3,99 €
Zbiór siedmiu opowiadań fantastyczno-naukowych wydany po raz pierwszy w 1980 r. przez Wydawnictwo „Śląsk” Obecnie prezentowana elektroniczna wersja została poddana przez autora niewielkiej autokorekcie.W opowiadaniach spotykamy się między innymi z uwieńczonym sukcesem naukowym eksperymentem mającym na celu stworzenie repliki istoty ludzkiej, a także z raczej mało sympatyczną wizją przeludnionego świata i wynikającymi z tego faktu dla ludzkiego rodzaju nieoczekiwanymi konsekwencjami.W opowiadaniu „Śmieciarze Przestrzeni” dwaj przedstawiciele tego szacownego zawodu w trakcie dokonywania programowej utylizacji resztek najrozmaitszej aparatury wynoszonej niegdyś beztrosko na najrozmaitsze orbity w epoce pionierskiego zagospodarowywania wokółziemskiej przestrzeni natrafiają niespodziewanie na zainstalowaną tam w czasie walk na ideologicznym podłożu sprawną wyrzutnię nuklearną nadal stanowiącą śmiertelne zagrożenie dla ziemskiej społeczności.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2015
Janusz Szablicki
Trzecie stadium ewolucji
© Copyright by
Janusz Szablicki & e-bookowo
Projekt okładki: e-bookowo
ISBN 978-83-7859-578-6
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie II 2015
Zbiór siedmiu opowiadań fantastyczno-naukowych wydany po raz pierwszy w 1980 r. przez Wydawnictwo „Śląsk” Obecnie prezentowana elektroniczna wersja została poddana przez autora niewielkiej autokorekcie.
W opowiadaniach spotykamy się między innymi z uwieńczonym sukcesem naukowym eksperymentem mającym na celu stworzenie repliki istoty ludzkiej, a także z raczej mało sympatyczną wizją przeludnionego świata i wynikającymi z tego faktu dla ludzkiego rodzaju nieoczekiwanymi konsekwencjami.
W opowiadaniu „Śmieciarze Przestrzeni” dwaj przedstawiciele tego szacownego zawodu w trakcie dokonywania programowej utylizacji resztek najrozmaitszej aparatury wynoszonej niegdyś beztrosko na najrozmaitsze orbity w epoce pionierskiego zagospodarowywania wokółziemskiej przestrzeni natrafiają niespodziewanie na zainstalowaną tam w czasie walk na ideologicznym podłożu sprawną wyrzutnię nuklearną nadal stanowiącą śmiertelne zagrożenie dla ziemskiej społeczności.
Mozolnie gramoliłem się z ciężkiego, jakby oślizgłego snu. Wokół mnie to się zwijała, to znów w dalekim od równomierności rytmie rozwijała dygotliwa, niemożliwa do przeniknięcia czerń. Niczym dokuczliwy kolec tkwiło we mnie nie wiadomo skąd się biorące przekonanie, że ukrywa się w niej coś nieprzyjaznego, czyhającego na moment najbardziej stosowny do wyrządzenia mi jakiejś bliżej niesprecyzowanej krzywdy. Przez cały ten czas miałem dziwaczne, raczej nie zaliczające się do kategorii najprzyjemniejszych wrażenie, że całe me ciało, od stóp aż po same koniuszki włosów, pulsuje w rytm pracy jakiejś potężnej acz nie wolnej od technicznych usterek, raz po raz zachłystującej się pompy, to wtłaczającej w me tkanki jakąś bliżej nieokreśloną materię, zagęszczającej ją do wprost niewyobrażalnych wartości, to zaś wytwarzającej w nich próżnię niezmiernie bliską ideału. Jednocześnie w uszy moje wpadały najrozmaitsze, rodzące się jakby w oddali, poza jakąś nie nazbyt szczelną przegrodą, dźwięki – coś na kształt głuchych, gardłowych postękiwań, monotonnych, absolutnie z niczym mi się nie kojarzących szelestów, a także wysokie, ostre trele szkła, zupełnie jakby ktoś gdzieś nie nazbyt ode mnie daleko zabawiał się infantylnie otwieraniem i zatrzaskiwaniem lufcika, w którym wyschnięty na wiór kit tylko jakimś cudem podtrzymywał szyby.
Gdyby mnie ktoś o to spytał, w żaden sposób nie potrafiłbym określić, jak długo to wszystko trwało – czas był wówczas dla mnie tylko pustym, nic nie znaczącym słowem. Po prostu trwałem sobie w pozycji horyzontalnej cichutko, grzeczniutko, bez drgnięcia jednego muskułu, utrzymując kontakt z otaczającym mnie niepojętym światem li tylko za pośrednictwem zmysłu słuchu i niezmiernie słabiutkiego oddechu.
Głowy bym za to nie dał, lecz zdaje się, że owym bodźcem, który ostatecznie wytrącił mnie z tej swoistej katalepsji, był głód. Wtenczas mi naturalnie ani przez myśl nie przeszło, że tu faktycznie może chodzić o to. Po prostu w pewnym momencie zaczęły mi się boleśnie skręcać kiszki, a z wnętrza trzewi dobyło się żałosne, dosyć skutecznie wyciszające wszelkie inne odgłosy burczenie.
Otworzyłem oczy. A może już wcześniej miałem je rozwarte, teraz dopiero zdając sobie z tego sprawę? Tak czy owak, w niczym nie zmieniło to mej sytuacji, nadal było bowiem ciemno choć oko wykol. Myśli rozsypywały mi się niczym najprawdziwsze plewy na porywistym wietrze. Wreszcie niemal nadludzkim wysiłkiem udało mi się jednak ująć je jakoś w ryzy i zacząłem się mozolnie zastanawiać nad swoim położeniem. Czyżby ów koszmar, który dopiero co dane mi było przeżyć, był jedynie snem? No cóż, tego nie można było wykluczyć. Tylko, do cholery, co mnie wobec tego właściwie przebudziło?!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!