka brawury.

– Tyś nigdy tak nie myślał o Elvirze.

– W ogóle o niej nie myślałem – burknął Renny. Unikał jego wzroku.

– Ale chyba nie mogłeś jej nie zauważać. Jest inna niż te wioskowe dziewczyny.

– No ładna jest, wiem. Ale nigdy by mi nie przyszła na myśl. – Przypomniał sobie o siostrze i wybuchnął: – To cholerny skandal! Okropność! Teraz już Meg nie będzie mogła wyjść za ciebie.

Maurycy usiadł.

– Meggie nie wie – powiedział z rozpaczą – nie dowie się nigdy. Musisz mi pomóc.

– W jaki sposób, do diabła?

– Elvira wyjedzie. Do swoich krewnych. Przyjmą ją, jeżeli będzie miała pieniądze dla siebie i dla dziecka, dopóki nie dostanie pracy… Renny, musisz w moim imieniu porozmawiać z Elvirą. Ja nie mogę… Ona mi robi straszne sceny… To niebezpieczne… Przyłapią nas… wszystko wyjdzie na jaw.

– Sądzisz – zapytał Renny rozgniewany – że ja bym zniósł twój ożenek z moją siostrą… po tym?

– A cóż to zmieni, jeżeli Meg nie będzie wiedziała? Dochowam jej wierności. Przysięgam, że dochowam. Nigdy w życiu nie spojrzę na żadną inną! Chyba dosyć się nasłuchałeś rozmów w swojej rodzinie, by wiedzieć, że takie rzeczy się zdarzają. Niejeden mężczyzna się zapomina – Maurycy mówił tonem mentora, który uświadamia małego chłopca.

– Ty nie powinieneś był się zapomnieć – mruknął Renny.

– Nie potrzebujesz mi prawić morałów. Dręczą mnie szalone wyrzuty sumienia. Nocą spać nie dają, odkąd wiem o tym dziecku.

– Czy ona groziła, że powie twoim rodzicom?

– Nie, ale wszyscy we wsi zaczną gadać. Wiesz, jakie tam zawsze plotki. Więc na pewno to dojdzie do mojej rodziny i do twojej. Ciotka Elviry będzie żądać ode mnie wsparcia. Właściwie już żąda. Płacę… kiedy tylko mogę zdobyć pieniądze… żeby jej zamknąć usta.

– Jak się zaczął ten romans?

– Elvira w naszym lesie często zbierała jagody. A ja się włóczyłem ze strzelbą. Rozmawialiśmy, kiedyś pomogłem jej napełnić jagodami kubełek. Miała w sobie coś tajemniczego. Ale ani przez chwilę jej nie kochałem, pamiętaj. Nie przestawałem kochać Meg. Meg chciała rocznego narzeczeństwa. Prawie nie pozwalała się pocałować. A Elvira… widziałem, że wciąż pragnie pocałunków. Aż pewnego dnia w sierpniu zapomniałem się, wziąłem ją w ramiona… I to mnie zgubiło… Szaleństwo jak we śnie.

– Tak? – zapytał Renny. – Jaka ona była?

– Namiętna i dziwna. Zląkłem się nieomal. Postanowiłem nie spotkać jej nigdy więcej. Ale… już następnym razem, kiedy poszedłem do lasu… znów zbierała jagody.

Renny się nasrożył:

– Nie mogłeś trzymać się od lasu z daleka?

– Głupiec ze mnie. Chciałem być sam, żeby wszystko przemyśleć.

– Na pewno nie ciągnęło cię do niej?

Patrząc Renny’emu w oczy, Maurycy poczerwieniał.

– Nie wiem. Może ciągnęło. Głupiec ze mnie. Ale mówię ci, zapłaciłem za to.

– Myślę, że dopiero zaczynasz płacić.

– Na Boga! Traktujesz mnie surowo. A miałem cię za przyjaciela. Liczyłem, że pomożesz.

– Zastanawiam się, czy chcę, żeby moja siostra wyszła za ciebie.

– Przysięgam, będę jej wierny do samej śmierci. Każdemu mężczyźnie może się przytrafić jedno potknięcie. Jeżeli ta sprawa rozdzieli mnie z Meg, to będzie straszne rozczarowanie dla twojej rodziny. To załamie moich rodziców. Boże, co ja przechodzę! Elvira łapie mnie za kolana i błaga, żebym się z nią ożenił, a Meg kupuje wyprawę! Za dużo wali się na mnie! Nie wytrzymam!

Znów rzucił się w trawę i jęczał.

Renny się ulitował.

– Słuchaj – powiedział, kładąc mu rękę na ramieniu. – Głowa do góry. Zaradzimy coś. Porozmawiam z Elvirą i namówię ją do wyjazdu. Masz dla niej pieniądze?

– Mam. Ojciec dał mi czek na ślubne wydatki. Będę musiał część z tego uszczknąć.

– Kosztem przyjemności Meg w czasie waszej podróży poślubnej?

– Boże, nie. Zawsze mogę poprosić o więcej.

– Hm… szczęściarzu.

– Porozmawiasz z Elvirą jutro?

– Tak.

– Powinna szybko wyjechać… zanim będzie za późno.

– Kiedy ona się spodziewa?

– Nie wiem dokładnie. Chyba za miesiąc.

– No a ludzie nie gadają?

– Po niej nic nie znać.

– Więc może zaczęła cię tylko straszyć?

– Nie. Z całą pewnością nie.

– I masz pewność, że to twoje dziecko?

– Moje, chyba.

– No, ładny bal, jak mówi babcia. Ciekawe, co staruszka by na to powiedziała.

Maurycy wykrzyknął żartobliwie:

– Broniłaby mnie. Ręczę ci, Renny! Jest kobietą światową. Moi rodzice to zaścianek. Są purytańscy. Co innego twoi najbliżsi. Do wszystkiego mają relatywne podejście.

Renny powściągnął go niecierpliwym machnięciem ręki.

– Nie podeszliby relatywnie do tego – oświadczył. – Uznaliby, że znieważyłeś Meg. Wątpię, czyby chcieli wydać ją za ciebie.

– Myślę, że się mylisz. Ale o czym my mówimy? Przecież się nie dowiedzą, jeżeli mi pomożesz.

– Och, pomogę ci w całej rozciągłości! Jak i kiedy mam się spotkać z Elvirą?

– Zaaranżuję to. Boże, zdjąłeś mi ciężar z serca!

Maurycy uścisnął Renny’emu dłoń.

Od strumienia powiało chłodem, cienka girlandka mgły znaczyła jego zakręty. Woda nabrała barwy oliwkowej pod wierzbami, których wierzchołki jeszcze pozłacało słońce. Zimorodek sfrunął z wysoka i znów się wzbił, unosząc małą rybkę w dziobie.

Zza wierzbiny przy zakręcie strumienia wyłoniły się dwa łabędzie ze stulonymi skrzydłami, z szyjami wygiętymi wdzięcznie. Były jedną z par, które ojciec Renny’ego sprowadził z Anglii. Powtórzył eksperyment kilkakrotnie, ale właśnie te pierwsze dobrze się chowały i objęły rzekę w posiadanie. Teraz niewinnie pogardliwe przepłynęły przed Rennym i Maurycym, odbijając się swą śnieżną bielą w pociemniałej wodzie, znacząc ją z obu stron swych spokojnych piersi srebrzystymi zmarszczkami.

Elvira

W tamten wieczór Renny nie mógł się opędzić od myśli o Elvirze. Gdy już odprowadził do domu Verę Lacey, którą przez całą drogę zdumiewał swoim roztargnieniem, poszedł dalej szosą i we wsi skręcił w ubogą uliczkę, gdzie Elvira mieszkała z ciotką. Wiedział, że ciotka jest krawcową i że one zjawiły się jak gdyby znikąd przed pięciu laty. Elvira była wówczas chudonogą dziewczynką o włosach sterczących niczym aureola wokół jej bladej twarzyczki. Lubiła konie – też to wiedział, bo pamiętał, jak kręciła się przy wrotach padoków w Jalnie, przejęta i zaciekawiona. Mgliście przypomniał sobie, że się przed nią popisywał jazdą na oklep na nieobliczalnym źrebaku, a ona stała, ku jego zadowoleniu, zagapiona, z głową podniesioną, z rękami przyciśniętymi do piersi, jak gdyby serce jej się wyrywało. Potem przez ostatnie dwa lata widywał ją tylko przelotnie. Dziwne, pomyślał, że Maurycy z nią… Maurycy, dla którego poza Meggie nie istniała żadna dziewczyna, Maurycy zawsze taki obojętny.

Tylko w jednym oknie domku było światło. Renny zajrzał tam niepewnie. Zobaczył kuchnię, Elvirę i ciotkę, siedzące przy stole i popijające herbatę. Światło lampy naftowej postawionej pośrodku stołu dramatycznie uwydatniało rysy ich twarzy, hartując już i tak twardą linię ust tej starszej, rozjaśniając jeszcze bardziej jej szorstkie jasne włosy i ruchliwe oczy. Jednocześnie przydawało krasy gładkim policzkom i czerwieni warg młodszej. Elvira podparta łokciem nad spodkiem stygnącej herbaty wpatrywała się w tę starszą kobietę, która najwidoczniej wróżyła jej z listków herbaty na dnie filiżanki. W kącie stał jakiś wesoły manekin krawiecki w czerwonej bluzce.

Renny patrzył wprost urzeczony. Po raz pierwszy w życiu widział taką scenę – izdebkę ubogą, ale ciepłą, bo w piecu się paliło, i te dwie: ciotkę i siostrzenicę w miłym odosobnieniu, w pogodnej kobiecej zażyłości. Spodziewał się, że zobaczy nędzne ponure wnętrze, przygnębienie i niepokój, że ciotka to stare grube babsko, jakże inne niż ta szczupła kobieta o cygańskich oczach i szkarłatnych małych ustach. One obie, bardzo podobne do siebie, miały rysy ostre, wycyzelowane, tyle że ciotka była blondynką, a Elvira szatynką. Gdy Elvira wstała, zaznaczyła się krągłość jej kształtów. A więc tak, jak Maurycy powiedział, jest brzemienna.

Nagle zrobiło się Renny’emu wstyd, że podgląda. Odwrócił się od okna, żeby odejść po cichu nie inaczej, niż podszedł. Cóż, kiedy usłyszał go kogut w przybudówce i zapiał wniebogłosy. Zaalarmowało to kury tak, że się rozgdakały. Ciotka Elviry szybkim kocim ruchem wstała od stołu. Zanim Renny się wycofał, wyszła przed domek i zobaczyła go przy żywopłocie. Ruszył do niej w smugę światła z drzwi.

– Mam nadzieję – powiedział lękliwie – że pani nie przestraszyłem.

– Och, nie – odrzekła chłodno. – To znaczy, bałam się trochę, że ktoś mi kradnie kury… ale kiedy zobaczyłam pana… – Parsknęła śmiechem. – Młody panicz Whiteoak, prawda?

– Tak – potwierdził, usiłując dojrzeć wyraz jej twarzy, zorientować się, co ona sobie myśli.

– Pewnie panicz nie wie, kto ja jestem – ciągnęła tak, jakby się z nim przekomarzała. – Ludzie z dużych domów z mnóstwem ziemi dokoła nawet nie słyszą, jak się ktoś biedny nazywa.

– Ja znam nazwiska wszystkich w tej wsi – odparował. – Nie mógłbym nie znać. Mieszkam tu od urodzenia.

Teraz zabrzmiała w jej głosie szczera życzliwość.

– Panicz jest wielkim przyjacielem młodego pana Vaughana, prawda?

Raptownie zdecydował się przystąpić do rzeczy.

– On rozmawiał dziś ze mną w tej sprawie. Dlatego przyszedłem. – Dostrzegł drgnienie jej twarzy. Chyba jest rozczarowana, pomyślał. Zapytał niezobowiązująco: – Powie mi pani, gdzie mogę spotkać się z Elvirą, żeby dać jej pieniądze?

Odpowiedziała dosyć ostro:

– Elvira teraz nie spotyka się z ludźmi. Trzeba by je przynieść tu do mnie.

– Kiedy?

– Jutro wieczorem. Tak o tej porze, co? Moglibyśmy chwilę porozmawiać. Zaparzę dobrej herbaty i powróżę z listków. Właśnie wróżyłam Elvirze, kiedy pan przyszedł.

– Och. – Ciekawe, pomyślał, dlaczego Elvira się nie zainteresowała, co ciotkę zatrzymuje przed domem. – I jaka przyszłość ją czeka? – zapytał.

– Ona urodzi córkę. Piękną córkę, która wejdzie do wielkopańskich salonów. Ale chciałabym powróżyć panu. Z taką twarzą można mieć niezwykłe koleje losu. Ręczę, że wyczytałabym paniczowi z listków różne niespodzianki.

– Naprawdę?

– Jedno mogę zaraz powiedzieć bez listków. Jest w paniczu urok na kobiety. Miłość będzie panicz miał, ledwie skinie palcem. Pewnie już panicz ma.

Zerknął na nią ostrożnie swymi ciemnymi oczami.

– Ja? No, jeszcze nie ukończyłem dwudziestu lat.

– Lata nieważne. Dorosłeś do miłości wiele miesięcy temu.

Pominął to milczeniem. Podszedł bliżej i popatrzył jej w oczy, wąskie, przedziwne, skrzące się w świetle jak szlachetne kamienie.

– Skąd pani je wzięła? – zapytał. – Nie są zupełnie ludzkie.

– Co?

– Pani oczy.

– Opowiem o sobie jutro wieczorem. Jestem młoda, wiesz. Tylko o dziesięć lat starsza od Elviry. Będziemy sami, powróżę ci i zdradzę, skąd mam moje oczy. – Śmiejąc się zuchwale, położyła mu rękę na głowie. – Och, takiś urokliwy!

W tej samej chwili kuchenna lampa przygasła. Światło zmieniło się w sinawy poblask. Kogut jeszcze niespokojny, poskarżył się żałosnym pianiem. Spadł z grzędy i usłyszeli, jak się wdrapuje z powrotem i jak zaniepokojone kury z głośnym trzepotem gdakają potępiająco.

Coś prawie biblijnego miało w sobie to przerwanie rozmowy – blada łuna, pianie koguta. Renny poczuł trwogę. Wymamrotał, że przyniesie pieniądze nazajutrz wieczorem, dał susa przez mały ogródek najeżony zielonymi włóczniami młodej cebuli i wyszedł za żywopłot.

Idąc do domu nad ciemną rzeką, która już to się pokazywała, już to skrywała jak kobieta pragnąca miłości, myślał tylko o Elvirze i jej ciotce.

Ale nazajutrz wieczorem nie wszedł do tego domku. Zapukał, a gdy ona mu otworzyła drzwi, wetknął jej w rękę kopertę Maurycego, szybko spojrzał jej w oczy pełne zdumienia i odszedł.

Lady i sir Edwin Buckleyowie oraz Malahide Court

W przeddzień przyjazdu krewnych z Anglii odbyło się ponowne odświeżanie domu. Eliza w wykrochmalonej sukni z drukowanego perkalu i w niepokalanie czystym białym fartuchu chodziła ze szczotką i miotełką z piór, wyszukując w kątach salonu kurz, którego wcale nie było. Wkroczenie Filipa wywołało w niej mieszane uczucia: strach przed błotem, jakie on niewątpliwie naniesie, zadowolenie na widok jego krzepkiej postaci i pogodnej twarzy. Eliza, energiczna, drobiazgowa i drażliwa, z całej duszy – może prawem kontrastu – podziwiała wprost przeciwne cechy pana. Rzeczywiście szczyciła się jego niechlujstwem. Gdy miała na śmietniczce popiół, który on strząsał z fajki na podłogę, albo rzepy, które wyciągał z ogona swego psa i przyczepiał pod siedzenie fotela, zstępowała do kuchni w suterenie, pyszniąc się, ku zgorszeniu kucharki i pomywaczki, jakby dostała wspaniały prezent od niego.

Beatrice, pomywaczka, zwana przez Renny’ego Burak (trafnie, zważywszy jej fioletowoczerwoną cerę) czyściła teraz słup schodów, te wyrzeźbione liście i winogrona zawsze przyciągające pieszczotliwą dłoń Adeliny Whiteoak.

Starsza pani ogromnie się interesowała przygotowaniami na przyjazd gości. Wciąż jeszcze była bardzo żywotna, czemu nie mogła dawać należytego ujścia, bo fizycznie się starzała. Od kilku miesięcy chodziła z laską, której agresywny stukot rozlegał się w całym domu, kiedy tylko nie spała czy nie siedziała przy posiłku albo grze w karty.

Kpiła z przesadnej krzątaniny, a przecież chciała, żeby dom prezentował się jak najlepiej ze względu nie tyle na córkę i zięcia, ile na Malahide’a Courta, nieznanego kuzyna. Wiedząc, że jej europejscy krewni uznali ją za żywcem pogrzebaną w kanadyjskiej kolonii, dumnie pragnęła zaimponować temu Courtowi wykwintem swego otoczenia. Był to kuzyn bardzo daleki, z gałęzi drzewa genealogicznego Courtów „gorszej” z powodu jakiejś rodzinnej wrogości w zamierzchłych czasach. Wszyscy jednak Courtowie, lepsi czy gorsi, to ludzie z charakterem. Mogą wśród nich zdarzyć się diabły wcielone, ale nie nudziarze, nie miernoty.

Zatrzymała się przy słupie schodów i pogłaskała wypoliturowane winogrona. Popatrzyła na szpadę kapitana Whiteoaka wiszącą na ścianie.

– Ha – powiedziała trochę zasapana, bo właśnie wróciła z sutereny, gdzie też dokonywała inspekcji. – Świetnie wyglansowałaś ten stary słup, Beattie, świetnie. Nie ma to jak zawzięte pocieranie aż do połysku. Żadne pasty z ogłoszeń w gazecie temu nie dorównają.

– Tak, pszpani – zgodziła się Beattie, pocierając drewno jeszcze bardziej zawzięcie.

Stara Adelina znów patrzyła na słup prosty, świeży jak tamtego dnia, gdy go tu wbito. Stanął jej przed oczami mąż wyprostowany i krzepki jak wtedy.

Ale to inny Filip zszedł ze schodów. Objął ją i zapytał:

– Dobrze się czujemy, staruszko? Nie najgorzej, co? – Pocałował ją w policzek, na którym sterczało parę grubych włosków.

Odwzajemniła się całusem, cmokając głośno.

– Owszem, owszem, nie narzekam. Apetyt mam. Tylko trochę mnie męczy rwetes z powodu Buckleyów i tego Courta. Czy Molly zawsze musi się upierać, żeby wszystko było tak wychuchane?

– No przecież mama też lubi w naszym starym domu porządek.

Wydęła dolną wargę.

– Lubię, oczywiście. Ale nie zgadzam się z Molly, że Buckleyowie są aż tacy ważni. Czym on jest? Baronetem, zaledwie trzecim z kolei. Za co jego dziadek dostał tytuł? Za odkrycie czegoś tam o moskitach w Brazylii. O moskitach! O robactwie! – Uśmiechnęła się z triumfem, dyskredytując roszczenie sir Edwina do szlachectwa. Sir Edwin dosyć jej się podobał, gdy ożenił się z Augustą. Sympatyczny człowieczek z popielatoblond bokobrodami i zwyczajem króliczego poruszania dolną wargą, jak gdyby skubał słowa, które wypowiadał. Doceniała to, że zabrał jej córkę sprzed oczu, zawsze okazywał jej szacunek i taktownie śmiał się z jej nieprzystojnych żartów, nawet jeśli żartowała z niego. Potrafił jednak być zgryźliwy, ilekroć szydziła z Augusty. Ani on, ani Augusta nie zadzierali nosa, gdy niespodziewanie otrzymali w spadku tytuł i siedzibę rodu w Devon. A przecież Adelina nie mogła darować córce przewyższenia jej, matki, pozycją towarzyską. Urażona, niby to bezwiednie przekręcała tytuł Augusty, mówiąc: moja córka, lady Bekaj… lady Bakcyl czy coś w tym rodzaju.

Malahide Court intrygował ją coraz bardziej w miarę, jak się zbliżał moment jego przyjazdu. Łamała sobie głowę, by odtworzyć historię jego najbliższej rodziny, przy czym na zmianę ubolewała nad tą niegodną gałęzią rodu i wysławiała niezachwiane dostojeństwo głównego pnia. Od samego rana przed przyjazdem gości czekała ubrana paradnie w kaszmirową suknię koloru morwy z mnóstwem bufek i aksamitnych wstawek. W tę suknię wpięła ogromną broszę, na zwiędłych pięknych rękach miała roziskrzone rubiny i brylanty. Jej czepek był kreacją z koronki i różnych wstążek. Wyglądała jak imponujący portret z dawnych czasów – straszny, jaskrawy, żywiołowy i jakoś wzniosły w swojej ślepej pewności siebie.

Para gniadych wbiegła galopem w aleję wjazdową, rozrzucając kopytami żwirowy deseń. W prześwitach między świeżo rozwiniętymi liśćmi migały z daleka już to końskie mięsiste łopatki, już to boki połyskliwe jak atłas. Hodge, rumiany stangret, z rozmachem podjechał przed dom. Było samo południe. Rześki chłodny wiatr przebierał gałęźmi tak, że ich ostre cienie na trawniku wciąż zmieniały kształty.

Mikołaj, Ernest i Filip stali na schodkach werandy. Hodge zeskoczył z kozła i przytrzymał konie. Mikołaj podszedł, otworzył drzwiczki karety. Najpierw, unosząc skraj spódnicy, zstąpiła Augusta i po trzykroć znalazła się w braterskich objęciach. Za nią wysiadł sir Edwin, który powitał szwagrów salonowym uściskiem ręki. I ostatni wysunął się z kąta karety kuzyn Malahide. Z ponurym uśmiechem, niewiarygodnie wysoki i chudy, stanął przed gospodarzami. Mikołaj uniósł swe mocne brwi prawie pod czub szpakowatych włosów i podkręcił wąsa. Ernest odpowiedział na uśmiech kuzyna ukośnym skrętem wrażliwych ust. Filip chwycił zwisającą wyraźnie w jego stronę dłoń.

– Witamy w Jalnie – powiedział.

– Przykro mi – odzyskał mowę Ernest, również ściskając dłoń kuzynowi – bo jak słyszę, mieliście nieprzyjemną podróż.

– Parszywą – sprostował Malahide Court. Głos miał nieoczekiwanie tubalny. Dosyć wzgardliwie powiódł wzrokiem po domu, klombach z niedawno posadzonym geranium i po twarzach trzech braci. Zwrócił się do sir Edwina: – Uroczo tu.

– Tak, tak – potwierdził sir Edwin nerwowo. – Zawsze tę posiadłość kochałem. Wejdziemy, Filipie? Augusta i ja chcemy jak najprędzej zobaczyć matkę.

– I mama pragnie nas zobaczyć – dodała Augusta swym kontraltem.

Weszli po schodkach, Filip i sir Edwin na końcu.

– No – zapytał sir Edwin – co o nim myślisz?

– Trudno mi go osądzić – odpowiedział rozważnie Filip. – Pojęcia nie mam, co my w Jalnie będziemy robili z kimś tak egzotycznym.

Sir Edwin się zafrasował.

– Hm… naprawdę uważasz, że on taki dziwny? Ale to światły umysł. Sporo wie o starożytnych rzeźbach greckich. Miewałem z nim interesujące rozmowy.

– Jak się to stało, żeście go tu przywieźli?

– Doprawdy sam nie wiem. Był u nas z wizytą, czas mijał, aż… zabrał się z nami.

– To znaczy, że nie mogliście się go pozbyć?

– Właśnie.

– Ale dlaczego zachciało mu się przyjechać tutaj?