Arsène Lupin. Zielonooka panna - Leblanc Maurice - E-Book

Arsène Lupin. Zielonooka panna E-Book

Leblanc Maurice

0,0

Beschreibung

Kobieta, która wodzi na pokuszenie. Ponętna blondynka wydaje się nieco zagubiona w Paryżu. Nie umknie to uwadze wytrawnego konesera kobiet Arsène'a Lupina, który zauważa równocześnie, że angielska turystka jest śledzona przez tajemniczego mężczyznę. Niezrażony tym faktem Lupin podejmuje trop. Wiedziony przez kobietę stanie się świadkiem okrutnej zbrodni i pozna ludzi, z którymi nigdy nie chciałby mieć do czynienia. W 2021 r. na platformie Netflix premierę miał serial "Lupin" zainspirowany książkowymi przygodami Arsène'a Lupina.Idealna lektura dla miłośników wyjątkowego stylu Arthura Conana Doyle'a.Arsène Lupin to szarmancki, czuły na wdzięki kobiet mistrz charakteryzacji. Wrodzony spryt pozwala mu wychodzić z największych opresji. Żyje z kradzieży, ale trzyma się etosu, zgodnie z którym rabuje jedynie złoczyńców, wymierzając im tym samym sprawiedliwość. Postać tego dżentelmena-włamywacza była inspirowana historią Mariusa Jacoba - anarchisty, który dokonał ponad 150 włamań, za co został skazany na 23 lata więzienia.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 198

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Maurice Leblanc

Arsène Lupin. Zielonooka panna

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

Saga

Arsène Lupin. Zielonooka panna

 

Tłumaczenie Wiktor Zieliński

 

Tytuł oryginału La Demoiselle aux yeux verts

 

Język oryginału francuski

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1927, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728463123 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I. – ... I niebieskooka Angielka

Raoul de Limésy przechadzał się wesoło po bulwarach, jak człowiek szczęśliwy, któremu wystarczy rozejrzeć się wokoło, by cieszyć się życiem, jego czarującymi spektaklami i beztroską, jaką Paryż oferuje w niektóre pogodne kwietniowe dni. Był średniego wzrostu, miał szczupłą, a zarazem potężną sylwetkę. Rękawy jego marynarki wybrzuszały się na bicepsach, a tors górował nad smukłą i giętką talią. Krój i odcień ubrań wskazywały na człowieka, który przywiązuje wagę do doboru tkanin.

Gdy mijał Gimnazjum odniósł wrażenie, że idący obok niego dżentelmen podąża za damą, wrażenie, którego prawdziwość mógł od razu potwierdzić.

Nic nie wydawało się Raoulowi bardziej zabawne, niż widok dżentelmena podążającego za damą. Szedł więc za panem, który szedł za panią, i cała trójka, jedno za drugim, w odpowiednich odstępach, przechadzała się po gwarnych bulwarach.

Trzeba było całego doświadczenia barona de Limésy’ego, aby odgadnąć, że jegomość rzeczywiście śledził kobietę, bo ten, pełen dżentelmeńskiej dyskrecji, starał się, aby ta nie zdała sobie z tego sprawy. Raoul de Limésy był również dyskretny i, zmieszawszy się z przechodniami, zwiększył tempo, aby dokładnie przyjrzeć się obu postaciom.

Widziany od tyłu mężczyzna wyróżniał się starannym przedziałkiem, dzielącym czarne, przylizane pomadą włosy, oraz równie schludnym wyglądem, eksponującym szerokie ramiona i wysoką talię. Widziany od przodu oferował twarz o regularnych rysach, z zadbaną brodą i świeżą, różową cerą. Miał może trzydzieści lat; w jego chodzie była pewność, w gestach autorytet. Aparycja cokolwiek wulgarna: pierścionki na palcach, złota końcówka palonego papierosa.

Raoul przyśpieszył kroku. Dama, wysoka, rezolutna, o szlachetnym wyglądzie, okupowała chodnik swoimi angielskimi stopami, zgrabnymi nogami i delikatnymi kostkami. Miała piękną twarz, rozjaśnioną przez godne podziwu niebieskie oczy i gęstą kaskadę blond włosów. Przechodnie zatrzymywali się i odwracali za nią: wydawała się obojętna na ten spontaniczny hołd tłumu.

Niech mnie, co za arystokratka!, pomyślał Raoul. Szkoda, żeby śledził ją ten przylizany. Czego on chce? Zazdrosny mąż? Odrzucony zalotnik? A może raczej goguś szukający przygód? Tak, to musi być to. Ten dżentelmen ma gębę szczęściarza, który uważa, że nie można mu się oprzeć.

Przeszła przez plac Opéra, nie przejmując się pojazdami stojącymi na drodze. Jeden próbował zagrodzić jej przejście: spokojnie złapała konia za lejce i zatrzymała go. Wściekły kierowca wyskoczył z siedzenia i ostro ją zwyzywał; uderzyła go w nos, powodując krwotok. Kiedy funkcjonariusz zażądał wyjaśnień, odwróciła się do niego plecami i spokojnie odeszła.

Na ulicy Auber biło się dwoje dzieci: kobieta złapała je za kołnierze i rozdzieliła na dziesięć kroków. Następnie rzuciła im dwie złote monety.

Na bulwarze Haussmanna weszła do cukierni i Raoul zobaczył z daleka, że usiadła przy stoliku. Mężczyzna, który ją śledził, nie wszedł za nią, więc wszedł sam i zajął takie miejsce, żeby go nie zauważyła.

Zamówiła herbatę i cztery tosty, które pożerała wspaniałymi zębami.

Siedzący przy sąsiednich stolikach obrzucali ją spojrzeniami. Pozostała niewzruszona i kazała sobie przynieść kolejne cztery.

Ale inna młoda kobieta, siedząca dalej, również wzbudzała ciekawość. Blondynka, tak jak Angielka, z falami na głowie, ubrana mniej bogato, ale za to w zdecydowanie paryskim guście, otoczona była trojgiem biednie ubranych malców, którym podawała ciastka i sok z granatów. Natknęła się na nich w drzwiach i widok ich świecących z przyjemności oczu i policzków umazanych kremem sprawiał jej ewidentną radość. Dzieci nie miały odwagi się odezwać i napychały sobie gęby. Ale ona, przypominająca dzieciaka bardziej niż one, była nieskończenie rozbawiona i gawędziła z nimi wszystkimi:

– Co się mówi panience? Głośniej... Nie słyszałam... Nie, nie jestem panią... Należy do mnie mówić: Dziękuję, panienko...

Raoul de Limésy od razu uległ dwóm rzeczom: szczęśliwemu, naturalnemu rozradowaniu jej twarzy i hipnotyzującemu przyciąganiu dwojga dużych zielonych oczu o barwie jadeitu, usianych plamkami złota, od których nie można było oderwać wzroku, gdy już się go w nich utkwiło.

Takie oczy są zwykle dziwne, melancholijne lub zamyślone, i taki był chyba ich zwykły wyraz. Ale w tej chwili promieniowały tą samą dogłębną radością życia, co reszta twarzy, co psotne usta, co drżące nozdrza, co uśmiechnięte, dołeczkowate policzki.

Skrajne stany radości lub nieopisane bóle, nie ma półśrodków dla tego rodzaju stworzeń, powiedział do siebie Raoul, który poczuł nagłą chęć wpłynięcia na wspomniane radości lub zwalczenia tychże bólów.

Spojrzał z powrotem na Angielkę. Była naprawdę piękna, o silnej urodzie, stworzonej z równowagi, proporcji i spokoju. Ale zielonooka panna, jak ją nazwał, fascynowała go bardziej. Podziwiając jedną, pragnęło się poznać i drugą, wniknąć w jej tajemnice.

Zawahał się, gdy zapłaciła rachunek i wyszła z trójką dzieci. Czy pójdzie za nią, czy zostanie? Komu da się ponieść? Zielonym oczom? Niebieskim?

Wstał pospiesznie, rzucił pieniądze na ladę i wyszedł. Zielone zwyciężyły.

Uderzył go niespodziewany widok: zielonooka panna rozmawiała na chodniku z przystojnym mężczyzną, który pół godziny wcześniej śledził Angielkę jak nieśmiały lub zazdrosny kochanek. Rozmowa była ożywiona, gorączkowa z obu stron, wyglądała na sprzeczkę. Było oczywiste, że młoda dziewczyna próbuje przejść, a fircyk jej w tym przeszkadza, było to tak oczywiste, że Raoul, wbrew wszelkim zasadom, zamierzał się wtrącić.

Nie zdążył. Przed cukiernią zatrzymała się taksówka. Wysiadł z niej dżentelmen, który, ujrzawszy scenę na chodniku, podbiegł, uniósł laskę i ruchem ręki zrzucił kapelusz z głowy wypomadowanego mężczyzny.

Ten, oszołomiony, cofnął się, a następnie wypalił, nie przejmując się tłoczącymi się wokół gapiami:

– Ależ pan jest szalony! Szalony!

Nowo przybyły, mniejszy i starszy, bronił się, krzycząc z uniesioną laską:

– Zabroniłem panu rozmawiać z tą dziewczyną. Jestem jej ojcem i mówię, że jest pan nędznikiem, tak, nędznikiem!

Obu przebiegł dreszcz nienawiści. Elegancik poderwał się z miejsca pod wpływem obelgi, gotów skoczyć na przybysza, którego dziewczyna trzymała za ramię i próbowała pociągnąć w stronę taksówki. Udało mu się ich rozdzielić i zabrać laskę mężczyzny, gdy nagle znalazł się twarzą w twarz z głową, która wyrosła między nim a jego przeciwnikiem – nieznaną, dziwną głową, której prawe oko mrugało nerwowo, a usta, wykrzywione ironicznym grymasem, trzymały papierosa.

Raoul wyprostował się i zagadnął zachrypniętym głosem:

– Ogień, proszę.

Żądanie wysoce niestosowne. Czego chciał ten intruz? Wypomadowany mężczyzna mruknął:

– Zostawcie mnie w spokoju! Nie mam ognia.

– Ależ tak, palił pan wcześniej – zapewnił intruz.

Ten drugi, zdenerwowany, próbował go odepchnąć. Nie mógł tego zrobić, nie mógł nawet ruszyć rękami: opuścił głowę, by zobaczyć, co stoi mu na przeszkodzie. Wyglądał na zdezorientowanego. Ręce mężczyzny obejmowały jego nadgarstki w taki sposób, że żaden ruch nie był możliwy. Żelazne imadło nie sparaliżowałoby go w ten sposób. Intruz powtarzał nieugięty, z uporczywym naciskiem:

– Trochę ognia, proszę. Byłoby bardzo niestosowne, żeby odmówić mi trochę ognia.

Otaczający ich ludzie śmiali się. Zirytowany elegancik rzucił:

– Zostawi mnie pan w spokoju, co? Mówię przecież, że nie mam.

Mężczyzna potrząsnął melancholijnie głową.

– Jest pan dość nieuprzejmy! Nigdy nie odmawia się ognia komuś, kto prosi tak uprzejmie. Ale skoro tak bardzo nie chce pan wyświadczyć mi przysługi...

Rozluźnił uścisk. Uwolniony fircyk szybko się oddalił. Ale samochód odjechał, zabierając ze sobą napastnika i zielonooką pannę, i było jasne, że pośpiech wypomadowanego na nic się nie zda.

– No i proszę – powiedział Raoul do siebie, przyglądając się biegnącemu. – Zgrywam Don Kichota dla pięknej zielonookiej nieznajomej, a ta ucieka, nie dzieląc się nazwiskiem i adresem. Nie ma jak jej znaleźć. I co teraz?

Postanowił wrócić do Angielki. Ta właśnie odchodziła, niewątpliwie będąc świadkinią bójki. Poszedł za nią.

Raoul de Limésy znajdował się w jednym z tych momentów, kiedy życie jest w jakiś sposób zawieszone pomiędzy przeszłością a przyszłością. Jego przeszłość obfitowała w wydarzenia, przyszłość zapowiadała się podobnie. Między nimi nie było nic. A kiedy ma się trzydzieści cztery lata, to właśnie kobieta zdaje się trzymać klucz do naszego przeznaczenia. Jako że zielone oczy zniknęły, dostosował swój niepewny krok do blasku niebieskich.

Ale gdy tylko wznowił spacer, przekonał się, że elegancik z przylizanymi włosami również wyruszył w pościg, a odepchnięty z jednej strony, zaatakował, tak jak i on, z drugiej. Wszyscy troje zaczęli na nowo swoją wędrówkę; Angielka nie była w stanie odczytać zamiarów swoich zalotników.

Przechadzała się wzdłuż zatłoczonych chodników, przypatrując się uważnie witrynom sklepów, obojętna na spojrzenia rzucane w jej stronę. W ten sposób przemierzyła plac Madeleine, przez Royale dotarła na Faubourg Saint-Honoré aż do wielkiego hotelu Concordia.

Przystojniak zatrzymał się, pochodził tam i z powrotem, kupił paczkę papierosów, po czym wszedł do hotelu, gdzie Raoul zobaczył, jak rozmawia z konsjerżem 1  . Trzy minuty później wyszedł, a gdy Raoul również zbierał się do tego, aby wypytać o młodą Angielkę o niebieskich oczach, ta przeszła przez hol i wsiadła do samochodu, do którego przyniesiono małą walizkę. Czyżby wybierała się w podróż?

– Proszę za tym autem – zarządził Raoul, wsiadając do wezwanej taksówki.

Angielka poszła na zakupy, a o ósmej wysiadła przed dworcem Paryż-Lyon i usadowiła się w bufecie, gdzie zamówiła posiłek.

Raoul usiadł z boku.

Po skończonym obiedzie wypaliła dwa papierosy, a następnie, około wpół do dziesiątej, spotkała przed bramkami pracownika Compagnie Cook, który wydał jej bilet i kwit bagażowy. Następnie wsiadła do ekspresu z dziewiątej czterdzieści sześć.

– Pięćdziesiąt franków – zaoferował Raoul urzędnikowi. – Jeśli poda mi pan nazwisko tej damy.

– Lady Bakefield.

– Dokąd jedzie?

– Do Monte Carlo, proszę pana. Siedzi w wagonie numer pięć.

Raoul zastanowił się, po czym podjął decyzję. Niebieskie oczy były warte tej podróży. To przecież podążając za nimi poznał oczy zielone i, być może, poprzez Angielkę można było znaleźć elegancika, a poprzez elegancika ponownie do nich dotrzeć.

Wrócił po bilet do Monte Carlo i pospiesznie wszedł na peron.

Ujrzał Angielkę na szczycie stopni wagonu, wślizgnął się między grupki i zobaczył ją ponownie przez okno, rozpinającą płaszcz na stojąco.

Było bardzo mało ludzi. Było to na kilka lat przed wojną, pod koniec kwietnia, a ten dość niewygodny pociąg pospieszny, bez wagonów sypialnych i restauracji, przewoził na Południe tylko kilku pasażerów pierwszej klasy. Raoul zauważył obecność jedynie dwóch mężczyzn, którzy zajmowali przedział na samym przodzie tego samego wagonu.

Przeszedł się po peronie, w sporej odległości od wagonu numer pięć, wypożyczył dwie poduszki, wyposażył się w gazety i broszury z ruchomej biblioteki, a na dźwięk gwizdka skokiem zdobył schodki i wszedł do trzeciego przedziału, jak ktoś, kto przybywa w ostatniej chwili.

Angielka była sama, tuż przy oknie. Usiadł na przeciwległym siedzeniu, ale blisko korytarza. Podniosła oczy, popatrzyła na intruza, który nie miał nawet kwitu na walizkę czy paczkę i, nieporuszona, wróciła do pochłaniania ogromnych czekoladek z szeroko otwartego pudełka leżącego na jej kolanach.

Przyszedł kontroler i skasował ich bilety. Pociąg pędził w kierunku przedmieść, światła Paryża gasły. Raoul w zamyśleniu przeglądał gazety i, nie znalazłszy w nich nic ciekawego, odrzucił je na bok.

Żadnych przygód, pomyślał. Żadnej sensacyjnej zbrodni. Ta młoda osoba jest o wiele bardziej urzekająca!

Fakt przebywania w małym, zamkniętym pokoju, z nieznajomą, zwłaszcza ładną, oraz spędzenia nocy tuż przy niej, wydał mu się anomalią na skalę światową, anomalią, którą bardzo doceniał. Był więc zdecydowany nie tracić czasu na czytanie, rozmyślanie czy ukradkowe spojrzenia.

Zbliżył się do siedzenia. Angielka musiała się oczywiście domyślić, że jej towarzysz podróży ma zamiar się do niej odezwać, ale nie była tym ani poruszona, ani nie zamierzała mu tego ułatwiać. Konieczne było zatem, aby to Raoul podjął wysiłek nawiązania relacji. Nie przeszkadzało mu to. Zwrócił się do niej pełnym szacunku tonem:

– Bez względu na to, jak niepoprawnie to robię, proszę panią o pozwolenie, aby ostrzec ją o czymś, co może być dla pani ważne. Czy wolno mi powiedzieć kilka słów?

Wybrała czekoladkę i nie odwracając głowy, odpowiedziała krótko:

– Jeśli to tylko kilka słów, proszę pana, to tak.

– W rzeczy samej, pani...

Poprawiła go:

– Panienko.

– W rzeczy samej, panienko. Przypadkowo wiem, że przez cały dzień była pani śledzona, w dwuznaczny sposób przez dżentelmena, który się przed panią ukrywa i...

Przerwała Raoulowi:

– Pańskie zachowanie jest rzeczywiście zadziwiająco niepoprawne jak na Francuza. Nie jest pana zadaniem monitorowanie ludzi, którzy mnie śledzą.

– To dlatego, że ten wydał mi się podejrzany...

– Ten, którego znam i który został mi przedstawiony w zeszłym roku, pan Marescal, ma przynajmniej tyle wyczucia, by śledzić mnie z daleka i nie wdzierać się do mojego przedziału.

Raoul, dotknięty do żywego, ukłonił się:

– Dobra robota, panienko, celny traf. Nie pozostaje mi nic innego, jak zamilknąć.

– W rzeczy samej, ale tylko do najbliższej stacji, gdzie radzę panu wysiąść.

– Stokrotnie przepraszam. Interesy wzywają mnie do Monte Carlo.

– Wzywają tam pana od kiedy wie, że ja tam jadę.

– Nie, panienko – powiedział Raoul dobitnie. – Od kiedy ujrzałem panią w cukierni na bulwarze Haussmanna.

Odpowiedź była błyskawiczna.

– Nie do końca, proszę pana – powiedziała Angielka. – Pański podziw dla młodej osoby o pięknych zielonych oczach z pewnością pociągnąłby pana w jej stronę, gdyby mógł pan podążyć za nią po skandalu, do którego doszło. Ale nie mógł pan, więc podążył za mną najpierw do hotelu Concordia, jak ten osobnik, o działalności którego mnie pan poinformował, a potem do dworcowego bufetu.

Raoul był szczerze rozbawiony.

– Pochlebia mi, że żadne z moich działań nie umknęło pani uwadze, panienko.

– Nic mi nie umknęło, sir.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Może mi nawet pani powie, jak się nazywam.

– Raoul de Limésy, badacz, który niedawno powrócił z Tybetu i Azji Środkowej.

Raoul nie ukrywał swojego zdziwienia.

– Coraz bardziej mi to pochlebia. Czy mam zapytać, w wyniku jakiego dochodzenia...

– Nie było żadnego dochodzenia. Ale kiedy dama spostrzeże dżentelmena, który w ostatniej chwili wbiega do jej przedziału, i to bez bagażu, powinna go obserwować. Zaznaczył pan dwie lub trzy strony swojej broszury jedną z wizytówek. Rzuciłam na nią okiem i przypomniałem sobie niedawny wywiad, w którym Raoul de Limésy opowiadał o swojej ostatniej wyprawie. To proste.

– Bardzo proste. Ale trzeba mieć dobre oko.

– Moje są doskonałe.

– A jednak nie odrywa pani wzroku od pudełka ze słodyczami. Jest pani już na osiemnastej czekoladce.

– Nie muszę patrzeć, żeby zobaczyć, ani myśleć, żeby się domyślić.

– Aby czego się domyślić?

– Domyślić się, że pana prawdziwe nazwisko to nie Raoul de Limésy.

– Nie ma mowy...

– W przeciwnym razie, sir, inicjałami na dole pańskiego kapelusza nie byłyby H i V... Chyba, że nosiłby pan kapelusz przyjaciela.

Raoul zaczynał się niecierpliwić. Nie podobało mu się, że w pojedynku, który zaczął, przeciwniczka miała stałą przewagę

– A co według pani oznaczają te inicjały?

Zajadała się dziewiętnastą czekoladą i tym samym beztroskim tonem mówiła:

– To, proszę pana, są inicjały, które rzadko występują razem. Kiedy spotykam je przypadkiem, mój umysł zawsze mimowolnie kojarzy je z inicjałami dwóch nazwisk, które kiedyś zwróciły moją uwagę.

– Mogę zapytać, jakimi?

– Nic by to panu nie powiedziało. To nazwisko jest panu nieznane.

– Tym bardziej...

– Horace Velmont.

– A kim jest ten Horace Velmont?

– Horace Velmont to jeden z wielu pseudonimów, pod którymi ukrywa się...

– Ukrywa się?

– Arsène Lupin.

Raoul wybuchnął śmiechem.

– A zatem jestem Arsènem Lupinem?

Zaprotestowała:

– Co za pomysł! Opowiadam panu tylko o wspomnieniu, jakie wywołują we mnie dość głupio inicjały z pańskiego kapelusza. I mówię sobie, równie głupio, że pańskie ładne nazwisko, Raoul de Limésy, jest bardzo podobne do nazwiska Raoul d’Andrésy, które również nosił Arsène Lupin.

– Doskonałe odpowiedzi, panienko! Ale gdybym miał zaszczyt być Arsènem Lupinem, proszę mi wierzyć, nie grałbym tej dość głupiej roli, którą przed panią odgrywam. Z jaką maestrią naśmiewa się pani z niewinnego Limésy’ego!

Podała mu pudełko.

– Czekoladka, proszę pana, żeby wynagrodzić panu porażkę, a mnie dać spać.

– Ale – naciskał. – Nasza rozmowa nie kończy się na tym?

– Nie – odparła. – Jeśli nie interesuje mnie niewinny Limésy, to zawsze intrygują mnie ludzie o nazwiskach innych niż własne. Jakie są ich powody? Dlaczego się przebierają? Trochę z perwersyjnej ciekawości...

– Ciekawość, na którą może sobie pozwolić panna Bakefield – powiedział dość ostro.

I dodał:

– Jak panienka widzi, też znam jej imię.

– I pracownik Cooka też – zaśmiała się.

– Dobrze – skwitował Raoul. – Jestem pokonany. Zemszczę się przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– Okazja przychodzi wtedy, gdy jej nie szukasz – podsumowała Angielka.

Po raz pierwszy obdarzyła go pełnym i szczerym spojrzeniem swoich pięknych, niebieskich oczu. Przeszedł go dreszcz:

– Równie piękna, co tajemnicza – mruknął.

– W najmniejszym stopniu tajemnicza – odparła. – Nazywam się Konstancja Bakefield. Dołączam do mojego ojca, lorda Bakefielda, w Monte Carlo, gdzie wyczekuje, by zagrać ze mną w partyjkę golfa. Poza golfem, który kocham jak wszystkie ćwiczenia, piszę dla gazet, aby zarobić na życie i zachować niezależność. Moja praca jako „reporterki” pozwala mi zdobywać informacje z pierwszej ręki o wszystkich sławnych ludziach, mężach stanu, generałach, przywódcach i potentatach przemysłowych, wielkich artystach i znakomitych włamywaczach. Pozdrawiam pana.

Zakryła twarz dwoma końcami chusty, schowała blond głowę w zagłębieniu poduszki, zarzuciła koc na ramiona i wyciągnęła nogi na siedzeniu.

Raoul, który wzdrygnął się na słowo „włamywacz”, rzucił kilka zdań, które nie przyniosły rezultatu: mógł równie dobrze mówić do ściany. Najlepiej było siedzieć cicho i czekać na możliwość rewanżu.

Milczał więc w swoim kącie, oszołomiony tą przygodą, ale w gruncie rzeczy zachwycony i pełen nadziei. Oszałamiające stworzenie, oryginalne i urzekające, enigmatyczne i tak szczere! Co za bystrość obserwacji! Jak ona go przejrzała! Jak sprawnie wychwyciła małe nieroztropności, na które pozwalał sobie czasem, lekceważąc niebezpieczeństwo! Tak, te dwa inicjały...

Chwycił za kapelusz i oderwał od niego jedwabną wyściółkę, którą wyrzucił przez okno w korytarzu. Potem wrócił do przedziału, ułożył się między dwiema poduszkami i marzył, pełen nonszalancji.

Życie wydało mu się czarujące. Był młody, łatwo zarobione banknoty wypełniały mu portfel, w jego genialnym mózgu kipiało dwadzieścia projektów o pewnym wyniku i owocnym dochodzie. A następnego ranka miał być świadkiem pasjonującego i niepokojącego spektaklu wybudzania się ze snu pięknej kobiety.

Myślał o tym z zadowoleniem. W półśnie ujrzał wspaniałe niebieskie oczy koloru nieba. Co dziwne, stopniowo nabierały nieoczekiwanych odcieni i stawały się zielone, przechodziły w kolor fal. Nie był pewien, czy to Angielka, czy paryżanka patrzy na niego w tym niewyraźnym półmroku. Młoda dziewczyna z Paryża uśmiechała się do niego łagodnie. W końcu to ona spała naprzeciwko niego. Z uśmiechem na ustach i z czystym sumieniem, zasnął.

Sny człowieka, który ma czyste sumienie i utrzymuje serdeczne stosunki ze swoim żołądkiem, mają zawsze przyjemny charakter, którego nie zakłócają nawet wyboje kolei. Raoul unosił się błogo w mglistych krainach, w których promieniały niebieskie i zielone oczy, a podróż była tak przyjemna, że nie podjął środków ostrożności: nie umieścił małej części swojego umysłu poza sobą samym, na straży, jak to miał w zwyczaju.

To był błąd. Podróżując koleją zawsze trzeba być ostrożnym, zwłaszcza, gdy wokół znajduje się mało ludzi. Nie usłyszał więc, jak otwierają się drzwi przejścia do poprzedniego wagonu (wagonu numer cztery), nie usłyszał też zbliżających się w ślimaczym tempie trzech zamaskowanych postaci w długich szarych płaszczach, które zatrzymały się przed jego przedziałem.

Kolejna pomyłka: nie wyłączył żarówki. Gdyby była wyłączona, osobnicy byliby zmuszeni zapalić światło, aby zrealizować swoje niecne zamiary, a Raoul obudziłby się, zaskoczony.

A zatem nic nie usłyszał ani nie zobaczył. Jeden z mężczyzn, z rewolwerem w ręku, stał jak wartownik na korytarzu. Pozostali dwaj kilkoma znakami podzielili pracę między siebie i wyciągnęli z kieszeni pałki. Jeden miał uderzyć pierwszego podróżnego, drugi tego, który spał pod kocem.

Rozkaz do ataku został wydany cichym głosem, ale mimo to Raoul dosłyszał szept, ocknął się i natychmiast usztywnił nogi i ramiona. Bezużyteczny popis: pałka spadła mu na czoło i powaliła. Czuł tylko, że ktoś chwyta go za gardło, i widział, że jakiś cień przechodzi nad nim i rzuca się na pannę Bakefield.

Wszystko działo się nocą, w gęstej ciemności, w której tonął, tracąc grunt pod nogami; miał tylko te niespójne i bolesne wrażenia, które dopiero później wypływają na powierzchnię świadomości, za pomocą których rzeczywistość można odtworzyć jako całość. Był mocno związany i zakneblowany, a głowę owinięto mu szorstkim materiałem. Banknoty zabrano.

– Dobry interes – odetchnął jakiś głos. – Ale to tylko przystawki. Związałeś porządnie?

– Ogłuszyłem pałką.

Być może cios nie ogłuszył ofiary wystarczająco, a związanie jej nie odpowiadało, bo rozległy się przekleństwa, odgłosy szarpaniny, ostra walka, która poruszyła całym siedzeniem. A potem krzyki... krzyki kobiety.

– Do diabła, to ci suka! – rzucił jeden ze stłumionych głosów. – Drapie... gryzie... Powiedz, poznajesz ją?

– Sam mi powiedz!

– Najpierw ją uciszę!

Użył takich środków, że rzeczywiście stopniowo zamilkła. Krzyki stawały się coraz słabsze, przechodziły w jęki i skargi. Walczyła jednak, a wszystko to tuż przy Limésy’m, który, jak w koszmarze, nie był zdolny stawić oporu.

I nagle wszystko się skończyło. Trzeci głos, dochodzący z korytarza, najwyraźniej dyżurnego, nakazał ściszonym tonem:

– Stać! Ależ puśćcie ją! Nie zabiłeś jej chyba, prawda?

– Cóż, obawiam się, że... W każdym razie można by ją obszukać.

– Stop! I cisza, na Boga...

Dwaj napastnicy wyszli na zewnątrz. Kłócili się i spierali na korytarzu, a Raoul, który ocknął się i zaczął poruszać, podsłuchał te słowa:

– Tak... Dalej... Przedział na końcu... I szybko! Kontroler może zjawić się w każdej chwili.

Jeden z trzech bandytów pochylił się nad nim:

– Ty, jak się ruszysz, jesteś martwy. Ani drgnij.

Trio oddaliło się w kierunku przeciwległego końca wagonu, tam, gdzie Raoul odnotował obecność dwóch podróżnych. Próbował już rozluźnić więzy, a ruchami szczęk poruszyć kneblem.

Tuż przy nim Angielka jęczała coraz słabiej, co zaniepokoiło go. Z całych sił próbował się uwolnić, obawiając się, że jest już za późno, by uratować nieszczęsną kobietę. Ale więzy były solidne i mocno złączone.

Jednak oślepiająca go tkanina, słabo zawiązana, nagle opadła. Zobaczył, że dziewczyna klęczy z łokciami na siedzeniu i patrzy na niego niewidzącymi oczami.

W oddali rozległy się huki. Trzech zamaskowanych przestępców i dwóch podróżnych musiało walczyć w końcowym przedziale. Prawie natychmiast jeden z bandytów rzucił się do biegu, w ręku miał małą walizkę i gestykulował dziko.

Pociąg zwolnił po minucie lub dwóch. Prawdopodobnie prace remontowe na torach opóźniały jego postęp i to właśnie było powodem tak wczesnego ataku.

Raoul był zdesperowany. Sztywniejąc w bezlitosnych więzach, zdołał mimo knebla powiedzieć do dziewczyny:

– Niech się pani trzyma, błagam... Zaraz coś wymyślę... Co, co się stało?

Bandyci musieli zbyt mocno ścisnąć dziewczynie gardło i przetrącić kark, bo jej twarz, usiana czarnymi plamami, w konwulsjach, zdradzała wszystkie objawy uduszenia. Raoul od razu zorientował się, że jest bliska śmierci. Dyszała i drżała od stóp do głów.

Jej klatka piersiowa wygięła się w stronę młodego człowieka. Słyszał jej urywany oddech i, wśród pomruków wyczerpania, kilka słów, które wymamrotała po angielsku:

– Proszę pana... proszę pana... Proszę mnie wysłuchać... Jestem zgubiona.

– Ależ nie – powiedział zrozpaczony. – Proszę spróbować wstać... i dosięgnąć dzwonka alarmowego.

Nie miała siły. Raoul nie miał już szans na uwolnienie się, mimo nadludzkiej energii, jaką wkładał w ten wysiłek. Przyzwyczajony do tego, że zawsze osiąga swój cel, cierpiał okropnie, będąc bezradnym widzem tej strasznej śmierci. Wydarzenia były poza jego kontrolą, wirował w ich zamęcie.

Drugi zamaskowany osobnik przeszedł obok nich, z torbą podróżną i rewolwerem w ręku. Trzeci nadszedł od tyłu. Bez wątpienia zginęli tam dwaj podróżni, a ponieważ pociąg posuwał się coraz wolniej, w samym środku prac, mordercy zamierzali spokojnie uciec.

Teraz, ku wielkiemu zdziwieniu Limésy’ego, zatrzymali się przed przedziałem, jak gdyby nagle pojawiła się przed nimi ogromna przeszkoda. Raoul przypuszczał, że ktoś wyłania się przy wejściu do wagonu... może kontroler podczas obchodu?

Natychmiast rozległy się krzyki, a potem nagła szamotanina. Pierwszy z nich nie mógł nawet użyć broni, która wyślizgnęła mu się z dłoni. Umundurowany urzędnik zaatakował go i obaj potoczyli się po dywanie, podczas gdy wspólnik, mały człowieczek, który sprawiał wrażenie bardzo drobnego w szarym, zakrwawionym ubraniu, którego całą głowę zakrywał zbyt duży kaszkiet, do którego przymocowano czarną błyszczącą maskę, próbował uwolnić swojego towarzysza.

– Twardziel, ten kontroler! – krzyknął Raoul, zrozpaczony. – Pomocy!

Ale kontroler słabł, jedną rękę unieruchomił go mniejszy wspólnik. Drugi z mężczyzn odzyskał przewagę i zasypał twarz pracownika gradem ciosów.

Mniejszy przestępca wstał, a wtedy jego maska zaczepiła się i opadła pociągając za sobą zbyt duży kaszkiet. Szybkim ruchem zakrył się jednym i drugim. Ale Raoul zdążył jeszcze rzucić okiem na blond włosy i śliczną, przerażoną i ożywioną twarz zielonookiej nieznajomej, którą spotkał tego popołudnia w cukierni na bulwarze Haussmanna.

 

Tragedia dobiegła końca. Dwaj wspólnicy uciekli. Raoul, oszołomiony, bez słowa obserwował długi i mozolny manewr konduktora, któremu udało się wspiąć na siedzenie i pociągnąć hamulec bezpieczeństwa.

Agonia Angielki dobiegała końca. Z ostatnim westchnieniem wymamrotała jeszcze kilka niespójnych słów:

– Na litość boską... Posłuchaj mnie... Musisz wziąć... musisz wziąć...

– Co? Obiecuję!

– Na litość boską... Proszę wziąć torbę... wyjąć papiery... Proszę przysiąc... Ojciec nie może się dowiedzieć...

Jej głowa opadła. Umarła.

Pociąg się zatrzymał.

II  Śledztwo

Śmierć panny Bakefield, brutalny atak trzech zamaskowanych postaci, prawdopodobne morderstwo dwóch podróżnych, utrata banknotów, wszystko to niewiele znaczyło w umyśle Raoula wobec niepojętej widoku, który dopiero co mu się objawił. Zielonooka panna! Najzgrabniejsza i najbardziej uwodzicielska kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał, wyłoniła się z przestępczego cienia! Najbardziej promienna twarz kryła się pod haniebną maską złodzieja i mordercy! Jadeitowooka panna, ku której instynkt ciągnął go od pierwszej chwili – to ją zastał w zakrwawionym płaszczu, ze zrozpaczoną twarzą, w towarzystwie dwóch strasznych morderców, wespół z nimi plądrującą, mordującą, siejącą śmierć i postrach!

Mimo że życie wielkiego awanturnika, wypełnione tyloma okropnościami i niegodziwościami, zahartowało go na najgorsze widowiska, Raoul (nazywajmy go tak dalej, bo to pod tym imieniem Arsène Lupin odegrał swoją rolę w dramacie), Raoul de Limésy, był zdezorientowany w obliczu rzeczywistości, której nie mógł pojąć i, w pewnym sensie, zrozumieć. Fakty przerastały granice jego wyobraźni.

Na zewnątrz panowała wrzawa. Z pobliskiej stacji, Beaucourt, dobiegali pracownicy oraz robotnicy zajmujący się naprawą torów. Ludzie szukali źródła krzyków.

Kontroler przeciął więzy Raoula, wysłuchując jego wyjaśnień, po czym otworzył okno w korytarzu i dał sygnał pracownikom.

– Tędy! Tędy!

Zwracając się do Raoula, zapytał:

– Ta młoda kobieta nie żyje, prawda?

– Tak... została uduszona. A to nie wszystko... Dwóch podróżnych z drugiej strony...

Szybkim krokiem doszli do końca korytarza.

W ostatnim przedziale znajdowały się dwa ciała. Żadnych śladów walki. Półki były puste: brak walizek, brak bagaży.

W tym momencie pracownicy stacji próbowali otworzyć drzwi obsługujące wagon z tej strony. Były zablokowane, dzięki czemu Raoul zrozumiał, dlaczego troje bandytów musiało iść tą samą drogą przez korytarz i uciec przez pierwsze drzwi.

Te rzeczywiście były otwarte. Część ludzi wsiadała, inni wychodzili z przejść i już wdzierali się do obu przedziałów, gdy usłyszano donośny, władczy głos:

– Nie, proszę pana, niech pan zostawi tę broń tam, gdzie jest. Jest to niezwykle ważny dowód. I lepiej będzie, jeśli wszyscy wyjdą. Wagon zostanie odczepiony, a pociąg natychmiast odjedzie. Czyż nie tak, panie zawiadowco?

W chwilach nieładu wystarczy, że ktoś mówi wyraźnie i wie, czego chce, aby wszystkie rozproszone pragnienia poddały się tej sile, wydającej się pochodzić od przywódcy. Ten mówił z mocą, jak człowiek przyzwyczajony do posłuchu. Raoul spojrzał na niego i ze zdumieniem rozpoznał osobnika, który śledził pannę Bakefield i zagadywał zielonooką pannę, osobnika, od którego poprosił o ogień, krótko mówiąc, gogusia, którego Angielka nazwała panem Marescalem. Stanąwszy przy wejściu do przedziału, w którym leżała dziewczyna, zagrodził drogę intruzom i zapędził ich z powrotem do otwartych drzwi.

– Panie zawiadowco – kontynuował. – Byłby pan tak uprzejmy i nadzorował manewry? Proszę zabrać ze sobą wszystkich swoich pracowników. Należy również zadzwonić na najbliższy posterunek policji, posłać po lekarza i powiadomić prokuraturę w Romillaud. Mamy do czynienia z przestępstwem.

– Z trzema morderstwami – uściślił kontroler. – Dwóch zamaskowanych mężczyzn uciekło, dwóch mężczyzn, którzy mnie napadli.

– Wiem – odpowiedział Marescal. – Pracownicy torowi dojrzeli ich cienie i gonią ich. Na szczycie wzgórza znajduje się mały lasek, tam organizowana jest obława, również wzdłuż głównej drogi. Jeśli ich złapią, dowiemy się o tym tutaj.

Wypowiedział te słowa ostro, gestykulując żywo, jego postawa była władcza.

Raoul był coraz bardziej zdumiony i w rezultacie odzyskał zimną krew. Co on tam robił i co sprawiało, że był tak niesamowicie opanowany? Czyż nie jest często tak, że pewność siebie tych postaci bierze się właśnie z tego, że za błyskotliwą fasadą mają coś do ukrycia?

I czy można zapomnieć, że Marescal śledził pannę Bakefield przez całe popołudnie, że obserwował ją przed godziną odjazdu, i że był tam, bez wątpienia, w wagonie numer cztery, w chwili, gdy doszło do zbrodni? Z jednego wagonu do drugiego, przejście... Przejście, którym wyszli trzej zamaskowani bandyci, i którym jeden z nich, pierwszy, zdołał wrócić... Czy to nie on teraz popisywał się i rządził?

Wagon opustoszał: pozostał tylko kontroler. Raoul próbował wrócić na swoje miejsce, ale mu to uniemożliwiono.

– Jakże, proszę pana! – rzucił, pewien, że Marescal go nie rozpoznał. – Siedziałem tu i chcę wrócić.

– Nie, proszę pana – odpowiedział Marescal. – Miejsce, w którym popełniono przestępstwo, jest pod nadzorem wymiaru sprawiedliwości i nikt nie może tu wejść bez pozwolenia.

Do akcji wkroczył kontroler.

– Ten podróżnik był jedną z ofiar ataku. Związano go i obrabowano.

– Przykro mi – powiedział Marescal. – Ale rozkazy są wyraźne.

– Czyje rozkazy? – zirytował się Raoul.

– Moje własne.

Raoul skrzyżował ręce.

– Ale w zasadzie, proszę pana, jakim prawem pan się wypowiada? Stoi tu pan, rozporządzając wszystkim z bezczelnością, którą inni ludzie mogą zaakceptować, ale której ja nie jestem w nastroju znosić.

Przystojny mężczyzna wyciągnął swoją wizytówkę, przedstawiając się pompatycznie.

– Rodolphe Marescal, komisarz do spraw poszukiwań międzynarodowych przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.

Przed takimi tytułami – zdawał się mówić – pozostaje tylko się ukłonić. Dodał:

– Przejąłem dowodzenie po uzgodnieniu z zawiadowcą, a także dlatego, że upoważniają mnie do tego moje specjalne kompetencje.

Raoul, nieco zaskoczony, zamilkł. Nazwisko Marescala, na które nie zwrócił wcześniej uwagi, nagle obudziło w jego pamięci niejasne wspomnienie pewnych spraw, w których, jak mu się zdawało, komisarz zasłużył się i wykazał niezwykłą przenikliwością. W każdym razie sprzeciwianie mu się byłoby absurdalne.