Statek z piekła - Jesper Clemmensen - E-Book

Statek z piekła E-Book

Jesper Clemmensen

0,0

Beschreibung

Świadectwa ocalałych z niemieckich obozów koncentracyjnych, uratowanych przez mieszkańców duńskiej wioski. Rankiem 5 maja 1945 roku mieszkańcy duńskiej wyspy Møn powoli budzili się po nocy świętowania odzyskanej wolności. Do brzegów wyspy nieoczekiwanie przyholowano barkę, a w niej 345 ocalałych z obozu koncentracyjnego Stutthof. Rozpoczęła się bezprecedensowa akcja ratunkowa. Mieszkańcy Møn, z grupą bojowników ruchu oporu, lokalnych lekarzy i członków Duńskiego Czerwonego Krzyża, przyszli z pomocą głodującym i skrajnie wycieńczonym ocalałym, którzy cudem przeżyli obozowe piekło. Idealna dla zafascynowanych literaturą obozową z czasów II wojny światowej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 276

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jesper Clemmensen Thomas Albrektsen

Statek z piekła

Kiedy okropności II wojny światowej dotarły do brzegu wyspy Møn

Saga

Statek z piekła

 

Tłumaczenie SAGA Egmont

Pod redakcją Kris Puchak

 

Tytuł oryginału Skibet fra Helvede

 

Język oryginału duński

 

Copyright ©2021, 2025 Jesper Clemmensen, Thomas Albrektsen i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728531471 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Jak im się to udało? Do małego portu z zaledwie garstką mieszkańców w dniu ich wyzwolenia, kiedy musieli rozbroić obcych żołnierzy i przygotować tak wiele, niespodziewanie przybyło prawie czterystu wygłodzonych i zawszawionych więźniów.

Drodzy Duńczycy! Nie wiem, jak to zrobiliście, ale był to wspaniały wysiłek z waszej strony… Zmieniliście mnie i moich współwięźniów – zupełnie wam obcych – w oddanych przyjaciół. To dzięki wam odzyskałem siły i wiarę w dobroć ludzkości.

Kazimierz Badziąg, były więzień obozu koncentracyjnego

Jest to relacja dokumentalna. Narracja opiera się głównie na zeznaniach ocalałych i ich potomków. Ponadto do zbadania i przekazania tej historii wykorzystano gazety, szeroką gamę dokumentów, listów, pamiętników, fotografii, filmów dokumentalnych i literatury non-fiction.

Galeria postaci

Piotr Mierzejewski miał trzydzieści lat, gdy przybył na rzecznej barce towarowej do Klintholm Havn na południowym wybrzeżu duńskiej wyspy Møn. Pozostał w Danii, gdzie ożenił się i miał troje dzieci. Rzadko i niechętnie opowiadał o swoich doświadczeniach w obozie koncentracyjnym i zagłady Stutthof czy o ewakuacji przez Bałtyk w 1945 roku.

 

Zygmunt Szatkowski w maju 1945 roku skończył trzydzieści jeden lat. Pedagog i pianista wykształcony w Miejskim Konserwatorium Muzycznym w Bydgoszczy. Oficer rezerwy Wojska Polskiego w 1939 roku, a następnie działacz polskiego podziemia podczas okupacji niemieckiej i radzieckiej. Aresztowany w marcu 1944 roku, a po sześciu miesiącach tortur przeniesiony do obozu Stutthof. W Danii pełnił funkcję rzecznika i przewodniczącego Polaków.

 

Franciszek Wysocki urodził się w 1908 roku; w maju 1945 roku miał trzydzieści sześć lat. Oficer Marynarki Wojennej. Później członek Szarych Szeregów. Aresztowany jesienią 1942 roku i przeniesiony do obozu koncentracyjnego Stutthof w styczniu 1943 roku. Wraz z Zygmuntem Szatkowskim należał do najbardziej wyróżniających się Polaków przybyłych na wyspę Møn. Biegle władał językiem niemieckim i często pełnił funkcję tłumacza.

 

Kazimierz Badziąg był członkiem Szarych Szeregów i jesienią 1943 roku został przeniesiony do Stutthofu. Tam na początku 1945 roku zaraził się durem plamistym. Kiedy w wieku dwudziestu czterech lat przybył na Møn, ważył zaledwie trzydzieści siedem kilogramów. Trzeba było przewieźć go na oddział epidemiologiczny w Blegdamshospitalet.

 

Hilda Novachová w maju 1945 roku miała dwadzieścia pięć lat, żydowska studentka pielęgniarstwa z Czechosłowacji. Została deportowana do getta w Theresienstadt w maju 1942 roku, następnie w grudniu 1943 roku przewieziona do obozu Auschwitz-Birkenau, a potem w 1944 roku do obozu Stutthof.

 

Hermine Koschmiede została aresztowana przez gestapo z powodu przynależności do Świadków Jehowy, znanych również jako Badacze Pisma Świętego; deportowana do Stutthofu w 1944 roku. Więziono ją tam wraz z innymi członkami grupy wyznaniowej, m.in. z Eduardem Warterem, Mary Śmigiel i Nadją Kazak. Grupie udało się trzymać razem przez całą drogę.

 

Helene Mortensen, jako szefowa lokalnego oddziału Duńskiego Czerwonego Krzyża na wyspie Møn, wzięła na siebie odpowiedzialność za kierowanie akcją ratunkową. Czterdziestosiedmioletnia pielęgniarka była żoną Bendta V. Mortensena, lekarza z miejscowości Stege, jej rówieśnika, który również brał udział w ratowaniu byłych więźniów obozu koncentracyjnego.

 

Rasmus Fenger w maju 1945 roku skończył czterdzieści cztery lata. Lekarz ze wschodniej części wyspy Møn. Podobnie jak Helene Mortensen, doktor Fenger był wiodącą postacią w akcji ratunkowej w Klintholm Havn.

 

Niels Rosenkrantz – baron z Liselund we wschodniej części wyspy Møn. W maju 1945 roku skończył trzydzieści dwa lata. Podczas okupacji pełnił funkcję dowódcy plutonu w kilku grupach duńskiego ruchu oporu na wyspie Møn. Rosenkrantz koordynował między innymi część akcji ewakuacyjnej duńskich Żydów z Møn w 1943 roku, a dwa lata później także działania ruchu oporu w związku z ratowaniem byłych więźniów obozu Stutthof, którzy przypłynęli barką do portu w Klintholm Havn.

 

Gert Munch w maju 1945 roku był wytrwałym dwudziestoletnim studentem dziennikarstwa pracującym w dzienniku wyspy Møn Møns Dagblad. Był jednym z pierwszych Duńczyków, którzy ujrzeli koszmar na barce. To doświadczenie wywarło na nim ogromne wrażenie i Munch relacjonował akcję ratunkową niemal codziennie. Zbliżył się zarówno do więźniów, jak i do ratowników. Nigdy nie odpuścił tej historii.

ROZDZIAŁ 1  Pracownik stacji benzynowej z dwiema datami urodzin

Klintholm Havn, wyspa Møn 2020 r. 

Widać tu ślady historii. Pomiędzy betonowym parkingiem, magazynami i szarym budynkiem z przyciemnianymi oknami, w którym mieści się administracja największej morskiej farmy wiatrowej w Danii, stoi kamień pamiątkowy. Gdy solidną granitową bryłę ustawiano tak, aby można ją było zauważyć zaraz po zjechaniu do Klintholm Havn we wschodniej części wyspy Møn, zapewne kierowano się najlepszymi intencjami, jednak łatwo ją przeoczyć. W tle widać żaglówki i łodzie rybackie wpływające i wypływające z portu, a nieco dalej – piaszczystą plażę i wydmy porośnięte falującą, zieloną trawą zwaną wydmuchrzycą. To właśnie Morze Bałtyckie, czerwone i czarne domki letniskowe, niewielkie restauracje, a teraz także morska energetyka wiatrowa przyciągają turystów i pracowników do tego małego nadmorskiego miasteczka. Nawet jeśli spojrzy się w pośpiechu na głaz, może on nie wzbudzić ciekawości. Inskrypcja 5 MAJ 1945  widnieje u szczytu obelisku – na pierwszy rzut oka nie różniącego się niczym od setek innych kamieni w różnych zakątkach Danii, upamiętniających wyzwolenie kraju spod niemieckiej okupacji.

Właśnie w tym miejscu, we wschodniej części wyspy Møn, wczesną wiosną 2020 roku postanowiła się spotkać pewna rodzina z Falster, innej duńskiej wyspy leżącej na zachód od Møn. Działo się to podczas pierwszej fali pandemii COVID-19, która nagle nałożyła ograniczenia na to, z kim i gdzie mogliśmy się widywać. Spotkanie na świeżym powietrzu pozwoliło babci i dziadkowi spędzić czas z córką i dwójką wnucząt. Miejsce nie zostało jednak wybrane przypadkowo. Czworo z członków rodziny mogłoby zgodnie z prawdą powiedzieć, że gdyby nie Klintholm Havn i ludzie z okolic portu, być może w ogóle by ich tu nie było. Ale oto stali tutaj w kwietniowy dzień, patrząc na inskrypcję wyrytą białymi literami na kamieniu: Z GŁODU I UDRĘKI, TORTUR I ŚMIERCI / NA OBCYM BRZEGU SPOTKALI / POMOCNĄ DUSZĘ Z WYCIĄGNIĘTĄ RĘKĄ.

Trójka dorosłych była po części świadoma historii kryjącej się pod tymi słowami i dlatego nie musiała spoglądać na małą tablicę informacyjną umieszczoną obok kamienia.

Przechodnie mogą tam przeczytać więcej, choć z biegiem lat przezroczysta tablica poluzowała się, a napis wyblakł na skutek częstych opadów. Niektóre litery spadły na dół, jakby były płytkami z gry Scrabble. Większość tekstu wciąż tam jednak jest, w tym nagłówek: „Aktion Prammen”. Napisano go w czterech różnych językach: duńskim, niemieckim, angielskim i polskim. W skrócie przekazuje historię rzecznej barki węglowej, która została przyholowana do Klintholm Havn w dniu wyzwolenia Danii, 5 maja 1945 roku. Na pokładzie znajdowały się setki wyczerpanych i umierających ludzi z niemieckiego obozu koncentracyjnego Stutthof założonego w okupowanej przez nazistów Polsce. Dręczeni głodem, poddawani torturom i chorzy więźniowie pod koniec drugiej wojny światowej zostali zapędzeni na barkę i wysłani na Morze Bałtyckie. Dowiadujemy się również, że kamień pamiątkowy został postawiony w 1995 roku na cześć mieszkańców Møn, którzy, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie, walczyli o uratowanie więźniów, na cześć więźniów, którzy przeżyli, oraz ku pamięci tych, którym się to nie udało.

Jednym z więźniów na pokładzie barki był pradziadek rodziny. Port w Klintholm Havn stanowił zatem odpowiednie miejsce na spotkanie wczesną wiosną 2020 roku. Dorośli jeździli tam już wcześniej, ale nikt z nich nie spodziewał się, że tego dnia zostaną zapytani o historię przodka.

– O co chodziło z tym pradziadkiem? – Spytał nagle ośmioletni wnuk, akurat gdy rodzina miała pójść dalej. Musieli mu wtedy przybliżyć ten fragment opowieści, który znali.

 

Polak Piotr Mierzejewski pozostał w Danii, gdzie większość ludzi znała go jako pracownika stacji benzynowej w Gedser, który mówił „cyrkowym duńskim”, jak to ujął jego zięć. Zawsze potrafił pomóc kierowcom ciężarówek z Europy Wschodniej, gdy celnicy przy zjeździe z promu złapali ich za nadmierną ilość wódki i papierosów. Z biegiem lat Piotr stał się kluczową postacią w najbardziej wysuniętym na południe mieście Danii, a miejscowi i podróżni, w nawiązaniu do stacji benzynowej, zaczęli nazywać go Peter Veedol. Było to łatwiejsze do wymówienia niż jego polskie nazwisko.

Niewiele osób znało historię tego mężczyzny. Na przestrzeni lat na łamach lokalnych gazet kilkakrotnie przytaczane były urywki jego wspomnień, bo dziennikarze obowiązkowo pojawiali się na stacji benzynowej w kolejne rocznice wyzwolenia i wyjątkowe dla Veedola dni. Jednemu z nich powiedział, że ma dwie daty urodzin: 22 czerwca 1914 roku i 5 maja 1945 roku. Piotr jednak nigdy nie ujawniał szczegółów swojej brutalnej przeszłości, a wszyscy w rodzinie uważali, że nie powinni o to pytać. Tak po prostu było. Oczywiście czasami wspomnienia wracały przez przypadek, a on wtedy reagował. Na przykład wyłączał telewizor, jeśli w wiadomościach mówiono zbyt wiele o wojnie. Widział już wystarczająco dużo nieszczęścia – padało krótkie wyjaśnienie. Kiedyś jego zięć, Ole, zażyczył sobie jarmuż na świąteczny obiad, a Piotr prawie stracił panowanie nad sobą. Warzywo to przypominało mu bowiem o miejscu i czasie, o których nie rozmawiali. Innym razem Ole zapytał, dlaczego stół w jadalni jest zawsze tak suto zastawiony. Piotr odpowiedział szybko:

– Już kiedyś głodowałem i nie zamierzam głodować ponownie, jeśli mogę tego uniknąć.

Mówił zazwyczaj, że wszyscy goście powinni najeść się do syta. Ale gdy pojawiały się wspomnienia, przeważnie po prostu milczał, czasem nawet w trakcie głośnej zabawy wnuków na podłodze w salonie. Siadał wtedy w swoim niskim fotelu z bordowej skóry i zapadał się w sobie. W taki sposób od czasu do czasu się wyciszał.

 

W ogromnym magazynie Duńskich Archiwów Państwowych, w archiwum nieistniejącej już Duńskiej Służby Imigracyjnej, Piotr Mierzejewski ukrywa się w pudle numer 3126 za brązową okładką oznaczoną numerem 126926. Teczka jest wypełniona pożółkłymi listami z nagłówkami Ministerstwa Sprawiedliwości, biur komendantów policji, Krajowego Komendanta Policji, Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców i Duńskiego Czerwonego Krzyża. Pomiędzy nimi pojawiają się odręcznie pisane podania zakończone słowami „z wyrazami szacunku”. Ich lektura to w dużej mierze mozolna wędrówka przez jałowe ziemie biurokracji, ale wśród całej tej papierologii znajdują się również ślady udręczonych ludzi.

Z przeszłością, o której Piotrowi Mierzejewskiemu tak trudno było rozmawiać z dziećmi, wnukami i przyjaciółmi, sam musiał skonfrontować się w maju 1950 roku. Doszło do tego, gdy władze duńskie rozpatrywały jego wniosek o zezwolenie na pobyt dla niego i jego rocznego syna. W związku z tym policyjny wydział do spraw cudzoziemców wysłał funkcjonariusza do miasteczka Idestrup niedaleko Nykøbing Falster, gdzie Piotr, jego żona Maria i ich syn Poul Henrik mieszkali na osiedlu Kannikehusene, w jednym z domów dla robotników rolnych, który należał do pobliskiego majątku Orupgaard. Piotr był tam zatrudniony jako robotnik sezonowy.

Raport z przesłuchania jest jednym z elementów akt sprawy imigracyjnej. Wynika z niego, że Piotr urodził się w Pińsku w 1914 roku, kiedy miasto to należało jeszcze do Rosji. Tak więc Piotr urodził się jako obywatel rosyjski, ale gdy po pierwszej wojnie światowej, dzięki postanowieniom traktatu wersalskiego, powstało niepodległe państwo polskie, stał się obywatelem polskim. Później był mechanikiem i żołnierzem, ale zaledwie trzynaście dni po wybuchu drugiej wojny światowej aresztowali go żołnierze Hitlera i przez kolejnych sześć lat Mierzejewski był jeńcem wojennym i robotnikiem przymusowym na okupowanych przez Niemców terytoriach. Pierwsze tygodnie spędził w obozie jenieckim w pobliżu Królewca, zanim Niemcy wysłali go do pracy przymusowej na polach. Tam po raz pierwszy doświadczył, jak naziści postrzegają większość Polaków. Piotrowi kazano nosić na piersi dużą, materiałową naszywkę w tym samym miejscu, w którym Żydzi w Niemczech i w wielu okupowanych krajach nosili później żółtą gwiazdę Dawida. Na piersi Piotra widniała litera „P” – Polak. 24 kwietnia 1944 roku został aresztowany przez gestapo i przeniesiony do jednego z owianych złą sławą niemieckich więzień. Oficjalne dokumenty z archiwum w Stutthofie stwierdzają, że powodem jego aresztowania był stosunek seksualny z obywatelką Rzeszy. Relacje pomiędzy Polakami a Niemcami zawsze były mniej lub bardziej powszechne, ponieważ Prusy Wschodnie zamieszkiwało wiele różnych grup etnicznych. Pod rządami Hitlera zostało to jednak zdelegalizowane. 13 listopada 1944 roku Piotra przeniesiono do obozu koncentracyjnego Stutthof.

W czterostronicowym, gęsto zapisanym raporcie z przesłuchania w maju 1950 roku opis pobytu w obozie koncentracyjnym i późniejszej ewakuacji drogą morską zajmuje zaledwie dwanaście linijek. Jeśli wziąć pod uwagę to, co Piotr Mierzejewski prawdopodobnie przeżył i czego doświadczył jako więzień obozu, jego relacja z tego okresu jest zadziwiająco krótka. A może właśnie dlatego tak skwapliwie go ominął. Mówił, że część czasu spędził na przymusowych robotach w stoczni w Gdańsku, zanim pod koniec kwietnia 1945 roku rozpoczęła się ostateczna ewakuacja więźniów, w wyniku której trafił na Bałtyk: […] barka dryfowała bezładnie po morzu. Warunki na pokładzie były straszne. Wielu zmarło z braku pożywienia i wielu zapadło na choroby zakaźne.

Kolejne strony akt imigracyjnych potwierdzają to, co mówi nam jego rodzina: że koszmary wojny nigdy nie uwolniły jego duszy. Ale jakie dokładnie doświadczenia wywołały u niego taki stan? „O co chodziło z tym pradziadkiem?”, można powtórzyć pytanie, które wybrzmiało wiosną 2020 roku podczas wizyty w Klintholm Havn. Ani dokumenty, ani rodzina nie są w stanie dać jednoznacznej odpowiedzi. Trudno jednak zapomnieć o historii tego mężczyzny. W tym, co niewypowiedziane, kryje się coś, co samo w sobie niesie narrację. Istnieją też świadectwa wielu innych więźniów z barki. Mimo że Piotr Mierzejewski nie ich głównym bohaterem, rzucają one światło na piekło, o którym wolał nie mówić.

ROZDZIAŁ 2  Wyzwolenie

Morze Bałtyckie, sobota 5 maja 1945 r. 

Rzeczna barka nie jest przystosowana do żeglugi morskiej. Kołysze się gwałtownie i nieprzewidywalnie na pełnym morzu. Nie da się uciec od potwornego smrodu moczu, wymiocin, kału i potu oraz od nieustannego płaczu. Wszystkich swędzą ukąszenia wszy, które znajdują kolejnych żywicieli wśród pasażerów. Zygmunt Szatkowski kaszle, a w dodatku w ostatnich miesiącach bardzo schudł. To gruźlica, ale on już się tym nie przejmuje. Od wielu dni i nocy wraz z setkami innych więźniów płyną ze śmiercią na pokładzie. Czai się wszędzie i zbiera żniwo. Więźniowie tylko chwilami miewali jeszcze nadzieję, lecz Zygmunt po ostatnim gwałtownym wybuchu paniki na pokładzie całkowicie powierzył swój los w ręce Stwórcy. Może śmierć okaże się wyzwoleniem?

Na dnie trzech śmierdzących, zatłoczonych i ciemnych ładowni leżą ludzie, których zna, i tacy, z którymi zetknął się pierwszy raz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Są tam rolnicy, inżynierowie, pielęgniarki, archeolog, zegarmistrz, robotnicy, oficer marynarki, gospodynie domowe, mechanicy, piłkarz z polskiej ligi, żołnierze, kobieta w zaawansowanej ciąży, fizyk, kowale, pracownicy biurowi i rybacy. Katolicy i protestanci, żyd, muzułmanin, Świadkowie Jehowy i ateiści. Są komuniści, konserwatyści, socjaldemokraci i apolityczni. Wiele narodowości, ale głównie Polacy i trochę Rosjan oraz on sam: Zygmunt Szatkowski, trzydziestojednoletni nauczyciel, wykształcony w konserwatorium pianista i porucznik rezerwy z Bydgoszczy.

Więźniowie są liczni i bardzo zróżnicowani, ale wszystkich łączy jedno – nienawidzą ich naziści. Większość z nich walczyła lub cierpiała od chwili, gdy padły pierwsze strzały wojny. Minęło 11 dni, odkąd, aby nie wpaść w ręce Armii Czerwonej, wyruszyli z obozu koncentracyjnego na Morze Bałtyckie. Od tego czasu przemieszczają się od jednego piekielnego przystanku do drugiego. Mnóstwo pasażerów choruje, w tym niektórzy śmiertelnie: na dur brzuszny i gruźlicę. Zmarłych wyrzuca się po drodze za burtę, a co najmniej kilkorgu z żyjących nie zostało już zbyt wiele czasu.

Ostatnie mile pokonywali w ciemności, ale teraz przez szczeliny kadłuba przedostaje się światło dzienne. Spora część pasażerów zauważa, że prędkość spada, aż w końcu barka całkowicie się zatrzymuje. Niektórzy z tych, którym pozostało jeszcze trochę sił, wstają, a jeden z więźniów próbuje wyjrzeć przez właz. To nie pierwszy raz, kiedy przybijają do lądu. Ale wtedy Zygmunt słyszy krzyk:

– Jesteśmy w Danii!

 

Wczesnym rankiem w sobotę na farmie Liselund we wschodniej części wyspy Møn natarczywy dzwonek telefonu budzi trzydziestodwuletniego barona Nielsa Rosenkrantza. Zebrało się tu około osiemdziesięciu członków ruchu oporu z pobliskich wiosek: Hjertebjerg, Keldby, Borre i z Klintholm Havn. Gdy poprzedniej nocy usłyszeli z Londynu długo oczekiwaną wiadomość o wyzwoleniu, pośpiesznie pojechali do Liselund, gdzie spędzili noc w należącym do barona starym tradycyjnym duńskim gospodarstwie złożonym z czterech połączonych w kwadrat budynków, świętując i przygotowując się na to, co miało nadejść. Pięć lat nazistowskiej okupacji wreszcie dobiegło końca, a teraz nadszedł czas na wygnanie wrogich wojsk. Baron nie wyobrażał sobie jednak, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo z tym się wiązało.

Głos na drugim końcu linii należał do właściciela ziemskiego i szambelana Carla Sophusa Scaveniusa z posiadłości Klintholm Gods. Sfrustrowany Scavenius, który był bratem formalnie urzędującego w okresie niemieckiej okupacji duńskiego premiera Erika Scaveniusa, chciał wiedzieć, dlaczego członkowie ruchu oporu nie stawili się jeszcze w porcie.

– Niemcy łupią Klintholm Havn i terroryzują mieszkańców! – krzyczał do słuchawki. Te słowa Carla Scaveniusa przeraziły Rosenkranza, choć wiele już w życiu doświadczył.

Podczas okupacji rozległe gospodarstwo barona było miejscem różnych działań ruchu oporu. Na strychu Domu Norweskiego w parku zamkowym partyzanci ukryli broń i skrzynki z nabojami, a kiedy w nocy z pierwszego na drugiego października 1943 roku naziści rozpoczęli w Danii akcję przeciwko Żydom, Niels Rosenkrantz zaoferował pomoc grupie studenckiego ruchu oporu. Duńczycy przewieźli Żydów do Liselund, gdzie ukryli ich na strychu, w budynkach gospodarczych i stodołach, aby później z kamienistej plaży pod białym klifem przewieźć ich do bezpiecznej Szwecji. W tym samym czasie grupa starszych niemieckich żandarmów ze straży granicznej wprowadziła się do pensjonatu w gospodarstwie. Wieczorami i nocami maszerowali na wybrzeże, aby patrolować okolice klifu. Z powodu tych niechcianych lokatorów Rosenkrantz, jako lokalny przywódca ruchu oporu, musiał zachowywać szczególną ostrożność.

Dlatego też wieczorem czwartego maja miejscowy ruch oporu świętował wyzwolenie właśnie w Liselund. Baronowa wyciągnęła butelkę szampana zachowaną specjalnie na tę okazję, a niektórzy Niemcy poddali się już tego wieczora i złożyli broń, po czym również otrzymali kieliszek – jednak nie szampana, tylko wina owocowego. Chociaż wśród Duńczyków znajdujących się w gospodarstwie panowały optymistyczne nastroje, uroczystości w domu barona przebiegały w bardziej stonowany sposób niż w większości innych miejsc w okolicy. Mężczyźni byli świadomi faktu, że nazajutrz czekało ich ważne zadanie rozbrojenia okolicznych Niemców i aresztowania osób zarabiających na współpracy z nimi na przykład donosicieli czy dziewcząt utrzymujących kontakty intymne z okupantami.

Niels Rosenkrantz, będąc przywódcą lokalnych grup oczekujących na podjęcie działań po zakończeniu okupacji, denerwował się tym, co mogło się zdarzyć. Część jego ludzi nie miała doświadczenia w posługiwaniu się bronią palną, więc wkrótce po ogłoszeniu wyzwolenia przekształcono jedną z zagród na farmie w strzelnicę, gdzie niektórzy po raz pierwszy mieli okazję strzelać z karabinów maszynowych. Poza tym brakowało im niebieskich opasek ruchu oporu z białym krzyżem na czerwonym tle, ponieważ człowiek, który je przechowywał, zniknął kilka dni wcześniej. Rozwiązanie tego ostatniego problemu znalazł lokalny drukarz. Wyciął dla nich kartonowe kwadraty z nadrukowanymi literami „MB” od słów Modstands Bevægelse, co po duńsku znaczy ruch oporu,i przymocował do nich sznurki, żeby odznaka mogła wisieć na szyi. Mężczyznom daleko było do wizerunku oddziałów bojowych. Właśnie dlatego, gdy rankiem piątego maja zadzwonił właściciel ziemski z Klintholm Gods, baron tak się zaniepokoił.

Wiadomość, że uzbrojeni niemieccy żołnierze dotarli do Klintholm Havn i plądrowali okoliczne domy, nie była dobra. Baron już wcześniej się zastanawiał, w jaki sposób aresztować żołnierzy stacjonujących w stacji radarowej w pobliżu latarni morskiej Møns Fyr i w nadmorskim hotelu. Teraz obawiał się, że jego niesprawdzonym oddziałom groziła walka. Ktoś musiał przyjrzeć się sytuacji. Rosenkrantz nakazuje dwóm członkom ruchu oporu zdjąć odznaki i jechać na rowerach do Klintholm Havn, żeby dowiedzieć się, co się tam dzieje. Mężczyźni bez broni pedałują zatem przez pagórkowaty krajobraz wschodniej części wyspy Møn. Ich zadaniem jest wyłącznie rekonesans. W połowie drogi do wsi Magleby mężczyźni dostrzegają pierwsze kolumny uzbrojonych niemieckich żołnierzy, którzy najwyraźniej maszerują w ich kierunku. Duńczycy natychmiast zawracają do Liselund, żeby szybko przekazać baronowi tę informację.

Tymczasem inny członek ruchu oporu Bruno Christensen, znany w okolicy jako BBC, jedzie swoim białym autem marki DKW 1  siedemnaście kilometrów z miejscowości Stege do Liselund z zapasem granatów ręcznych. Tam dowiaduje się, że niemieccy żołnierze już są w drodze. Rosenkrantz i Bruno Christensen postanawiają sami zbadać sprawę. Zabierają ze sobą dwa pistolety maszynowe, ale chowają je pod workami na podłodze samochodu, a odznaki„MB”wsuwają pod płaszcze. Odjeżdżają gotowi do walki. Gdy samochód zbliża się do Magleby, okazuje się, że żołnierze już przemaszerowali przez wioskę. Duńczycy zauważają w oddali na drodze niemieckie oddziały przemieszczające się małymi grupami na zachód w kierunku Stege. Baron i BBC omijają je i odnajdują przednią straż dowodzoną przez niemieckiego oficera. Niemieccy żołnierze nie są ani wrogo nastawieni ani silnie uzbrojeni. To, co z daleka wyglądało na broń, okazało się strzępami ubrań przewieszonymi przez ramię. Na ten widok Rosenkrantz oddycha z ulgą. Razem z BBC chwyta za pistolet maszynowy, staje przed Niemcami i, trzymając ich na muszce, krzyczy: „Halt!” Rozkazuje żołnierzom zejść do przydrożnego rowu i czekać na połączenie z innymi oddziałami. Nie można było przecież pozwolić, by w Dzień Wyzwolenia okupanci swobodnie biegali po całej wyspie.

Żołnierze uciekli przez Morze Bałtyckie na wyspę Møn, ponieważ nie chcieli zostać jeńcami wojennymi Armii Czerwonej. „Wyglądają na zmęczonych i stosunkowo godnych zaufania”, pomyślał baron, mierząc w nich z karabinu maszynowego. Bruno Christensen wrócił do Liselund po innych członków ruchu oporu, którzy pomogli im odeskortować Niemców do Stege, gdzie chwilowo zostali internowani w salach gimnastycznych w szkole gminnej i technikum. Po pojmaniu Niemców i przewiezieniu ich dwiema ciężarówkami, Rosenkrantz ze swoimi ludźmi ruszyli długą, biegnącą wśród pagórków drogą w kierunku Klintholm Havn, część z nich samochodami, a reszta na rowerach. Pozostawało jeszcze pytanie, czy niebezpieczeństwo zostało już zażegnane, czy może jacyś inni niemieccy żołnierze nadal plądrowali i terroryzowali mieszkańców.

W małym porcie rybackim na południowo-wschodnim wybrzeżu Møn znajdowało się wtedy nie więcej niż trzydzieści pięć domów, a także kilka małych chat rybackich przy porcie, sklep z zaopatrzeniem żeglarskim i stary nadmorski hotel na wydmach. Ruch oporu dostał ostrzeżenie, że port był jak beczka prochu wypełniona po brzegi niemieckimi jednostkami z uchodźcami. Mimo tej wiedzy, gdy baron przybył na miejsce, nie wierzył własnym oczom.

W porcie panował chaos. Rzeczywiście było tam pełno ludzi – wielu z nich to uchodźcy, którzy w ostatnich dniach przybyli na wyspę na okrętach marynarki wojennej, łodziach rybackich oraz na statkach i łodziach cywilnych. Uciekali przed wojskami radzieckimi, które nie okazały Niemcom zbytniej litości podczas natarcia na terytoria okupowane. Miliony osób pochodzenia niemieckiego uciekły i nadal uciekały zarówno drogą lądową, jak i przez Morze Bałtyckie. Ponadto dziesiątki tysięcy niemieckich żołnierzy, jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych próbowały przedostać się do tego, co pozostało z Niemiec. Ucieczka i ewakuacja odcisnęły swoje piętno na wyspie Møn, zwłaszcza wzdłuż południowego wybrzeża. Morze wyrzuciło na brzeg amunicję, a także ciało mężczyzny w pasiastym więziennym stroju. W porcie Klintholm Havn nigdy nie kręciło się tak wiele jednostek pływających i obcokrajowców. Wszystkie miejsca do cumowania wzdłuż nabrzeża i przy pomostach były zajęte. Sytuacja wydawała się nie do opanowania, ponadto utrudniała codzienne życie rybakom oraz pozostałym mieszkańcom.

Członkowie ruchu oporu musieli spróbować uporządkować ten chaos, zatem natychmiast zabrali się za analizę sytuacji. Na początku zrobili rewizję statków w poszukiwaniu broni. Wszelkie podejrzane przedmioty, które znaleźli podlegały konfiskacie. Duńczycy grozili rozstrzelaniem wszystkim, którzy nie chcieli oddać całej broni.

Choć sytuacja była napięta, lokalni mieszkańcy powiedzieli baronowi i jego ludziom, że historie o grabieżach w mieście były przesadzone. Obecność Niemców mogła sprawić, że ludzie się denerwowali, ale niedawni okupanci podobno jedynie prosili w domach i w sklepie o jajka, warzywa lub inne produkty spożywcze. W odpowiedzi większość mieszkańców Klintholm Havn albo odmawiała, albo po prostu nie otwierała drzwi.

Baron szybko zauważył coś niezwykłego na drugim końcu portu. Wyglądało to na długą, wąską barkę zacumowaną przy zewnętrznej burcie dużego niemieckiego okrętu wojennego z karabinami maszynowymi na pokładzie. Tego dnia w porcie wiele rzeczy uległo zmianie, ale rzeczna barka, zupełnie nieprzystosowana do żeglugi morskiej, stanowiła najdziwniejszy widok. Długa i ciemna jednostka towarowa z małą, zadaszoną przestrzenią sterową na pokładzie rufowym i niewielką kabiną poniżej była strzeżona przez uzbrojonych niemieckich żołnierzy. Tak ścisła obstawa wydawała się podejrzana. Mimo napiętej atmosfery w okolicy baron postanowił przyjrzeć się lepiej barce. Im bardziej zbliżał się do zewnętrznego pomostu, tym wyraźniej widział, jaka była duża w porównaniu z miejscowymi kutrami i łodziami rybackimi. Miejscowi szacowali, że barka miała około sześćdziesięciu metrów długości i sześciu metrów szerokości. Nazywała się Breslau.

Kilku mieszkańców opowiadało później, jak wczesnym rankiem zauważyli nagle holownik z nazwą Danzigwymalowaną dużymi białymi literami na czarnym kadłubie, zbliżający się powoli do wejścia do portu. Holownik z masywnym kominem miał na pokładzie niemieckich żołnierzy i holował za sobą barkę.

Kiedy Rosenkrantz dotarł do końca zewnętrznego pomostu, nie mógł dostać się na barkę, ponieważ między nią a molem zacumowany był niemiecki okręt wojenny. Nie mógł więc zbadać, co kryło się na jej pokładzie. Jeśli zatem chciał się do niej dostać, musiał ze swoimi ludźmi rozbroić i aresztować załogę okrętu. Rosenkrantzowi nie podobał się pomysł aresztowania umundurowanych Niemców, ale przezwyciężył obawy i nakazał załodze poddać się duńskiemu ruchowi oporu oraz oddać broń. Kapitan odmówił rozmowy z baronem, zlecił to zadanie swojemu zastępcy, który na pokładzie okrętu rozpoczął negocjacje z uzbrojonym Rosenkrantzem. Wyjaśnił, że Niemcy godzą się poddać tylko Anglikom. Po chwili poprosił o przerwę, a baron wrócił na pomost. Kiedy ponownie podjęto rozmowę, Niemiec poprosił o pozwolenie na wprowadzenie okrętu marynarki wojennej w głąb portu, ponieważ uderzał on o molo. Baron wyraził zgodę, więc okręt wojenny szybko zrzucił liny cumownicze i ostrożnie zaczął manewrować, aby wycofać się do portu, podczas gdy barka pozostała przycumowana do pomostu. Nagle okręt zmienił kurs i ruszył z pełną prędkością w stronę morza. Duńczycy odruchowo chwycili za broń i ostrzelali jednostkę, która teraz kierowała się na zachód – oddalała się od brzegu i od groźby poddania się Rosjanom. Żołnierze z niemieckiego okrętu przez chwilę odpowiadali ogniem. Gdy okręt zniknął już z pola widzenia, ludzie doszli do wniosku, że nikt nie został ranny. Sytuacja była jednak niejasna, ponieważ uciekający marynarze zostawili przy pomoście barkę, holownik i pluton niemieckich żandarmów.

 

Zygmunt Szatkowski słyszał niemieckie głosy dochodzące przez kadłub. Ale słyszał też mężczyzn mówiących w obcym języku. Odkąd zatrzymali się kilka godzin wcześniej, wielu chorych i wystraszonych ludzi siedzących w śmierdzących ładowniach przestało jęczeć. Niektórzy więźniowie cicho dzielili się swoimi wątpliwościami, zadawali pytania. Czy to jest kolejny przystanek w piekielnej podróży? Stojący obok Zygmunta Franciszek Wysocki, były oficer polskiej marynarki wojennej, opowiadał, co widział przez szparę: czerwone flagi z białym krzyżem pośrodku powiewające na niezliczonych masztach w głębi lądu. Nie widać swastyk, za to jest mnóstwo ludzi, domów i chat.

– To Dania! – krzyknął w końcu, podczas gdy ktoś inny z głębi ładowni dodał, że Dania jest okupowana przez nazistów. Nikt nie podchodził do drabiny prowadzącej do włazu, jedynej drogi wyjścia.

Na barce słychać było kroki. Z zewnątrz dochodziły odgłosy aktywności i rozmów, ale nie wszystkie rozmowy między Niemcami a nieznajomymi można było zrozumieć. Najwyraźniej padało wiele pytań, odpowiedzi i wyjaśnień. Minęło jeszcze trochę czasu, zanim właz nagle się otworzył, a w ciemność wpadła smuga światła. Niektórzy z więźniów dopadli do drabiny i powoli zaczynali się wspinać w stronę blasku. Nie zastanawiając się długo, Zygmunt i Wysocki również wyszli na pokład. Stali teraz w swoich znoszonych, rojących się od wszy ubraniach i pasiastych strojach więziennych w chłodnym, ale dobroczynnym wiosennym powietrzu i patrzyli w stronę lądu. Czy czekała ich wolność? Widzieli niewielki pas małych domów i sporo ludzi w porcie. Z pomostu spoglądali na nich uzbrojeni mężczyźni w cywilnych ubraniach z tekturowymi tabliczkami na szyjach. Jednocześnie obserwowali oni niemieckich żandarmów na holowniku i barce. Może duńscy partyzanci przejęli kontrolę. Żaden z więźniów nie zszedł na pomost, ale ludzie z brzegu zbliżali się do barki. Z niedowierzaniem patrzyli na osłabionych więźniów na pokładzie. Minęło trochę czasu, nie wiadomo ile. Dla Zygmunta i jego współwięźniów ten poranek to jedna wielka emocjonalna zawierucha, w której na zmianę pojawiały się przerażenie, dezorientacja i nadzieja.

Naprzeciw pomostu stoją jakieś dziewczynki. Nagle zaczynają rzucać czymś w kierunku barki. Są to kawałki chleba. Niektóre z nich trafiają na pokład, inne lądują w wodzie. Zygmunt, który widzi, jak niektórzy więźniowie rzucają się po jedzenie i łapczywie wpychają je sobie do ust, próbuje ich uspokoić, ale nie może ich powstrzymać. Dobrze wie, że są bardzo głodni i spragnieni. Przez ostatnich pięć dni wielu z nich nie jadło nic poza odrobiną zupy, pokrzywami, może surową rybą i chlebem. Przez ostatnie godziny więźniowie utrzymywali się przy życiu jedynie dzięki kępkom trawy, którą zerwali na postoju. Jedynym sposobem ugaszenia pragnienia była słona woda przeciekająca przez pęknięcia kadłuba. Teraz są jak dzikie, wygłodniałe zwierzęta walczące o okruchy. Jakiś mężczyzna skacze na główkę do wody. Nic nie może się zmarnować. Inni więźniowie wyciągają go na powierzchnię, jeden z nich mdleje na pokładzie.

Później na pomost wchodzi mężczyzna w średnim wieku ubrany w elegancki garnitur. Rozmawia z duńskimi partyzantami przy barce, ale także z niemieckimi żołnierzami obok niej. To grupa żandarmów, którzy przez ostatnią dobę pełnili funkcję strażników. Jeden z nich przebywał na pokładzie barki, a pozostali płynęli holownikiem. Podczas pobytu w Klintholm Havn nie odzywali się za wiele. Franciszek Wysocki zna niemiecki i pilnie przysłuchuje się rozmowie, próbując zrozumieć jak najwięcej. Niektórzy z niemieckich żołnierzy usiłują odprawić Duńczyka, który chce wiedzieć, kto znajduje się na pokładzie. Czy są wśród nich chorzy? Nie, pada odpowiedź, to więźniowie. Wtedy Duńczyk odwraca się w stronę barki i, krzycząc pyta, czy ktoś na pokładzie mówi po niemiecku. Wysocki natychmiast wkracza do akcji: oznajmia, że to więźniowie obozu koncentracyjnego Stutthof, którzy potrzebują natychmiastowej pomocy.

Wkrótce potem mężczyzna w garniturze wchodzi na barkę, a Niemcy nawet nie próbują go powstrzymać. Jest pierwszą osobą z zewnątrz, której pozwolono znaleźć się na pokładzie. Wokół niego szybko gromadzi się grupa brudnych więźniów. Szarpią go za ubranie i próbują nawiązać kontakt. Od wielu dni nie jedli ani nie mieli dostępu do świeżej wody, mówi Wysocki Duńczykowi, który po chwili ponownie podchodzi do jednego z umundurowanych Niemców. Chce wiedzieć, co zamierzają zrobić z żywym ładunkiem. Jeden z nich odpowiada, że Duńczycy nie powinni się przejmować więźniami. Żandarmi proszą tylko o prowiant, zanim następnego dnia wyruszą w kierunku Flensburga lub Kilonii. Zygmunt i pozostali widzą, jak Duńczyk wraca na molo, gdzie rozmawia z jednym z partyzantów z odznaką „MB” na szyi. Potem znów zaczyna się krzątanina i rozmowy. Nieco starszy Niemiec, który płynął na pokładzie barki, najwyraźniej prowadzi teraz negocjacje w imieniu Niemców. Wkrótce potem on i Duńczyk wchodzą na pokład i idą w kierunku włazu do ładowni, który znajduje się z boku spadzistego pokładu.

Głodni więźniowie obozu koncentracyjnego walczą o resztki chleba, które miejscowe dziewczęta rzucają z nabrzeża w porcie Klintholm Havn. W trakcie przepychanki jeden z więźniów wypada za burtę, a następnie zostaje wciągnięty na barkę przez współwięźniów.

– Jesteście wolni. Wojna się skończyła. Ale musicie zachować cierpliwość, nie możecie jeszcze zejść na ląd. Nie zapominajcie, że próbowałem was ratować. Nie wiem, co się ze mną stanie, ale wy jesteście wolni.

To wykrzykuje starszy niemiecki żandarm. Szybko znika znad otworu. Nie wszyscy więźniowie w ładowni od razu rozumieją, co do nich powiedział – albo z powodu nieznajomości języka, albo dlatego, że są zbyt daleko od włazu, albo też po prostu nie mogą uwierzyć w to, co usłyszeli. Są wolni. Wiadomość migiem rozchodzi się wśród chorych, wycieńczonych pasażerów. Ludzie zaczynają płakać, modlić się i wiwatować. Wkrótce potem mężczyzna w garniturze schodzi do nich po drabinie. Będzie dla nich uosobieniem odzyskanej wolności – wielu z nich widzi w nim symbol zwycięstwa życia nad śmiercią. Podobną rolę odegra wkrótce w tej historii pewna Dunka.

ROZDZIAŁ 3  W środku burzy

Sześć lat wcześniej. Polska, wrzesień 1939 r. 

Zrobił to z obowiązku i z wielkiej miłości do swojego kraju. Ale nie tutaj było jego miejsce, nie w tej tymczasowej kryjówce, w otoczeniu towarzyszy, którzy, tak jak on, starali się uniknąć zaciekłego ognia niemieckich sztukasów i artylerii samobieżnej.

Zamiast tego powinien stać przed swoją klasą w sali z wysokim sufitem. Powinien demonstrować optymalny chwyt smyczka skrzypcowego lub pomagać uczniowi w opanowaniu akordów fortepianowych. Teraz po raz pierwszy znalazł się w ogniu walki. Widział dorosłych mężczyzn desperacko kulących się przy ziemi, podczas gdy inni leżeli zrezygnowani. Niektórzy tracili zmysły i biegli jak szaleni prosto w grad kul wroga. W końcu jednak kompanii udało się utrzymać pozycję, a nawet zepchnąć Niemców do defensywy. Przez chwilę panował spokój. Był czas na kopanie dołów, wypełnianie ich i wbijanie drewnianych krzyży w wyrastające na polu garby.

Od dwóch tygodni trwało szaleństwo drugiej wojny światowej, a Zygmunt Szatkowski, który stał teraz w środku burzy, był tym samym człowiekiem, który sześć lat później miał ujrzeć zarysy wyspy Møn z drewnianej umieralni, która przepłynęła przez Morze Bałtyckie.

Wojna zdawała się igrać z losem zarówno jego rodziny, jak i Polski. Zygmunt urodził się w katastrofalnym roku 1914, kiedy jego ojciec Jan Bolesław Szatkowski podczas I wojny światowej został zmuszony do służby w mundurze Cesarstwa Niemieckiego – i poległ, zanim jego syn był w stanie zdać sobie sprawę z istnienia ojca. Stało się to w 1916 roku gdzieś na froncie zachodnim. Klęska Niemiec w 1918 roku przyniosła jednak jedną pozytywną zmianę: Polska uzyskała niepodległość, której tak bardzo pragnęli jej obywatele.

Przez wieki unii z Litwą, w swoim ogromnym i ludnym królestwie, Polacy rozwinęli własny język, kulturę i poczucie tożsamości narodowej. Obowiązywała pewna forma demokracji i wolności religijnej. Rzeczpospolita Obojga Narodów dość szybko jednak weszła w konflikt z Rosją i Prusami, tym bardziej, że ziarno wiecznych sporów i wzajemnej nienawiści między sąsiadami zostało zasiane na długo przedtem. Unia polsko-litewska ostatecznie upadła, ale Polska przetrwała aż do fatalnego roku 1795. Właśnie wtedy Rosjanie, Prusowie i Austriacy do końca podzielili kraj między siebie – Polacy zostali okradzeni z niepodległości. Ich terytorium znalazło się pod obcymi wpływami, a język i kultura zostały zmarginalizowane. Ludzie odczuwali szczególny ucisk zwłaszcza pod rządami Rosjan, którzy brutalnie stłumili kilka powstań. Tysiące cywili zostało zakutych w kajdany lub musiało iść w niewolę na Syberii. Skutkiem ubocznym tych działań było wzmocnienie poczucia tożsamości narodowej, ludzie nosili Polskę w swoich sercach. W tym okresie coraz ważniejszą rolę odgrywał Kościół katolicki, ponieważ w warunkach braku państwa narodowego mógł działać jako instytucja jednocząca ludzi. Ziemie polskie zamieszkiwali również licznie protestanci i żydzi, podobnie jak wiele innych mniejszości etnicznych.

Korzenie rodziny Zygmunta sięgały średniowiecznej Bydgoszczy, miasta położonego w północnej Polsce. Przed I wojną światową wchodziło ono w skład Cesarstwa Niemieckiego i nosiło germańską nazwę Bromberg. W rodzinie mówiono zarówno po polsku, jak i po niemiecku, ale jej członkowie byli bezwarunkowo oddani polskiej sprawie i liczyli na powrót miasta do silnej i niepodległej ojczyzny. Szatkowscy za swoją postawę zapłacili najwyższą cenę. W trakcie I wojny światowej ojciec Zygmunta poległ w niemieckim mundurze. Marzenie o odzyskaniu przez Polskę niepodległości spełniło się, gdy Zygmunt miał cztery lata.

Stało się to dzięki pokonaniu państw centralnych i traktatowi pokojowemu w Wersalu. Dzięki koncepcji prezydenta Stanów Zjednoczonych Woodrowa Wilsona o prawie narodów do samostanowienia, doszło do zjednoczenia Szlezwiku Północnego, nazywanego również Jutlandią Południową, z Danią, do powstania Czechosłowacji, a Polacy odzyskali prawo do swojego państwa. Po stu dwudziestu trzech latach spędzonych pod zmieniającymi się rządami sąsiadów mogła powstać nowa i niepodległa Polska.

Nie można jednak nazwać tego gładkim procesem. Tak jak Czechosłowacja otrzymała Kraj Sudecki, w którymi mieszkało około trzech milionów Niemców i ludności niemieckojęzycznej, tak i Polsce dostały się obszary z liczną ludnością niemiecką. Problemy sprawiała w szczególności część Pomorza z ważnym miastem portowym Gdańsk (Danzig) położonym nad Morzem Bałtyckim i ujściem Wisły. Było to zarówno polskie miasto królewskie, jak i niemieckie miasto hanzeatyckie. Stało się zatem punktem spornym, ponieważ zarówno Polacy, jak i Niemcy rościli sobie do niego pretensje. W wyniku międzynarodowego kompromisu utworzono protektorat pod ochroną Ligi Narodów, prekursorki późniejszej Rady Bezpieczeństwa ONZ, która miała dawać gwarancje na wypadek kolejnej wyniszczającej wojny światowej. Porozumienie w sprawie protektoratu w Gdańsku nie gwarantowało jednak pokoju. Miasto zostało pod względem dyplomatycznym i celnym związane z Polską, która uzyskała również prawo do półwyspu Westerplatte u ujścia portu, gdzie polskie wojsko szybko stworzyło skład amunicji i koszary. Niemiecka większość mieszkańców skutecznie kontrolowała port i nie zamierzała z niego rezygnować.

W takim oto młodym państwie polskim dorastał urodziwy, jasnowłosy Zygmunt. Mieszkał z matką, Pauliną Szatkowską, i ojczymem, wykładowcą uniwersyteckim, Antonim Taszarskim, który traktował chłopca jak rodzonego syna. Mieszczański i akademicki dom stanowił bezpieczną przystań, a syn mógł liczyć na wsparcie pozwalające mu realizować marzenia. Jak większość dzieci został harcerzem, co w Polsce oznaczało wychowanie od najmłodszych lat w duchu patriotycznym i w świadomości konieczności obrony państwa, które stało się ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. W tamtych latach Polska wciąż musiała walczyć o niepodległość, granice i uznanie ze strony świata.

W Moskwie późniejszy minister spraw zagranicznych Mołotow do opisania Polski użył określenia „pokraczny bękart traktatu wersalskiego”, ale przywódcy polityczni spoza Związku Radzieckiego również spoglądali na nowo utworzone państwo ze sceptycyzmem, być może przede wszystkim w Niemczech. Polacy nadal walczyli w krwawych starciach z obydwoma głównymi sąsiadami, co jednak nie zagroziło istnieniu państwa. Kraj prężył muskuły także w stosunku do Litwy i Czechosłowacji, gdzie mieszkały znaczące mniejszości polskie. Ponadto w Polsce pojawiły się wewnętrzne spory polityczne w 1926 roku zakończone przewrotem zorganizowanym przez bohatera wojennego, Józefa Piłsudskiego, który doprowadził do wprowadzenia rządów autokratycznych.

Nie byłoby błędem stwierdzenie, że dzieciństwo Zygmunta przypadło na bardzo niespokojne lata, ale nie wydaje się, by miało to na niego szczególny wpływ. Pasjonował się harcerstwem i awansował na drużynowego, ponieważ wykazywał wielki talent przywódczy i organizacyjny, ale nie podążył później ścieżką kariery wojskowej. Chciał zostać nauczycielem lub kompozytorem. Niewykluczone, że talent odziedziczył po ojcu, który przed I wojną światową zarabiał na życie grą na instrumentach.

Po ukończeniu szkoły podstawowej i średniej Zygmunt w 1933 roku wstąpił do Państwowego Seminarium Nauczycielskiego w rodzinnej Bydgoszczy, rozpoczynając studia w tym samym roku, w którym Adolf Hitler przejął władzę w Niemczech i przekształcił swój kraj w rasistowską dyktaturę, fantazjując o dominacji nad światem i przestrzeni życiowej dla rasy germańskiej tzw. Lebensraum. Niemiecki przywódca zignorował postanowienia traktatu wersalskiego i zapoczątkował zakrojony na szeroką skalę program zbrojeniowy, który wzbudził niepokój większości Europy. W szczególności powody do obaw miała Polska, ponieważ, jak można było przewidzieć, wstrząsy w Niemczech doprowadziły do zaognienia sporu o Gdańsk. Zaledwie kilka miesięcy po przejęciu władzy w Niemczech NSDAP – Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników – zdobyła większość w gdańskim senacie, a następnie rozpoczęła kampanię oszczerstw przeciwko polskiej ludności protektoratu, która stanowiła zdecydowaną mniejszość.

Żądanie powrotu Gdańska do Rzeszy Niemieckiej szybko odbiło się echem wśród niemieckiej społeczności w portowym mieście. Pomimo niepokojów i napięć polski rząd zdołał podpisać pakt o nieagresji z Niemcami, a także z sowiecką potęgą, która naciskała na wschodnią granicę Polski. Przez następnych sześć lat w Polsce panował polityczny spokój. Był to jednak pokój kruchy i zdradziecki.

Choć Zygmunt był lojalny wobec swojego narodu, dla jego obrony nie zrobił wtedy jeszcze nic poza odbyciem służby wojskowej w 1936 roku. Uzyskał stopień porucznika rezerwy. Wkrótce potem powrócił do seminarium, a równolegle ze studiami uczył muzyki i pobierał lekcje w Miejskim Konserwatorium Muzycznym, które ukończył z wyróżnieniem w czerwcu 1939 roku. Talent i charyzma młodzieńca rozbłysły tak jasno, że został członkiem Rady Artystyczno-Kulturalnej w Bydgoszczy. Wszystko to szybko jednak się urwało. Pod koniec sierpnia, niecałe trzy miesiące po ukończeniu studiów, został powołany do 82. Pułku Piechoty w Brześciu we wschodniej Polsce. Krążyły pogłoski o wojnie, a dwudziestopięcioletni Zygmunt zrobiłby dla ojczyzny wszystko, co w jego mocy, gdyby zaszła taka potrzeba.

W dniu, w którym pożegnał się w Bydgoszczy z matką i ojczymem, rozpoczęła się dla niego sześcioletnia niedobrowolna podróż z bezpiecznego, harmonijnego życia, poprzez piekło, aż do nieoczekiwanego wyzwolenia w małej wiosce rybackiej na duńskim wybrzeżu.

 

Napaść

Słupy dymu nad przedmieściami Brześcia pierwszego września 1939 roku potwierdziły to, co chwilę wcześniej obwieścił ryk i łomot – Niemcy atakowali miasto z powietrza. Do koszar, w których stacjonował Zygmunt Szatkowski, napływały meldunki o ataku. Uderzono w instalacje wojskowe i linię kolejową pod Brześciem. Nieco później nadeszła wiadomość, że Luftwaffe zaatakowała również inne polskie miasta, a na zachodzie niemieckie wojska i artyleria przelewają się przez granicę. Zygmunt musiał teraz iść na wojnę.

Hitler od dawna chciał zająć Polskę i poszerzyć swój Lebensraum. Próbę generalną miał już za sobą. Jesienią 1938 roku, po latach potrząsania szabelką o Kraj Sudecki w Czechosłowacji, udało mu się skłonić Brytyjczyków i Francuzów do podpisania układu monachijskiego, który oddawał to ważne terytorium Niemcom. Obawiający się wybuchu nowej wojny światowej premierzy Chamberlain w Anglii i Daladier we Francji wierzyli, że porozumienie zaspokoi ambicje terytorialne Hitlera. Mylili się. W Słowacji faszyści wykorzystali kryzys, by domagać się niepodległości, a w marcu 1939 roku wojska Hitlera zajęły resztki młodego demokratycznego państwa czechosłowackiego. Niemiecki dyktator oszukał strony układu i wydawało się jasne, które państwo było zagrożone kolejną inwazją: Polska. Właśnie dlatego Wielka Brytania obiecała militarnie wesprzeć oblężony kraj, gdyby Hitler zdecydował się zaatakować Polaków. Obietnica ta została uznana przez niemieckiego przywódcę za nierealistyczną, zważywszy na to, że Chamberlain okazał słabość i nie zareagował, gdy naziści zajmowali Czechosłowację. Założenie to okazało się słuszne.

Niemcy wywierały presję na Polskę, ponownie żądając przyłączenia Gdańska do Rzeszy, a ponadto prawa do ustanowienia polskiego korytarza w formie połączenia kolejowego z niemieckimi Prusami Wschodnimi, które były odcięte od reszty Rzeszy. W zamian oferowano przedłużenie paktu o nieagresji, ale Polska odrzuciła to żądanie, ponieważ rząd nie uważał zagrożenia za krytyczne. Latem 1939 roku na ulicach Gdańska doszło do zamieszek między Niemcami a Polakami, a następnie do aktów wandalizmu przeciwko polskiej poczcie, która, podobnie jak półwysep Westerplatte, była postrzegana jako wroga placówka w mieście. W tym samym czasie władzę w Gdańsku przejął antysemita i nazista Albert Forster, który, jako najważniejszy człowiek Hitlera na tym obszarze, został wkrótce uznany za winnego zbrodni wojennych. Wygłaszał tyrady przeciwko zawszonym polskim podludziom i brudnej żydowskiej rasie, a jednym z jego najważniejszych zadań było oczyszczenie terenu z polskich i żydowskich wpływów.

Niemiecka propaganda zdecydowała się użyć znanej sztuczki, która do pewnego stopnia zadziałała również w sporze o Sudety: przekręcania faktów. Opowiadali światu o tym, jak etniczni Niemcy są prześladowani i atakowani przez Polaków. Wszyscy powinni zrozumieć, że to Polska, a nie Niemcy, jest stroną agresywną w sporze. Latem gdańscy naziści w celu obrony ludności utworzyli paramilitarną organizację Volksdeutscher Selbstschutzpodległą SS – swoistą piątą kolumnę gotową do wsparcia wojsk Hitlera, gdy te zaatakują z zachodu. Wkrótce miało się to urzeczywistnić, ale na razie taka uwertura wydawała się mocno nierealna.

Pod koniec sierpnia 1939 roku nazistowskie Niemcy podpisały pakt o nieagresji z komunistycznym Związkiem Radzieckim. Dwa supermocarstwa, każde z własną totalitarną ideologią, były do tej pory uważane za śmiertelnych wrogów. Nagle połączyła je niezwykła umowa. Porozumienie zawierało tajny protokół. Stalin obiecał w nim, że nie zatrzyma niemieckiego ataku na Polskę, ale w zamian za tę przysługę miał potem dostać prawie połowę terytorium II Rzeczypospolitej. Oprócz rozbioru Polski uzgodniono również sposób podziału reszty Europy Środkowo-Wschodniej.

Chociaż rząd w Warszawie nie wiedział o tajnym protokole, zawarcie paktu między Hitlerem a Stalinem słusznie zaniepokoiło Polaków. Natychmiast rozpoczęto mobilizację wojsk, w tym rezerwistów. W tych dniach Zygmunt Szatkowski wyjechał z Bydgoszczy do swojego pułku w Brześciu. I właśnie słupy dymu nad miastem pierwszego września 1939 roku potwierdziły to, czego wszyscy się obawiali.

Tuż przed piątą rano stary niemiecki pancernik Schleswig-Holstein