Sanctus - Simon Toyne - E-Book + Hörbuch

Sanctus E-Book und Hörbuch

Simon Toyne

0,0

Der Titel, der als Synchrobook® erhältlich ist, ermöglicht es Ihnen, jederzeit zwischen den Formaten E-Book und Hörbuch zu wechseln.
Beschreibung

Śmierć jednego człowieka może zagrozić odwiecznemu spiskowi. Dzięki odwadze jednej kobiety skrywany od lat sekret wyjdzie na jaw. Czy ludzkość znajdzie w sobie siłę, by stawić czoła prawdzie? Co kryje w sobie tajemnica Sanctusa?   Pośrodku tureckiego miasta Ruina wznosi się najstarsze ludzkie siedlisko – monumentalna Cytadela. Pewnego dnia z jej szczytu rzuca się mężczyzna. Nie jest to zwykłe samobójstwo, lecz symboliczny akt. Dzięki mediom ogląda go na żywo cały świat. Tylko nieliczni rozumieją znaczenie tego aktu.   Dla Kathryn Mann i garstki wtajemniczonych to znak, na który od dawna czekali. Fanatyczni mnisi zamieszkujący Cytadelę podejrzewają, że może to oznaczać koniec wszystkiego, co tworzyli przez tysiąclecia – dlatego gotowi są zabijać, torturować i łamać wszelkie zasady, by do tego nie dopuścić. Dla Liv Adamsen, dziennikarki z New Jersey, to wydarzenie jest początkiem następnego etapu podróży na drodze do poznania własnej tożsamości. Na końcu tej drogi dokona odkrycia, które zmieni wszystko...

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 470

Das Hörbuch können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS

Zeit:11 Std. 24 min

Sprecher:Filip Kosior

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Sanctus

Sanctus

© Simon Toyne 2011

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

Tytuł oryginału: Sanctus

ISBN: 978-9979-64-466-8

–––

Dla K.

Za przygodę

I

Człowiek jest bogiem w ruinie

Ralph waldo emerson

1

Gdy uderzył o kamienną posadzkę, oślepiający błysk wypełnił jego głowę.

Potem zapadła ciemność.

Jak przez mgłę słyszał trzask zamykanych drzwi, zgrzyt ciężkiej sztaby przesuwanej przez żelazną obręcz.

Leżał nieruchomo tam, gdzie go porzucono, słuchając bicia serca i żałosnego wycia wiatru.

Uderzenie w głowę przyprawiło go o zawroty i nudności, nie obawiał się jednak, że zemdleje; nie pozwalał mu na to dotkliwy chłód, nieustający, stary ziąb, niezmienny i bezwzględny jak skała, w której wykuto celę. Napierał na niego, owijał niczym całun, zamieniał w lód łzy na policzkach i brodzie, mroził krew wypływającą ze świeżych ran, jakimi sam poznaczył górną część ciała podczas ceremonii. W jego umyśle kłębiły się przerażające sceny, obrazy wydarzeń, w których przed chwilą uczestniczył, i straszliwego sekretu, który właśnie poznał.

Była to kulminacja poszukiwań, im poświęcił całe życie. Miał nadzieję, że na końcu drogi czeka go starożytna i święta wiedza, olśnienie przybliżające go do Boga. Gdy wreszcie zdobył tę wiedzę, nie dostrzegł jednak choćby cienia boskości w tym, co zobaczył, a jedynie niewyobrażalny smutek.

Gdzie był w tym Bóg?

Łzy znów napłynęły mu do oczu, ziąb wniknął głębiej w ciało, sięgnął do kości. Zza ciężkich dębowych drzwi doszedł go jakiś dźwięk, odległy hałas zdołał się jakoś przedostać przez labirynt tuneli wyciosanych w litej skale świętej góry.

Wkrótce po mnie przyjdą.

Ceremonia wkrótce się skończy. Wtedy zajmą się mną...

Znał historię zakonu, do którego wstąpił, i jego surowe zasady, a teraz znał również jego sekret. Wiedział, że go zabiją. Zapewne zrobią to powoli, na oczach byłych braci, by przypomnieć im, jak poważnie należy traktować zbiorowe, bezwarunkowe śluby i co ich czeka, jeśli ośmielą się je złamać.

Nie!

Nie tutaj. Nie w ten sposób.

Przyłożył czoło do zimnej kamiennej podłogi, potem odepchnął się od niej i podniósł na kolana. Powoli, krzywiąc się z bólu, wciągnął na ramiona habit z zielonej, szorstkiej wełny; ocierała świeże rany na rękach i piersiach. Włożył kaptur na głowę i znów opadł na podłogę. Podciągnął kolana pod brodę i leżał przez chwilę zwinięty w kłębek, czekając, aż ciepło oddechu, które już poczuł na brodzie, ogarnie resztę ciała.

Gdzieś z głębi góry wciąż dobiegały jakieś dźwięki.

Otworzył oczy i wsłuchiwał się w nie. Przez wąskie okno sączył się nikły szary blask, ledwie wydobywał z mroku wnętrze jaskini, surowej pozbawionej ozdób komnaty wykutej w skale. W rogu leżała sterta śmieci, co świadczyło, że to była jedna z setek nieużywanych już cel Cytadeli.

Spojrzał na okno, a właściwie na szczelinę strzelniczą, wyciosaną w skale przed wiekami dla łuczników; ostrzeliwali z góry wrogie armie maszerujące po równinie w dole.

Do świtu zostało jeszcze trochę czasu. Noc była bezksiężycowa, na niebie świeciły miriady gwiazd. Mimo to, gdy wstał i wyjrzał przez okno, musiał zmrużyć oczy, oślepiony ostrym światłem morza latarni, reklam i neonów, które ciągnęło się aż do odległych gór wokół równiny; niegasnący blask miasta, Ruiny.

Spojrzał w dół, na rozległą aglomerację, na świat, od którego odwrócił się przed ośmiu laty i zaczął poszukiwać prawdy. Poszukiwania doprowadziły go tutaj, do więziennej celi, i rozdarły jego duszę na strzępy.

Znów przytłumiony dźwięk. Tym razem bliżej.

Musiał działać szybko.

Wysunął sznurkowy pas ze skórzanych szlufek habitu. Kilkoma wprawnymi ruchami zrobił pętle na obu końcach, po czym podszedł do okna i wychylił się na zewnątrz. Przesunął ręką po powierzchni skały, szukając jakiegoś występu, który utrzymałby ciężar jego ciała. Przy górnej krawędzi otworu znalazł wypukłość — wydała się odpowiednia. Założył na nią pętlę, odchylił się do tyłu i zacisnął sznur, sprawdzając jego wytrzymałość.

Pętla tkwiła mocno na swoim miejscu.

Mężczyzna odgarnął za uszy długie brudne blond włosy i spojrzał raz jeszcze na pulsujący kobierzec światła w dole. Potem, z ciężkim sercem wypełnionym starożytną tajemnicą, którą przyszło mu teraz dźwigać, wypuścił z płuc tyle powietrza, ile tylko mógł, przecisnął się przez wąski otwór i zanurzył w ciemności nocy.

2

Dziesięć pięter niżej, w wielkiej pięknej komnacie, która w niczym nie przypominała zapuszczonej kamiennej celi, inny mężczyzna delikatnie zmywał krew ze świeżych jeszcze ran. Klęczał przed olbrzymim kominkiem, jakby się modlił. Długie włosy i broda przetykane były gęsto siwizną, łysiał też lekko na czubku głowy, co nadawało mu dostojny i mniszy wygląd, pasujący do zielonego habitu zsuniętego do pasa.

Choć niemłody, ciało wciąż miał jędrne i muskularne. Napięte mięśnie przesuwały się pod skórą, gdy zanurzał muślinową szmatkę w miedzianej miseczce, wyciskał nadmiar wody i obmywał krwawiącą ranę. Przez chwilę przyciskał zimny kompres do rany, a potem powtarzał cały rytuał.

Kiedy nacięcia na szyi, ramionach i tułowiu zaczęły się goić, wytarł się do sucha świeżymi, miękkimi ręcznikami, wstał i włożył habit. Gdy szorstki materiał przesuwał się po jego ciele, czuł znajome, kojące mrowienie świeżych ran. Zamknął jasnoszare oczy, przypominające barwą wysuszony kamień, i wziął głęboki oddech. Po ceremonii zawsze odczuwał wszechogarniający spokój, zadowolenie, że podtrzymuje najważniejszą tradycję starożytnego zakonu. Chciał sycić się tym uczuciem jak najdłużej, póki obowiązki związane ze stanowiskiem nie każą mu wrócić do przyziemnej rzeczywistości.

Nieśmiałe pukanie do drzwi wyrwało go z tej miłej zadumy.

Wyglądało, że dziś nie będzie mu dane zaznać spokoju.

— Wejść. — Sięgnął po sznurkowy pas przewieszony przez oparcie krzesła.

Drzwi otworzyły się bezgłośnie, blask ognia oświetlił na moment ich pozłacaną powierzchnię. Przygarbiony mnich wsunął się do komnaty i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Również nosił długie włosy, brodę i zielony habit starożytnego zakonu.

— Wielebny opacie... — przemówił cicho, niemal szeptem. — Wybacz, że nachodzę cię o tak późnej porze, ale pomyślałem, że powinieneś natychmiast się o tym dowiedzieć.

Zamilkł i wbił wzrok w podłogę, jakby nie wiedział, czy powinien mówić dalej.

— Więc powiedz natychmiast — prychnął opat; obwiązując się sznurem, wsuwał za niego krucyfiks, drewniany krzyż w kształcie litery T.

— Straciliśmy brata Samuela...

Opat znieruchomiał.

— Jak to „straciliśmy”? Umarł?

— Nie, wielebny opacie. Chodzi o to... Nie ma go w celi.

Dłoń opata zacisnęła się na krucyfiksie z taką siłą, że słoje drewna zostawiły odcisk na jego skórze. Potem jednak, gdy logiczne myślenie wzięło górę nad lękiem, trochę się uspokoił.

— Na pewno wyskoczył — stwierdził. — Przeszukajcie tereny na dole i schowajcie ciało, zanim ktoś je znajdzie.

Odwrócił się i poprawił habit, przekonany, że nieproszony gość pośpiesznie opuści komnatę.

— Wybacz, wielebny opacie. — Mnich wciąż wpatrywał się uparcie w ziemię. — Już to zrobiliśmy. Poinformowaliśmy brata Atanazjusza. Skontaktował się z dołem i kazał natychmiast rozpocząć poszukiwania. Jak dotąd nie znaleziono ciała.

Spokój ducha, którym przed chwilą sycił się opat, zniknął.

Tej samej nocy, parę godzin wcześniej, brat Samuel został wprowadzony do Sancti, wewnętrznego kręgu ich zakonu, bractwa tajemnego; tylko mieszkańcy odizolowanych od świata cel we wnętrzu góry wiedzieli o jego istnieniu. Inicjacji dokonano w tradycyjny sposób, a na koniec ukazano odpowiednio przygotowanemu mnichowi starożytny Sakrament, świętą tajemnicę, strzeżoną i utrzymywaną przez zakon od niepamiętnych czasów. Podczas ceremonii okazało się, że brat Samuel nie jest godzien tej wiedzy. Zdarzało się tak, że mnich wprowadzony w krąg Sancti nie dorastał do takiej odpowiedzialności. Musieli strzec sekretu potężnego i niebezpiecznego; mimo że starannie przygotowywano nowych kandydatów, czasami po prostu nie byli w stanie przyjąć tej wiedzy. Niestety, ktoś, kto ją posiadł, lecz nie mógł ponieść jej ciężaru, stawał się niemal tak samo niebezpieczny, jak sam sekret. W takich wypadkach dla bezpieczeństwa, a może i z litości należy jak najszybciej skrócić cierpienia nieszczęśnika.

Brat Samuel był takim właśnie pechowcem.

A teraz zniknął.

Dopóki pozostawał na wolności, stwarzał dla sakramentu zagrożenie.

— Znajdźcie go — rozkazał opat. — Przeszukajcie jeszcze raz teren wokół Cytadeli, odkopcie fundamenty, jeśli trzeba, ale znajdźcie go.

— Tak, wielebny opacie.

— Jeżeli w pobliżu nie przelatywały jakieś anioły, które ulitowały się nad jego grzeszną duszą, musiał spaść, i to niedaleko. A jeśli nie spadł, z pewnością jest gdzieś w Cytadeli. Zabezpieczcie wszystkie wyjścia i przeszukajcie cele, wszystkie stare lochy, piwnice i zakamarki, szukajcie, dopóki nie znajdziecie brata Samuela albo jego ciała. Zrozumiałeś?

Opat kopnięciem wtrącił miedzianą miskę do paleniska. Z ognia wystrzelił obłok pary, wypełniając komnatę nieprzyjemnym, metalicznym zapachem. Mnich wciąż wpatrywał się w podłogę i modlił się w duchu, by opat jak najszybciej go odprawił, ten jednak był myślami gdzie indziej.

Po chwili ogień przygasł i uspokoił się, podobnie jak opat.

— Na pewno wyskoczył — oświadczył stanowczo. — Więc jego ciało musi leżeć na dole. Może zawisło na drzewie. Albo wiatr zaniósł je z dala od góry i leży teraz gdzieś, gdzie nigdy dotąd nie szukaliśmy. Musimy je znaleźć, zanim wstanie dzień i pojawi się tutaj pierwszy autokar z ciekawskimi turystami.

— Jak sobie życzysz, wielebny opacie.

Mnich skłonił się i ruszył do wyjścia, przystanął jednak zaskoczony, gdy ktoś zapukał do drzwi. Inny mnich wszedł śmiało do komnaty, nie czekając na zaproszenie opata. Był to niepozorny mężczyzna o ostrych rysach twarzy i zapadniętych oczach; coś się kryło w jego udręczonym, inteligentnym spojrzeniu, jakby rozumiał więcej, niż by chciał. Otaczała go aura władzy, choć nosił brązowy habit Administrata, najniższej spośród gildii zamkniętych w Cytadeli. Był to szambelan opata, Atanazjusz, człowiek, którego natychmiast rozpoznawano w całej górze, bo w odróżnieniu od brodatych i długowłosych mnichów był całkiem łysy, a to za sprawą alopecji, na którą cierpiał, odkąd skończył siedem lat. Atanazjusz zerknął na wychodzącego właśnie opata i zobaczywszy kolor jego habitu, szybko odwrócił wzrok. Zgodnie z surową regułą Cytadeli mnisi w zielonych szatach — Sancti — żyli w izolacji od pozostałych. Jako szambelan opata od czasu do czasu spotykał ich na swojej drodze, lecz jakiekolwiek formy bezpośredniej komunikacji były surowo zabronione.

— Wybacz najście, wielebny opacie. — Atanazjusz gładził się po łysinie, co robił zwykle w chwilach zdenerwowania. — Chciałem cię poinformować, że znaleziono brata Samuela.

Opat uśmiechnął się i rozłożył szeroko ręce, jakby chciał czule uściskać dobre wieści.

— No i proszę. — Westchnął z ulgą. — Wszystko dobrze się skończyło. Nasz sekret zostanie dochowany, a zakon będzie bezpieczny. Gdzie znaleźli ciało?

Mnich wciąż przesuwał dłonią po głowie.

— Nie znaleziono ciała. Brat Samuel nie wyskoczył, lecz wyszedł z celi i wspina się teraz po skale.

Opat opuścił ręce i sposępniał.

Oczami wyobraźni ujrzał pionową granitową skałę wyrastającą z dna doliny. To właśnie ta skała stanowiła jedną ze ścian świętej fortecy.

— Nieważne. — Machnął ręką. — Po wschodniej ścianie nie da się zejść, a do świtu zostało jeszcze kilka godzin. Do tej pory na pewno się zmęczy i spadnie. A gdyby nawet jakimś cudem udało mu się zejść, nasi bracia na zewnątrz go zatrzymają Będzie wyczerpany taką długą wspinaczką i na pewno nie stawi oporu.

— Oczywiście, wielebny opacie. — Atanazjusz pokiwał głową. — Tyle że... — Przerwał na moment. Znów przejechał dłonią po łysinie.

— Tyle że co? — warknął opat.

— Tyle że brat Samuel wcale nie schodzi z góry. — Atanazjusz wreszcie opuścił rękę. — On wspina się na szczyt.

3

Czarny wiatr dął w ciemności nocy, sunął nad szczytami i lodowcem ku wschodniej części miasta, niósł ze sobą prehistoryczny chłód oraz drobiny piasku i moreny uwolnione przez odwilż.

Nabierał prędkości, opadając ku miastu położonemu w dolinie, która przypominała olbrzymią misę wciśniętą między poszarpane górskie szczyty. Przemykał przez stare winnice, gaje oliwne i sady pistacjowe rozciągające się na niższych partiach zboczy, by wpaść do rozświetlonego sztucznym blaskiem miasta, gdzie niegdyś podnosił czerwono-złote sztandary Aleksandra Wielkiego, Vexillum czwartego legionu rzymskiego i chorągwie wszystkich sfrustrowanych armii, które oblegały wysoką, czarną górę, podczas gdy ich dowódcy wpatrywali się w nią żądnym wzrokiem, marząc o zdobyciu sekretu ukrytego w jej wnętrzu.

Wiatr pędził, przemknął ze świstem przez szeroki wschodni bulwar, minął meczet wzniesiony przez Sulejmana Wspaniałego i kamienny balkon hotelu Napoleon, gdzie niegdyś stał niezwykły dowódca. Jego armia plądrowała miasto, a on wpatrywał się w niezdobytą fortecę, która tkwiła jak cierń w boku jego niekompletnego imperium, później zaś, gdy znalazł się już na wygnaniu, prześladowała go w snach.

Wiatr nie zwalniał ani na moment, smagał wysokie mury Starego Miasta, przeciskał się wąskimi uliczkami, zostawiał z tyłu stare domy wypełnione współczesnymi pamiątkami, wprawiał w drżenie szyldy i znaki zwisające tam, gdzie niegdyś kołysały się tylko ciała zabitych wrogów.

Przeleciał nad murami obronnymi, przemknął z szumem przez trawę na dnie opróżnionej fosy i uderzył w górę, do której wnętrza nawet on nie mógł przeniknąć, aż odnalazł mnicha w zielonym habicie zakonu, nieistniejącego od trzynastego wieku. Wspinał się mozolnie po zamarzniętej skalnej ścianie.

4

Samuel już od bardzo, bardzo dawna nie wspinał się na górę tak wymagającą jak Cytadela. Przez tysiące lat wiatr oraz drobiny gradu i śniegu cierpliwie gładziły jej powierzchnię, upodabniając do tafli szkła, na której było trudno znaleźć jakiekolwiek oparcie dla dłoni i stóp.

Do tego dochodziło jeszcze zimno.

Lodowaty wiatr, który przez tysiąclecia owiewał górę, przenikał teraz do wnętrza jego serca. Skóra przymarzała do zmrożonej skały, pozwalając mu na moment utrzymać równowagę, ale jego dłonie i kolana zamieniły się wkrótce w otwarte krwawe rany. Wiatr uderzał w niego raz po raz, szarpał za habit niewidzialnymi szponami, próbował oderwać od ściany i rzucić w ciemność.

Sznurkowy pas owinięty wokół prawego nadgarstka zdarł mu skórę, gdy podrzucał go, żeby zaczepić o maleńkie występy skalne znajdujące się poza zasięgiem rąk. Zawsze najpierw ciągnął mocno za sznur, by sprawdzić, czy pętla zacisnęła się dość mocno i czy wytrzyma ciężar jego ciała przy kolejnym kroku w górę.

Cela, z której uciekł, znajdowała się blisko komnaty, gdzie przechowywano Sakrament, w najwyższej części Cytadeli. Im wyżej się przesuwał, tym mniejsze było ryzyko, że znajdzie się w pobliżu cel, gdzie mogli czekać nań oprawcy.

Skała, najpierw twarda i gładka jak szkło, nagle stała się poszarpana i krucha. Minął geologiczną granicę i dotarł do rozpulchnionej warstwy, osłabionej i rozszczepionej przez ten sam chłód, który utwardził granit poniżej. Powierzchnię skalnej ściany przecinały głębokie szczeliny. Co prawda ułatwiały wspinaczkę, ale mogły też być bardzo zdradliwe. Skalne występy dające oparcie pękały nagle, kamienne odłamki niknęły w mrocznej otchłani. Ogarnięty strachem i zdesperowany, wsuwał dłonie i stopy głęboko w szczeliny, dzięki czemu mógł się utrzymać, ale był boleśnie poraniony.

W miarę jak wspinał się coraz wyżej, a wiatr przybierał na sile, powierzchnia skały przechylała się w jego stronę, tworząc szeroką przewieszkę. Grawitacja, która do tej pory wspierała jego wysiłki, teraz próbowała oderwać go od ściany. Dwukrotnie, gdy kawałek skały oderwał się od podłoża i został w dłoni, przed upadkiem w trzystumetrową przepaść chronił go jedynie sznur obwiązujący nadgarstek oraz wiara, że wędrówka jego życia nie dobiegła jeszcze końca.

Miał wrażenie, że wspina się przez całą wieczność, sięgnął po raz kolejny w górę, a ręka natrafiła na pustą przestrzeń. Gdy ją opuścił, dłoń opadła na płaski, smagany wiatrem wierzchołek góry.

Pochwycił mocno krawędź skały i podciągnął się. Odepchnął się zgrabiałymi, poranionymi stopami od szorstkiego występu skalnego i opadł na zimny jak lód kamień. Rozłożył szeroko ręce, sprawdzając, jak duża jest płaska powierzchnia wierzchołka, a potem przeczołgał się na środek. Trzymał się jak najbliżej podłoża, by zneutralizować potężne, przeszywające na wskroś uderzenia wiatru. To miejsce zdawało się niedużo większe od celi, z której niedawno uciekł, tam jednak był jedynie bezradnym więźniem, tutaj czuł to samo, co zawsze po zdobyciu niedostępnego szczytu — radość, uniesienie i niewysłowioną wolność.

5

Na błękitne bezchmurne niebo wspinało się powoli wiosenne słońce, które rzucało w głąb doliny długie cienie. O tej porze roku wznosiło się nad czerwonymi szczytami gór Taurus i świeciło prosto na szeroki bulwar prowadzący do centrum miasta. Tam bulwar łączył się z drogą oplatającą Cytadelę, od której odchodziły trzy inne starożytne trakty, ułożone dokładnie według stron świata.

Wraz z nastaniem świtu z meczetu położonego we wschodniej części miasta popłynął jękliwy głos muezina — zwoływał ludzi odmiennej wiary na wspólną modlitwę; ten sam rytuał odbywał się codziennie od siódmego wieku, kiedy to arabskie armie zdobyły miasto. W tym czasie przy bramie wjazdowej do miasta zebrała się pierwsza grupa zaspanych turystów, którzy przełykali jeszcze w pośpiechu ostatnie kęsy śniadania.

Gdy stali obok spuszczanej kraty w bramie, w oczekiwaniu na zwiedzanie, głos muezina ucichł, zostawiając po sobie, niesamowity dźwięk, który niósł się wąskimi ulicami miasta. Przenikał każdego, sięgał do najgłębiej skrywanych lęków, sprawiał, że ludzie otwierali szerzej oczy i otulali się mocniej płaszczami, drżąc w ostrym chłodzie poranka. Przypominał brzęczenie roju owadów w głębi ziemi lub jękliwy pomruk wielkiego okrętu, który zanurza się w wodzie i opada powoli na dno. Kilku turystów wymieniło niepewne, nerwowe spojrzenia i wzdrygnęło się, gdy tajemniczy dźwięk przemienił się w wibrujący zaśpiew setki głębokich męskich głosów i padały święte słowa w języku, o którym niewielu słyszało i którego nikt nie rozumiał.

Niemal wszyscy turyści aż podskoczyli, gdy olbrzymia ciężka krata zgrzytnęła przeraźliwie i zaczęła się podnosić. Wyciągano ją za pomocą elektrycznych silników i lin ze wzmocnionej stali, ukrytych przemyślnie we wnętrzu murów, dzięki czemu udało się zachować jej pierwotny wygląd. Warkot silników zagłuszył śpiewy mnichów, które ucichły, nim żelazna krata wsunęła się na miejsce pod sklepieniem bramy. Turyści ruszyli w przejmującej ciszy na strome schody prowadzące do wnętrza najstarszej fortecy na ziemi.

Spragnieni wrażeń przybysze wędrowali przez labirynt brukowanych ulic, pięli się mozolnie w górę, mijali łaźnie i centra odnowy biologicznej — cudowne, uzdrawiające wody Ruiny stosowano już wcześniej, zanim pomysł przejęli Rzymianie. Mijali zbrojownie i kuźnie — zamienione w restauracje i sklepy z pamiątkami, gdzie sprzedawano zdobione puchary, fiolki z miejscową wodą i krucyfiksy — aż dotarli do głównego placu. Stał tam olbrzymi kościół, jedyna budowla sakralna na terenie całego kompleksu, do której wolno było wejść.

Niektórzy przystawali w tym miejscu, spoglądali na fasadę budynku i stwierdzali, że Cytadela nie wygląda wcale tak, jak na zdjęciach w przewodnikach. Pilot wycieczki kierował ich wówczas do potężnej kamiennej bramy po drugiej stronie placu, skąd patrzyli z zapartym tchem na szarą, monumentalną wieżę z kamienia, na majestatyczny ogrom poprzecinany szańcami i blankami. Widać było okna z witrażami — pozwalały się domyślać, że góra to w istocie obiekt sakralny — osadzonymi niczym klejnoty w skalnej ścianie.

6

To samo słońce, które świeciło na armię turystów, ogrzewało również Samuela. Leżał nieruchomo na skalnym łożu, ponad trzysta metrów wyżej.

Powoli odzyskiwał czucie w rękach i nogach; ciepło wracało do jego ciała, ale nasilał się ból. Oparł dłonie o kamień, odepchnął się i podniósł do pozycji siedzącej. Nie otwierał oczu i chłonął kojący, pierwotny chłód skały. Po chwili uniósł powieki i spojrzał na miasto; Ruina rozciągała się u jego stóp.

Zaczął się modlić, jak zawsze, gdy udało mu się bezpiecznie dotrzeć na szczyt.

Panie Boże, Ojcze nasz...

Jednak już po chwili w jego umyśle pojawił się obraz. Umilkł. Po koszmarze, którego był świadkiem poprzedniej nocy, nikczemności, jakiej się dopuszczono w Jego imieniu, sam już nie wiedział, do kogo się właściwie modli. Czuł pod palcami chłodną skałę, tę samą skałę, w której wykuto komnatę skrywającą Sakrament. Raz jeszcze powrócił myślami do tego miejsca, do zawartej w nim tajemnicy. Poczuł zachwyt, a zarazem grozę i wstyd.

Łzy napłynęły mu do oczu, szukał w myślach czegoś, co mogłoby zastąpić straszny obraz. Ciepłe powietrze niosło ze sobą zapach ogrzanej słońcem trawy, poruszyło w pamięci pewne odległe wspomnienie: twarz dziewczyny, niewyraźna, ale stopniowo nabierała wyrazistości. Twarz obca i znajoma jednocześnie, twarz pełna miłości, która wychynęła nagle z otchłani przeszłości.

Odruchowo dotknął starej blizny na boku, już dawno zaleczonej. Kiedy przyłożył dłoń do ciała, poczuł coś jeszcze, jakiś przedmiot ukryty w kieszeni. Wyjął małe jabłko, pozostałość po posiłku, którego nie był w stanie dokończyć minionego wieczoru w refektarzu. Był zbyt zdenerwowany, wiedział, że za parę godzin wstąpi do najstarszego i najświętszego bractwa na Ziemi. Teraz znalazł się tutaj, na szczycie świata, w swoim własnym osobistym piekle.

Pożarł łapczywie jabłko. Czuł, jak słodycz rozlewa się po obolałym ciele, rozgrzewa od środka i napełnia energią wyczerpane mięśnie. Zjadł również ogryzek i wypluł pestki na poranioną dłoń. Zobaczył, że w skórze tkwi ostry odłamek skalny. Podniósł go do ust, pochwycił zębami i wyciągnął, krzywiąc się z bólu.

Wypluł na rękę okrwawiony kamień, maleńką replikę góry, na której się znalazł. Wytarł go kciukiem i spojrzał na szarą skałę pod stopami. Miała ten sam kolor i fakturę jak heretycka księga pokazana mu w czeluściach biblioteki, gdy przygotowywał się do uroczystości. Stronice zostały wykonane z podobnego kamienia, widniały na nich symbole wyryte ręką, która dawno już się obróciła w proch. Odczytane słowa zdawały się przestrzegać, że jeśli prawda o Sakramencie wyjdzie poza ściany Cytadeli, nastąpi koniec świata.

Spojrzał na miasto oblane słonecznym blaskiem; odbijał się również w jego zielonych oczach i kładł na mocno zarysowanych kościach policzkowych. Myślał o ludziach żyjących na dole, starali się czynić dobro słowem i czynem, zbliżyć się do Boga. Po tragediach, które tak boleśnie go doświadczyły, przybył tutaj, do źródła wiary, by podobnie jak oni odnaleźć Boga. Teraz klęczał na najwyższym punkcie świętej góry...

...i nigdy nie czuł się dalej od Niego.

Przez zaćmiony umysł przepływały różne obrazy, ukazujące zarówno to, co utracił, jak i to, czego się dowiedział. Gdy znów odtworzył w myślach prorocze słowa heretyckiej księgi, dostrzegł w nich coś nowego. To, co odczytał najpierw jako ostrzeżenie, teraz wydało się objawieniem.

Wyniósł już wiedzę o Sakramencie aż do tego miejsca, poza Cytadelę. Kto powiedział, że nie może ponieść jej dalej? Może mógłby wypełnić światłem tę mroczną górę i położyć kres temu, co w niej widział. A jeśli nawet się mylił, jeśli kryzys wiary był w istocie słabością kogoś, kto nie mógł ogarnąć rozumem jakiegoś boskiego planu, to właśnie sam Bóg z pewnością nie dopuści, by te plany pokrzyżował. Tajemnica wciąż pozostanie tajemnicą, a kto będzie opłakiwać jednego zdezorientowanego mnicha?

Spojrzał na niebo. Słońce wznosiło się coraz wyżej — źródło światła i życia. Ogrzewało go, gdy przyglądał się kamieniowi, który trzymał w dłoni. Zmysły miał teraz wyostrzone, jak poszarpana krawędź skalnego odłamka.

Wiedział już, co musi zrobić.

7

Ponad osiem tysięcy kilometrów na zachód od Ruiny, w Central Parku, stała szczupła jasnowłosa kobieta o delikatnych nordyckich rysach. Jedną dłoń opierała o poręcz mostu Bow Bridge, w drugiej trzymała list zaadresowany do Liv Adamsen. Koperta była pognieciona, jakby ktoś wielokrotnie ją oglądał, ale zamknięta. Liv wpatrywała się w szarą, rozmazaną panoramę Nowego Jorku odbitą w wodzie i przypominała sobie chwilę, kiedy stała tu po raz ostatni, z nim, gdy pewnego słonecznego dnia wybrali się na wycieczkę. Teraz słońce nie świeciło.

Wiatr zmarszczył połyskliwą taflę jeziora, poruszył łodziami przycumowanymi do drewnianego nabrzeża. Kobieta odgarnęła niesforny kosmyk włosów za ucho i zerknęła na kopertę. Spojrzenie lśniących, zielonych oczu wydawało się spokojne, nawet nieobecne, ale tak naprawdę z trudem powstrzymywała się od płaczu. List pojawił się w skrzynce tydzień wcześniej, przyczaił się między wnioskami o karty kredytowe i ulotkami okolicznych pizzerii. Pomyślała, że to jakiś rachunek, potem dostrzegła adres zwrotny wydrukowany w rogu koperty. Często dostawała tego rodzaju listy w redakcji Inquirera, informacje dotyczące spraw, nad którymi właśnie pracowała. Wszystkie pochodziły z Urzędu Stanu Cywilnego, instytucji przechowującej świętą trójcę danych większości obywateli: ich urodzin, małżeństwa i śmierci.

Włożyła wówczas kopertę do torby, zszokowana odkryciem, i nie wyjmowała aż do tej pory, pozwalając, by maltretowały ją paragony, notesy i make-up. Czekała z otwarciem listu na odpowiedni moment, choć wiedziała, że taki nigdy nie nadejdzie. Wreszcie, po długich siedmiu dniach, kiedy zerkała na szarą kopertę za każdym razem, gdy sięgała po kluczyki do auta lub odbierała telefon, przemogła się, zjadła wcześniej lunch i pojechała z Jersey do serca wielkiego anonimowego miasta, gdzie nikt jej nie znał, gdzie wspomnienia pasowały do okoliczności i gdzie nikt nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nawet całkiem straciła rozum.

Zeszła z mostu i ruszyła wzdłuż brzegu, wyciągając z torby pomiętą paczkę lucky strike’ów. Osłoniła papierosa dłonią, zapaliła i stała przez chwilę nad brzegiem jeziora, wsłuchana w odległy szum miasta. Wsunęła palec pod skrzydełko koperty i rozerwała ją.

W środku znajdował się list i złożony na czworo dokument. Układ tekstu i słownictwo były jej doskonale znane, lecz zawarta w nich treść straszliwie odmienna od tego, co zazwyczaj czytała. Przebiegła wzrokiem kolejne linijki, lecz widziała tylko zbitki słów, a nie całe zdania:

...ośmioletnia nieobecność...

...brak nowych danych...

...oficjalnie uznany za zmarłego...

Rozłożyła dokument, przeczytała nazwisko i coś w niej pękło. Emocje tłumione przez tyle lat znalazły ujście. Zaczęła spazmatycznie szlochać, zalewała się łzami wywołanymi nie tylko smutkiem, lecz także poczuciem dotkliwej samotności.

Przypomniała sobie ten ostatni dzień razem. Włóczyli się po mieście i zachowywali jak para turystów z zapadłej prowincji, wynajęli nawet łódź, teraz stały, obijając się o nabrzeże. Próbowała przywołać wspomnienia, pamiętała jednak tylko poszczególne obrazy: ruch jego wysokiego, muskularnego ciała, ramiona przeciągające wiosła przez wodę, rękawy koszuli podwinięte do łokci, delikatne białe włoski porastające opalone przedramiona i jego oczy — marszczyły się w kącikach, gdy się uśmiechał. Twarz pozostawała za mgłą. Kiedyś wystarczyło tylko wymówić jego imię, by ukazywała się wyraźnie. Teraz pojawiał się jakiś oszust, podobny do chłopca, którego niegdyś znała, lecz nie on.

Próbowała wyostrzyć obraz, zmagała się z pamięcią, aż wreszcie go ujrzała: chłopca, który z trudem ciągnął za ciężkie wiosła na jeziorze obok domu jej babci Hansen w północnej części stanu Nowy Jork. Babcia wypuszczała ich w łodzi na jezioro i wołała za nimi:

— Wasi przodkowie byli wikingami. Pozwolę wam wrócić, jeśli podbijecie te wody...

Pływali po jeziorze przez całe popołudnie, zmieniali się przy wiosłach i sterze, aż drewniana łódka stała się częścią ich samych. Babcia przygotowała dla nich uroczysty piknik na skąpanej w słońcu trawie, nazwała ich Ask i Embla, bo takie imiona nosili pierwsi ludzie wyrzeźbieni przez nordyckich bogów z pni drzew znalezionych na brzegu, a potem zabawiała ich opowieściami z krainy przodków, historiami o straszliwych lodowych olbrzymach, o szarżujących walkiriach i niezwykłych pogrzebach wikingów, którzy odpływali na tamten świat w płonących łodziach. Później, gdy leżeli na ciemnym poddaszu i czekali na sen, on szeptał, że kiedy zginie bohaterską śmiercią w jakiejś bitwie, chciałby odejść właśnie tak, by jego duch połączył się z dymem płonącego okrętu i zawędrował w ten sposób do samej Walhalli.

Spojrzała znów na dokument, odczytała jego nazwisko i orzeczenie zgonu: nie z ręki wrogiego wojownika ani w wyniku jakiegoś bohaterskiego czynu, lecz za sprawą nieobecności, starannie odmierzonej i uznanej za wystarczająco długą. Złożyła kartkę kilkoma wprawnymi ruchami, które również zapamiętała z dzieciństwa, kucnęła na samym brzegu jeziora i opuściła papierową łódkę na wodę. Potem osłoniła trójkątny żagiel dłonią i podpaliła go. Gdy suchy papier zaczął czernieć i kruszyć się, delikatnie popchnęła łódkę na środek pustego jeziora. Płomienie trzepotały przez moment, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, aż zgasły targane zimnym wiatrem. Obserwowała jak maleńki okręt sunie powoli po szarej wodzie, a potem przewraca się pod naporem pchanej wiatrem fali.

Wypaliła kolejnego papierosa, czekając, aż łódka zatonie, ta jednak leżała płasko na tle panoramy miasta odbitej w tafli wody, niczym duch zamknięty w stanie zawieszenia.

Trudno to nazwać prawdziwym pogrzebem wikinga...

Odwróciła się i poszła na dworzec, pociąg miał ją zawieźć z powrotem do Jersey.

8

— Panie i panowie, posłuchajcie tylko przez chwilę — mówił przewodnik do turystów wpatrzonych w potężny masyw Cytadeli. — Posłuchajcie gwaru, który zewsząd dochodzi; usłyszycie włoski, francuski, niemiecki, hiszpański, holenderski, przeróżne języki opowiadające historię tej najstarszej, nieprzerwanie zamieszkałej budowli na świecie. Ten gwar przywodzi na myśl biblijną historię o wieży Babel z Księgi Rodzaju. Ludzie chcieli wznieść wieżę nie na chwałę Bożą, lecz z własnej próżności, więc Bóg rozgniewał się na nich i „pomieszał im języki”. Dlatego też budowniczy rozproszyli się po całej ziemi, a ich dzieło nie zostało dokończone. Wielu uczonych uważa, że historia ta odnosi się właśnie do Cytadeli. Proszę zwrócić uwagę, że jak głosi opowieść, budowla nie została wzniesiona na chwałę Bożą. Jeśli spojrzycie na Cytadelę, panie i panowie... — Dramatycznym gestem objął potężną konstrukcję, w którą wszyscy się wpatrywali. — ...zauważycie zapewne, że nie ma tu żadnych zewnętrznych oznak kultu religijnego. Żadnych krzyży, obrazów czy rzeźb. Pozory mogą jednak mylić i choć Cytadela pozbawiona jest jakichkolwiek ozdób religijnych, bez wątpienia jest domem Bożym. Pierwsza Biblia została napisana właśnie w jej wnętrzu i stała się fundamentem, na którym zbudowano całe chrześcijaństwo.

Początkowo Cytadela stanowiła również centrum Kościoła chrześcijańskiego. Przeniesiono je do Watykanu w 326 roku naszej ery, by dynamicznie rozwijający się Kościół znalazł się bliżej ważnych ośrodków politycznych. Kto z państwa był w Watykanie?

Kilka osób podniosło niepewnie ręce.

— Całkiem sporo, jak widzę. Z pewnością podziwialiście państwo Kaplicę Sykstyńską i Bazylikę św. Piotra, odwiedziliście groby papieskie, a może nawet byliście na audiencji u samego papieża. Niestety, choć w Cytadeli znajdują się podobno też wspaniałe i niezwykłe skarby, nie będziecie państwo mogli ich zobaczyć, bo do środka wstęp mają tylko mnisi i kapłani, którzy tam mieszkają. Reguły tej przestrzega się surowo, nawet umocnienia wykute w litej skale góry zostały wykonane nie przez kamieniarzy czy budowniczych, lecz przez mieszkańców świętej góry. Właśnie ze względu na ten zwyczaj Cytadela wydaje się wyjątkowo zaniedbana, a miasto nosi taką, a nie inną nazwę.

Jednak wbrew pozorom to wcale nie jest ruina. To najstarsza forteca na świecie, jedyna, która nie została nigdy zdobyta, choć próbowali tego dokonać najbardziej osławieni i zdeterminowani najeźdźcy w historii. A dlaczego próbowali? Z powodu legendarnej relikwii, która podobno jest ukryta w górze, świętego sekretu Ruiny — Sakramentu. — Zawiesił głos, jakby chciał dodać znaczenia temu ostatniemu słowu. — To najstarsza i największa tajemnica świata — kontynuował konspiracyjnym szeptem. — Niektórzy uważają, że to prawdziwy krzyż Chrystusa, inni, że święty Graal, puchar z krwią Chrystusa, który może leczyć rany i zapewniać nieśmiertelność. Jeszcze inni wierzą, że gdzieś w głębi góry leży samo ciało Chrystusa, cudownie zachowane. Nie brak i takich, którzy twierdzą, że to tylko legenda, plotka pozbawiona jakichkolwiek podstaw. W rzeczywistości jednak, panie i panowie, nikt nie zna prawdy. A ponieważ dyskrecja to kamień węgielny, na którym zbudowano legendę Cytadeli, wątpię, czy kiedykolwiek ktoś ją pozna.

Jeśli mają państwo jakieś pytania, proszę śmiało pytać — dodał tonem sugerującym, że wolałby już zakończyć swoje wystąpienie.

Jego małe, ruchliwe oczy spoglądały wyczekująco na pozbawione wyrazu twarze turystów, którzy wpatrywali się w potężny budynek i próbowali wymyśleć jakieś pytania. Zwykle nikt tego nie robił, co znaczyło, że przed powrotem do autokaru i dalszą częścią podróży będą mieli jeszcze dwadzieścia minut na spacerowanie po mieście, kupowanie pamiątek i robienie kiepskich zdjęć. Przewodnik nabrał już powietrza w płuca, by ich o tym poinformować, kiedy ktoś podniósł rękę i wskazał na górę.

— Co to jest? — spytał jakiś mężczyzna z silnym brytyjskim akcentem. Miał spoconą, czerwoną twarz i wyglądał na pięćdziesiąt lat. — To coś, co wygląda jak krzyż?

— Cóż, jak już wspomniałem, na Cytadeli nie ma żadnych krzyży ani...

Urwał raptownie. Zmrużył oczy i spojrzał na błękitne niebo. Potem przysłonił oczy dłonią i znów spojrzał.

Wysoko, na szczycie fortecy pozbawionej rzekomo jakichkolwiek ozdób, wznosił się maleńki krzyż.

— Właściwie... właściwie nie wiem, co to jest...

I tak nikt go nie słuchał. Wszyscy wytężali wzrok, by przyjrzeć się lepiej temu, co tkwiło na wierzchołku góry.

Tajemniczy obiekt kołysał się lekko. Wyglądał jak duże „T”. Może to był ptak, a może jakieś złudzenie optyczne.

— To człowiek! — krzyknął ktoś z grupy. Przewodnik zerknął na mężczyznę w średnim wieku, Holendra, sądząc po akcencie, który wpatrywał się w rozkładany wyświetlacz swojej kamery.

— Spójrzcie! — Mężczyzna odsunął się, by inni również mogli zobaczyć jego odkrycie.

Przewodnik zerknął na wyświetlacz ponad głowami tłumu. Powiększony maksymalnie, niewyraźny, ziarnisty obraz ukazywał człowieka ubranego w coś, co wyglądało jak zielony zakonny habit. Wiatr podnosił jego długie jasne włosy i zarzucał na brodatą twarz, lecz mężczyzna stał nieruchomo, z szeroko rozłożonymi rękami i głową odchyloną do tyłu — wyglądał jak ludzki krzyż lub samotny żywy Chrystus.

9

U podnóży wzgórz wznoszących się na zachód od Ruiny, w sadzie, który istniał tutaj od późnego średniowiecza, Kathryn Mann prowadziła grupę sześciorga ochotników. Wszyscy byli ubrani w identyczne, okrywające całe ciało kombinezony z grubej białej tkaniny, wszyscy też nosili kapelusze z szerokimi rondami i czarnymi woalami, dla ochrony twarzy i szyi. W blasku poranka wyglądali niczym jakaś starożytna sekta druidów, którzy przygotowują się do złożenia ofiary.

Kathryn zatrzymała się przy beczce na ropę przykrytej brezentem. Zaczęła zdejmować kamienie dociskające beczkę do ziemi, podczas gdy reszta ludzi ustawiła się wokół niej w ciasnym kręgu. Radosny nastrój, jaki panował w minibusie, gdy jechali przez puste wąskie uliczki miasta do tego miejsca, już się ulotnił. Kathryn zdjęła ostatni obciążnik, ktoś podał jej podkurzacz. Zwykle w słoneczne i ciepłe dni pszczoły były bardzo aktywne, należało je więc uśmierzyć. Teraz jednak, choć robiło się coraz cieplej, zarówno w tym ulu, jak i w innych panował spokój. Z wnętrza beczki nie dochodził żaden dźwięk, a cegła służąca za lądowisko była pusta.

Kathryn wpompowała kłęby dymu do ula, a potem podniosła brezent, odsłaniając osiem drewnianych ramek ułożonych we wnętrzu w równych odległościach. To był prosty ul, otwierany od góry, który można wykonać przy minimalnym nakładzie wysiłku i kosztów. Wyprawa do sadu miała być praktyczną lekcją podstaw pszczelarstwa, umiejętności, które ochotnicy mogli wykorzystać w różnych częściach świata, miejscach, gdzie zamierzali spędzić cały następny rok. Jednak już po sprawdzeniu pierwszych uli okazało się, że będzie to spotkanie z czymś tajemniczym i niepokojącym.

Gdy rozwiał się dym, Kathryn wyciągnęła ramkę i odwróciła się do grupy. W ramce wisiał duży, nieregularny plaster, prawie całkiem pozbawiony miodu, choć jeszcze do niedawna ul tętnił życiem, a plastry opływały złotą, lepką substancją. Teraz beczka była niemal całkiem pusta, po woskowej powierzchni plastra pełzało tylko kilka oszołomionych, świeżo wyklutych pszczół robotnic.

— Wirus? — spytał jeden z ochotników.

— Nie. — Pokręciła głową. — Przyjrzyjcie się uważnie...

Cała grupka pochyliła się nad pustym plastrem.

— Gdyby to był wirus chronicznego lub ostrego paraliżu, pszczoły nie mogłyby latać, umierałyby w ulu albo wokół niego. Spójrzcie na ziemię.

Sześć kapeluszy przechyliło się do przodu, sześć par oczu wpatrywało się w gęstą trawę wokół jabłoni.

— Nic. Zajrzyjcie do wnętrza ula.

Sześć kapeluszy uniosło się ponownie, ich ronda zbliżyły się do siebie.

— Gdyby zawinił wirus, na dnie leżałoby mnóstwo pszczół. Zachowują się podobnie jak my; gdy poczują się gorzej, wracają do domu i odpoczywają, dopóki nie poczują się lepiej. Ale tu nic nie ma. Pszczoły po prostu zniknęły. Warto też zwrócić uwagę na coś jeszcze.

Podniosła wyżej ramkę i wskazała na dolną część plastra, gdzie sześciokątne komórki były zasklepione cienką warstwą wosku.

— Niewyklute larwy. Pszczoły zwykle nie porzucają ula, jeśli są w nim larwy czekające na wyklucie.

— Więc co się stało?

Kathryn wsunęła ramkę z powrotem do ula.

— Nie wiem. Ale to się zdarza coraz częściej. — Ruszyła w stronę szopy na skraju sadu. — Czytałam już o podobnych wypadkach w Ameryce Północnej, Europie, a nawet na Tajwanie. Jak dotąd nikt jeszcze nie odkrył przyczyny. Wszyscy zgadzają się, że sytuacja wygląda coraz gorzej.

Podeszła do minibusa, zdjęła rękawice i wrzuciła je do pustej plastikowej skrzynki. Ochotnicy zrobili to samo.

— W Ameryce nazwano to zespołem masowego ginięcia pszczół. Niektórzy uważają, że takie zjawisko zwiastuje koniec świata. Einstein twierdził, że jeśli z powierzchni ziemi znikną pszczoły, ludzkość nie przetrwa dłużej niż cztery lata. Nie będzie pszczół, nie będzie zapylania; nie będzie zapylania, nie będzie nowych roślin, a więc i zbóż; nie będzie nowych zbóż, nie będzie jedzenia. Nie będzie człowieka.

Rozsunęła woal i zdjęła kapelusz. Miała owalną twarz o jasnej, gładkiej skórze i bardzo ciemnych oczach. Los obdarzył ją naturalną, nieprzemijającą i szlachetną urodą, dlatego też często bywała obiektem westchnień i fantazji młodych ochotników, choć w wielu wypadkach była starsza od ich matek. Sięgnęła wolną ręką do tyłu głowy, rozpięła gęsty splot włosów koloru ciemnej czekolady i rozpuściła je.

— I co się robi w tej kwestii? — spytał wysoki jasnowłosy chłopiec ze środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych. Zachowywał się podobnie jak większość ochotników, którzy zgłaszali się do pracy w organizacji Kathryn: był szczery, otwarty, pozbawiony cynizmu, pełen nadziei i wiary w dobro rządzące światem. Kathryn zastanawiała się, co będzie myślał po roku pracy w Sudanie, gdy przyjdzie mu patrzeć na dzieci umierające z głodu, albo w Sierra Leone, gdzie będzie próbował przekonać głodujących wieśniaków, by nie orali pól uprawianych przez rodziców i dziadków, bo partyzanci już obsiali je minami.

— Trwają badania — odpowiedziała. — Próbują ustalić, czy łączy się to z uprawą genetycznie modyfikowanych roślin, stosowaniem nowych pestycydów, globalnym ociepleniem, pasożytami czy zarazami. Istnieje nawet teoria, że sygnały telefonów komórkowych zakłócają systemy nawigacyjne pszczół i uniemożliwiają im powrót do uli.

Zsunęła kombinezon, pozwalając, by opadł na ziemię.

— No dobrze, ale co to jest pani zdaniem? — Młody Amerykanin nie dawał za wygraną.

Na jego beztroskiej dotąd twarzy pojawił się niepokój.

— Nie wiem. — Wzruszyła ramionami. — Może połączenie wszystkich tych czynników. Pszczoły to bardzo proste stworzenia. Struktura ich społeczności też jest prosta. Ale niewiele trzeba, żeby zaburzyć ten porządek. Potrafią radzić sobie ze stresem, ale jeśli za bardzo skomplikuje się im życie, do stopnia, w którym nie potrafią już rozpoznać własnego domu, mogą go porzucić. Być może wolą raczej zginąć, niż żyć w świecie, którego już nie rozumieją.

Rozejrzała się dokoła. Ochotnicy przestali zdejmować kombinezony, stali nieruchomo i patrzyli na nią posępnym wzrokiem.

— Hej! — Kathryn uśmiechnęła się, próbując rozładować atmosferę. — Nie przejmujcie się tak i nie wierzcie we wszystko, co mówię: może czytam za dużo Wikipedii. Poza tym sami widzieliście, że nie dotyczy to wszystkich uli; w większości pszczoły uwijają się jak w ukropie. No już, ruszajcie się. — Klasnęła w dłonie i natychmiast poczuła się jak przedszkolanka na wycieczce z grupą pięciolatków. — Mamy jeszcze mnóstwo pracy. Poskładajcie kombinezony i wybierzcie sobie narzędzia. Musimy wymienić puste ule. — Zdjęła pokrywę z plastikowej skrzynki. — Macie tu wszystko, czego potrzebujecie. Narzędzia, instrukcję montażu prostego, pionowego ula, kawałki starych skrzynek i deski. Ale pamiętajcie, kiedyś przyjdzie wam budować ule z tego, co uda wam się znaleźć, a tam, dokąd jedziecie, nie będzie zbyt dużo materiału. Ludzie, którzy nic nie mają, niczego przecież nie wyrzucą. Nie możecie używać żadnych części z martwych uli. Jeśli dostały się tu jakieś wirusy i pasożyty, przeniesiecie chorobę do nowych uli.

Otworzyła drzwi szoferki. Musiała odetchnąć na chwilę od ochotników. Większość pochodziła z wykształconych, dobrze sytuowanych rodzin, co znaczyło, że mają naprawdę dobre intencje, ale brak im zmysłu praktycznego, będą godzinami dyskutować, jak coś zrobić, zamiast po prostu zabrać się do pracy. Żeby temu zapobiec, musiała rzucić ich od razu na głęboką wodę i pozwolić, by uczyli się na własnych błędach.

— Za pól godziny sprawdzę, jak sobie radzicie. Gdybyście mnie potrzebowali, jestem u siebie. — Zatrzasnęła drzwiczki, nim ktokolwiek zdążył zadać jakieś pytanie.

Doszedł ją przytłumiony grzechot narzędzi, które przeglądali ochotnicy, i początek jednej z wielu dyskusji. Włączyła radio. Gdyby słyszała, o czym rozmawiają, wcześniej czy później instynkt macierzyński wziąłby górę i kazał jej ruszyć z pomocą, a to nie wyszłoby na dobre nikomu. Nie mogła przecież pomagać im bez końca.

Miejscowa stacja radiowa zagłuszyła rozmowy ochotników wiadomościami ze świata i meldunkami z okolicznych dróg. Kathryn sięgnęła do fotela pasażera i podniosła gruby plik. Na okładce widniało jedno słowo — Ortus — i logo przedstawiające kwiat z czterema płatkami i światem pośrodku. Plik zawierał szczegółowy raport dotyczący projektu nawodnienia i obsadzenia drzewami pustynnego obszaru, który powstał w wyniku nielegalnej wycinki lasów w dorzeczu Amazonki. Musiała dziś zdecydować, czy organizacja może sobie pozwolić na finansowanie projektu. Zdawało się, że choć dysponują coraz większymi funduszami, z roku na rok coraz więcej obszarów będzie wymagać leczenia.

— I jeszcze ciekawostka — mówił spiker lekko rozbawionym tonem, zarezerwowanym dla nie całkiem poważnych wiadomości, które przekazywano pod koniec serwisu. — Otóż jeśli wybierzecie się dzisiaj do centrum Ruiny, zobaczycie coś niezwykłego; wygląda, że ktoś przebrany za mnicha zdołał wspiąć się na wierzchołek Cytadeli.

Kathryn zerknęła na wąskie radio wbudowane w deskę rozdzielczą.

— Na razie nie wiadomo, czy nie jest to część jakiejś kampanii reklamowej — kontynuował prezenter — ale wiadomo, że mężczyzna w habicie pojawił się na górze dziś rano, tuż po świcie, i stoi nieruchomo, z rozłożonymi rękami, jakby chciał utworzyć coś w rodzaju... ludzkiego krzyża.

Kathryn aż podskoczyła na fotelu. Przekręciła klucz w stacyjce i wrzuciła bieg. Podjechała do najbliższej ochotniczki i otworzyła okno.

— Muszę jechać do biura — krzyknęła. — Wrócę za jakąś godzinę.

Dziewczyna skinęła głową, choć jej mina świadczyła, że wcale nie jest zadowolona. Kathryn jednak nie patrzyła na nią, lecz na wyrwę w żywopłocie, przez którą minibus wyjechał na drogę prowadzącą do miasta.

10

Opat siedział przy dogasającym ogniu, zmęczony wielogodzinnym oczekiwaniem na wieści. Spojrzał na człowieka, który właśnie przyniósł mu te najnowsze.

— Uważaliśmy dotąd, że na wschodnią ścianę po prostu nie da się wejść. — Atanazjusz gładził się po łysinie.

— Więc przynajmniej czegoś się dzisiaj dowiedzieliśmy, prawda? — Opat zerknął na wielkie okno złożone z kolorowych szybek, przez które właśnie zaczęło przeświecać słońce. Widok ten wcale nie poprawił mu humoru.

— Zreasumujmy więc — przemówił po chwili. — Mamy zbuntowanego mnicha, który stoi na samym szczycie Cytadeli i pokazuje prowokacyjny symbol. Widziały go już zapewne setki turystów i Bóg wie kto jeszcze, a my nie możemy go stamtąd ściągnąć ani go powstrzymać.

— Zgadza się. — Atanazjusz skinął głową. — Ale dopóki tam jest, nie może z nikim rozmawiać, a kiedyś musi przecież zejść na dół, bo gdzie indziej mógłby pójść?

— Może iść prosto do piekła — warknął opat. — A im prędzej to się stanie, tym lepiej dla nas wszystkich.

— Moim zdaniem sytuacja wygląda tak. — Atanazjusz wiedział, że kiedy opat jest w kiepskim humorze, najlepiej po prostu to ignorować. — Nie ma jedzenia. Nie ma wody. Może tylko zejść na dół, a nawet jeśli poczeka na noc, kamery termowizyjne wychwycą go, gdy tylko przekroczy linię najwyższych umocnień. Mamy czujniki i straże, z pewnością go wykryją i zatrzymają. Co więcej, znajduje się w obrębie jedynej budowli na Ziemi, z której nikt jeszcze nigdy nie uciekł.

Opat zerknął na niego spod oka.

— Nieprawda — powiedział nieoczekiwanie, a Atanazjusz aż zachłysnął się ze zdumienia. — Ludzie stąd uciekali. Dawno temu, ale tak było. Przez tysiąclecia to... nieuniknione. Oczywiście zawsze udawało się ich schwytać i uciszyć — w imię Boga — wraz ze wszystkimi, którzy mieli pecha i spotkali się z nimi podczas ich pobytu za murami. — Opat zauważył, że Atanazjusz pobladł. — Sakrament trzeba chronić.

Żałował, że jego szambelan nie jest w stanie spełniać bardziej złożonych obowiązków. Dlatego właśnie Atanazjusz wciąż nosił brązowy habit jednej z pomniejszych gildii zamiast zielonej szaty wyświęconego Sanctusa. Był jednak niezwykle pracowity i oddany swojej posłudze, a opat niekiedy zapominał, że ten nigdy nie poznał sekretu Cytadeli i tylko pobieżnie zna jej historię.

— Ostatni raz Sakrament był zagrożony w czasie pierwszej wojny światowej. — Opat wpatrywał się w dogasające węgle, jakby przeszłość była tam opisana. — Pewien nowicjusz wyskoczył przez okno i przepłynął przez fosę. Dlatego właśnie potem spuszczono wodę. Na szczęście nie został jeszcze wyświęcony, więc nie poznał naszego sekretu. Zdołał dotrzeć do okupowanej Francji... Bóg nam sprzyjał. Nim go odnaleźliśmy, wojna zrobiła już swoje.

— Ale to inne czasy — ciągnął. — Kościół miał wówczas wielu sprzymierzeńców, łatwiej było kupić czyjeś milczenie i dochować tajemnicy. Nie istniał Internet, teraz można błyskawicznie rozesłać informacje do miliarda ludzi. Nie zdołamy ukryć przed światem incydentu takiego, jak ten dzisiejszy. Dlatego właśnie musimy jak najszybciej rozwiązać problem.

Spojrzał znów w okno, rozświetlone już porannym słońcem. Pośrodku okna mienił się zielenią i błękitem wizerunek pawia — starożytny symbol Chrystusa i nieśmiertelności.

— Brat Samuel zna nasz sekret — dodał. — Dlatego nie może opuścić góry.

11

Liv wcisnęła guzik domofonu i czekała.

Stała przed nowym schludnym domem w Newark, kilka przecznic od Baker Park, niedaleko uniwersytetu stanowego, gdzie właściciel domu, Myron, pracował jako laborant. Niski parkan rozdzielał poszczególne posiadłości i ciągnął się wzdłuż kamiennych ścieżek prowadzących do następnych budynków. Osiedle oddzielał od ulicy trawnik o szerokości około półtora metra. Liv pomyślała, że wygląda to jak amerykańskie marzenie w miniaturze. Gdyby pisała jakiś inny artykuł, wykorzystałaby ten obraz, wyczarowała z niego coś przejmującego; ale przyjechała tu z innym zamiarem.

Z wnętrza domu dobiegły jakieś odgłosy, ciężkie kroki na śliskiej podłodze. Próbowała przybrać pogodną minę, chociaż od czasu wyprawy do Central Parku była przygnębiona. Drzwi otworzyły się i odsłoniły ładną młodą kobietę w ciąży. Zdawało się, że jej brzuch ledwie się mieści w wąskim korytarzu.

— Bonnie, prawda? — zapytała Liv radosnym głosem, który należał do kogoś innego. — Jestem Liv Adamsen z Inquirera.

Bonnie aż pokraśniała z radości.

— Dziennikarka od dzieci! — Otworzyła drzwi i gestem zaprosiła ją do środka.

Liv nigdy w życiu nie pisała o dzieciach, ale pominęła to milczeniem. Wciąż uśmiechając się szeroko, przeszła do wymuskanej, czystej jak łza kuchni Bonnie, gdzie jakiś młody mężczyzna robił właśnie kawę.

— Myron, kochanie, to jest dziennikarka, która będzie pisać o narodzinach...

Liv uścisnęła dłoń mężczyzny. Wciąż się uśmiechała, aż bolała ją od tego twarz. Marzyła, by wrócić do domu, przykryć się kołdrą i porządnie wypłakać. Odsunęła ponure myśli i rozejrzała się po kuchni. Królowały tu ciepłe kremowe kolory i starannie pogrupowane przedmioty, jak świeczki zapachowe o różanym aromacie czy wiklinowe pojemniki — wszystko sprzedawane w zestawach po trzy sztuki przy kasach w sklepach IKEA.

— Piękny dom... — powiedziała, świadoma, że właśnie tego się od niej oczekuje. Pomyślała o swoim mieszkaniu, wypełnionym roślinami i zapachem ziemi; doniczce z łóżkiem, jak nazwał je były chłopak. Dlaczego nie mogła mieszkać jak zwykli ludzie i cieszyć się życiem? Spojrzała na nieskazitelne podwórko, zielony kwadrat obwiedziony cyprysowcami Leylanda; wiedziała doskonale, że jeśli Bonnie i jej mąż nie będą często przystrzygać drzew, za dwa lata całkiem zasłonią ich śliczny domek. Potem zauważyła, że dwa już lekko pożółkły, być może więc natura sama miała się tym zająć. To właśnie słabość Liv do roślin, jej wiedza o ich hodowli i leczniczych właściwościach sprawiły, że przydzielono jej to zadanie.

— Adamsen, znasz się dobrze na roślinach, prawda? — Tymi słowami zaczął rozmowę Rawls Baker, właściciel i redaktor naczelny dużego dziennika New Jersey Inquirer, gdy parę dni wcześniej dopadł ją w windzie. Dowiedziała się wtedy, że chwilowo musi porzucić dziennikarstwo śledcze, którym zajmowała się na co dzień, i spłodzić kilkustronicowy artykuł „Poród naturalny — czy tego właśnie chciała matka natura?” przeznaczony do niedzielnego wydania gazety z wkładką o zdrowiu. Wcześniej zdarzało jej się dorabiać artykułami o ogrodnictwie, nigdy jednak nie pisała o medycynie.

— Wcale nie musisz się znać na medycynie — stwierdził Rawls, gdy wychodzili z windy. — Znajdź mi tylko kobietę w miarę normalną, która chce urodzić dziecko w basenie albo w lesie, bez środków znieczulających, i ułóż z tego jakąś wciągającą historyjkę z garścią faktów. I lepiej żeby to była przyzwoita osoba. Nie chcę znów czytać o jakichś cholernych hipisach.

Liv znalazła bohaterkę artykułu dzięki swoim kontaktom. Bonnie pracowała w policji drogowej stanu New Jersey, z pewnością więc nie miała nic wspólnego z hipisami. Trudno urzeczywistniać ideały pokoju i miłości, zmagając się na co dzień z koszmarem stanowych autostrad. Teraz jednak w niczym nie przypominała groźnego stróża prawa, siedziała rozpromieniona na narożniku, ściskała dłoń ukochanego męża i rozprawiała z przejęciem o naturalnym porodzie, niczym ucieleśnienie matki ziemi.

To pierwsze dziecko, a właściwie dzieci; spodziewa się bliźniąt.

Nie wie, jakiej są płci; chcą, żeby to była niespodzianka.

Myron ma zastrzeżenia, jest przecież naukowcem, brała pod uwagę zwykły poród w szpitalu, ale ponieważ kobiety przez wiele pokoleń rodziły bez pomocy nowoczesnej medycyny, uważa, że będzie lepiej dla dzieci, jeśli przyjdą na świat tylko dzięki siłom natury.

To ona będzie rodzić, dodał Myron łagodnym, chłopięcym niemal tonem, gładził ją po włosach i uśmiechał się czule. Wie najlepiej, czego potrzebuje.

W tej scenie było coś niezwykle wzruszającego, czułego i bezinteresownego. Liv na moment zrzuciła maskę udawanej pogody ducha i nie mogła powstrzymać łez. Słyszała, jak przeprasza Bonnie i Myrona, którzy natychmiast zaczęli ją pocieszać. Zdołała wziąć się w garść, by dokończyć rozmowę, choć miała wyrzuty sumienia, że wniosła mroczną chmurę swojego nieszczęścia do słonecznej świątyni ich prostego życia.

W domu opadła w ubraniu na nieposłane łóżko. Przez chwilę leżała wsłuchana w szmer systemu nawadniającego rośliny, które wypełniały pokój i dawały poczucie, że dzieli życie z innymi żywymi istotami. Wróciła myślami do wydarzeń minionego dnia i otuliła się szczelniej kołdrą, drżąc z zimna, jakby lodu samotności nigdy nie dało się roztopić, a ciepło prostego rodzinnego życia nie było jej przeznaczone.

12

Kathryn Mann wjechała minibusem na małe podwórko starej kamienicy i zatrzymała się w obłoku kurzu. Ten fragment wschodniej części miasta wciąż był nazywany Dzielnicą Ogrodową, choć zielone pola, którym zawdzięczał nazwę, dawno już nie istniały. Starą kamienicę, choć zaniedbywaną od lat, otaczała aura minionej świetności; tu i ówdzie spod warstw brudu wyzierał ten sam nieskazitelny i jasny kamień, z którego wzniesiono kościół i znaczą część Starego Miasta.

Kathryn wyskoczyła z szoferki i przeszła obok pustego stojaka na rowery stojącego w miejscu studni, która niegdyś zaopatrywała ich w świeżą wodę. Sięgnęła po pęk kluczy, wciąż roztrzęsiona po szalonej jeździe — omal nie spowodowała wypadku — i otworzyła tylne drzwi.

W domu panował przyjemny chłód i półmrok. Drzwi zatrzasnęły się za nią, gdy wystukiwała na klawiaturze kod dezaktywujący alarm. Przeszła pustym korytarzem do zalanej słońcem recepcji z przodu budynku.

Zegary zawieszone na ścianie nad kontuarem pokazywały aktualną godzinę w Rio, Nowym Jorku, Londynie, Delhi i Dżakarcie — we wszystkich miastach, w których jej organizacja miała swoje siedziby. W Ruinie dopiero za kwadrans ósma, większość ludzi nie zaczęła jeszcze pracy. Cisza w biurze upewniła Kathryn, że jest sama. Przeszła do eleganckich drewnianych schodów i wbiegła na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Pięciopiętrowa kamienica była wąska, podobnie jak większość średniowiecznych budowli tego rodzaju. Stare schody skrzypiały pod stopami, gdy mijała przeszklone drzwi biur na czterech niższych piętrach. Na ostatnim poziomie znajdowały się drzwi z grubej, wzmocnionej stali. Otworzyła je i weszła do swojej prywatnej kwatery. Przekraczając próg mieszkania, czuła się tak, jakby cofała się w czasie. Ściany pokrywało drewno pomalowane na szaro, w salonie znajdowały się piękne antyczne meble. Jedynym współczesnym elementem wystroju był mały płaski telewizor na chińskim stoliku w rogu pomieszczenia.

Kathryn sięgnęła po pilota i włączyła telewizor, idąc do biblioteczki wbudowanej w przeciwległą ścianę. Półki ciągnęły się od podłogi do sufitu i wypełniały je najlepsze dzieła dziewiętnastowiecznej literatury. Nacisnęła grzbiet oprawnego w czarną cielęcą skórę egzemplarza Jane Eyre, a dolna część biblioteczki rozsunęła się z cichym szczękiem, odsłaniając głęboką wnękę z biurkiem i następną warstwą półek. Stały tam sejf, faks i drukarka — współczesne akcesoria biurowe. Na najniższej półce, na stercie czasopism leżała lornetka, którą ojciec dał jej na trzynaste urodziny, przed pierwszą wyprawą do Afryki. Pochwyciła ją i przeszła szybko po lakierowanej drewnianej podłodze do świetlika w skośnym suficie. Stado gołębi poderwało się do lotu, gdy otworzyła okienko i wystawiła głowę na zewnątrz. Podniosła lornetkę do oczu, przez chwilę przesuwała wzrokiem po rozmazanej czerwieni dachówek i błękicie nieba, aż w końcu odnalazła czarny masyw, oddalony o jakieś osiemset metrów na zachód. W telewizorze za jej plecami nadawano właśnie końcówkę programu o globalnym ociepleniu. Kathryn oparła się o futrynę, by ustabilizować rękę, i powoli przesuwała spojrzeniem wzdłuż krawędzi góry.

Wtedy go zobaczyła.

Szeroko rozpostarte ramiona. Pochylona głowa.

Znała ten wizerunek od dzieciństwa, widziała go wielokrotnie, choć tylko jako kamienny posąg na innej górze, po drugiej stronie świata. Od dzieciństwa też uczono ją, co symbolizuje. Teraz, po dziesięcioleciach wspólnych wysiłków, które miały dać początek całej serii wydarzeń zmieniających oblicze ludzkości, ukazał się jej w całej okazałości, jako wynik działań jednego tylko człowieka. Gdy próbowała opanować drżenie rąk, dotarł do niej głos spikera:

— Za pół godziny nadamy relację ze światowego szczytu w sprawie zmian klimatycznych, zajrzymy na światowe rynki finansowe i pokażemy śmiałka, który pierwszy w historii zdobył wreszcie starożytną fortecę w mieście Ruina. Później...

Spojrzała po raz ostatni na niezwykły widok za oknem, po czym wróciła do pokoju, żeby sprawdzić, co myśli o tym reszta świata.

13

W telewizji pokazywano właśnie reklamę jakiegoś sportowego samochodu, gdy Kathryn usadowiła się na antycznej sofie i spojrzała na zegarek w rogu ekranu. Ósma dwadzieścia osiem; czwarta dwadzieścia osiem rano w Rio. Nacisnęła klawisz szybkiego wybierania, wsłuchiwała się przez chwilę w elektroniczny sygnał napływający z odległości tysięcy kilometrów i zerkała na reklamy, aż wreszcie w słuchawce rozległ się czyjś głos.

— Ola? — powiedziała jakaś kobieta, cicho lecz wyraźnie. Kathryn odetchnęła z ulgą, to nie był głos kogoś, kto właśnie został wyrwany ze snu.

— Mariello, tu Kathryn. Przepraszam, że dzwonię tak późno... a właściwie tak wcześnie. Pomyślałam, że on i tak pewnie nie śpi.

Wiedziała, że ojciec kładzie się spać i wstaje o przedziwnych porach.

— Sim, Senhora — odparła Mariella. — Wstał już jakiś czas temu. Rozpaliłam ogień w kominku w gabinecie, bo mamy dziś wyjątkowo chłodną noc. Kiedy wychodziłam, czytał.

— Mogę z nim porozmawiać?

— Certamente.

Usłyszała szelest sukni i ciche kroki. Wyobraziła sobie, jak gosposia ojca idzie ciemnym korytarzem w stronę światła sączącego się zza drzwi gabinetu po drugiej stronie jego skromnego domu. Kroki ucichły, Mariella powiedziała coś po portugalsku i przekazała słuchawkę telefonu.

— Kathryn... — Ciepły głos jej ojca w ułamku sekundy pokonał przestrzeń tysięcy kilometrów i od razu ją uspokoił. Dobrze znała ten ton i wiedziała, że ojciec się uśmiecha.

— Tato... — Też się uśmiechnęła mimo brzemienia wiadomości, które zamierzała mu przekazać.

— Jaka dziś pogoda w Ruinie?

— Słoneczna.

— U nas chłodno. Kazałem napalić w kominku.

— Wiem, tato, Mariella mi powiedziała. Posłuchaj, coś się tu dzieje. Włącz telewizor i przełącz na CNN.

Słyszała, jak prosi Mariellę, by włączyła mały telewizor ustawiony w rogu jego gabinetu, sama również spojrzała na swój odbiornik. Na ekranie pojawił się właśnie prezenter. Sądząc po odgłosach z drugiej strony telefonu, najpierw szedł jakiś teleturniej, potem serial przeplatany reklamami — wszystko po portugalsku — wreszcie dobiegł poważny głos spikera.

Kathryn znów zerknęła na ekran, gdzie w tle było widać zieloną postać stojącą na szczycie góry.

— O mój Boże — wyszeptał ojciec wstrząśnięty. — Sanctus.

— Do tej pory z Cytadeli nie nadeszły żadne informacje dotyczące tego mężczyzny — mówił prezenter. Nie wiemy, czy jest on jednym z mieszkających tam mnichów. Mamy nadzieję, że nieco światła na tę zagadkę rzuci nasz dzisiejszy gość, ruinolożka i autorka licznych książek o Cytadeli, doktor Miriam Anata.

Spiker odwrócił się do potężnej, onieśmielającej wyglądem kobiety w wieku około pięćdziesięciu lat, ubranej w granatowy prążkowany kostium i gładką białą koszulkę. Miała zimne, niebieskie oczy i siwe włosy, które nosiła przycięte w krótki, asymetryczny bob.

— Doktor Anata, co pani sądzi o dzisiejszych wydarzeniach?

— Moim zdaniem jesteśmy świadkami czegoś niezwykłego. — Pochyliła się do przodu i spoglądała na spikera znad krawędzi okularów połówek. — Ten mężczyzna z pewnością nie jest mnichem, których możemy czasem podglądać, gdy naprawiają umocnienia lub witraże. Jego habit jest zielony, a nie brązowy, co wbrew pozorom ma istotne znaczenie: tylko jeden zakon nosił ubrania w tym kolorze, zniknął jednak około dziewięciuset lat temu.

— Kim byli ci ludzie?

— Mieszkali w Cytadeli, więc wiemy o nich niewiele, ale ponieważ widywano ich tylko w najwyższych częściach góry, zakładamy, że to zakon o wyjątkowym znaczeniu, któremu prawdopodobnie powierzono ochronę Sakramentu.

Prezenter podniósł rękę do ucha i dotknął ukrytej tam słuchawki.

— Jeśli pani pozwoli, przerwiemy na moment naszą rozmowę i pokażemy obraz przekazywany na żywo z Cytadeli.

Na ekranie pojawił się wyraźniejszy wizerunek mnicha. Jego habit kołysał się lekko w porannej bryzie, ramiona pozostały nieruchome, ułożone równolegle do ziemi.

— Oto i on — przemówił spiker. — Samotny człowiek na szczycie Cytadeli, który tworzy ze swego ciała znak krzyża.

— To nie jest krzyż — wyszeptał do słuchawki Oscar, gdy kamera robiła powoli odjazd, ukazując górę w całej okazałości. — To znak Tau.

Oblany łagodnym blaskiem ognia płonącego w kominku, Oscar de la Cruz siedział nieruchomo na fotelu, wpatrzony w ekran telewizora. Białe jak śnieg włosy stanowiły niezwykły kontrast z jego ciemną skórą, paloną słońcem już od ponad stu lat. Mimo tak zaawansowanego wieku, ciemne oczy mężczyzny wciąż były bystre i błyszczące, a jego szczupłe ciało emanowało niespożytą energią. Przypominał zaprawionego w bojach generała, który w czasie pokoju musiał zasiąść za biurkiem.

— Co o tym myślisz? — spytała jego córka.

Zastanawiał się przez chwilę. Czekał na coś podobnego przez większość życia, przez lata starał się coś takiego urzeczywistnić, a teraz sam nie wiedział, co z tym zrobić.

Wstał sztywno z fotela i podszedł do przeszklonych drzwi prowadzących na taras wyłożony płytkami, w których odbijał się blask księżyca.

— To może nie mieć żadnego znaczenia.

Córka westchnęła ciężko.

— Naprawdę tak myślisz? — Szczerość pytania wywołała uśmiech na jego twarzy. Sam wychował dziewczynę tak, by podawała wszystko w wątpliwość.

— Nie — przyznał. — Nie całkiem.

— Więc?

Milczał przez chwilę, jakby bał się ubrać w słowa to, co naprawdę czuje. Spojrzał na górę Corcovado, na posąg Chrystusa Zbawiciela — rozkłada szeroko ręce i spogląda dobrotliwie na pogrążonych we śnie mieszkańców Rio. Oscar uczestniczył w budowie pomnika, żywił nadzieję, że monument stanie się symbolem nowej ery w dziejach ludzkości. Pomnik, znany na całym świecie, niczego jednak nie zmienił. Pomyślał o mnichu, który stał na szczycie Cytadeli, o geście jednego człowieka, który dzięki nowoczesnym mediom w ciągu sekundy zobaczył cały świat, o wizerunku, który on sam budował przez dziewięć lat ze stali, betonu i piaskowca. Podniósł rękę i przesunął dłonią wzdłuż wysokiego kołnierza golfa, bo tylko takie swetry nosił od lat.

— Myślę, że może przepowiednia się spełnia. I że musimy się przygotować.

14