Duchy i ludzie - Edith Wharton - E-Book

Duchy i ludzie E-Book

Edith Wharton

0,0

Beschreibung

Życie przedstawicieli amerykańskiej arystokracji zdaje się spokojne i radosne. W rzeczywistości za murami wystawnych domów często skrywa się zdrada, małżeńska przemoc, poczucie samotności, toksyczne relacje. A do tego niejednokrotnie przypominają o sobie duchy przodków lub dawnych mieszkańców. Ingerencja sił nadprzyrodzonych jednym bohaterom pomaga wyjść z opresji, a innym wymierza sprawiedliwość - zawsze jednak budzi przestrach czytelnika. Idealna lektura dla miłośników subtelnej grozy w stylu Mary E. Wilkins Freeman. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 356

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edith Wharton

Duchy i ludzie

Tłumaczenie Katarzyna Bogiel

Saga

Duchy i ludzie

 

Tłumaczenie Katarzyna Bogiel

 

Tytuł oryginału Ghost stories of Edith Wharton

 

Wybór i układ: Paweł Marszałek

Język oryginału angielski

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Copyright © 2008, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728365113 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Dzwonek garderobianej

Działo się to tej jesieni, kiedy dochodziłam do siebie po tyfusie. Po trzech miesiącach spędzonych w szpitalu ledwie trzymałam się na nogach i wyglądałam na tak słabą, że dwie czy trzy damy, u których starałam się o posadę, bały się mnie zatrudnić. Wydałam większość pieniędzy i po dwóch miesiącach wynajmowania pokoju, wałęsania się po agencjach zatrudnienia i odpowiadania na każde ogłoszenie wyglądające na w miarę przyzwoite, niemal straciłam nadzieję, bo zmartwienia nie tuczą, i nie widziałam powodu, dla którego mój los miałby się odmienić. A jednak odmienił się — przynajmniej wtedy tak sądziłam. Pewnego dnia natknęłam się na niejaką panią Railton, przyjaciółkę damy, która sprowadziła mnie do Stanów; przystanęła ona, by zamienić ze mną parę słów — należała do osób o przyjaznym sposobie bycia. Spytała mnie, co mi dolega, że jestem taka blada, a wysłuchawszy mej historii, rzekła:

— No proszę, Hartley, zdaje się, że mam miejsce w sam raz dla ciebie. Zajdź do mnie jutro, to porozmawiamy.

Następnego dnia, gdy do niej przyszłam, powiedziała mi, że ma na myśli swoją siostrzenicę, niejaką panią Brympton, osobę dosyć jeszcze młodą, ale nieco podupadłą na zdrowiu, która mieszka cały rok w swej wiejskiej posiadłości przy rzece Hudson, jako że nie jest w stanie znosić trudów życia w mieście.

— Cóż, Hartley — rzuciła pani Railton w ten radosny sposób, który zawsze napełniał mnie pewnością, że sprawy muszą przybrać lepszy obrót — posłuchaj mnie. Nie wysyłam cię w wesołe miejsce. Dom jest duży i ponury, moja siostrzenica cierpi na nerwy i jest przygnębiona, jej mąż... cóż, prawie nigdy go nie ma, a dwoje dzieci zmarło. Rok temu prędzej przyszłoby mi do głowy, że taka pełna życia dziewczyna rozweseliłaby nawet nieboszczyka, ale teraz coś nie tryskasz energią, prawda? Więc spokojne miejsce, z wiejskim powietrzem, zdrowym jedzeniem i wczesnymi godzinami, powinno ci dobrze zrobić. Nie zrozum mnie źle — dodała, bo chyba wyglądałam na nieco zdeprymowaną — może ci tam być nudno, ale nie będziesz nieszczęśliwa. Moja siostrzenica to anioł. Jej poprzednia garderobiana, która umarła zeszłej wiosny, pracowała u niej dwadzieścia lat i całowała ziemię, po której ona stąpała. To dobra pani dla wszystkich, a gdzie pani jest dobrą, jak wiesz, służący zwykle są mile usposobieni, więc zapewne będziesz żyła w zgodzie z resztą domowników. No i jesteś najodpowiedniejszą osobą dla mojej siostrzenicy: spokojną, dobrze ułożoną i wykształconą ponad swą pozycję społeczną. Nieźle czytasz na głos, jak sądzę? To świetnie, siostrzenica lubi, jak się jej czyta. Szuka garderobianej, która byłaby swego rodzaju towarzyszką. Taką była poprzednia i nie sposób wyrazić, jak bardzo za nią tęskni. Prowadzi samotne życie... No i cóż, zdecydowałaś?

— Ależ, proszę pani — odparłam — niestraszna mi samotność.

— W takim razie jedź. Siostrzenica przyjmie cię z mojego polecenia. Natychmiast do niej zadepeszuję i będziesz mogła zabrać się popołudniowym pociągiem. Obecnie nikt jej nie usługuje, nie chcę więc, byś traciła choć chwilę.

Byłam gotowa wyruszyć, jednak coś we mnie ociągało się; by zyskać na czasie, spytałam: — A pan, proszę pani?

— Mówiłam ci, pana prawie nigdy nie ma w domu — odrzekła nieco pospiesznie pani Railton. — A kiedy już jest — dodała nagle — wystarczy, że nie będziesz wchodziła mu w drogę.

Wsiadłam do popołudniowego pociągu i około godziny czwartej wysiadłam na stacji w D... Czekał na mnie stajenny w dwukółce; ruszyliśmy żwawo. Był pochmurny październikowy dzień, zbierało się na deszcz i nim dotarliśmy do lasu przy Brympton Place, zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Droga wiła się jakąś milę lub dwie przez las, po czym wyszła na wysypany żwirem dziedziniec opasany gąszczem wysokich, ciemnych krzewów. W oknach nie było świateł i dom rzeczywiście sprawiał nieco ponure wrażenie.

O nic nie pytałam stajennego, jako że nie mam w zwyczaju wyrabiać sobie opinii o nowych chlebodawcach na podstawie zdania innych służących: wolę poczekać i przekonać się sama. To, co widziałam dokoła, mówiło mi jednak, że trafiłam do odpowiedniego domu, w którym wszystko robi się, jak należy. W tylnych drzwiach powitała mnie kucharka o miłej twarzy. Zawołała pokojówkę, by ta zaprowadziła mnie do mojego pokoju. — Dziedziczkę zobaczy pani później — powiedziała. — Teraz ma gościa.

Nie wyobrażałam sobie pani Brympton jako osoby przyjmującej wielu gości, więc słowa te podniosły mnie nieco na duchu. Poszłam za pokojówką na górę i przez drzwi przy schodach główna część domu wyglądała mi na urządzoną stylowo, z ciemną boazerią i kilkoma starymi portretami. Kolejne schody doprowadziły nas do skrzydła dla służby. Było tam niemal ciemno i pokojówka przeprosiła, że nie zabrała lampy. — Ale w pokoju są zapałki — dodała — i jeśli będzie pani szła ostrożnie, nic się pani nie stanie. Uwaga na stopień na końcu korytarza. Pani pokój jest tuż za nim.

Gdy mówiła, spojrzałam przed siebie i w połowie długości korytarza ujrzałam kobietę. Cofnęła się i weszła w jakieś drzwi, kiedy przechodziłyśmy obok niej; zdawało mi się, że pokojówka jej nie zauważyła. Nowo napotkana była szczupłą kobietą o bladej twarzy, w sukni z ciemnawego materiału i w fartuchu. Pomyślałam, że to gospodyni, i uznałam za dziwny fakt, że się nie odezwała, tylko, mijając mnie, posłała mi długie spojrzenie. Mój pokój wychodził na kwadratowy przedsionek na końcu korytarza. Naprzeciwko moich drzwi były inne, w tym momencie otwarte.

— No proszę! Pani Blinder znów nie zamknęła tych drzwi! — zawołała na ten widok pokojówka, zamykając pokój.

— Czy pani Blinder to gospodyni?

— Tu nie ma gospodyni. Pani Blinder to kucharka.

— A to jest jej pokój?

— Na Boga, nie — żachnęła się pokojówka. — Nie należy do nikogo. To znaczy, jest pusty i nie powinien być otwarty. Pani Brympton chce, żeby był zamknięty na klucz.

Otworzyła mi drzwi i wprowadziła do schludnego, ładnie urządzonego pokoju, z jednym czy dwoma obrazami na ścianach; zapaliwszy świecę, odeszła, oznajmiając mi, że podwieczorek dla służby jest o szóstej i że pani Brympton przyjmie mnie później.

W jadalni dla służby zastałam miłe towarzystwo; z wypowiadanych mimochodem uwag wywnioskowałam, że pani Brympton, tak jak mówiła pani Railton, jest najłaskawszą z chlebodawczyń; nie przysłuchiwałam się jednak rozmowom zbyt uważnie, jako że byłam zajęta wypatrywaniem tej bladej kobiety w ciemnej sukni. Ona jednak się nie pokazała, pomyślałam więc, że może jada na osobności; ale jeśli nie jest gospodynią, czemu miałaby tak robić? Nagle przyszło mi do głowy, że może jest pielęgniarką, i w tym przypadku oczywiście przynoszono by jej posiłki do pokoju. Skoro pani Brympton niedomagała, prawdopodobne było, że ma pielęgniarkę. Myśl ta zmartwiła mnie, przyznaję, gdyż pielęgniarki często są niełatwe we współżyciu i gdybym o niej wiedziała, nie przyjęłabym tej posady. Ale przyjechałam już na miejsce i wybrzydzanie na nic by się zdało; a jako że zwykle nie zadaję pytań, postanowiłam czekać na rozwój wydarzeń.

Po podwieczorku pokojówka spytała lokaja: — Czy pan Ranford już wyszedł? — a gdy ten odparł, że tak, powiedziała, żebym poszła z nią na górę do pani.

Pani Brympton leżała w sypialni. Jej kanapa stała przy kominku, w którym palił się ogień, i przy lampie z abażurem. Wyglądała na wątłą osobę, ale gdy się uśmiechnęła, poczułam, że nie ma takiej rzeczy, której bym dla niej nie zrobiła. Rozmawiała ze mną bardzo miło, cichym głosem, pytając o nazwisko, wiek, i tak dalej, i czy mam wszystko, czego mi trzeba, i czy nie boję się samotności na wsi.

— Przy pani na pewno nie będę się czuła samotna — odparłam i sama zdziwiłam się, wypowiadając te słowa, nie jestem bowiem impulsywna; było po prostu tak, jakbym głośno myślała.

Pani zdało się to podobać; wyraziła nadzieję, iż to nastawienie mnie nie opuści; następnie dała mi kilka wskazówek co do swej toalety i powiedziała, że pokojówka Agnes pokaże mi następnego ranka, gdzie co leży.

— Teraz jestem zmęczona i zjem na górze — dodała. — Tacę z kolacją przyniesie mi Agnes, żebyś ty miała czas na rozpakowanie i zadomowienie się, a później możesz przyjść mnie rozebrać.

— Tak jest, proszę pani — przytaknęłam. — Zapewne pani zadzwoni?

Jej mina wydała mi się dziwna.

— Nie... Agnes cię zawoła — odrzekła szybko i wróciła do swojej książki.

Cóż, to z pewnością było niespotykane: garderobiana sprowadzana przez pokojówkę za każdym razem, kiedy pani jej potrzebuje! Pomyślałam, że może w domu nie ma dzwonków; ale nazajutrz przekonałam się, że w każdym pokoju jest jeden, a specjalny łączył pokój dziedziczki z moim; po tym odkryciu rzeczywiście uderzył mnie jako osobliwy fakt, że zawsze, gdy pani Brympton czegoś potrzebuję, dzwoni na Agnes, która musi przejść całą długość skrzydła dla służby, by mnie zawołać.

Co więcej, nie była to jedyna zastanawiająca rzecz w tym domu. Już następnego dnia dowiedziałam się, że pani Brympton nie ma pielęgniarki; następnie spytałam Agnes o kobietę, którą widziałam w korytarzu poprzedniego popołudnia. Agnes odparła, że nikogo nie widziała i najwyraźniej uważała, że mi się przywidziało. Trzeba przyznać, że gdy szłyśmy korytarzem, panował w nim półmrok i pokojówka przepraszała, że nie zabrała lampy; ale wystarczająco dobrze widziałam tę kobietę, by rozpoznać ją w razie ponownego spotkania. Uznałam, że zapewne była znajomą kucharki lub innej służącej: może przyjechała z miasta w odwiedziny i została na noc, a służba chciała to utrzymać w sekrecie. Niektóre chlebodawczynie mają bardzo sztywne podejście do nocowania w domu znajomych swych służących. W każdym razie postanowiłam nie zadawać więcej pytań.

Po dniu czy dwóch miało miejsce inne osobliwe zdarzenie. Tego popołudnia gawędziłam sobie z panią Blinder, kobietą o przyjacielskim nastawieniu, która służyła w tym domu dłużej niż inni. Spytała mnie ona, czy jest mi zupełnie wygodnie i czy mam wszystko, czego mi trzeba. Odparłam, że nie mam nic do zarzucenia memu miejscu ani mej pani, ale wydaje mi się dziwne, że w tak wielkim domu nie ma szwalni dla garderobianej.

— Jak to — zaprotestowała kucharka — przecież mamy szwalnię; pokój, który pani zajęła, poprzednio był szwalnią.

— Ach tak — powiedziałam — a gdzie sypiała poprzednia garderobiana?

Na te słowa pani Blinder zmieszała się i odparła pospiesznie, że w zeszłym roku wszystkim służącym poprzydzielano inne pokoje i że nie pamięta dokładnie.

Uderzyło mnie to, ale mówiłam dalej, jakbym nic nie zauważyła: — Cóż, naprzeciwko mojego jest pusty pokój, chcę spytać panią Brympton, czy nie mogłabym zrobić z niego szwalni.

Ku memu zdumieniu kucharka pobladła i ścisnęła moją dłoń. — Niech pani tego nie robi, moja droga — rzuciła nieco drżącym głosem. — Prawdę mówiąc, to był pokój Emmy Saxon i od jej śmierci pani każe, żeby był zamknięty.

— A kim była Emma Saxon?

— Poprzednią garderobianą pani Brympton.

— Tą, która służyła u niej tak długo? — spytałam, przypominając sobie słowa pani Railton.

Pani Blinder skinęła głową.

— Jaką była kobietą?

— Najlepszą, jaka chodziła po ziemi — odparła kucharka. — Pani kochała ją jak siostrę.

— Ale jak wyglądała?

Pani Blinder wstała i spojrzała na mnie jakby ze złością. — Zupełnie nie umiem opisywać— powiedziała — a poza tym chyba ciasto mi urosło. — I wyszła do kuchni, zamknąwszy za sobą drzwi.

II 

Spędziłam w Brympton niemal tydzień, nim zobaczyłam mego chlebodawcę. Pewnego popołudnia nadeszła wiadomość, że ma przyjechać, i nagle jakby coś wszystkich odmieniło. Jasne było, że wśród służby nikt go nie kocha. Pani Blinder zabrała się do przygotowywania obiadu na ten wieczór z nadzwyczajną starannością, ale burczała na podkuchenną w sposób zupełnie do niej niepodobny; a pan Wace, lokaj, poważny, nieprędki w słowach mężczyzna, wykonywał swoje obowiązki, jakby szykował się na pogrzeb. Ten pan Wace był wielkim znawcą Biblii i zawsze miał na podorędziu cały zbiór pięknych cytatów; tego dnia jednak posługiwał się tak okropnym językiem, że już miałam wstać od stołu, gdy zapewnił mnie, że to wszystko pochodzi z Księgi Izajasza; zauważyłam, że przy każdym przyjeździe dziedzica pan Wace zaczynał cytować proroków.

Koło siódmej Agnes wezwała mnie do pokoju pani, gdzie zastałam pana Brymptona. Stał przy kominku — wielki, jasnowłosy mężczyzna o byczym karku, z czerwoną twarzą i małymi niebieskimi oczkami, w których czaiła się gotowość do gniewu; mężczyzna, którego młoda, głupiutka osoba mogłaby uznać za przystojnego i najprawdopodobniej drogo by za to zapłaciła.

Gdy weszłam, obrócił się i w jednej chwili obejrzał mnie sobie. Wiedziałam, co oznacza to spojrzenie, bo doświadczyłam go raz czy dwa na poprzednich posadach. Następnie odwrócił się ode mnie i dalej mówił do żony; i wiedziałam też, co to  znaczy. Nie byłam dla niego smacznym kąskiem. Tyfus oddał mi jedną przysługę — trzymał ten rodzaj dżentelmenów na pewien dystans ode mnie.

— To moja nowa garderobiana, Hartley — oznajmiła pani Brympton swym miłym głosem.

On skinął głową i dalej mówił swoje. Po minucie czy dwóch wyszedł, by moja pani mogła przebrać się do obiadu; gdy jej przy tym pomagałam, zauważyłam, że jest blada i chłodna w dotyku.

Następnego ranka pan Brympton się wyniósł i gdy odjechał, cały dom odetchnął głęboko. Co do pani, to nałożyła kapelusz i futro (jako że był piękny, zimowy poranek) i poszła do ogrodu na spacer, z którego wróciła rześka i zaróżowiona, tak że przez minutę, nim rumieńce zbladły, mogłam wyobrazić sobie, jak ładną musiała być kobietą w młodości, zresztą nie tak odległej.

Na spacerze spotkała pana Ranforda i pamiętam, że wrócili razem, uśmiechnięci i pogrążeni w rozmowie, gdy przechodzili wzdłuż tarasu pod moim oknem. Wtedy pierwszy raz widziałam pana Ranforda, choć wcześniej często słyszałam jego nazwisko w jadalni dla służby. Podobno mieszkał w sąsiedztwie, milę czy dwie od Brympton, na skraju miasteczka; jako że miał w zwyczaju zimy spędzać na wsi, był niemal jedynym towarzystwem, na jakie moja pani mogła liczyć o tej porze roku. Uważałam, że ten szczupły, wysoki dżentelmen lat około trzydziestu wygląda raczej melancholijnie, póki nie ujrzałam jego uśmiechu, który miał w sobie coś z niespodzianki, jak pierwszy ciepły dzień wiosny. Słyszałam, że bardzo lubi czytać, podobnie jak moja pani, i oboje wciąż pożyczali sobie nawzajem książki, a czasami (wiem o tym od pana Wace’a) całymi godzinami czytywał głośno pani Brympton w wielkiej, ciemnej bibliotece, gdzie przesiadywała w zimowe popołudnia. Wszyscy służący go lubili, a jest to może większym komplementem, niż chlebodawcy podejrzewają. Dla każdego z nas miał dobre słowo i każdy z nas cieszył się na myśl, że podczas nieobecności dziedzica pani Brympton dotrzymuje towarzystwa taki miły, towarzyski dżentelmen. W dodatku wyglądało na to, że pan Ranford jest w doskonałych stosunkach z panem Brymptonem, choć nie przestawało mnie dziwić, jak dwóch dżentelmenów tak niepodobnych do siebie może żyć w takiej przyjaźni. Z drugiej strony wiedziałam też, jak wyższe sfery potrafią skrywać swe uczucia.

Co do pana Brymptona, przyjeżdżał i wyjeżdżał, nigdy nie zatrzymując się na dłużej niż dzień czy dwa, przeklinając nudę i samotność, sarkając na wszystko i (jak wkrótce odkryłam) pijąc o wiele więcej, niż powinien. Po odejściu pani Brympton od stołu siedział zwykle pół nocy nad maderą i starym brymptońskim porto, a raz, gdy wyszłam z pokoju dziedziczki później niż zwykle, natknęłam się na niego, jak wchodził po schodach w takim stanie, że zrobiło mi się niedobrze na myśl o tym, co niektóre damy muszą znosić w milczeniu.

Służba bardzo mało mówiła o swym panu; jednak z wypowiadanych mimochodem uwag wywnioskowałam, że od początku małżeństwo to się nie układało. Pan Brympton był grubiański, głośny i żądny uciech; moja pani — cicha, powściągliwa i może odrobinę chłodna. Nie żeby kiedykolwiek niemiło się do niego odnosiła — według mnie okazywała niesamowitą wyrozumiałość; ale dżentelmenowi tak swobodnemu jak pan Brympton zapewne zdawała się nieco oschła.

Cóż, przez kilka tygodni nie działo się nic szczególnego. Pani była dla mnie dobra, obowiązki lekkie i dobrze mi się układało z pozostałymi służącymi. Krótko mówiąc, nie miałam żadnego powodu do narzekań; a jednak cały czas odczuwałam jakiś ciężar. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak było, ale wiem, że nie chodziło o samotność. Szybko do niej przywykłam; a jako że wciąż byłam osłabiona po chorobie, byłam wdzięczną za ciszę i dobre, wiejskie powietrze. Niemniej jednak nigdy nie odczuwałam zupełnego spokoju ducha. Moja pani, wiedząc, że chorowałam, nalegała, bym regularnie chodziła na spacery i często Wynajdywała mi sprawy do załatwienia: kupić jard wstążki w miasteczku, wysłać list, czy zwrócić książkę panu Ranfordowi. Gdy tylko znajdowałam się na dworze, wracała mi otucha i cieszyłam się na te przechadzki przez nagie lasy pachnące wilgocią; ale w momencie, kiedy w moim polu widzenia na powrót pojawiał się ten dom, robiło mi się tak ciężko na sercu, jakby leżał na nim kamień. Właściwie to nie był ponury dom, a jednak nigdy nie udało mi się do niego wejść bez ogarniającego mnie poczucia przygnębienia.

Pani Brympton rzadko zimą wychodziła na dwór; tylko w najpiękniejsze dni robiła sobie o dwunastej godzinną przechadzkę po południowym tarasie. Nie licząc pana Ranforda, nie odwiedzał nas nikt prócz doktora, który mniej więcej raz w tygodniu przyjeżdżał z D... Raz czy dwa posłał on po mnie, by przekazać jakąś błahą wskazówkę co do mej pani, i choć nigdy nie powiedział mi, na jaką cierpi chorobę, domyślałam się, z jej woskowego wyglądu w niektóre poranki, że może niedomaga na serce. Aura była łagodna i nie sprzyjała zdrowiu, a w stycżniu długo padał deszcz. Dla mnie była to ciężka próba, przyznaję, bo nie mogłam wychodzić na dwór i siedząc całymi dniami nad szyciem, słuchając dzwonienia kropli spadających na okap, zrobiłam się tak nerwowa, że podskakiwałam przy najmniejszym odgłosie. Nie wiedzieć czemu myśl o tym zamkniętym pokoju po drugiej stronie korytarza zaczęła mi ciążyć. Raz czy dwa, w długie deszczowe noce, zdawało mi się, że słyszę w nim jakiś hałas; ale oczywiście to był nonsens i światło dnia wypędzało takie myśli z mojej głowy.

W każdym razie pewnego ranka pani Brympton sprawiła mi niespodziewaną przyjemność, mówiąc, że chce, bym wybrała się do miasta na zakupy. Do tego momentu nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo byłam przygnębiona. Wyruszyłam z domu rozradowana i na pierwszy widok zatłoczonych ulic i wesoło wyglądających sklepów nie posiadałam się ze szczęścia. Jednak bliżej popołudnia hałas i zamieszanie zaczęły mnie męczyć i wprost nie mogłam się doczekać powrotu do ciszy Brympton; cieszyłam się już na myśl o powrotnej przejażdżce przez ciemny las, gdy natknęłam się na starą znajomą, pokojówkę, z którą niegdyś służyłam. Na kilka lat straciłyśmy się nawzajem z oczu, więc musiałam przystanąć i opowiedzieć jej, co się ze mną działo w międzyczasie. Gdy wspomniałam, gdzie pracuję, przewróciła oczami i zrobiła smutną minę.

— Co! U tej pani Brympton, która cały rok mieszka w swojej posiadłości przy rzece Hudson? Moja droga, nie wytrzymasz tam trzech miesięcy.

— Och, wcale nie przeszkadza mi praca na wsi — odparłam, nieco urażona jej tonem. — Od czasu choroby lubię spokój.

Pokręciła głową. — Nie mówię o życiu na wsi. Wiem tylko, że w ciągu ostatniego półrocza miała cztery garderobiane, a ostatnia, z którą się znałam, powiedziała mi, że żadna się tam nie utrzyma.

— A mówiła dlaczego? — spytałam.

— Nie... Nie chciała wyjaśnić, dlaczego tak myśli. Ale powiedziała mi: „Pani Ansey, jeśli kiedykolwiek jakiejś pani młodej znajomej przyjdzie do głowy przyjąć tam miejsce, niech pani jej powie, że nie warto, żeby się rozpakowywała”.

— Czy jest młoda i ładna? — dopytywałam się, myśląc o panu Brymptonie.

— A skąd! Takie jak ona są zatrudniane przez matki młodych wesołych dżentelmenów, kiedy ci idą na studia.

Cóż, choć wiedziałam, jaką plotkarką jest moja znajoma, jej słowa utkwiły mi w głowie i o zmroku wracałam do Brympton z sercem cięższym niż kiedykolwiek. Coś naprawdę było z tym domem nie tak — teraz byłam tego pewna...

Gdy poszłam na podwieczorek, dowiedziałam się, że przyjechał pan Brympton, i od razu zauważyłam, że miała miejsce jakaś awantura. Ręce pani Blinder trzęsły się tak, że ledwie była w stanie nalewać herbatę, a pan Wace cytował najbardziej okropne teksty zionące siarką. Nikt przy stole nic mi nie powiedział, ale gdy udałam się do swego pokoju, poszła za mną pani Blinder.

— Och, moja droga — powiedziała, biorąc mnie za rękę — tak się cieszę i jestem pani wdzięczna, że pani do nas wróciła!

Uderzyło mnie to, jak łatwo sobie wyobrazić. — Jak to — spytałam — myślała pani, że wyjeżdżam na dobre?

— Nie, nie, gdzie tam — zaprzeczyła, lekko zmieszana — ale nie mogę znieść, żeby dziedziczka była sama choćby przez jeden dzień. — Ścisnęła mnie mocno za rękę i dodała: — Och, panno Hartley, niech pani będzie dobra dla swojej pani, jako chrześcijanka. — I po tych słowach odeszła pospiesznie, zostawiając mnie z oczami wytrzeszczonymi ze zdumienia.

Chwilę później Agnes zawołała mnie do pani Brympton. Słysząc dochodzący z jej pokoju głos pana Brymptona, weszłam przez ubieralnię — pomyślałam, że zanim wejdę, przygotuję suknię, którą miała włożyć do obiadu. Ubieralnia to duży pokój z oknem nad portykiem wychodzącym na ogród. Apartamenty pana Brymptona leżą dalej. Gdy wkroczyłam do środka, drzwi do sypialni były uchylone i usłyszałam gniewny głos pana Brymptona: — Można by pomyśleć, że to jedyna osoba godna rozmowy z tobą.

— Nie miewam zimą wielu gości — odparła spokojnie pani Brympton.

— Masz mnie! — rzucił drwiąco.

— Tak rzadko tu bywasz — powiedziała.

— No a czyja to wina? Dzięki tobie w domu jest tak wesoło, jak w rodzinnym grobowcu...

Na te słowa zastukałam przyborami toaletowymi, by uprzedzić dziedziczkę o swej obecności. Ona wstała i wezwała mnie.

Państwo jedli potem, jak zwykle, w samotności, i przy kolacji poznałam po zachowaniu pana Wace’a, że sprawy mają się źle. Cytował proroków ze straszliwym zacięciem i tak dał się we znaki podkuchennej, że ta nie chciała zejść sama na dół, by zanieść zimne mięso do lodówki. Sama poczułam się nieswojo i gdy już położyłam panią do łóżka, kusiło mnie, by ponownie zejść na dół i namówić jeszcze panią Blinder na partyjkę kart. Ale usłyszałam, jak zamyka ona drzwi na noc, poszłam więc dalej, do własnego pokoju. Ponownie zaczęło padać i nieustanne kapanie zdawało się bębnić mi po mózgu. Leżałam potem, nasłuchując go i rozmyślając nad tym, co powiedziała w mieście moja znajoma. Zastanawiało mnie, że za każdym razem odchodziły właśnie garderobiane...

Po chwili usnęłam; nagle jednak obudził mnie głośny hałas. Zadzwonił mój dzwonek. Usiadłam na łóżku, przerażona niezwykłym odgłosem, który zdawał się nadal pobrzmiewać w ciemności. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłam znaleźć zapałek. Nareszcie zapaliłam lampę i wyskoczyłam z łóżka. Zaczęłam myśleć, że ten dźwięk tylko mi się przyśnił, ale spojrzałam na dzwonek na ścianie i ujrzałam, że mały młoteczek nadal drży.

Właśnie zaczynałam naciągać na siebie ubranie, gdy usłyszałam coś jeszcze. Tym razem był to cichy odgłos otwierania i zamykania zamkniętych na klucz drzwi pokoju naprzeciwko mojego. Usłyszałam go wyraźnie i przeraził mnie tak, że stanęłam jak wryta. Moment później dobiegł mnie dźwięk szybkich kroków po korytarzu, oddalających się w stronę głównej części domu. Jako że podłogę zakrywał dywan, odgłos był bardzo przytłumiony, byłam jednak całkiem pewna, że to kroki kobiety. Zmroziło mnie na myśl o tym i przez minutę czy dwie nie śmiałam oddychać ani się poruszyć. Po chwili się opamiętałam.

„Alice Hartley — powiedziałam sobie — ktoś właśnie wyszedł z tamtego pokoju i pobiegł korytarzem przed tobą. Ta myśl nie jest przyjemna, ale dobrze by było stawić jej czoło. Zadzwoniła na ciebie twoja pani, musisz więc teraz pójść tą samą drogą, którą poszła tamta kobieta”.

Cóż... tak właśnie zrobiłam. Nigdy w życiu nie szłam szybciej, a jednak myślałam, że nigdy nie dotrę do końca korytarza ani do pokoju pani Brympton. Po drodze nic nie słyszałam i nic nie widziałam — wszędzie było ciemno i cicho jak w grobie. Gdy dotarłam do sypialni dziedziczki, cisza była tak głęboka, że to wszystko zaczęło mi się zdawać tylko snem i miałam zamiar zawrócić. Wtedy wpadłam w panikę i zapukałam do drzwi.

Nie było żądnej odpowiedzi, więc zapukałam raz jeszcze, głośniej. Ku memu zdumieniu drzwi otworzył pan Brympton. Na mój widok odskoczył do tyłu; w świetle mojej świecy jego twarz wyglądała na czerwoną i dziką.

— Ty! — rzucił dziwnym głosem. — Ile was tu jest, na Boga?

Na te słowa poczułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg; pomyślałam jednak, że on pił, i odparłam tak pewnie, jak potrafiłam: — Czy mogę wejść, proszę pana? Pani Brympton zadzwoniła na mnie.

— Wszystkie możecie wejść, jeśli o mnie chodzi — odrzekł i przeciskając się obok mnie, ruszył korytarzem do własnej sypialni. Patrzyłam za nim i ku memu zdziwieniu zauważyłam, że kroczy prosto, jakby był trzeźwy.

Gdy weszłam, moja pani była bardzo słaba, leżała nieruchomo, na mój widok jednak zmusiła się do uśmiechu i dała mi znak, bym podała jej krople. Następnie leżała, nic nie mówiąc, z przyspieszonym oddechem i zamkniętymi oczami. Nagle zaczęła czegoś szukać dłonią i słabym głosem powiedziała: — Emmo.

— To ja, Hartley, proszę pani — odparłam. — Czy czegoś pani potrzeba?

Otworzyła szeroko oczy i posłała mi przestraszone spojrzenie. — Coś mi się przyśniło — bąknęła. — Możesz już odejść, Hartley, dziękuję ci bardzo. Jak widzisz, znów czuję się całkiem dobrze. — I odwróciła ode mnie twarz.

III 

Tej nocy nie dane mi już było zasnąć i poczułam ulgę, gdy zaczęło świtać.

Niedługo po tym zdarzeniu Agnes wezwała mnie do pani Brympton. Bałam się, że dziedziczka znowu zaniemogła, gdyż rzadko posyłała po mnie przed dziewiątą, ale zastałam ją siedzącą na łóżku, bladą i wymizerowaną, ale pozą tym wyglądającą zupełnie normalnie.

— Hartley — powiedziała prędko — zechcesz natychmiast się ubrać i pójść dla mnie do miasteczka? Trzeba wykupić to lekarstwo... — wyciągnęła rękę z receptą, po czym na moment zawahała się i zarumieniła — ...i chciałabym, byś wróciła, zanim wstanie pan Brympton.

— Oczywiście, proszę pani — odparłam.

— I... poczekaj chwilę... — zatrzymała mnie, jakby właśnie coś przyszło jej do głowy — ...zanim przygotują miksturę, będziesz miała czas, by zanieść panu Ranfordowi ten bilecik.

Do miasteczka były dwie mile, więc po drodze miałam czas na rozmyślania. Jako szczególne uderzyło mnie, że moja pani chce wykupić lekarstwo bez wiedzy pana Brymptona; a biorąc pod uwagę scenę z zeszłej nocy, a także wiele innych rzeczy, jakie zauważyłam czy podejrzewałam, zaczęłam się zastanawiać, czy biedna kobieta aby nie zmęczyła się życiem i nie powzięła szalonego postanowienia, by z nim skończyć. Myśl ta tak mnie opanowała, że do miasteczka dotarłam biegiem i opadłam bez tchu na krzesło przed ladą aptekarza. Ten dobry człowiek, który właśnie otwierał aptekę, tak uporczywie mi się przypatrywał, że się opanowałam.

— Panie Limmel — spytałam, siląc się na obojętny ton — zechce pan rzucić na to okiem i powiedzieć mi, czy wszystko jest w porządku?

Nałożył okulary i zbadał receptę. — Jak to, przecież wystawił ją doktor Walton — odparł. — Co może być z nią nie tak?

— No... czy to lekarstwo może być niebezpieczne?

— Niebezpieczne... w jakim sensie?

Miałam ochotę potrząsnąć nim za jego głupotę.

— Chodzi mi o to... jeśli ktoś przyjąłby zbyt dużą dawkę... omyłkowo, oczywiście... — wydukałam, a serce podeszło mi do gardła.

— Boże uchowaj. To tylko woda wapienna. Można by podać całą butelkę niemowlęciu.

Westchnęłam z wielką ulgą i pospieszyłam do pana Ranforda. Po drodze jednak przyszła mi do głowy inna myśl. Jeśli nie było nic do ukrycia w związku z wizytą w aptece, czy pani Brympton chciała, bym zachowała dla siebie właśnie drugi cel mojej wyprawy? Nie wiedzieć czemu ta myśl przerażała mnie jeszcze bardziej niż poprzednia. A przecież obaj dżentelmeni wydawali się mocno zaprzyjaźnieni i dałabym głowę za uczciwość mej pani. Zrobiło mi się wstyd mych podejrzeń i doszłam do wniosku, że nie ochłonęłam jeszcze po dziwnych wypadkach ostatniej nocy. Zostawiłam bilecik u pana Ranforda... i pospieszyłam z powrotem do Brympton, gdzie wśliznęłam się do domu bocznymi drzwiami — jak sądziłam, niezauważona.

Jednakże godzinę później, gdy niosłam pani śniadanie, zatrzymał mnie w holu pan Brympton.

— Co tak wcześnie robiłaś poza domem? — spytał, przypatrując mi się srogo.

— Wcześnie... ja, proszę pana? — bąknęłam, dygocąc.

— No tak! Ty! — rzucił ze złością, a na jego czole pojawiła się czerwona plama. — Czy nie widziałem cię, jak przemykałaś się do domu przez żywopłot jakąś godzinę temu?

Z natury jestem prawdomówna, ale jego słowa skłoniły mnie do posłużenia się kłamstwem. — Nie, proszę pana, nie byłam tam wtedy — powiedziałam i spojrzałam prosto na niego.

On wzruszył ramionami i zaśmiał się posępnie. — Pewnie myślisz, że w nocy byłem pijany? — spytał nagle.

— Nie, proszę pana, nie myślę tak — odparłam, tym razem zgodnie z prawdą.

Odwrócił się z kolejnym wzruszeniem ramion. — Ładne pojęcie ma o mnie służba! — usłyszałam, jak mamrocze, odchodząc.

Dopiero gdy zasiadłam do popołudniowego szycia, zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo wypadki ostatniej nocy mną wstrząsnęły. Nie mogłam minąć tych zamkniętych na klucz drzwi bez drżenia. Naprawdę wtedy usłyszałam, jak ktoś przez nie wychodzi i idzie przede mną korytarzem. Pomyślałam, że może porozmawiam z panią Blinder albo panem Wace’em, jedynymi osobami w domu, które zdawały się podejrzewać, co się dzieje, ale czułam, że gdybym zaczęła ich wypytywać, zaprzeczyliby wszystkiemu, i że więcej mogłabym się dowiedzieć, trzymając język za zębami i mając oczy otwarte. Myśl o spędzeniu kolejnej nocy naprzeciwko zamkniętego pokoju przyprawiała mnie o mdłości i raz opanowała mnie chęć, by spakować kufer i wsiąść do pierwszego pociągu do miasta; nie byłam jednak w stanie porzucić dobrej chlebodawczyni w ten sposób, starałam się więc kontynuować szycie jak gdyby nigdy nic.

Nie przepracowałam nawet dziesięciu minut, gdy zepsuła się maszyna do szycia. Znalazłam ją w domu po przyjeździe — była dość dobra, choć nieco szwankowała: pani Blinder powiedziała, że nie używano jej od śmierci Emmy Saxon. Przerwałam pracę, by zobaczyć, co jest nie tak; gdy sprawdzałam maszynę, wysunęła się szuflada, której nigdy dotąd nie byłam w stanie otworzyć, i wypadła z niej fotografia. Podniosłam ją i przez chwilę przypatrywałam się jej z zamętem w głowie. Był to portret kobiety i wiedziałam, że gdzieś już widziałam tę twarz... oczy miały proszący wyraz, czułam już kiedyś na sobie ich spojrzenie. I nagle przypomniałam sobie o bladej kobiecie w korytarzu.

Wstałam, cała zmrożona, i wybiegłam z pokoju. Serce podeszło mi do gardła i czułam się tak, jakbym miała nigdy nie uciec od wyrazu tych oczu. Poszłam prosto do pani Blinder. Zażywała właśnie popołudniowej drzemki i gdy weszłam, zerwała się z łóżka.

— Pani Blinder — zawołałam — kto to jest?

I pokazałam jej fotografię.

Przetarła oczy i wbiła wzrok w zdjęcie. — Jak to, to przecież Emma Saxon — odparła. — Gdzie pani to znalazła?

Przez minutę przypatrywałam się jej surowo. — Pani Blinder — przemówiłam w końcu — ja już tu kiedyś widziałam tę twarz...

Pani Blinder podeszła do lustra. — Ojej! Chyba zasnęłam — powiedziała. — Cała treska przesunęła mi się na jedno ucho. A teraz proszę już biec do swoich zajęć, moja droga panno Hartley, bo słyszę, że zegar wybija czwartą i muszę zaraz zejść na dół, żeby wstawić szynkę na obiad dla pana Brymptona.

IV 

Sądząc z pozorów, przez tydzień lub dwa sprawy toczyły się zwykłym torem. Jedyną różnicą było to, że dziedzic został, zamiast odjechać, jak miał to w zwyczaju, i że pan Ranford ani razu się nie pokazał. Słyszałam, jak pan Brympton komentował ten fakt pewnego popołudnia, gdy przed obiadem siedział w pokoju mej pani.

— A gdzie Ranford? — spytał. — Od tygodnia nie pojawił się w pobliżu domu. Czy trzyma się z daleka dlatego, że ja tu jestem?

Pani Brympton odezwała się tak cicho, że nie dosłyszałam jej odpowiedzi.

— Cóż — mówił dalej — dwoje to para, a troje to tłum; przykro mi, że zawadzam Ranfordowi. Zapewne za dzień lub dwa będę musiał znów się wynieść i dać mu się tutaj pokazać. — I zaśmiał się z własnego dowcipu.

Tak się składa, że właśnie następnego dnia pan Ranford przyszedł z wizytą. Lokaj powiedział, że cała trójka bardzo wesoło spędziła czas przy herbacie w bibliotece i gdy pan Ranford odchodził, pan Brympton odprowadził go do bramy.

Mówiłam, że sprawy toczyły się zwykłym torem; i to prawda w odniesieniu do całej reszty domowników, ale jeśli chodzi o mnie, nie byłam już taka sama od nocy, gdy zadzwonił mój dzwonek. Noc w noc leżałam, nie śpiąc, nasłuchując, czy aby znów nie zadzwoni i czy drzwi zamkniętego pokoju nie otworzą się ukradkiem. Dzwonek jednak nie zadzwonił i z naprzeciwka nie dobiegły mnie żadne dźwięki. W końcu cisza zaczęła być dla mnie bardziej przeraźliwa, niż najbardziej tajemnicze odgłosy. Czułam, że ktoś się kuli tam, za zamkniętymi drzwiami, patrzy i nasłuchuje, tak jak ja patrzyłam i nasłuchiwałam, i mogłam niemal wykrzyczeć: „Kimkolwiek jesteś, wyjdź i pokaż mi się twarzą w twarz, zamiast czaić się tam i śledzić mnie w ciemności!”

Wiedząc, jak się czułam, można się zastanawiać, czemu nie złożyłam wymówienia. Raz niemal to zrobiłam; jednak w ostatniej chwili coś mnie powstrzymało. Czy było to współczucie dla mej pani, której coraz trudniej było się beze mnie obejść, czy niechęć do próbowania swoich sił w nowym miejscu, czy też inne uczucie, którego nie umiałam nazwać; zostałam, jak gdyby rzucono na mnie urok, choć każda noc była dla mnie straszna, a dni niewiele lepsze.

Po pierwsze, nie podobał mi się wygląd pani Brympton. Od tamtej nocy nigdy już nie była taka sama, podobnie jak ja. Myślałam, że po wyjeździe pana Brymptona trochę się ożywi, lecz choć zdawała się spokojniejsza, nie odzyskała humoru, ani też sił. Przywiązała się do mnie i zdawało się, że lubi, gdy jestem w pobliżu; a Agnes powiedziała mi pewnego dnia, że od śmierci Emmy Saxon jestem jedyną garderobianą, którą jej pani polubiła. To wzbudziło we mnie ciepłe uczucia dla biednej damy, choć przecież niewiele mogłam zrobić, by jej pomóc.

Po odjeździe pana Brymptona pan Ranford ponownie zaczął się pokazywać, choć rzadziej niż poprzednio. Spotkałam go raz czy dwa na terenie posiadłości czy w miasteczku i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że w nim również zaszła pewna zmiana, lecz przypisałam je mej rozstrojonej wyobraźni.

Mijały tygodnie i pan Brympton był nieobecny już od miesiąca. Doszły nas słuchy, że pływa z przyjacielem po Indiach Zachodnich; pan Wace powiedział, że to bardzo daleko, ale choćby ktoś miał skrzydła gołębicy i odleciał na najdalsze krańce ziemi, nie mógł uciec przed Wszechmogącym. Agnes odparła, że póki pan trzyma się z dala od Brympton, niech go sobie Wszechmogący ma na zdrowie; ta riposta wywołała wybuch śmiechu, choć pani Blinder starała się wyglądać na wstrząśniętą, a pan Wace oznajmił, że zjedzą nas niedźwiedzie.

Wszyscy ucieszyliśmy się na wieść, że Indie Zachodnie są daleko, i pamiętam, że mimo powagi pana Wace’a, tego dnia przy obiedzie w jadalni dla służby panowała bardzo wesoła atmosfera. Nie wiem, czy to z powodu mego lepszego nastroju, ale zdawało mi się, że pani Brympton również wygląda lepiej i jest na swój sposób bardziej radosna. Rano była na spacerze, a po lunchu leżała, słuchając książki, którą jej czytałam. Gdy mnie odprawiła, wróciłam do swojego pokoju w całkiem wesołym i szczęśliwym nastroju i po raz pierwszy od tygodni przeszłam obok zamkniętych na klucz drzwi, w ogóle o nich nie myśląc. Kiedy zasiadłam do pracy, wyjrzałam przez okno i zauważyłam kilka spadających płatków śniegu. Widok ten był przyjemniejszy od nieustannego deszczu i wyobraziłam sobie, jak pięknie będą wyglądały nagie ogrody w swym białym płaszczu. Wydawało mi się, że śnieg zakryje wszystko, co posępne, zarówno na dworze, jak i w domu.

Zaledwie myśl ta przyszła mi do głowy, gdy usłyszałam obok siebie czyjeś kroki. Podniosłam wzrok, sądząc, że to Agnes.

— Cóż tam, Agnes... — zaczęłam i słowa zamarły mi na języku, gdyż przede mną, w drzwiach, stała Emma Saxon!

Nie wiem, jak długo tam tkwiła. Wiem tylko, że nie mogłam się poruszyć ani oderwać od niej oczu. Po całym zajściu byłam okropnie przerażona, ale wówczas to nie strach odczuwałam, lecz coś głębszego i spokojniejszego. Ona patrzyła na mnie długo, coraz dłużej, a jej mina wyrażała tylko jedno — niemą prośbę do mnie... ale jak, u licha, miałam jej pomóc? Nagle odwróciła się i usłyszałam, jak odchodzi. Tym razem nie bałam się iść za nią — czułam, że muszę się dowiedzieć, czego chce. Zerwałam się z krzesła i wybiegłam. Była na przeciwnym końcu korytarza i spodziewałam się, że skręci w kierunku pokoju mej pani; ale ona otworzyła drzwi prowadzące do tylnych schodów. Poszłam za nią schodami na dół, a następnie korytarzem do tylnych drzwi. Kuchnia i jadalnia służby były o tej porze puste, jako że wszyscy mieli wolne, z wyjątkiem lokaja, który był w spiżarni. Przy drzwiach Emma Saxon zatrzymała się na chwilę, posyłając mi kolejne spojrzenie; następnie nacisnęła klamkę i wyszła na dwór. Przez minutę się wahałam. Dokąd mnie prowadziła? Drzwi cicho zamknęły się za nią; otworzyłam je i wyjrzałam, mając cichą nadzieję, że zniknęła. Ujrzałam ją jednak kilka jardów ode mnie, jak spieszy przez podwórze w kierunku ścieżki prowadzącej przez las. Jej postać odcinała się czernią od śniegu i robiła wrażenie osamotnionej — na sekundę opuściła mnie odwaga i chciałam zawrócić. Ona jednak cały czas ciągnęła mnie za sobą, chwytając więc jakiś stary szal pani Blinder, wybiegłam na zewnątrz.

Emma Saxon znajdowała się teraz na leśnej ścieżce. Szła miarowym krokiem, a ja w tym samym tempie podążałam za nią, aż dotarłyśmy do bramy i do gościńca. Wtedy ona ruszyła przez pola w stronę miasteczka. W tym momencie ziemia była już biała i gdy Emma wspinała się na zbocze nagiego wzgórza przede mną, zauważyłam, że jej stopy nie zostawiają żadnych śladów. Na ten widok serce mi zamarło i poczułam, że kolana się pode mną uginają. Nie wiedzieć czemu, tutaj było gorzej niż w domu. Ona sprawiała, że cała okolica zdawała się samotna jak grób, bez żywej duszy oprócz nas dwóch i bez żadnej znikąd pomocy.

Raz próbowałam zawrócić, ale ona odwróciła się i spojrzała na mnie, a ja poczułam się tak, jakby wlokła mnie na sznurach. Później już szłam za nią jak pies. Dotarłyśmy do miasteczka; przeprowadziła mnie przez nie obok kościoła i kuźni, i dalej aleją do pana Ranforda. Jego dom stoi blisko drogi: zwykły staromodny budynek z wyłożoną płytami kamiennymi, obramowaną bukszpanem ścieżką prowadzącą do drzwi. Aleja była opustoszała i gdy w nią skręciłam, zobaczyłam, że Emma Saxon zatrzymuje się pod starym wiązem przy bramie. W tym momencie poczułam strach z jeszcze innego powodu. Zorientowałam się, że dotarłyśmy do końca naszej podróży i że teraz przyszła moja kolej na działanie. Całą drogę z Brympton głowiłam się, czego ona ode mnie chce, ale szłam za nią jakby w transie, a gdy zobaczyłam, jak staje przy bramie pana Ranforda, myśli mi się nie wyklarowały. Zatrzymałam się trochę dalej na śniegu, z sercem walącym tak mocno, że mogłoby mnie udusić, i ze stopami przyrośniętymi do ziemi; a ona tkwiła pod wiązem i patrzyła na mnie.

Dobrze wiedziałam, że nie przyprowadziła mnie tu bez powodu. Czułam, że powinnam coś powiedzieć czy zrobić — ale jak miałam zgadnąć, co to takiego? Nigdy nie myślałam źle o mej pani i panu Ranfordzie, ale teraz byłam pewna, że z tego czy innego powodu coś strasznego wisi nad nimi. Ona wiedziała, co to takiego; powiedziałaby mi, gdyby mogła; może odpowiedziałaby, gdybym zadała jej pytanie.

Robiło mi się słabo na myśl o przemówieniu do niej; zebrałam się jednak na odwagę i pokonałam jakoś te dzielące nas kilka jardów. Gdy to zrobiłam, usłyszałam, że otwierają się drzwi domu i zobaczyłam, że zbliża się do nas pan Ranford. Wyglądał przystojnie i radośnie, tak jak moja pani tego ranka, i na jego widok krew zaczęła na nowo krążyć w moich żyłach.

— No proszę, Hartley — rzucił — co się stało? Zobaczyłem przed chwilą, jak idziesz tu aleją, i wyszedłem sprawdzić, czy zapuściłaś korzenie w śniegu! — Zatrzymał się i wbił we mnie wzrok. — Na co tak patrzysz? — spytał.

Gdy mówił, obróciłam się w stronę wiązu i jego wzrok podążył za moim; ale nikogo tam nie ujrzeliśmy. Aleja była pusta jak okiem sięgnąć.

Opanowało mnie poczucie bezradności. Emma Saxon zniknęła, a mnie nie udało się zgadnąć, czego chciała. Jej ostatnie spojrzenie przeniknęło mnie do szpiku kości; a jednak nic mi nie powiedziało! Naraz opanowało mnie większe poczucie beznadziejności niż wtedy, gdy stała tu, przyglądając mi się. Było tak, jakby zostawiła mnie całkiem samą, bym niosła ciężar tajemnicy, której nie potrafiłam odgadnąć. Śnieg okrążał mnie wielkimi kołami, a ziemia usunęła mi się spod stóp...

Po kropli brandy, w cieple kominka pana Ranforda szybko doszłam do siebie i uparłam się, by natychmiast odwieziono mnie do Brympton. Było już niemal ciemno i bałam się, że moja pani może mnie potrzebować. Wyjaśniłam panu Ranfordowi, że wybrałam się na spacer i przechodząc obok jego bramy, dostałam zawrotów głowy. Nie mijałam się z prawdą; a jednak nigdy nie czułam się większym kłamcą niż wtedy, gdy mówiłam te słowa.

Kiedy ubierałam potem panią Brympton do obiadu, ona zauważyła mą bladość i spytała, co mi dolega. Odparłam, że boli mnie głowa, a ona zapowiedziała, że nie będzie mnie już potrzebować tego wieczoru, i poradziła, bym się położyła.

Faktem było, że z trudem trzymałam się na nogach; mimo to nie miałam ochoty spędzić samotnego wieczoru w moim pokoju. Siedziałam na dole w jadalni dla służby tak długo, jak byłam w stanie utrzymać się w pionie; przed dziewiątą jednak weszłam z trudem na górę, zbyt znużona, by dbać o to, co się stanie, byle tylko udało mi się złożyć głowę na poduszce. Reszta domowników położyła się niedługo po mnie (gdy nie było pana, wcześnie chodzili spać) i przed dziesiątą usłyszałam, jak zamykają się drzwi pani Blinder, a wkrótce potem — pana Wace’a.

To była bardzo spokojna noc, całą ziemię i powietrze otulał śnieg. Położywszy się, poczułam się lżej i leżałam spokojnie, nasłuchując dziwnych odgłosów, jakie rozlegają się w domu po zapadnięciu zmroku. Raz zdawało mi się, że słyszę otwierane i znowu zamykane drzwi na dole — mogły to być szklane drzwi prowadzące do ogrodu. Wstałam i wyjrzałam przez okno, ale księżyc był w nowiu i na zewnątrz nie ujrzałam nic prócz płatków śniegu sypiących się na szyby.

Wróciłam do łóżka i musiałam przysnąć, gdyż wyrwało mnie ze snu oszalałe bicie dzwonka. Nim odzyskałam jasność myślenia, wyskoczyłam z pościeli i zaczęłam naciągać na siebie ubranie. Usłyszałam jakby swoje słowa: „To stanie się teraz”, ale nie miałam pojęcia, co znaczą. Moje dłonie zdawały się pokryte klejem — myślałam, że nigdy się nie ubiorę. W końcu otworzyłam drzwi i wyjrzałam na korytarz. Jak daleko sięgało światło mojej świecy, nie widziałam przed sobą nic niezwykłego. Pospieszyłam bez tchu; ale gdy otworzyłam obite rypsem drzwi prowadzące do głównego holu, serce przestało mi bić, bo tam, u szczytu schodów, stała Emma Saxon, spoglądając strasznym wzrokiem na dół w ciemność.

Przez sekundę nie mogłam się poruszyć; ale moja dłoń ześliznęła się z drzwi, a gdy te się zamknęły, postać zniknęła. W tej samej chwili spod schodów dobiegł mnie inny dźwięk — tajemniczy, ukradkowy odgłos, jakby klucza przekręcanego w zamku głównych drzwi domu. Pobiegłam do pokoju pani Brympton i zapukałam.

Nie było żadnej odpowiedzi, więc zapukałam ponownie. Tym razem usłyszałam, jak ktoś w pokoju się porusza; odsunięto zasuwę i stanęła przede mną moja pani. Ku memu zaskoczeniu zobaczyłam, że nie rozebrała się na noc. Posłała mi zdumione spojrzenie.

— O co chodzi, Hartley? — spytała szeptem. — Czy jesteś chora? Co robisz tutaj o tej porze?

— Nie jestem chora, proszę pani; zadzwonił mój dzwonek.

Na te słowa ona zbladła i wyglądała tak, jakby miała upaść. — Mylisz się — odparła szorstko — nie dzwoniłam. Musiało ci się przyśnić. — Nigdy nie słyszałam, by mówiła takim tonem. — Wracaj do łóżka — dodała, zamykając mi drzwi przed nosem.

Jednak gdy to mówiła, znowu usłyszałam w holu pod nami jakieś odgłosy: tym razem kroki mężczyzny; i nagle cała prawda stała się dla mnie jasna.

— Proszę pani — rzuciłam, wpychając się obok niej do pokoju — w domu ktoś jest...

— Ktoś...?

— Chyba pan Brympton... słyszę jego kroki na dole...

Twarz strasznie się jej zmieniła i, bez słowa, pani osunęła się na ziemię u moich stóp. Opadłam na kolana i próbowałam ją podnieść: po jej oddechu poznałam, że nie jest to zwykłe omdlenie. Gdy jednak podniosłam jej głowę, na schodach i w korytarzu rozległy się szybkie kroki: drzwi otwarły się nagle i stanął w nich pan Brympton, w podróżnym ubraniu, z którego ściekał topniejący śnieg. Cofnął się zaskoczony, kiedy ujrzał mnie klęczącą przy pani Brympton.

— Co to, u diabła, jest? — krzyknął. Miał mniej kolorów niż zwykle, a na czole pojawiła mu się czerwona plama.

— Pani Brympton zemdlała, proszę pana — odpowiedziałam.

Zaśmiał się niepewnie i wszedł do środka, przepychając się obok mnie. — Szkoda, że nie wybrała bardziej dogodnego momentu. Przykro mi, że tak jej przeszkadzam, ale...

Podniosłam się, przerażona jego zachowaniem.

— Proszę pana — powiedziałam — czy pan oszalał? Co pan robi?

— Idę na spotkanie z przyjacielem — odparł i skierował się w stronę ubieralni.

Na ten widok krew mi odbiegła od serca. Nie wiedziałam, co myślę ani czego się boję, ale podskoczyłam do niego i złapałam za rękaw. — Proszę pana, proszę pana — rzuciłam — na litość boską, niech pan spojrzy na swoją żonę!

Wyrwał mi się z wściekłością. — To mi już wystarczy — rzekł i złapał za klamkę ubieralni.

W tym momencie usłyszałam cichy odgłos dobiegający z wewnątrz pomieszczenia. Mimo że był cichy, on też go usłyszał i otworzył drzwi na oścież; zrobiwszy to jednak, cofnął się nagle. W progu stała Emma Saxon. Za nią wszystko było ciemne, ale ją widziałam wyraźnie; on również. Uniósł ręce do góry, jakby chciał ukryć przed nią swoją twarz; a gdy spojrzałam ponownie, już jej nie było.

On stał nieruchomo, jakby opuściły go siły; w tej ciszy nagle podniosła się moja pani. Otworzywszy oczy, wzrok wbiła w niego, po czym znowu opadła i zobaczyłam, jak przechodzi przez nią dreszcz śmierci...

Pochowaliśmy ją na trzeci dzień, pośród szalejącej zamieci. W kościele było niewiele ludzi, gdyż pogoda nie sprzyjała podróży z miasta, poza tym mam wrażenie, że moja pani należała do osób, które nie posiadają wielu bliskich przyjaciół. Pan Ranford przybył jako jeden z ostatnich, tuż przed wniesieniem jej przed ołtarz. Ubrany był oczywiście na czarno, jako dobry przyjaciel rodziny, i nigdy nie widziałam równie bladego dżentelmena. Gdy mnie mijał, zauważyłam, że opiera się nieco na swojej lasce; zdaje mi się, że pan Brympton też to zauważył, bo czerwona plama pojawiła się wyraźnie na jego czole, a w czasie nabożeństwa wpatrywał się ciągle przez całą szerokość kościoła w pana Ranforda, zamiast brać udział w modlitwie, jak na żałobnika przystało.

Kiedy nabożeństwo się skończyło i wyszliśmy na cmentarz, pan Ranford zniknął, a gdy tylko ciało mej biednej pani znalazło się w grobie, pan Brympton wskoczył do powozu stojącego najbliżej bramy i odjechał beż słowa do kogokolwiek z nas. Usłyszałam, jak woła:

— Na stację! — po czym my, służba, wróciliśmy do domu sami.

Oczy

W nastrój do opowiadań o duchach wprawiła nas tego wieczoru, po wyśmienitej kolacji u naszego starego przyjaciela Culwina, opowieść Freda Murcharda — historia pewnego dziwnego nawiedzenia.

Widziana poprzez dym z naszych cygar i w usypiającym blasku żarzących się w kominku węgli biblioteka Culwina, ze swymi dębowymi ścianami i ciemnymi, starymi oprawami, stanowiła świetną scenerię dla takiego wywoływania duchów; zaznaczając, że po wspaniałym otwarciu w wykonaniu Murcharda godzimy się na opowieści o niesamowitych doświadczeniach pochodzące wyłącznie z pierwszej ręki, przystąpiliśmy kolejno do przeglądu możliwości naszej grupy w tejże materii.

Było nas ośmiu, i siedmiu zdołało, w mniejszym lub większym stopniu, spełnić narzucony warunek. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, przekonując się, że potrafimy zebrać taką kolekcję nadprzyrodzonych wrażeń, gdyż żaden z nas, wyjąwszy samego Murcharda i młodego Phila Frenhama — którego opowieść zrobiła najmniejsze wrażenie ze wszystkich — nie miał w zwyczaju wysyłać swej duszy w sferę bytów niewidzialnych. Tak że, ogólnie rzecz biorąc, mieliśmy wszelkie powody do dumy z naszych siedmiu „ekspozycji” i żaden z nas nie marzyłby nawet o tym, by oczekiwać ósmej od gospodarza.

Nasz stary przyjaciel, pan Andrew Culwin, który to siedział w swym fotelu, słuchając i mrugając powiekami w kłębach dymu z pogodną tolerancją starego, mądrego bożka, nie był typem człowieka, po którym można by się spodziewać takich kontaktów, choć miał dość wyobraźni, by szczególne przywileje gości cieszyły go bez wzbudzania zazdrości. Z racji wieku i wykształcenia przynależał do solidnej tradycji pozytywistycznej, a jego sposób myślenia ukształtował się w dniach burzliwej walki między fizyką a metafizyką. Był on jednak, wtedy i zawsze, głównie widzem, pełnym humoru niezaangażowanym obserwatorem nieskończonego, zagmatwanego variétés życia, wymykającym się od czasu do czasu ze swego miejsca na widowni, by na chwilę zanurzyć się w biesiadzie na tyłach domu, ale nigdy, o ile było nam wiadomo, nie okazującym najmniejszej ochoty, by wskoczyć na scenę i wykonać „numer”.

Wśród jego współczesnych przetrwały jakieś niejasne pogłoski o tym, jak został on, w odległym czasie i w jakimś romantycznym klimacie, ranny w pojedynku; legenda ta jednak nie bardziej zgadzała się z tym, co my, młodsi, wiedzieliśmy o jego charakterze, niż zapewnienie mojej matki, że niegdyś był on „uroczym człowieczkiem o miłych oczach”, odpowiadało jakiejkolwiek rekonstrukcji jego wysuszonej, zniszczonej fizjonomii.

— Nigdy nie mógł wyglądać inaczej niż jak pęk badyli — powiedział raz o nim Murchard.

— Albo raczej jak fosforyzujący pień — poprawił ktoś inny.

A my uznaliśmy trafność tego opisu jego małego, pękatego tułowia i czerwonych, przymrużonych oczu w twarzy przypominającej nakrapianą korę. Culwin zawsze miał dużo wolnego czasu, który pielęgnował i chronił, miast trwonić na próżne zajęcia. Jego troskliwie bronione godziny poświęcone były na doskonalenie wspaniałego intelektu oraz na kilka rozsądnie wybranych nawyków; i zdawało się, że wstrząsy właściwe ludzkiemu doświadczeniu nie pojawiały się nigdy na jego niebie. Niemniej jednak beznamiętne przyglądanie się światu nie poprawiło jego zdania o tym kosztownym eksperymencie, a badanie ludzkiej rasy zdawało się go doprowadzić do wniosku, że wszyscy mężczyźni są zbędni, a kobiety potrzebne jedynie dlatego, że ktoś musi gotować. Co do ważności tego spostrzeżenia przekonania miał niezachwiane i gastronomia była jedyną nauką, którą czcił niczym dogmat. Trzeba przyznać, że wydawane przez niego kolacyjki stanowiły silny argument na korzyść tego poglądu, no i powód — choć nie główny — wierności jego przyjaciół.

Mentalnie przejawiał gościnność nie tak uwodzicielską, lecz nie mniej stymulującą. Jego umysł przypominał forum, czy jakieś otwarte miejsce zebrań dla wymiany myśli: nieco zimne i pełne przeciągów, ale jasne, przestronne i uporządkowane — coś w rodzaju akademickiego gaju, w którym opadły liście. Na tym uprzywilejowanym terenie tuzin z nas miało w zwyczaju rozciągać mięśnie i przewietrzać płuca; i, jakby w celu zapewnienia jak najdłuższego przetrwania tradycji tego, co postrzegaliśmy jako zanikającą instytucję, od czasu do czasu włączaliśmy do naszej grupy jednego czy dwóch neofitów.

Ostatnim i najbardziej interesującym z tych rekrutów był młody Phil Frenham, stanowiący dobry przykład na potwierdzenie nieco chorobliwego stwierdzenia, że nasz stary przyjaciel „lubi soczyste kąski”. To fakt, że Culwin, przy całej swej mentalnej oschłości, osobliwie gustował w lirycznych przymiotach młodości. Jako że był zbyt dobrym epikurejczykiem, by oskubywać płatki z kwiatów duszy, które zbierał do swego ogrodu, jego przyjaźń nie miała niszczącego wpływu: przeciwnie, zmuszała młodą myśl do wydania dorodniejszego kwiecia. A w Philu Frenhamie znalazł wdzięczny obiekt do eksperymentów. Chłopak był naprawdę inteligentny, a jego zdrowa natura przypominała czystą porcelanę pod delikatną, przejrzystą emalią. Culwin wyłowił go z gęstej mgły rodzinnej nudy i wciągnął na jakiś szczyt w Darien; i przygoda ta ani trochę nie zaszkodziła Philowi. W rzeczy samej zręczność, z jaką Culwin potrafił stymulować ciekawość chłopaka, nie odzierając jej przy tym ze świeżego kwiecia pełnego czci zadziwienia, zdawała mi się wystarczającą odpowiedzią na grubiańską metaforę Murcharda. Rozkwit Frenhama nie miał w sobie nic wyniszczającego, a stary przyjaciel nie tknął jego sakramenckich głupot nawet koniuszkiem palca. A najlepszym tego dowodem był fakt, że Frenham wciąż poważał je w Culwinie.

„Jest w nim coś, czego wy nie dostrzegacie. Ja  wierzę w tę historię o pojedynku!” — oświadczał; i zapewne właśnie istota tego przekonania skłoniła go, gdy nasze niewielkie towarzystwo zaczęło się rozchodzić, by zwrócić się do gospodarza z tym absurdalnym żądaniem: — No, to teraz ty musisz nam opowiedzieć o swoim duchu!

Drzwi zamknęły się już za Murchardem i innymi; pozostaliśmy tylko Frenham i ja; a uważny służący czuwający nad losem Culwina po przyniesieniu świeżej partii wody sodowej został lakonicznie odesłany do łóżka.

Towarzyskość Culwina była kwiatem rozkwitającym nocą i wiedzieliśmy, że spodziewał się on, iż jądro grupy zacieśni się wokół niego po północy. Jednak wezwanie Frenhama zdawało się komicznie wprawiać go w zakłopotanie; Culwin podniósł się z krzesła, na którym przed chwilą ponownie się usadowił po pożegnaniach w holu.

— O moim duchu? Czy sądzicie, że jestem na tyle głupi, by wykosztowywać się na własnego, podczas gdy tak wiele uroczych egzemplarzy można znaleźć w szafach moich przyjaciół?... Weź jeszcze jedno cygaro — powiedział, obracając się do mnie ze śmiechem.

Frenham również się zaśmiał i wyprostował przed kominkiem swą szczupłą sylwetkę na całą wysokość, odwracając się przodem do niskiego, nastroszonego przyjaciela. — Och — odparł — nie dzieliłbyś się czyimś, gdybyś spotkał takiego, który by się tobie samemu spodobał.

Culwin siedział już z powrotem w fotelu, z kudłatą głową w wyżłobionym zagłębieniu, z małymi oczami lśniącymi nad nowym cygarem. — Spodobał... spodobał? Dobry Boże! — jęknął.

— Aha, a więc spotkałeś jednego! — zawyrokował w tej samej chwili Frenham, posyłając mi jednocześnie spojrzenie triumfu.

Culwin jednak kulił się wśród poduszek jak gnom, ukrywając się w ochronnej chmurze dymu.

— Nie ma sensu zaprzeczać. Widziałeś wszystko, więc oczywiście widziałeś też ducha! — nalegał młody przyjaciel, mówiąc nieustraszenie w kierunku chmury. — Albo, jeśli nie widziałeś jednego, to pewnie tylko dlatego, że widziałeś je dwa!

Ta forma wyzwania najwyraźniej przemówiła do naszego gospodarza. Wysunął on głowę z mgły dziwnym żółwim ruchem, jakim się czasem posługiwał, i zamrugał z aprobatą do Frenhama.

— Tak — rzucił do nas nagle z salwą przenikliwego śmiechu — tylko dlatego, że widziałem je dwa!

Słowa te zabrzmiały tak niespodziewanie, że zapadały się coraz niżej w bezdenną ciszę, podczas gdy my wpatrywaliśmy się w siebie ponad głową Culwina, a Culwin wpatrywał się w swoje duchy. Nareszcie Frenham bez słowa osunął się na krzesło po drugiej stronie kominka i pochylił do przodu ze swym uśmiechem słuchacza...

II 

Och, oczywiście nie są to pokazowe duchy, dla kolekcjonera nie byłyby godne najmniejszej uwagi... Nie chcę wzbudzać w was złudnej nadziei... Ich jedyna zaleta to liczebność: wyjątkowy fakt, że jest ich dwoje. W dodatku zmuszony jestem przyznać, że prawdopodobnie w każdej chwili mógłbym je oba wyegzorcyzmować, prosząc lekarza o receptę czy okulistę o okulary. Tyle że nigdy nie mogłem się zdecydować, czy iść do lekarza, czy do okulisty; czy dotknęło mnie złudzenie natury optycznej, czy też trawiennej; pozwoliłem więc im nadal wieść ich ciekawe podwójne życie, choć czasem sprawiały, że moje stawało się niesamowicie niewygodne...

Tak, niewygodne; a wiecie, jak nie znoszę braku wygody! Jednak elementem mej głupiej dumy, gdy wszystko się zaczęło, było nieprzyznawanie, że mój spokój mogłoby zakłócić coś tak błahego jak widok ich dwojga...

A poza tym naprawdę nie miałem najmniejszego powodu, by przypuszczać, że jestem chory. O ile mi wiadomo, dolegała mi po prostu nuda... straszliwa nuda. Ale częścią tej nudy było, jak pamiętam, niezwykle dobre samopoczucie i to, że nie miałem pojęcia, jak, u licha, spożytkować nadmiar energii. Wróciłem właśnie z długiej podróży — aż do Ameryki Południowej i Meksyku — i zainstalowałem się na zimę w pobliżu Nowego Jorku, u starej ciotki, która niegdyś znała Washingtona Irvinga i korespondowała z innym pisarzem, N. P. Willisem. Mieszkała ona niedaleko Irvington, w zawilgoconej gotyckiej willi, nad którą sterczały norweskie świerki i która wyglądała dokładnie jak pamiątkowa plecionka z włosów. Wygląd samej też ciotki harmonizował z tym wizerunkiem, a jej własne włosy — których pozostało niewiele — można by poświęcić na wykonanie owej plecionki.

Właśnie dobiegał końca rok pełen dla mnie wrażeń, pozostawiający znaczne zaległości do nadrobienia w finansach i uczuciach; i teoretycznie wydawało się, że łagodna gościnność ciotki będzie miała równie zbawienny wpływ na moje nerwy, co na mój portfel. Diabeł jednak tkwił w tym, że gdy tylko poczułem się bezpiecznie, moja energia zaczęła się odradzać; i jak miałem ją spożytkować, tkwiąc wewnątrz pamiątkowej plecionki? Żyłem w owym czasie w tym przyjemnym złudzeniu, że podtrzymywany wysiłek intelektualny może angażować wszelkie siły człowieka; postanowiłem więc napisać wielkie dzieło — nie pamiętam już o czym. Ciotka, pod wrażeniem mego planu, udostępniła mi całą swą gotycką bibliotekę pełną klasyków w czarnym płótnie i dagerotypów wyblakłych sław; a ja zasiadłem przy biurku, by zasłużyć sobie na miejsce pośród nich. Poza tym, aby ułatwić mi zadanie, ciotka użyczyła mi  także kuzynki, która miała kopiować mój rękopis.