Saga rodu Whiteoaków 7 - Jalna - Mazo de la Roche - E-Book

Saga rodu Whiteoaków 7 - Jalna E-Book

Mazo de la Roche

0,0

Beschreibung

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!Jak potoczą się losy dziedziców Jalny? Czy młodsze pokolenie Whiteoaków zazna szczęścia w miłości, jakie było dane założycielom rodu? Adelina sprawuje kuratelę nad młodszymi mieszkańcami Jalny. W rodzinie Whiteoaków zapowiada się ślub Piersa z Pheasant, w posiadłości pojawia się też Eden z amerykańską narzeczoną. Jednak ku zmartwieniu Adeliny związek Edena z Alayne jest zagrożony. Ale to nie jedyne problemy, z jakimi mierzą się Whiteoakowie. Czy Adelina pomoże je rozwiązać? ,,Jalna" z 1927 r. to siódma część ,,Rodziny Whiteoaków", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Lektura przypadnie do gustu każdemu, kto śledzi zawiłe wątki miłosne i jest ciekaw, jak potoczą się losy sympatycznych bohaterów cyklu.,,Rodzina Whiteoaków\" - 16-tomowa saga o losach pierwszych osadników w Ameryce Północnej, którzy porzucili bezpieczne i wygodne życie w Indiach, by osiedlić się w posiadłości Jalna na południu Kanady. Akcja sagi rozgrywa się na przestrzeni stu lat, ten pełen przygód cykl powieści bywa porównywany do kultowej ,,Sagi rodu Forsyte'ów\" Johna Galsworthy'ego. Pierwsza część cyklu ,,Budowa Jalny" zdobyła nagrodę Atlantic Prize Novel, kolejne jego tomy powstawały stopniowo, choć nie zawsze w kolejności chronologicznej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 298

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mazo de la Roche

Saga rodu Whiteoaków 7 - Jalna

Tłumaczenie Halina Gądek

Saga

Saga rodu Whiteoaków 7 - Jalna

 

Tłumaczenie Halina Gądek

 

Tytuł oryginału Jalna

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1990, 2023 Mazo de la Roche i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728410608 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Najmłodszy z rodu

Wakefield Whiteoak biegł i biegł, prędzej i prędzej, aż wreszcie nie mógł już dalej. Nie wiedział, dlaczego przyśpieszył nagle kroku. Nie wiedział nawet, dlaczego biegnie. Gdy zdyszany rzucił się twarzą na świeżą wiosenną murawę na łące, zapomniał zupełnie, że w ogóle biegł i leżał wtulony policzkami w miękką trawę, z bijącym sercem i bez myśli. Nie był bardziej szczęśliwy ani nieszczęśliwy od kwietniowego wiatru, który gonił przez jego ciało, ani od młodej trawy, która drżała życiem pod nim. Był po prostu żywy, młody i gnany potrzebą gwałtownego wysiłku.

Spoglądając w dół na włókna trawy, dostrzegł mrówkę sunącą pośpiesznie z maleńkim białym przedmiotem. Umieścił palec przed nią, zastanawiając się, co też sobie pomyśli, gdy zobaczy, że wysoka wieża zagradza jej drogę. Mrówki były znane z wytrwałości. Wejdzie pewno na palec i przejdzie po ręce. Nie, zanim dotknęła palca, skręciła nagle w bok i pobiegła w innym kierunku. Znowu zablokował jej drogę, ale nie chciała wejść na palec. Upierał się. Mrówka nie ustępowała. Męczona, niespokojna, niosąc wciąż jeszcze swój biały tłumoczek, nie dawała się skłonić ani zmusić, by wejść na ludzkie ciało. A jednak, ile razy mrówki chodziły po nim, gdy tego najmniej pragnął! Kiedyś nawet wpakowała mu się do ucha i omal nie oszalał. Rozgniewawszy się nie na żarty, przysiadł, wziął mrówkę w dwa palce i położył ją na dłoni. Mrówka zgubiła swój tobołek i leżała na grzbiecie, wymachując nóżkami. Była widocznie bardzo wystraszona. Odrzucił ją z pewnym obrzydzeniem i wstydem. Zepsuł głupiej mrówce humor na cały dzień. Może umrze ze zmartwienia.

Zaczął jej szukać. Nie było śladu ani mrówki, ani jej bagażu, za to szczygieł siedzący na gałęzi się rozśpiewał. Wypełniał przestworza pełnymi, dźwięcznymi trelami, rzucając je wesołemu słońcu jak brzęk miedziaków. Wakefield przyłożył do ramienia wyimaginowaną broń i pociągnął za kurek.

– Bum – zawołał, ale szczygieł śpiewał, jak gdyby był żywy. – Słuchaj no – poskarżył się Wakefield – czy nie wiesz, że cię zastrzeliłem? Martwe ptaki nie śpiewają, ja ci to mówię.

Szczygieł zeskoczył z gałęzi dzikiej jabłoni i pofrunął na sam szczyt brzozy, gdzie świergotał jeszcze głośniej, ażeby dowieść, jak bardzo jest żywy. Wakefield położył się znowu na trawie, oparłszy głowę na ramieniu. Wilgotny, słodki zapach ziemi wchodził w nozdrza, słońce nagrzewało plecy. Zastanawiał się teraz, czy ta wielka, biała chmura, która wypłynęła od strony południa, znajdowała się jeszcze nad jego głową. Będzie leżeć spokojnie i liczyć do stu – nie, sto to za dużo, zbyt wielki wysiłek na taki dzień jak dzisiejszy; będzie liczył do pięćdziesięciu, a potem uniesie wzrok i jeżeli chmura będzie nad głową, to zrobi – nie wiedział, co zrobi, ale w każdym razie będzie to coś zatrważającego. Może pobiegnie pełnym pędem do rzeczki i przeskoczy przez nią w najtrudniejszym miejscu. Wsunął rękę do kieszeni, dotknął nowych kawałków agatu. Ogarnęła go rozkoszna ociężałość. Miłe wspomnienie wybornego, gorącego śniadania, które zjadł z apetytem, napełniło go zadowoleniem. Zastanawiał się, czy było wciąż jeszcze w żołądku, czy też przerobiło się już w krew, kości i muskuły? Takie śniadanie powinno wzmocnić. Jął badać i zginać ramiona. Nie ulega wątpliwości, że są silniejsze. Gdyby jadał w dalszym ciągu takie śniadania, to nadszedłby dzień, w którym nie musiałby ustępować Finchowi ani starszym braciom, ani nawet najstarszemu Renny’emu. Dawałby się zawsze poszturchiwać Meg, ale Meg była kobietą. Mężczyźnie nie wolno bić kobiety, chociażby była tylko siostrą.

Nie usłyszał szelestu zbliżających się kroków, który by ostrzegł go przed niebezpieczeństwem. Poczuł się zupełnie bezradny w uchwycie dwóch żelaznych rąk, które zatrzęsły nim i postawiły na równe nogi. Stał teraz przed swoim najstarszym bratem. Dwa wyżły towarzyszące Renny’emu wskoczyły na Wakefielda, liżąc go po twarzy i omal nie przewracając z radości, że go odkryły.

Renny, trzymając go wciąż za ramię, zapytał:

– Dlaczego wałęsasz się, gdy powinieneś być na lekcji u pana Fennela? Wiesz, która godzina? Gdzie są twoje książki?

Wakefield nie odpowiedział na dwa pierwsze pytania, czując podświadomie, iż trzecie prowadzi na niebezpieczny tor.

– Zostawiłem je wczoraj u pana Fennela – szepnął.

– Zostawiłeś je u Fennela? Więc w jaki sposób, do diabła, spodziewałeś się odrobić lekcje!

Wakefield namyślił się chwilę:

– Nauczyłem się łaciny ze starej książki Fincha. Wiersze już umiałem. Z historii było powtórzenie, żebym miał czas namyślić się, co sądzę o Cromwellu. Religii mogłem nauczyć się z Biblii Meg i – zapalił się do tematu, jego wielkie, ciemne oczy błyszczały – robiłem arytmetykę w pamięci, gdy zbliżyłeś się tutaj.

– Mało prawdopodobna historia – rzekł Renny bez przekonania – nie chcę być dla ciebie srogi, ale musisz się poprawić. Sądzisz, że płacę panu Fennelowi za twoje lekcje dla żartów? To, że jesteś zbyt wątły, by chodzić do szkoły, nie jest powodem, żebyś bąki zbijał. W głowie masz same zabawy, jesteś nieznośnym próżniakiem. Pokaż, co masz w kieszeniach?

– Kamienie. Tylko kilka kamyków, Renny.

Renny wyciągnął rękę. Wakefield nie miał powodu do płaczu, ale zmysł dramatyczny skłaniał go do wylania kilku łez, gdy wręczał swoje skarby. Mógł zawsze zmusić się do płaczu, gdy miał po temu ochotę. Wystarczyło, żeby zacisnął mocno powieki i powtarzał sobie: „ach, jakie to straszne! jakie straszne” i po chwili zjawiały się łzy. Gdy był zdecydowany nie płakać, żadne zniewagi nie skłoniłyby go do tego. Teraz, oddając kamienie, powtarzał w myśli swoje magiczne zaklęcie: „ach, jakie to straszne! jakie straszne”. Pierś się uniosła, zafalowało w gardle i łzy zaczęły spływać po twarzy jak groch.

Renny schował kamienie.

– Przestań beczeć – odezwał się łagodnym głosem. – I nie spóźnij się na obiad.

Odszedł, gwiżdżąc na swoje psy.

Wakefield wyjął z kieszeni chustkę do nosa i jął wycierać łzy. Spoglądał na wysoką, smukłą postać oddalającego się brata, póki Renny nie odwrócił głowy i się nie uśmiechnął. Następnie pobiegł truchcikiem w stronę domu pastora, lecz radość poranka się skończyła.

Wakefield był uroczym, szczupłym, wątłym, dziewięcioletnim chłopcem o ciemnobrązowych oczach, zbyt wielkich dla drobnej twarzyczki. Nosił zielonkawe, samodziałowe ubranko i zielonkawe skarpetki do kolan.

Poszedł polem, wdrapał się na płot i zeskoczył na ścieżkę idącą wzdłuż błotnistej, wijącej się drogi. Niebawem ukazała się kuźnia pomiędzy dwiema majestatycznymi brzozami. Jakiś ptaszek o żółtym podgardlu skakał z brzozy na brzozę i, gdy milkły na chwilę odgłosy z kuźni, ćwierkał wesoło. Wakefield zatrzymał się przed kuźnią.

– Dzień dobry, John – rzekł do Johna Chalka, kowala, który przybijał podkowę roboczemu koniowi.

– Dzień dobry – odrzekł Chalk, unosząc głowę i uśmiechając się; on i Wake byli starymi przyjaciółmi. – Ładną mamy pogodę.

– Ładna pogoda dla tych, którzy mają czas cieszyć się nią, a ja mam strasznie dużo pracy.

– Pewno tego, co ja robię, nie nazywasz pracą?

– To jest przyjemna praca. Zajmująca robota. Nie jak historia lub ćwicz.

– Co to jest „ćwicz.”?

– Ćwiczenia, wypracowania. Piszesz o rzeczach, które cię nudzą. Na przykład moje ostatnie wypracowanie to Wiosenny spacer.

– To powinno być łatwe; właśnie byłeś na spacerze.

– Ale to zupełnie co innego. Kiedy się usiądzie i zacznie pisać, wszystko wydaje się głupie. Zaczyna się od: „Pewnego pięknego, wiosennego ranka udałem się na przechadzkę…”, a potem ani rusz dalej, nic nie można wymyślić.

– Dlaczego nie napiszesz o mnie?

Wakefield roześmiał się drwiąco.

– A kto chciałby czytać o tobie? Takie ćwiczenia się czyta, rozumiesz?

Nie mogli rozmawiać, gdyż Chalk podkuwał konia. Wakefield wdychał z rozkoszą swąd rozpalonego żelaza.

Po chwili Chalk zauważył:

– Był taki jeden, który napisał kiedyś wiersz o kowalu. Zaczynał się: „Pod rozłożystym kasztanem…” Znasz ten wiersz? Napisano go, żeby każdy mógł przeczytać.

– Znam ten wiersz. Strasznie głupi. I zresztą to nie był taki kowal jak ty. Nie upijał się, nie podbijał żonie oka i nie tłukł swoich dzieci.

– Przestań no – przerwał Chalk gniewnie – bo jak cię poczęstuję…

Wakefield odskoczył w bok, ale rzekł surowo:

– Już zaczynasz? Jesteś właśnie taki, jak mówiłem. Nie jesteś kowalem, o którym dałoby się napisać ćwicz. albo wiersz. Nie jesteś piękny, a pan Fennel mówi, że powinno się pisać o rzeczach pięknych.

– Wiem, że nie jestem piękny – rzekł pojednawczo Chalk – ale nie jestem znowu taki okropny, żeby…

– Żeby co? – Wakefield wpadł w mentorski ton swojego profesora.

– Żeby nie można było o mnie pisać.

– Więc dobrze. Przypuśćmy, że napiszę wszystko, co wiem o tobie i pokażę panu Fennelowi; ciekaw jestem, czy będzie zachwycony.

– A ja ci mówię, że dostaniesz ode mnie tym młotem po głowie, jeżeli nie wyniesiesz się stąd! – zawołał Chalk, prowadząc ciężką klacz ku bramie.

Wakefield odskoczył zgrabnie, a następnie poszedł z godnością drogą, która zwężała się nagle. Zbliżywszy się do zagrody okolonej parkanem, ujrzał dziewczynkę sześcioletnią, kołyszącą się na furtce.

– Ach, Wakefield! – zawołała radośnie. – Chodź tutaj i pobujaj mnie.

– Dobrze, moja panno – rzekł łaskawie – będę cię bujał ad infinitum. Verbum sapienti.

Otwierał i zamykał furtkę, tam i z powrotem, tam i z powrotem i z coraz większym rozmachem. Dziecko śmiało się początkowo, następnie zaczęło krzyczeć, później – szlochać.

Z zagrody wyszła matka.

– Zostaw ją, zostaw ją, nieznośny chłopcze! – zawołała, biegnąc córce na ratunek. – Zobaczysz, że powiem twojemu bratu.

– Któremu bratu? – zapytał Wakefield, odsuwając się. – Mam czterech braci.

– Najstarszemu, panu Whiteoakowi, do którego należy ta zagroda.

Wakefield jął przemawiać poufnym tonem:

– Nie radziłbym pani skarżyć się na mnie. Mój brat Renny miałby wielkie zmartwienie, gdyby mnie musiał ukarać, bo mam słabe serce i właśnie dlatego nie mogę chodzić do szkoły, a musiałby mnie ukarać, gdyby się pani poskarżyła, chociaż Muriel sama prosiła mnie, żebym ją huśtał i myślałem, że jest do tego przyzwyczajona, bo przecież huśtała się, gdy mnie zawołała. A poza tym Renny mógłby się gniewać, że się bawi na furtce i że jak nic może ją roztrzaskać. Renny jest bardzo dziwny i nigdy nie wiadomo, co mu wpadnie do głowy i o co zrobi awanturę.

Pani Wigle miała wielce zdziwioną minę.

– Dobrze, już dobrze, nic nie powiem – rzekła, gładząc po plecach Muriel, która wciąż jeszcze zawodziła, chowając głowę w fartuch matki – ale chciałabym, żeby pan Whiteoak kazał naprawić dach. Gdy pada deszcz, woda kapie do pokoju i niszczy meble.

– Pomówię z bratem. Przypilnuję, żeby natychmiast załatano dach. Może być pani spokojna, że nie zapomnę.

Odszedł wyprostowany i pełen godności.

Widział już kościół, położony na pagórku, ze swoją spiczastą, kamienną wieżą, niby strzelnicą. Jego dziadek wybudował ten kościół przed siedemdziesięciu pięciu laty. Dziadek, ojciec i matka spoczywali na cmentarzu obok kościoła. Za kościołem mieścił się dom pastora. Tam chodził Wakefield na lekcje.

Zwolnił kroku. Był przed sklepem pani Brawn, w którym można było nabyć nie tylko słodycze, ale i napoje chłodzące. Sklep był po prostu frontowym pokojem wyposażonym w półki i ladę, a część smakołyków stała na stole przy oknie. Zrobiło mu się słabo. Język przysechł do podniebienia. Chciało mu się okropnie pić, a w żołądku miał dziurę. Chyba nikt na świecie nie był bardziej od niego spragniony i chyba nikt nie znajdował się w tak smutnym położeniu jak on. Przeszukał kieszenie, ale chociaż była w nich ogromna ilość rzeczy przedstawiających dla niego wielką wartość, nie miał ani jednego centa w płynnej gotówce, a pani Brawn nie uznawała wymiennego handlu. Widział jej purpurową twarz za oknem i uśmiechnął się do niej słodko, ponieważ był jej winien trzynaście centów i nie wiedział, kiedy będzie miał dosyć pieniędzy, by zwrócić ten dług. Pani Brawn podeszła do drzwi.

– Mój kawalerze, co z tymi pieniędzmi, które mi się należą od ciebie? – palnęła prosto z mostu.

– Ach, pani Brawn! Czuję się dzisiaj nieszczególnie. Mam znowu jeden z tych zawrotów głowy. Pani wie, że mam słabe serce, prawda? Napiłbym się chętnie wody sodowej z sokiem cytrynowym. Bardzo panią proszę. A co do zapłaty – przetarł ręką czoło i ciągnął słabym głosem – źle zrobiłem, że wyszedłem bez czapki, jak pani sądzi, czy mi to nie zaszkodzi? O czym mówiliśmy? Aha, o zapłaceniu. Niedługo będą moje urodziny i dostanę pieniądze od całej rodziny, będzie mi wtedy tak samo łatwo oddać osiemnaście centów, jak trzynaście. Nawet dolar nie będzie poważną sumą.

– A kiedy są twoje urodziny?

Znowu przetarł czoło i położył rękę na żołądku – tam, gdzie mu się zdawało, że ma serce.

– Nie mogę przypomnieć sobie dokładnie daty, bo tyle jest rocznic w naszej rodzinie, że wszystko mi się miesza w głowie. Pomiędzy sędziwym wiekiem babki i moimi młodymi latami jest tyle innych, że trudno zapamiętać wszystko; ale wiem, że nastąpią niebawem. – Mówiąc to, wszedł do wnętrza i oparłszy się o ladę dodał: – Poproszę o lemoniadę i dwie słomki.

Ogarnęło go błogie uczucie zadowolenia, gdy pani Brawn zdjęła butelkę z półki, odkorkowała, postawiła przed nim łącznie z dwiema słomkami.

– Jak się miewa starsza pani?

– Dziękuję. Bardzo dobrze. Mamy nadzieję, że dożyje do stu lat. Strasznie się o to stara. Bo chce być na uroczystości, którą wyprawimy z okazji jej stulecia. Wielkie przyjęcie z ogniami bengalskimi. Mówi, że byłoby jej przykro, gdyby nie mogła być na tej uroczystości, która by się nie odbyła oczywiście, gdyby przedtem umarła; więc jak by mogła żałować rzeczy, która by się nie odbyła bez niej?

– Umiesz się wysłowić – rzekła z uznaniem pani Brawn.

– Wiem o tym – odparł skromnie – gdyby nie to, nie miałbym w ogóle znaczenia w naszej rodzinie, jako najmłodszy. Babka i ja mówimy dużo, bo widzi pani, czujemy oboje, że nie mamy przed sobą wiele lat życia. Staramy się więc wykorzystać każdą chwilę.

– Wielki Boże, nie mów tak. Będziesz zdrowy – była zupełnie rozczulona – nie martw się, moje dziecko.

– Nie martwię się. To moja siostra się zamartwia. Miała strasznie dużo kłopotów, zanim mnie odchowała, a nie jestem jeszcze wychowany.

Uśmiechnął się melancholijnie, pochylając głowę nad słomką, przez którą wciągał lemoniadę.

Pani Brawn zniknęła w kuchni za sklepem. Buchał stamtąd żar, torturujący zapach piekących się, słodkich bułeczek, i dobiegał dźwięk kobiecych głosów. Jakie przyjemne było życie kobiet. Zwłaszcza życie pani Brawn z czerwoną twarzą. Piekła ciastka, jadła tyle, ile zechciała, a resztę sprzedawała. I on miał apetyt na ciastko, na taką słodką bułeczkę z rodzynkami. Miał okropną ochotę.

Gdy wciągał wyborny płyn przez słomkę, wzrok jego błądził po ladzie. Nie było mu wolno żuć gumy, ale miał wielką chęć i tak to lubił – zwłaszcza ten pierwszy moment, gdy słodka kula kręciła się w ustach, dusząc niemal. Zanim zrozumiał – prawie zanim zrozumiał – sięgnął po kawałek i wsunął do kieszeni, pijąc w dalszym ciągu, ale teraz już z zamkniętymi oczami.

Pani Brawn wróciła, niosąc na talerzyku dwie gorące bułeczki.

– Prosto z pieca – powiedziała – mam nadzieję, że ci będą smakowały. To prezent. Nie wstawię w rachunek.

Oniemiał ze wzruszenia.

– Jaka pani dobra. Serdecznie dziękuję – rzekł – ale jaka szkoda, że wypiłem już wszystko, a teraz będę musiał jeść na sucho. Chyba że kupię jeszcze jedną butelkę czegoś – przebiegł oczami po półce – ale teraz poprosiłbym o smaku malinowym. I te same słomki wystarczą.

– Dobrze. – I pani Brawn postawiła przed nim drugą butelkę.

Bułeczki miały wspaniałą, kruchą powłokę, a w sercu każdej z nich – po sześć soczystych rodzynek. Wyśmienite.

Wyszedłszy ze sklepu i idąc kamiennymi schodami prowadzącymi do kościoła, jął zastanawiać się nad zadanymi lekcjami na dzień dzisiejszy. W jakim humorze będzie pan Fennel? Wymagający i czujny? Czy też roztargniony i mało przytomny? Mógł być tak usposobiony albo też inaczej, ale w każdym razie on, mały, bezradny chłopczyk, był zdany na łaskę pastora.

Szedł w cieniu obok kościoła, przez cmentarz. Zatrzymał się przy żelaznym okratowaniu, które zamykało grób rodzinny Whiteoaków. Wzrok jego spoczął na granitowej płycie z napisem: „Whiteoak”, następnie spojrzenie przeniosło się na mały kamień z napisem: „Mary Whiteoak – żona Filipa Whiteoaka”. Grób jego matki. Jego dziadek spoczywał tu również; jego ojciec; pierwsza żona jego ojca – matka Renny’ego i Meg oraz kilkoro dzieci Whiteoaków. Lubił zawsze to miejsce. Lubił piękne, żelazne okratowanie i śliczne, żelazne kule, które były wielką ozdobą. Pragnąłby zostać tutaj aż do obiadu i się bawić. Musi przynieść wielki bukiet lwich paszcz, które widział na łące i położyć na grobie swej matki. Może da kilka gałązek matce Renny’ego i Meg. Mężczyznom nic nie da, bo nie dbają o kwiaty, ani dzieciom, może jednej – „Gwynneth, przeżyła pięć miesięcy” – bo podobało mu się jej imię.

Zauważył, że gdy Meg przynosiła kwiaty na groby, to zawsze dawała najpiękniejsze własnej matce „Margaret”, a „Mary” matce Edena, Piersa, Fincha i Wake’a – brzydszą i skromniejszą wiązankę. On postąpi tak samo: „Margaret” dostanie brzydsze i liche kwiaty – nie żaden zwiędły wiecheć, ale bądź co bądź nie to samo, co jego mama.

Dom pastora z dużym, spadzistym dachem był wielki, ale przytulny. Drzwi frontowe jak zwykle otwarte. Wszedł cicho, przyoblekając twarz w wyraz uległej słodyczy. Nikogo nie było w gabinecie. Na małym biurku w kącie, tam gdzie było jego miejsce, leżały jego książki. Przeszedł na palcach po zniszczonym dywanie i usiadł na krześle, chowając głowę w rękach. Wielki zegar na ścianie cykał monotonnie: powtarzając: „Wake – field, Wake – field – Wake – Wake – Wake”, a potem dziwnie: „Śpij – śpij – śpij”.

Duszący zapach mebli i starych książek przytłaczał go. Słyszał odgłos łopaty przesypującej ziemię. Pan Fennel sadził kartofle, Wakefield zaczął drzemać. Głowa opadała coraz niżej, coraz niżej. Zasnął spokojnie.

Obudził go pastor, który wszedł do pokoju raczej zakurzony, raczej zdziwiony, raczej skruszony.

– Ach, mój drogi chłopcze – wyjąkał – długo na mnie czekałeś? Ale śpieszyłem się z sadzeniem kartofli, żeby zdążyć przed pełnią. To jest przesąd, a jednak… Co zadane z łaciny?

Zegar wybił dwunastą.

Pan Fennel podszedł do biurka i nachylił się nad chłopcem.

– Jak ci poszło dziś rano? – Zajrzał do podręcznika łaciny.

– O tyle, o ile mogłem sam sobie dać radę – odrzekł Wakefield z godnością i nutą żalu.

Pastor pochylił się jeszcze bardziej nad książką.

– Aha, to tutaj. Etsi in hic locis, maturae sunt hiemes…

– Bo, proszę… – przerwał Wakefield.

– Co, Wake?

Zwrócił do chłopca swoją rozczochraną brodę, na której wisiały kawałki słomy.

– Renny zastanawiał się, czy nie zechciałby mnie pan zwolnić dzisiaj punktualnie o dwunastej. Bo, widzi pan, wczoraj spóźniłem się na obiad i to zdenerwowało babkę, a w jej wieku.…

– Naturalnie, naturalnie, zwolnię cię. Bardzo mi przykro, że zacna i sędziwa pani Whiteoak się zdenerwowała. To się więcej nie powtórzy. Musimy być punktualni, i ty, i ja, mój Wake’u. Biegnij do domu, a ja wrócę do kartofli.

– A może by – rzekł Wakefield – Tom (syn pana Fennela) zechciał mi po obiedzie odwieźć książki. Zawsze jedzie bryczką i jest mu po drodze. Bo są mi potrzebne oba słowniki i atlas. Nie wiem, czybym z takim ciężarem mógł biec na przełaj, a przecież śpieszę się do domu.

– Dobrze, moje dziecko.

Wypłynął na południową jasność lekki, jak powiew wiatru, z umysłem niezmąconym Cezarem ani Cromwellem, wzmocnionym bułeczkami i lemoniadą, gotów do nowych wyczynów.

Wrócił tą samą drogą, którą przyszedł; zatrzymał się tylko, by otworzyć furtkę świni, głęboko niezadowolonej z podwórka, na którym ją uwięziono. Biegła obok niego przez chwilę, pokwikując wesoło, i gdy się rozstali przed bramą do ogrodu, który ją pociągał, nie zapomniała przesłać mu wdzięcznego spojrzenia.

Wspaniałe, wspaniałe życie! Gdy znalazł się na łące, przez którą płynął strumień, lekki powiew zmienił się w wiatr podnoszący mu włosy i świszczący przez zęby. Wiatr! Był to taki towarzysz zabaw, jakiego pragnął, goniący za nim, dmuchający w chmury i strząsający płatki z dzikiej jabłoni dla jego przyjemności.

Biegnąc, wyciągnął ręce przed siebie. Płynął. Rzucał groty. Odskakiwał w bok jak płochliwy koń, dziki wilk, wystraszone źrebię.

Wspaniała zabawa. Ale przypomniał sobie w porę, że może spóźnić się na obiad. Wszedł do domu po cichu. Usłyszał szczęk talerzy i głosy w jadalni.

Obiad był w pełnym toku. Starsi członkowie rodziny zebrani byli przy stole, gdy najmłodszy – leń, kłamczuch, złodziej, ladaco, taki był, a nie inny – zjawił się na progu.

Rodzina

Zdawało się, że tłum ludzi siedział przy stole. Wszyscy rozmawiali głośno i równocześnie. Jednak rozmawiający nie zaniedbywali posiłku, gorącego, parującego obiadu. Podsuwało się wciąż talerze. Noże i widelce stukały energicznie i od czasu do czasu mówiący zachłystywał się jedzeniem i własnymi słowami, po czym zmywał to wszystko gorącym łykiem herbaty. Nikt nie zwrócił uwagi na Wakefielda, który wsunął się do pokoju i zajął miejsce obok przyrodniej siostry Meg. Od dnia, w którym zaczął jadać przy stole, sadzano go tutaj, początkowo na wysokim krześle, później, gdy był większy, na grubej antologii brytyjskich poetów. Nikt nie czytał tej książki i od chwili, gdy umieszczono ją pod nim, była znana jako „książka Wakefielda”. Nie była mu już potrzebna, ale przyzwyczaił się do niej, a dla Whiteoaków przyzwyczajenie było istotnie drugą naturą. Lubił czuć pod sobą jej gładkość, chociaż czasem po bliższym zetknięciu z paskiem brata Renny’ego lub pantoflem Meg żałował, że „poeci” nie byli watowani.

– Jeść! – uniósł głos ostrym i nie tym pojednawczym tonem, którym zwracał się do pani Wigle, pani Brawn i pastora. – Proszę mi dać jeść.

– Cicho. – Meg wyjęła mu z ręki widelec, którym się bawił. – Renny, bądź łaskaw dać dziecku kawałek mięsa. Ale bez tłuszczu, Wake nie jada tłuszczu.

– Powinien jeść z tłuszczem. To zdrowe dla niego. – Renny odkroił kawałek chudego mięsa, dodając trochę tłuszczu.

Na to odezwała się babka gardłowym głosem, z ustami pełnymi jedzenia:

– Niech je z tłuszczem. Tłuszcz jest dla niego zdrowy. Teraz psuje się dzieci. Daj mu tylko tłuste mięso. Jem tłuszcz i niedługo skończę sto lat.

Wakefield spojrzał na nią niechętnie przez stół.

– Nie będę jadł tłuszczu. Nie chcę mieć stu lat.

Babka roześmiała się niskim śmiechem, widocznie bardzo zadowolona.

– Nie bój się, nigdy nie będziesz miał stu lat. Nikt z was oprócz mnie nie doczeka stu lat. Mam dziewięćdziesiąt dziewięć lat i nigdy nie opuszczam żadnego posiłku. Trochę sosu, Renny, na ten kawałek chleba. Trochę sosu.

Wyciągnęła talerz trzęsącą się ręką, więc wuj Mikołaj, jej najstarszy syn siedzący obok niej, odebrał talerz i podsunął Renny’emu, który polał chleb.

– Jeszcze, jeszcze – zażądała babka.

Wakefield przyglądał się babce z zachwytem. Miała dwa rzędy sztucznych zębów, niezawodnie najwygodniejszych i najdoskonalszych, jakie zrobiono na świecie. Cokolwiek wkładało się pomiędzy te zęby, stawało się podwaliną jej nieskończonej żywotności. Im zawdzięczała częściowo swoje dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Talerz Wakefielda udekorowany przez Meg wybornymi kartoflami i marchewką był nietknięty.

– Przestań się rozglądać – szepnęła Meg – i zabierz się do jedzenia.

– Ale weź ten kawałek tłuszczu – szepnął, pochylając się ku Meg.

Zabrała i położyła na własnym talerzu.

Rozmowa płynęła wartko. Wake zastanawiał się, o czym mówili, ale był zbyt pochłonięty jedzeniem, by zwracać pilniejszą uwagę na temat rozmowy. Zdania przelatywały nad jego głową. Pluskały słowa. Pewnie była to jedna ze zwykłych dyskusji, ciągnących się bez końca. Jakie urodzaje będą w tym roku; co zrobić z Finchem, który uczęszczał do szkoły w mieście; który z trzech synów babki pokierował najgorzej swoim życiem – czy Mikołaj siedzący po lewej ręce babki, który roztrwonił cały majątek za czasów młodości, czy Ernest, siedzący po prawej stronie babki, który stracił wszystko na spekulacjach oraz udzielaniu bezzwrotnych pożyczek braciom i przyjaciołom, czy też Filip, spoczywający na cmentarzu, który ożenił się powtórnie (a tak nieodpowiednio) i z którego to małżeństwa Eden, Piers, Finch i Wake byli zbędnymi ciężarami w już i tak obarczonej kłopotami rodzinie.

Jadalnia była olbrzymim pokojem, pełnym ciężkich mebli, które przygnębiałyby i przytłaczały „słabszą” rodzinę. Kredens i szafy sięgały do powały. Ciężkie gzymsy opuszczały się z góry. Wewnątrz, okiennice i długie portiery z żółtego pluszu, podpięte olbrzymimi sznurami z frędzlami – zdawały się odgradzać resztę świata od świata Whiteoaków, w którym sprzeczali się, jedli, pili i pogrążali w swoich szczególnych zainteresowaniach.

Te miejsca na ścianach, które nie były zastawione meblami, ozdabiały portrety rodzinne w ciężkich, złoconych ramach. Na głównym miejscu wisiał portret kapitana Filipa Whiteoaka w mundurze brytyjskiego oficera. To był dziadek; gdyby żył, miałby przeszło sto lat, gdyż był starszy od babki. Był to wizerunek dobrze zbudowanego mężczyzny o jasnej cerze, falistych, kasztanowatych włosach, śmiałych, niebieskich oczach i wyjątkowo czarujących, nieco upartych ustach.

Pełnił służbę w Jalnie, w Indiach, gdzie poznał piękną Adelinę Court, która przybyła z Irlandii w odwiedziny do zamężnej siostry. Panna Court była nie tylko ładna i z dobrej rodziny – nawet z lepszej od rodziny kapitana, o czym nie pozwoliła mu nigdy zapomnieć – ale posiadała własny, pokaźny majątek otrzymany w spadku po jakiejś ciotce, córce ordynata.

Młodzi zakochali się w sobie, ona w jego czarujących, upartych ustach, on w jej wdzięcznej postaci, „wodospadzie” ciemnomiedzianych włosów, a przede wszystkim w miedzianobrązowych oczach.

Wzięli ślub w Bombaju, w roku 1848, to jest w czasie wielkich sporów i niepokojów na świecie. Nie odczuwali niepokoju i nie spodziewali się sporów, chociaż później miało się im to wszystko dać we znaki – gdy słodycz jego ust przeistoczyła się w upór, a czułą namiętność jej oczu spaliły złe humory.

Byli najpiękniejszą, najbłyskotliwszą parą na placówce. Towarzyskie zebranie bez nich było nie do pomyślenia. Posiadali dowcip, wytworność i więcej pieniędzy do wyrzucania od wszystkich innych młodych rodzin wojskowych w Jalnie. I wszystko szło jak z płatka, póki nie urodziła się dziewczynka, delikatna i niepożądana przez rodziców, lubiących rozrywki; dziewczynka, która swoim płaczliwym przyjściem na świat wniosła zamieszanie i wiele dolegliwości młodej matce.

W tym samym, mniej więcej, czasie kapitan Whiteoak posprzeczał się gwałtownie ze swoim pułkownikiem i poczuł, że cały świat zarówno wojskowy, jak i domowy został nagle odmieniony.

Zdawało się, że los miał szczęśliwą rękę, wskazując Whiteoakom Kanadę. Bo właśnie w chwili, gdy lekarze upierali się, by żona zmieniła klimat dla poratowania zdrowia, mąż otrzymał wiadomość, iż jakiś wuj, mieszkający w Quebecu, umarł, pozostawiając mu znaczną posiadłość.

Filip i Adelina zadecydowali jednogłośnie – jedyne postanowienie z wyjątkiem małżeństwa, które powzięli bez burzy i kłótni – że mają powyżej uszu Indii, życia wojskowego, schlebiania zwierzchnikom i zabawiania ciasnego, głupiego towarzystwa o drobnomieszczańskim światopoglądzie i nienależącego w ogóle do ich sfery.

Byli stworzeni do swobodnego, mniej konwencjonalnego trybu życia. Z pewnością temperament i indywidualne cechy obojga małżonków wymagały innego otoczenia. Filip przechowywał listy od wuja, bardzo wymownie opisujące piękno Quebecu. Tak, można tam było wyzwolić się z tradycyjnej ciasnoty starego świata i poznać świat opromieniony kulturą Francuzów.

Kapitan Whiteoak nie był pochlebnego mniemania o Francuzach i Francji – urodził się w roku bitwy pod Waterloo i jego ojciec poległ tam, ale pociągały go opisy Quebecu i gdy otrzymał ten majątek ziemski łącznie z legatem pieniężnym, pomyślał, iż nic nie sprawi mu większej przyjemności, jak zamieszkać w Kanadzie – bodaj przez czas jakiś, tytułem próby. Wyobrażał sobie siebie i Adelinę wspartą na jego ramieniu, powracających z porannego niedzielnego nabożeństwa i paradujących aleją nad wodą – on w znakomicie dopasowanych spodniach, dwurzędowym żakiecie i w cylindrze na głowie, zamiast w niewygodnym mundurze wojskowym; ona w riuszkach, falbankach i gazach sunąca wdzięcznie. Miewał też inne wizje: on w towarzystwie francuskich dziewcząt, gdy Adelina będzie zajęta drugą ciążą, ale należy dodać na jego usprawiedliwienie, że fantazja kapitańska nie przekraczała nigdy ram przyzwoitości i ograniczała się do trzymania w swojej dłoni małej, aksamitnej rączki lub spoglądania w cichą otchłań ciemnych oczu.

Sprzedali, co mieli do sprzedania i popłynęli do Anglii z delikatnym dzieckiem i tubylczą nianią. Nieliczni krewni w Anglii nie przyjęli ich zbyt gorąco, toteż skrócili pobyt u rodziny, jako że byli równie dumni, jak butni. Znaleźli jednak dosyć czasu, by dać się sportretować przez znakomitego malarza – on w mundurze wojskowym, który miał zdjąć raz na zawsze, ona w żółtej, głęboko wyciętej sukni z kameliami we włosach.

Zbrojni w dwa portrety i piękną kolekcję mebli mahoniowych wiedzieli, jak się utrzymuje pozycję towarzyską – wsiedli na wielki okręt. Borykali się przez dwa miesiące z burzami, mgłami, górami lodowymi, aż wreszcie ujrzeli mury Quebecu. W drodze zmarła niania. Pochowano ją w morzu; jej ciemną, nikłą postać wchłonęły zimne wody zachodnie. I nie było nikogo, kto mógłby zająć się dzieckiem, prócz dwojga młodych, niedoświadczonych rodziców. Adelina była ciężko chora. Kapitan Whiteoak dałby sobie łatwiej radę ze zbuntowanym wojskiem niż z tym małym dzieckiem. Gdy okręt targany wichrem przewalał się z boku na bok, a żona wydawała dźwięki, o jakie nie podejrzewałby jej nigdy w życiu, kapitan starał się owinąć przemarznięte nóżki dziecka w swoją flanelową koszulę; spiął to agrafką, ale – gdy ujrzał kropelki krwi ściekające z maleńkiej ranki na nóżce dziewczynki, nie mógł już dłużej znieść tego wszystkiego. Zaniósł swoje dziecko do kajuty i rzucił je w ramiona jakiejś biednej Szkotki (która miała własnych pięcioro) i kazał się jej zająć maleńką Augustą. Opiekowała się dzieckiem Whiteoaków, zaniedbując własne, za co otrzymała sowite wynagrodzenie. Wreszcie niebo rozjaśniło się i wylądowali w pewien piękny majowy poranek.

Ale mieszkali w Quebecu zaledwie rok. Jak się okazało, dom przy rue St. Luis nie miał ogrodu i znajdował się na ciemnej, wąskiej ulicy. Dom smutny, ponury, wilgotny, pełen duchów przeszłości. Nieustający dźwięk dzwonów kościelnych czynił go jeszcze smutniejszym. Czuli się w nim niedobrze. Tak jak bawili w Londynie dostatecznie długo, by dać się sportretować, tak samo zdążyli w nieprzychylnym domu zostać rodzicami. Chłopak był silny i zdrowy. Nazwali go Mikołaj, po wuju, który zapisał majątek kapitanowi (on sam, obecnie „wuj Mikołaj”, siedział po lewej ręce babki, gdy Wake wszedł do jadalni).

Z dwojgiem drobnych dzieci w chłodnym i wilgotnym domu; z Adeliną, której nadwątlone zdrowie było źródłem nieustających obaw; ze zbyt wielką liczbą Francuzów dokoła siebie, ażeby to mogło odpowiadać angielskiemu dżentelmenowi; z temperaturą, która zimą dochodziła do dwudziestu stopni poniżej zera – Whiteoak był zmuszony poszukać odpowiedniejszego miejsca zamieszkania dla siebie i swojej rodziny.

Kapitan Whiteoak miał przyjaciela, byłego pułkownika armii anglo-indyjskiej, który wyemigrował do pięknego Ontario. „Tutaj – pisał pułkownik Vaughan – zimy są bardzo łagodne. Mamy mało śniegu, podczas długiego, pięknego lata ziemia rodzi wspaniałe zboże i owoce. Zgromadziła się tu niewielka grupa rodzin poważanych i zasługujących na pełny szacunek, przez które Ty, drogi Filipie i Twoja małżonka przyjęci będziecie z otwartymi ramionami”.

Dom i kawał ziemi pod Quebekiem zostały sprzedane. Mahonie, portrety, dzieci i nianię zawieziono do Ontario. Pułkownik zabrał ich wszystkich do siebie. Spędzili tam rok, podczas gdy budowano ich dom.

Filip kupił od rządu tysiąc akrów bogatej ziemi, przez którą ciągnął się głęboki jar; jarem płynęła rzeczka pełna pstrągów. Część lasu była wykarczowana, reszta stanowiła miniaturę dziewiczej puszczy – gąszcz sosen, cykut, jodeł, balsamów, dębów i wiązów był rajem ptaków leśnych, gołębi, kuropatw i przepiórek. Zające, lisy i jeże w olbrzymiej ilości. Skraj jaru pokryty smukłymi, srebrnymi brzozami; brzegi jaru – cedrami, a wśród sitowia mieszkały niebieskie czaple.

Robocizna była tania. Wykrojono z puszczy coś w rodzaju angielskiego parku i zbudowano dom, który miał przyćmić wszystkie inne w sąsiedztwie. Gdy został ukończony, skompletowany, umeblowany i udekorowany, stał się chlubą całej okolicy. Był to wielki, czworokątny dom z czerwonej cegły z dużym, kamiennym portykiem, wielką sutereną, w której mieściła się kuchnia i pokoje dla służby, z olbrzymim salonem, mniejszym gabinetem (a raczej bawialnią), jadalnią i jednym pokojem sypialnym na parterze. Na pierwszym piętrze było sześć obszernych sypialni, a jeszcze wyżej na poddaszu mieściły się dwa pokoje. Boazerie i drzwi wykonano z drewna orzechowego. Z pięciu palenisk wybiegał dym przez malownicze kominy.

W przypływie uczuć romantycznych Filip i Adelina nazwali swoją posiadłość Jalną, na cześć tej Jalny w Indiach, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Wszyscy byli zdania, że jest to piękna nazwa i Jalna stała się miejscem radości. Otoczyła ich niedająca się z niczym porównać atmosfera dobrobytu. Pod strzelistymi kominami, w cieniu bezpretensjonalnego parku, pośród tysiąca akrów, które otulały ich płaszczem zieleni, byli tak szczęśliwi, jak tylko mogą być szczęśliwi ludzie na ziemi. Czuli, że są dostatecznie odcięci od swojej ojczyzny; mimo to dzieci kształcili w Anglii.

Dwaj chłopcy przyszli na świat w Jalnie. Jeden z nich dostał imię Ernest, bowiem Adelina właśnie przed jego urodzeniem przeczytała opowieść o Erneście Baltrarersie i była nią oczarowana. Drugi otrzymał imię ojca – Filip.

Najstarszy syn Mikołaj ożenił się w Anglii, ale po krótkim i burzliwym pożyciu małżeńskim jego żona uciekła z irlandzkim oficerem, a on wrócił do Kanady. Ernest nie ożenił się wcale, poświęcając całe swoje życie studiom nad Szekspirem i trosce o własne zdrowie.

Filip, najmłodszy z rodu, ożenił się dwukrotnie. Jego pierwszą żoną była córka szkockiego lekarza, który osiadł w pobliżu Jalny i pomógł w przyjściu na świat swojemu przyszłemu zięciowi. Dała mu Meg i Renny’ego. Drugą żoną była śliczna, młoda nauczycielka jego dzieci, która odumarła młodo. Do tej drugiej żony stosunek rodziny był oziębły. Miała czterech synów, po urodzeniu Wake’a umarła. Obecnie najstarszy z nich, Eden, miał lat dwadzieścia trzy, Piers – dwadzieścia, Finch – szesnaście, Wake – dziewięć.

Młody Filip był zawsze ulubieńcem kapitana, toteż odziedziczył po nim Jalnę i jej akry – już nie tysiąc niestety, bo trzeba było sprzedać sporo ziemi, żeby pokryć „ekstrawagancje” Mikołaja i „łatwowierność” Ernesta. Dostali swój udział… „Na Boga, więcej niż swój udział” – mawiał kapitan Whiteoak.

Ojciec nie żywił nigdy gorętszych uczuć dla swojej córki Augusty. Może nie mógł przebaczyć jej gorzkich chwil w drodze do Kanady. Ale jeżeli nie kochał jej nigdy, nie miał bynajmniej powodów martwić się o nią. Wyszła za mąż młodo – za bezbarwnego, młodego Anglika Edwina Buckleya, który zrobił im wszystkim wielką niespodziankę, dziedzicząc tytuł baroneta po jakimś stryju i kuzynie, który umarł nagle.

Jeżeli ojcu nie było łatwo zapomnieć przykrości, które sprawiała Augusta w podróży, trudniej jeszcze było matce pogodzić się z sytuacją, która stawiała córkę na wyższym od niej szczeblu towarzyskim. Wiadomo, że Courtowie byli znacznie lepszą rodziną od Buckleyów i że Edwin był jakimś tam czwartym baronetem. Jednak przykro było słyszeć, jak zwracano się do Augusty „lady”. Adelina odetchnęła z ulgą, gdy sir Edwin umarł i jego tytuł dostał się następnemu krewniakowi, zaś Augusta zeszła na drugi plan – chociaż niezupełnie, gdyż tytuł lady nie był do odebrania.

Wszystko to działo się przed laty. Kapitan Whiteoak nie żył już od dawna. Młody Filip i jego obie żony także umarły. Trzydziestoletni Renny był panem na Jalnie.

Zdawało się, że wskazówki zegara wiszącego w Jalnie nie posuwają się naprzód. Wujowie Mikołaj i Ernest myśleli wciąż jeszcze o najstarszym bratanku jako o samowolnym chłopcu; pani Whiteoak myślała w ten sam sposób o swoich synach. Zasiadała do tego samego stołu od siedemdziesięciu lat. Przy tym stole trzymała na kolanach maleńkiego Mikołaja, karmiąc go łyżeczkami do herbaty. Teraz garbił się koło niej siedemdziesięciodwuletni mężczyzna. Przy tym stole Ernest rozpłakał się ze strachu, gdy zobaczył po raz pierwszy swojego ojca przebranego za Świętego Mikołaja. Teraz siedział obok niej siwiuteńki mężczyzna. Centralne światło jej umysłu było przymglone, zaułki pamięci oświetlone lepiej. Widziała ich wyraźniej jako małych chłopców niż takimi, jakimi byli obecnie.

Niezliczoną ilość razy słońce rzucało blaski poprzez żółtawe zasłony na Whiteoaków jedzących z apetytem, rozmawiających głośno i pijących bez końca mocną herbatę.

Rodzina siedziała w ustalonym porządku przy wielkim stole zastawionym piękną porcelaną, rżniętym szkłem i dużymi angielskimi srebrnymi nożami i widelcami. Wake miał własny, mały, srebrny nóż i widelec oraz kółko do serwetki, które otrzymywali kolejno brat po bracie i którym najmłodszy bawił się zawsze. Na jednym końcu stołu siedział Renny, głowa rodziny, wysoki, szczupły, o małej, kształtnej głowie pokrytej puszystymi, ciemnomiedzianymi włosami, z wąską, pociągłą twarzą, niemal ostrą, z czerwonobrązowymi, bystrymi oczami. Na wprost niego Meg, jedyna siostra. Miała czterdzieści lat, ale robiła wrażenie starszej, ponieważ była tęga. Zdawało się, że gdy już raz usiądzie, nic nie będzie w stanie poruszyć jej z miejsca. Miała bladą, okrągłą twarz, mocno niebieskie oczy, kasztanowate włosy z dwoma siwymi pasmami na skroniach. Jej najpiękniejszym rysem były usta, odziedziczone po kapitanie Whiteoaku. W porównaniu z ustami na portrecie, jej miały więcej słodyczy i mniej uporu. Ześrodkowywała się w nich cała kobieca czułość. Gdy opierała policzek na dłoni, zdawała się marzyć o rzeczach, które napełniały ją błogością. Gdy unosiła głowę, spoglądając na jednego z braci, wzrok jej był chłodny, rozkazujący, ale zgięcie warg było pieszczotą. Jadła przy stole bardzo niewiele, zajęta innymi sprawami, a to pilnując młodszych chłopców, krając mięso dla babki, nalewając niezliczone filiżanki chińskiej herbaty. Między posiłkami pozwalała sobie na skromne „śniadanka”, które zanoszono na tacy do jej pokoju – kilka kawałków świeżego chleba, grubo posmarowanego masłem z konfiturą, grzanki z miodem lub nawet francuskie ciastka z wiśniami. Kochała wszystkich braci, ale miłość i zazdrość o Renny’ego podrywały nieraz jej równowagę.

Bracia przyrodni siedzieli rzędem po jednej stronie na wprost okna. Wakefield, dalej Finch (którego miejsce przy stole było o tej porze puste, gdyż jeździł codziennie do szkoły w mieście), obok Piers, on także podobny do kapitana Whiteoaka, z większą dozą samowoli na młodzieńczych ustach i ostatni Eden, smukły, blady, z pociągającą twarzą swojej matki nauczycielki.

Z drugiej strony stołu babka i dwaj wujowie. Ernest z kotką Saszą na ramieniu; Mikołaj ze swoim jamnikiem Nipem na kolanach. Oba wyżły Renny’ego siedziały przy swoim panu, wsparte o poręcz fotela.

Oto rodzina Whiteoaków przy stole.

– Co zostało przyjęte?! – zawołała babka.

– Poematy – wytłumaczył łagodnie wuj Ernest – poematy Edena. Zostały przyjęte.

– O tym mówicie wszyscy przy stole?

– Tak, mamo.

– A kim ona jest?

– Kto?

– Ta panna, która je przyjęła.

– To nie panna, mamo. To wydawca.

Eden przerwał dialog:

– Na miłość boską, nie starajcie się jej tłumaczyć.

– On mi to wytłumaczy! – huknęła babka, waląc widelcem w stół. – Powiedz, Erneście, o czym mówią?

Wuj Ernest przełknął spory kawałek ciasta rabarbarowego, popił łykiem herbaty i rzekł:

– Wiesz, mamo, że wydrukowano kilka utworów poetyckich Edena w piśmie uniwersyteckim, a także w innych tygodnikach. A teraz redaktor, to jest, chciałem powiedzieć, wydawca, przyjął je i wyda w jednej książce. Rozumiesz, mamo?

Kiwnęła głową, potrząsając wstążkami przy wielkim, fioletowym czepku.

– A kiedy wyda? Kiedy przyjdzie? Bo jeżeli przyjdzie na podwieczorek, to chcę włożyć mój biały czepek z wstążkami lila. Czy zdąży wydać to na podwieczorek?

– Mój Boże – westchnął Eden. – Słyszycie, co mówi? Po co staracie się jej tłumaczyć? Wiedziałem, że nic nie zrozumie.

Babka spojrzała na niego. Chociaż mówił półgłosem, usłyszała każde słowo. Pomimo sędziwego wieku znać było na niej ślady wielkiej urody. Bystre oczy nie straciły blasku i spoglądały żywo spod szaroczerwonych powiek. Nos, drwiący z czasu, robił wrażenie, jak gdyby rzeźbił go wielki artysta. Była tak pochylona, że jej oczy spoglądały wprost na posiłek, który tak lubiła.

– Jak śmiesz wygadywać na mnie – zwróciła twarz do Edena – Mikołaju, powiedz mu, żeby przestał wygadywać na mnie.

– Przestań, Edenie – odezwał się Mikołaj swoim pełnym, głębokim głosem. – Jeszcze kawałek ciasta, mamo.

Adelina kiwnęła głową i skrzywiła usta, koncentrując uwagę na cieście, które jadła łyżeczką, wydając krótkie, gardłowe dźwięki zadowolenia.

– Mimo to – rzekł Renny, nawiązując do przerwanej rozmowy – nie jestem zadowolony. Nikt z nas nigdy nie zajmował się podobnymi rzeczami.

– Ale nie miałeś nic przeciwko temu, gdy drukowano moje poezje w piśmie uniwersyteckim. A teraz gdy znalazł się wydawca, który je chce wydać…

Babka wtrąciła znowu:

– Wydać! Czy wyda dzisiaj? Będzie na podwieczorku? Włożę czepek z różowymi…

– Mamo, jeszcze kawałek ciasta – przerwał Mikołaj – mały kawałeczek.

Łatwo było skupić uwagę starej pani Whiteoak na jej talerzu. Wyciągnęła drżącą rękę, wylewając trochę soku na obrus.

Eden przeczekawszy moment, w którym nałożono babce na talerz drugą porcję ciasta, rzekł:

– Nie możesz wyobrazić sobie, Renny, jak trudno jest znaleźć wydawcę dla tomu poematów. I w dodatku w Nowym Jorku! Gdybyś słyszał, co mówią o tym moi przyjaciele. Każdy z nich dałby wiele, żeby móc dokonać tego samego w moim wieku.

– Byłoby bardziej wskazane – odrzekł Renny gniewnie – gdybyś zdał egzaminy. Gdy pomyślę o pieniądzach wyrzuconych na twoje wykształcenie…

– Wyrzuconych! Dokonałbym tego wszystkiego bez wykształcenia.

– Zawsze pisałeś wiersze. Sprawa na tym polega, czy możesz zarabiać w ten sposób na utrzymanie?

– Daj mi trochę czasu! Wielki Boże, moja książka nie jest jeszcze w rękach drukarza. Nie wiadomo, gdzie to może zaprowadzić. Gdybyś ty, i każdy z was, potrafił docenić to, co zrobiłem dotychczas…

– Doceniam, kochanie! – zawołała siostra. – Uważam, że jest to bardzo wiele z twojej strony i że, jak mówisz sam, może cię zaprowadzić wszędzie.

– Może będę musiał przeprowadzić się do Nowego Jorku, jeżeli będę pisał w dalszym ciągu – rzekł Eden. – Powinno się być blisko swoich wydawców.

Piers, siedzący obok niego, wtrącił:

– Robi się późno. Trzeba się zabrać do rozrzucenia nawozu. Taka praca nie jest wzniosła, szkoda, że nie każdy może zajmować się pisaniem wierszy.

Eden rzekł:

– Faktycznie, bije od ciebie zapach twojej pracy.

Wakefield pochylił się w bok.

– Czuję ten zapach! – zawołał. – On pachnie stajnią, to jest bardzo apetyczne.

– Chętnie zamieniłbym się z tobą miejscem – rzekł Eden – bo ja tracę apetyt.

Wake zaczął zsuwać się z krzesła. Rad był od razu zamienić się miejscem z Edenem. Ale siostra go przytrzymała.

– Wake, zostaniesz tutaj. Wiesz dobrze, że Piers dokuczałby ci, gdybyś siedział obok niego. A co do twojego wyjazdu do Nowego Jorku, to wiesz, Edenie, czym by to było dla mnie.

Jej oczy zaszkliły się łzami.

Rodzina wstała od stołu i skierowała się grupami do trojga drzwi. W pierwszej grupie babka unosiła z trudem nogi, wspierając się na obu synach – Mikołaju, niosącym pod pachą jamnika, i Erneście z kotką na ramieniu. Niby jakaś dziwna menażeria paradująca w cyrku, szli wolno po wyblakłym dywanie, ku drzwiom znajdującym się na wprost pokoju babki. Renny, Piers i Wake udali się korytarzem ku tylnemu wyjściu. Meg i Eden zniknęli za podwójnymi drzwiami, prowadzącymi do gabinetu.

Natychmiast służący John Wragge, znany jako „Rags”, zaczął sprzątać ze stołu, układając na olbrzymiej czarnej tacy w czerwone róże sterty talerzy, noże, widelce, łyżki, by zanieść to wszystko do kuchni. On i jego żona gospodarowali w dolnych regionach; ona zajmując się kuchnią, on sprzątając, paląc, czyszcząc, niosąc w górę i na dół niezliczone ilości tac. Ale ona uważała, iż cały ciężar pracy spoczywa na jej barkach. Sprzeczali się bezustannie na ten temat, czyniąc sobie gorzkie wyrzuty przez cały dzień. Od słów przechodzili do rękoczynów i nieraz pantofel lub główka kapusty śmigały jak pociski. Jalna była tak solidnie zbudowana, iż nieporozumienia małżeńskie nie odbijały się echem o górne pokoje i tych dwoje wiodło burzliwy żywot w kompletnym odosobnieniu, kończąc gwałtowne sprzeczki dopiero późną nocą scenami pojednania.

Rags był typem łazika z londyńskich peryferii: niewysoki, mocny, krępy, z zadartym nosem i sprytnym spojrzeniem. Stał przy kuchennych schodach, gdy Renny, Piers i Wake mijali korytarz. Wake zaczekał chwilkę, póki bracia nie przeszli, a następnie zaczął wdrapywać się na Ragsa, niby na drzewo, i omal nie przewracając go, gdy pochylony nad tacą, zaczynał schodzić ze schodów.

– Ach! – wrzasnął Rags – znowu zaczyna! Zawsze te same kawały! Wszystko leci mi z rąk! Na miłość boską, panie Whiteoak, proszę go zdjąć z moich pleców.

Piers, który stał najbliżej, uniósł Wakefielda, śmiejąc się głośno. Lecz Renny zawrócił z groźną miną.

– Powinien dostać w skórę – rzekł surowo. – Rags ma słuszność, zawsze mu dokucza.

– Postawię go na głowie – stwierdził Piers.

– Nie rób tego, to może mu zaszkodzić na serce.

Ale Piers postawił go już na głowie i paczuszka gumy wypadła z kieszeni Wakefielda.

– Postaw go na nogi! – rozkazał Renny. – Co to jest?

Podniósł różową paczuszkę.

– To, to, to jest guma do żucia – rzekł słabo Wake – dała mi ją pani Brawn. Nie chciałem jej obrazić, mówiąc, że nie wolno mi żuć; zwłaszcza że jestem jej winien trochę pieniędzy. Ale widzisz, Renny – uniósł na brata swoje wielkie, pełne wyrazu, oczy – tak, zauważ Renny, że nie otwierałem paczki.

– Daruję ci tym razem. – Wziął gumę i rzucił w dół za Ragsem. – Rags, proszę to wyrzucić. Wake, ile jesteś winien pani Brawn?

– Osiemnaście centów. Chyba nie uważasz, iż powinienem zwrócić jej za gumę. W takim razie byłoby o pięć centów więcej.

Renny wyjął garść srebrnych monet.

– Masz na zapłacenie pani Brawn, ale pamiętaj: nie zaciągaj więcej długów.

Tymczasem babka była już w drzwiach do swojego pokoju, lecz usłyszawszy dźwięki, które zdawały się być początkiem awantury (a nic prócz jedzenia nie sprawiało jej większej przyjemności od awantur), kazała synom zaprowadzić się na korytarz. Tych troje posuwało się naprzód, tworząc potężną linię frontu i budząc w sercu małego chłopca grozę i lęk, jak przed Sądem Ostatecznym. Słońce, rzucając promienie poprzez okienko z kolorowego szkła, znajdujące się za nimi, kładło się barwnymi plamami na ich sylwetki. Babka miała zawsze zamiłowanie do wszystkiego co jaskrawe. To ona kazała wmurować okienko z kolorowymi szybami do mrocznego korytarza. Teraz, odziana w czerwony, aksamitny szlafrok, dzierżąc w ręce hebanową laskę ze złotą gałką, zbliżyła się do wnuków, podobna do papugi.

– Co się dzieje? – zapytała. – Co zrobiło dziecko, powiedz, Piers?

– Wdrapał się Ragsowi na plecy i omalże go nie zrzucił z wszystkich schodów razem z tacą. Renny przyrzekł mu lanie, jeżeli się to jeszcze raz powtórzy, ale teraz mu darował.

Jej twarz stała się purpurowa z podniecenia. Bardziej niż kiedykolwiek przypominała papugę.

– Darował mu, rzeczywiście! – wrzasnęła. – Za wiele darowuje się w tym domu! Ja to mówię! Słyszysz, Renny? Masz go zbić! Chcę to widzieć. Weź laskę i zbij go.

Z przeraźliwym krzykiem Wake rzucił się na Renny’ego i zaczął go ściskać.

– Nie bij mnie, Renny – jęknął błagalnym głosem.

– Ja sama dam mu w skórę – złościła się babka. – Nieraz dawałam lanie chłopcom. Biłam Mikołaja. Biłam Ernesta. Wyszło im to na dobre. Teraz zbiję tego zepsutego smarkacza. Daj no mi go!