Największy lęk - Linwood Barclay - E-Book

Największy lęk E-Book

Linwood Barclay

0,0

Beschreibung

Najgorszy dzień w życiu Tima Blake'a zaczął się od śniadania. Robił je dla siedemnastoletniej córki Sydney, która pracowała dorywczo w pewnym hotelu. Gdy po pracy nie wróciła do domu i nie odpowiadała na jego telefony, Tim zgłosił zaginięcie córki, a jednocześnie postanowił sam jej szukać. Tylko jedno utrzymuje go w przekonaniu, że do najgorszego jeszcze nie doszło: to, że podobnie jak on, szukają jej jacyś ludzie - ludzie gotowi zabić, by ją odnaleźć. Pytanie tylko: kto będzie pierwszy?

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 456

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Największy lęk

Największy lęk

© Linwood Barclay 2010

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2021

Tytuł oryginału: Fear the Worst

ISBN: 978-9979-64-334-0

–––

Tobie, Neetha

Prolog

Rano, w dniu, kiedy straciłem córkę, poprosiła mnie, żebym zrobił dla niej jajecznicę.

— Z boczkiem? — krzyknąłem, spoglądając w stronę schodów na piętro, gdzie wciąż szykowała się do wyjścia.

— Nie! — odkrzyknęła z łazienki.

— Z grzanką?

— Nie. — Usłyszałem cichy klekot. Prostownica do włosów. Zwykle oznaczało to, że koniec porannych ablucji jest bliski.

— Z żółtym serem?

— Nie — odparła. I po chwili dodała: — Może z odrobinką?

Poszedłem do kuchni, otworzyłem lodówkę, wyjąłem jajka, kawałek cheddara i sok pomarańczowy. Włożyłem filtr do ekspresu, wsypałem kawę, wlałem cztery szklanki wody i nacisnąłem guzik.

Susanne, moja eks, matka Syd, która przeprowadziła się ostatnio do domu swego nowego absztyfikanta Boba na drugim brzegu rzeki w Stratfordzie, powiedziałaby pewnie, że ją rozpuszczam, że córka ma już siedemnaście lat i może zrobić sobie śniadanie sama. Ale to, że przyjechała do mnie na całe lato, sprawiło mi tak wielką radość, że chętnie ją rozpieszczałem. Poprzedniego roku znalazłem dla niej pracę w moim salonie, tu, w Milford, po tej stronie rzeki. I chociaż były takie chwile, kiedy mieliśmy ochotę wzajemnie się pozabijać, mieszkanie pod jednym dachem było w sumie fajnym doświadczeniem. W tym roku jednak Sydney postanowiła poszukać czegoś innego. Wystarczyło, że ze mną mieszkała. Tego, że miałem ją na oku także w pracy, nie mogła już najwyraźniej znieść.

— Zauważyłeś — spytała mnie w poprzednie wakacje — że mówisz mi coś złego o każdym facecie, z którym za mienię więcej niż dwa słowa?

— Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

— A Dwayne z serwisu? Jego szmata była za bardzo uwalana olejem?

— To oznaka złego charakteru.

— A Andy?

— Nie żartuj. Dwadzieścia kilka lat? O wiele za stary.

Więc w tym roku znalazła inną pracę, ale też tutaj, w Milford, tak jak poprzednio, żeby mogła mieszkać ze mną od czerwca aż do Święta Pracy, czyli do pierwszego poniedziałku września. Załapała się do Just Inn Time, hotelu, w którym zatrzymywali się zwykle biznesmeni w podróży służbowej. Milford to ładne miasto, ale niekoniecznie turystyczna mekka. W swoim poprzednim życiu hotel nazywał się Days Inn, a może Comfort Inn, lecz konglomerat czy spółka, do której należał, wycofała się i sprzedała go niezależnemu właścicielowi.

Nie zdziwiłem się, kiedy Sydney powiedziała, że posadzili ją w recepcji.

— Jesteś bystra, czarująca, uprzejma...

— I jako jedna z nielicznych pracowników mówię po angielsku — odparowała, pokazując dumnemu ojcu, gdzie jego miejsce.

Rozmowa o nowej pracy była jak wyrywanie zębów.

— Praca jak praca — powtarzała.

Pojechała tam pierwszy raz i trzy dni później słyszałem, jak rozmawiając ze swoją przyjaciółką Patty Swain, mówi, że rzuci to w cholerę, chociaż nieźle zarabia, bo nie płaci podatku dochodowego.

— Bez podatku? — spytałem, kiedy odłożyła słuchawkę. — To fucha na czarno?

— Zawsze mnie podsłuchujesz?

No to się wycofałem. Niech sama rozwiązuje swoje problemy.

Zaczekałem, aż wyjdzie z łazienki i na wysmarowaną masłem patelnię wrzuciłem dwa rozbełtane jajka z odrobiną startego cheddara. Pomyślałem, że zrobię dla niej coś, czego nie robiłem, odkąd przestała być małą dziewczynką. Z szuflady na sztućce wyjąłem miękki ołówek i na połówce skorupki jajka, które chwilę przedtem rozbiłem, narysowałem małą buźkę. Taką uśmiechniętą, szczerbatą, z półokręgiem zamiast nosa i dwojgiem złowrogich oczu. Od ust na drugą stronę skorupki poprowadziłem linię, na której końcu napisałem: „Uśmiechnij się, do cholery”.

Weszła do kuchni, powłócząc nogami jak skazaniec, ze spuszczoną głową, bezwładnie zwisającymi rękami i opadła na krzesło. Na czubku głowy miała wielkie okulary przeciwsłoneczne, których nigdy przedtem u niej nie widziałem.

Jajka ścięły się w kilka sekund. Przełożyłem je na talerz, talerz podetknąłem jej pod nos.

— Służę Waszej Wysokości — powiedziałem, przekrzykując jazgot małego telewizora pod szafką.

Sydney powoli podniosła głowę i najpierw popatrzyła na jajecznicę, ale sekundę później zobaczyła, że gapi się na nią mój mały Humpty — Dumpty.

— Ojejku! — Odsunęła solniczkę, żeby przeczytać napis po drugiej stronie skorupki. — Sam się uśmiechnij — mruknęła, ale w jej głosie zabrzmiała nutka stłumionej wesołości.

— Nowe okulary? — spytałem.

Z roztargnieniem, jakby zapomniała, że je ma, dotknęła ręką zausznika i lekko je poprawiła.

— Tak.

Zauważyłem słowo „Versace” wypisane malutkimi literami na oprawkach.

— Bardzo ładne.

Syd ze znużeniem kiwnęła głową.

— Późno wróciłaś?

— Nie tak późno.

— Północ to późno.

Wiedziała, że nie ma sensu kłamać. Nigdy nie kładłem się spać, dopóki nie usłyszałem, że wróciła, zamknęła drzwi i trzasnęła zasuwą. Pewnie była z Patty Swain, która też miała siedemnaście lat, ale wysyłała już wyraźne sygnały, że bije Syd doświadczeniem w sprawach, które nie pozwalają ojcom zasnąć. Byłbym naiwny, myśląc, że Patty nie słyszała jeszcze o alkoholu, seksie i narkotykach.

Ale Syd też nie była aniołem. Raz przyłapałem ją na paleniu trawki, a kiedyś — miała chyba piętnaście lat — pojechała do sklepu Abercrombiego i Fitcha w Stamfordzie, wróciła z nowym podkoszulkiem i nie potrafiła wyjaśnić matce, dlaczego nie ma rachunku. Była wielka awantura.

Może właśnie dlatego przyczepiłem się tak do tych okularów.

— Ile cię kosztowały? — spytałem.

— Nie tak dużo — odparła.

— Jak tam Patty? — Nie interesowało mnie, jak się czuje, chciałem tylko potwierdzić moje przypuszczenia, że Syd z nią była. Przyjaźniły się ledwie od roku, ale spędzały razem tyle czasu, jakby znały się od przedszkola. Lubiłem ją — była odświeżająco bezpośrednia — ale czasem wołałem, żeby Syd się z nią nie zadawała. Albo zadawała się trochę mniej.

— Spoko.

Matt Lauer ostrzegał w telewizji przed radioaktywnymi blatami kuchennymi. Nowy dzień, nowe zmartwienie.

Syd spróbowała jajecznicy.

— Mmm... — Zerknęła na ekran. — Bob.

Poszedłem za jej wzrokiem. Leciała reklama lokalnej stacji telewizyjnej. Wysoki, łysiejący facet o szerokim uśmiechu i idealnych zębach stał z szeroko rozłożonymi rękami na tle morza samochodów. Wyglądał jak Mojżesz przed rozstępującymi się falami.

— Biegnij! Do mojego komisu się biegnie! Nie masz samochodu na wymianę? Nie musisz. Nie masz zadatku? Nie szkodzi. Nie masz prawa jazdy? Zgoda, to pewien problem. Ale jeśli szukasz samochodu i chcesz zrobić dobry interes, wpadnij do jednego z moich trzech...

Wyłączyłem głos.

— To idiota. — Oto słowa mojej córki o mężczyźnie, z którym mieszkała jej matka, a moja była żona. — Ale w tych reklamach wygląda jak idiota do kwadratu. Co dzisiaj jemy? — Śniadanie bez rozmowy na temat wieczornych planów kulinarnych nie było pełnym śniadaniem. — Może C.N.T.?

Coś na telefon, znajomy kod.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, spytała:

— Może pizzę?

— Spróbuję coś upichcić — odparłem.

Syd nawet nie próbowała ukryć rozczarowania.

Poprzedniego roku, kiedy pracowaliśmy razem w tym samym salonie i kiedy co rano ją tam zawoziłem, postanowiliśmy z Susanne kupić jej samochód, żeby mogła jeździć po Milford i Stratfordzie. Złapałem okazję, siedmioletnią hondę civic z niskim przebiegiem, i wziąłem ją za parę tysięcy, zanim trafiła na plac. Miała trochę rdzy pod zderzakami, ale poza tym była zdatna do jazdy.

— Bez spojlera? — zażartowała Syd na jej widok.

— Zamknij się. — Dałem jej kluczyki.

Od tamtej pory tylko raz podrzuciłem ją do pracy. W hondzie trzeba było wymienić przerdzewiałą rurę wydechową. Więc wsiadła do mojego samochodu i drogą nr 1 — którą wciąż nazywałem Boston Post Road — pojechaliśmy w kierunku majaczącego na horyzoncie hotelu, bezkształtnego, szarego gmaszydła przypominającego blok mieszkalny w którymś z satelickich państw radzieckich.

Chciałem podwieźć ją pod same drzwi, ale wysiadła na chodniku, niedaleko przystanku autobusowego.

— Będę czekała tu wieczorem — powiedziała.

Kiedy skończyła się reklama, znowu włączyłem dźwięk. Al Roker stał przed Rockefeller Center w tłumie ludzi, z których większość machała tablicami z życzeniami urodzinowymi dla swoich krewnych.

Patrzyłem, jak córka je śniadanie. Bycie ojcem — przynajmniej dla mnie — polega częściowo na tym, że jest się bezustannie dumnym ze swego dziecka. Syd wyrastała na piękną kobietę. Długie do ramion blond włosy, łabędzia szyja, porcelanowa skóra, wyraziste rysy twarzy. Przodkowie jej matki pochodzili z Norwegii, co tłumaczyło jej skandynawską urodę.

Jakby wyczuwając, że ją obserwuję, spytała:

— Myślisz, że mogłabym zostać modelką?

— Modelką? — Aż drgnąłem.

— Nie bądź taki przerażony.

— Nie jestem. Po prostu nigdy o tym nie wspominałaś.

— Bo o tym nie myślałam. To pomysł Boba.

Zrobiło mi się gorąco. Bob zachęcał ją, żeby została modelką? Niedawno przekroczył czterdziestkę, tak jak ja. Miał już moją żonę, częściej, niżbym chciał, w jego domu — pięć pokojów, basen plus garaż na trzy samochody — mieszkała moja córka, a teraz zachciało mu się modelki? Jakiej, kurwa, modelki? Takiej do rozbieranych fotek? Do internetowego porno na zamówienie? Może jeszcze sam chciał robić jej zdjęcia?

— Boba? — powtórzyłem.

— Mówi, że mam to we krwi. Że powinnam występować w jego reklamach.

Nie wiedziałem, co jest bardziej poniżające, rozbierana sesja w „Penthousie” czy wciskanie klientom używanych samochodów Boba.

— Co? Uważasz, że nie?

— Bob trochę się zapomina — odparłem.

— Nie jest zboczkiem ani nic takiego. Idiotą tak, ale nie zboczeńcem. Mama i Evan też tak uważają.

— Evan?

Teraz zagotowało się we mnie na potęgę. Evan był dziewiętnastoletnim synem Boba. Przez większość czasu mieszkał z matką, jedną z dwóch byłych żon swego ojca, ale ponieważ matka wyjechała na trzy miesiące do Europy, od jakiegoś czasu spał drzwi w drzwi z Syd, która — nawiasem mówiąc — polubiła swój nowy pokój do tego stopnia, że nie omieszkała mi wytknąć, że jej obecna sypialnia jest dwa razy większa od tej w moim domu.

Mieliśmy większy dom. Kiedyś.

Myśl, że moja córka mieszka pod jednym dachem z napalonym nastolatkiem, wkurzała mnie od samego początku. Zdziwiło mnie, że Susanne na to poszła, ale wyprowadzając się z własnego domu i wprowadzając do cudzego, tracisz przewagę. Bo niby co miała zrobić? Kazać swemu kochasiowi wyrzucić na bruk rodzonego syna?

— Evan — odparła Sydney. — Tylko tak powiedział, to wszystko.

— On w ogóle nie powinien tam mieszkać.

— Jezu, tato, naprawdę musimy o tym gadać? Znowu?

— Dziewiętnastoletni chłopak mógłby mieszkać z tobą tylko wtedy, gdyby był twoim prawdziwym bratem.

Syd lekko się zaczerwieniła, a może tylko mi się zdawało.

— A mama co, nie protestuje? Bob i jego syn chcą zrobić z ciebie drugą Cindy Crawford, a ona nic?

— Cindy kto?

— Crawford. Była... Nieważne. Mamie się to podoba?

— Przynajmniej nie dostaje szału — odparła Sydney, łypiąc na mnie spode łba. — Poza tym, odkąd to się stało, Evan bardzo jej pomaga.

„To”. Parasailing, loty ze spadochronem na uwięzi. Susanne miała wypadek na Long Island. Za szybko wylądowała, coś pękło jej w biodrze i skręciła nogę w kolanie. Bob, który siedział za kierownicą motorówki, wlókł ją ze sto metrów, zanim się zorientował, że coś jest nie tak. Głupi kutas. Kiedy byliśmy razem, Susanne nie musiała bać się takich wypadków. Nie miałem motorówki.

— Nie odpowiedziałaś na pytanie. Ile zapłaciłaś za okulary?

Syd westchnęła.

— Nie tak dużo. — Patrzyła na zaklejone koperty przy telefonie. — Powinieneś zajrzeć do rachunków. Leżą tam od trzech dni.

— O rachunki się nie martw. Jeszcze sobie radzę.

— Mama mówi, że nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że jesteś niezorganizowany i zawsze spóźniasz się z...

— Okulary. Skąd je masz?

— Chryste, co cię napadło? To zwykłe okulary.

— Pytam z ciekawości. Kupiłaś je w centrum handlowym?

— Tak, w centrum. Z pięćdziesięcioprocentowym rabatem.

— Masz rachunek? Mogą się zepsuć.

Przeszyła mnie wzrokiem.

— Dlaczego po prostu nie każesz mi go pokazać?

— Po co?

— Bo myślisz, że je ukradłam.

— Tego nie powiedziałem.

— Tato, to było dwa lata temu. Nie wierzę ci. — Odepchnęła talerz z niedojedzoną jajecznicą.

— Schodzisz na dół w okularach od Versace i myślisz, że o nic cię nie spytam?

Sydney wstała i pomaszerowała na górę.

— Niech to szlag — mruknąłem.

Ładnie to rozegrałem, nie ma co.

Ja też musiałem przygotować się do wyjścia i kiedy byłem w łazience, usłyszałem, jak zbiega ze schodów. Popędziłem za nią, chcąc się pożegnać i złapałem ją, kiedy wychodziła z kuchni z butelką wody.

— Jeśli nie przestaniesz się mnie czepiać — powiedziała — zepsujemy sobie wakacje. To nie moja wina, że mieszkam w Evanem. Myślisz, że co, że co pięć minut mnie gwałci?

Aż się skrzywiłem.

— Nie, ale...

— Muszę iść. — Wyszła i wsiadła do samochodu. Odjeżdżając, patrzyła przed siebie i nie widziała, że pomachałem jej na do widzenia.

W kuchni, tuż obok zmiażdżonego pięścią skorupkowego ludzika, leżał rachunek za okulary.

Wsiadłem do swojej hondy i pojechałem do pracy. Nasz salon — Riverside Honda — mieścił się tuż przed mostem prowadzącym do Stratfordu, tuż koło miejsca, gdzie Housatonic wpada do zatoki Long Island. Rano prawie nic się nie działo, ale kilka minut po dwunastej wpadło do mnie małżeństwo emerytów po sześćdziesiątce, żeby obejrzeć podstawowy model czterodrzwiowego accorda.

Zastanawiali się i wahali, wahali się i zastanawiali — dzieliła nas różnica siedmiuset dolarów. Przeprosiłem ich, powiedziałem, że przedstawię ich ofertę kierownikowi działu sprzedaży, poszedłem do serwisu, zjadłem czekoladowy batonik z pudełka przy ekspresie do kawy, wróciłem i oświadczyłem, że mogę spuścić tylko setkę, ale że za parę dni dostaniemy firmowe naklejki i jeśli zgodzą się na naszą cenę, dorzucę je za friko. Facetowi zaświeciły się oczy i połknęli haczyk. Potem zajrzałem do działu części zamiennych, wziąłem komplet naklejek za dziesięć dolców i dołączyłem go do rachunku.

Po południu przyszedł gość, który chciał zamienić swoją dziesięcioletnią odyseję na nową, i ciekawiło go, ile będzie musiał dopłacić. Żaden sprzedawca nie odpowie na to pytanie bez kilku pytań.

— Jest pan pierwszym właścicielem? — Był. — Wóz jest regularnie serwisowany? — Odparł, że zgodnie z zaleceniami producenta. — Bezwypadkowy?

— Nie bardzo — przyznał. — Trzy lata temu wjechałem komuś w kufer i musieli mi wymienić cały przód.

Wytłumaczyłem mu, że wypadek przekłada się na dużo niższą cenę. Na to on, że przecież części, które mu zamontowali, są nowsze, więc cena powinna być wyższa. Ta, którą mu zaproponowałem, najwyraźniej go nie usatysfakcjonowała, bo wstał i wyszedł.

Dwa razy dzwoniłem do mojej byłej, do Stratfordu, gdzie pracowała w jednym z komisów Boba, i dwa razy nagrałem się na pocztę głosową, pytając ją, czy naprawdę popiera jego genialny plan, żeby uwiecznić naszą córkę na pierwszej stronie łazienkowego kalendarza w miejscowym sklepie z oponami Goodyeara.

Po drugim telefonie trochę otrzeźwiałem i zdałem sobie sprawę, że nie chodzi tylko o Sydney. Chodziło o Susanne, o Boba, o to, że z nim żyje się jej dużo lepiej, że po prostu nawaliłem.

Sprzedawałem samochody od dwudziestego roku życia i byłem w tym dobry, ale Susanne uważała, że stać mnie na więcej. Powinieneś pracować na swoim, powtarzała. Powinieneś być panem samego siebie. Powinieneś założyć własną firmę. Moglibyśmy odmienić swoje życie. Posłać Syd do najlepszej szkoły. Zapewnić sobie lepszą przyszłość.

Mój tato umarł, kiedy miałem dziewiętnaście lat, zostawiając mamie sporo pieniędzy. Kilka lat później, kiedy mama zmarła na atak serca, wykorzystałem spadek, by udowodnić Susanne, że mogę być tym, kogo sobie wymarzyła. Otworzyłem własny salon.

I wszystko spieprzyłem.

Nigdy nie byłem wielkim biznesmenem. Sprzedawanie wozów, indywidualne rozmowy w cztery oczy — w tym czułem się najlepiej. I kiedy zwaliła mi się na głowę cała firma, często wymykałem się z biura do salonu, żeby pogadać z klientami. Nie nadawałem się na szefa, więc pozwoliłem, żeby decyzje podejmowali za mnie inni. Decyzje, jak się okazało, bardzo złe. Dopuściłem nawet do tego, że mnie okradano.

W końcu wszystko straciłem.

Nie tylko firmę, nie tylko nasz duży dom z widokiem na zatokę. Straciłem rodzinę.

Susanne zarzucała mi, że nie trzymałem ręki na pulsie. Ja, że wpuściła mnie w coś, co mi zupełnie nie leżało.

Natomiast Syd obwiniała samą siebie. Doszła do wniosku, że gdybyśmy naprawdę ją kochali, zostalibyśmy razem bez względu na wszystko. Nasze rozstanie nie miało z tym absolutnie nic wspólnego, ale ona nie chciała w to uwierzyć.

W Bobie Susanne znalazła to, czego brakowało jej we mnie. Bob zawsze sięgał wyżej. Bob doszedł do wniosku, że skoro umie sprzedawać samochody, to dlaczego nie miałby otworzyć własnego komisu, a skoro udało mu się otworzyć jeden, to dlaczego nie dwa albo trzy?

Kiedy chodziłem z Susanne, nie kupiłem jej corvetty, tak jak on. Miałem przynajmniej trochę satysfakcji, kiedy niedługo potem w nowiutkiej corvetce pękł tłok i skończyło się na tym, że musieli ją sprzedać, bo Susanne nie lubiła samochodów z ręczną skrzynią biegów.

Tego dnia, rad nierad, wyszedłem z pracy koło szóstej. Rad nierad, bo kiedy jesteś na prowizji, niechętnie wychodzisz przed zamknięciem salonu. Wiesz, że ledwie wsiądziesz do samochodu i odjedziesz, przyjdzie klient i z książeczką czekową w ręku spyta akurat o ciebie. Ale cóż, nie można tam mieszkać. Czasem trzeba wrócić do domu.

Zamierzałem zrobić spaghetti, ale pomyślałem, a co tam, i zamówiłem pizzę, jak chciała Sydney. Miało to być coś w rodzaju gałązki oliwnej po scenie z okularami.

Minęła siódma, a ona nie pojawiła się ani nie zadzwoniła, by uprzedzić, że się spóźni.

Może ktoś zachorował, myślałem, i kazali jej zostać na następną zmianę. Kiedy wiedziała, że nie zdąży na kolację, zazwyczaj dzwoniła. Ale po naszej porannej rozmowie nie zdziwiłbym się, gdyby darowała sobie uprzejmości i grzeczności.

Mimo to o ósmej zacząłem się martwić.

Stałem w kuchni, oglądając CNN, najnowsze doniesienia z jakiegoś trzęsienia ziemi w Azji, ale nie mogłem się skupić, bo przez cały czas myślałem, gdzie się, do diabła, podziała.

Czasem spotykała się po pracy z Patty i jakimiś koleżankami i jechały do centrum coś zjeść.

Zadzwoniłem na jej komórkę. Jeden sygnał, drugi, trzeci — włączyła się poczta głosowa.

— Zadzwoń do mnie, skarbie — powiedziałem. — Pomyślałem, że zjemy jednak pizzę. Powiedz tylko z czym.

Odczekałem dziesięć minut i postanowiłem przekręcić do hotelu. Szukałem właśnie numeru, kiedy zaterkotał telefon. Podniosłem słuchawkę, nie zerknąwszy nawet na wyświetlacz.

— Cześć — rzuciłem. — To jak? Piszesz się na tę pizzę czy nie?

— Tak, ale bez anchois.

To nie była Syd. To była Susanne.

— A, to ty. Cześć.

— Znowu cię nosi?

Wziąłem głęboki oddech.

— Nie rozumiem, dlaczego nie nosi ciebie. Nie wkurza cię, że Bob i Evan chcą wystawić ją na pokaz? Zrobić z niej modelkę?

— To nie tak, Tim — odparła Susanne. — Oni byli po prostu mili.

— Kiedy się tam przeprowadzałyście, wiedziałaś, że Bob chce ściągnąć do siebie syna? I co? I nic? To według ciebie okej?

— Oni są jak brat i siostra...

— Przestań. Pamiętam, jak miałem dziewiętnaście lat i... — W słuchawce cicho zapipczało. — Przepraszam, ktoś dzwoni. Pogadamy później, dobrze?

— Dobrze. — Odłożyła słuchawkę.

Przełączyłem się na drugą linię.

— Halo?

— Pan Blake? — Jakaś kobieta.

— Tak?

— Pan Timothy Blake?

— Tak?

— Dzwonię z firmy Świat Okien i Drzwi. W tym tygodniu będziemy w pańskiej okolicy i...

Odłożyłem słuchawkę. Znalazłem numer hotelu i zadzwoniłem. Po dwudziestu sygnałach zrezygnowałem.

Wziąłem kurtkę i kluczyki, przejechałem przez miasto, zaparkowałem pod zadaszeniem nad głównym wejściem i wszedłem do środka pierwszy raz, odkąd Syd zaczęła tam pracować. Zanim otworzyły się drzwi, powiodłem wzrokiem po parkingu. Kilka razy tamtędy przejeżdżałem i widziałem jej hondę, ale teraz jej tam nie było. Może zaparkowała za hotelem.

Wszedłem do holu. Miałem nadzieję, że za ladą w recepcji zobaczę Syd, ale siedział tam jakiś mężczyzna. Młody szatyn, pod trzydziestkę, z twarzą zrytą śladami po trądziku sprzed dziesięciu lat.

— Mogę w czymś pomóc? — spytał; na piersi miał identyfikator z nazwiskiem „Owen”.

— Tak, szukam Syd.

— Można prosić o nazwisko?

— Sydney. Sydney Blake. To moja córka.

— Wie pan, w którym mieszka pokoju?

— Nie, nie. — Pokręciłem głową. — Ona tu pracuje. Tu, w recepcji. Miała wrócić do domu na kolagę, więc pomyślałem, że wpadnę i spytam, co się stało. Może została na drugą zmianę czy coś.

— Rozumiem.

— Sydney Blake — powtórzyłem. — Musi pan ją znać.

Owen pokręcił głową.

— Chyba nie.

— Jest pan tu nowy?

— Nie — odparł. — No, może — dodał z uśmiechem. — Pracuję tu od pół roku, więc chyba jestem nowy.

— Sydney Blake — powtórzyłem po raz trzeci. — Pracuje tu od dwóch tygodni. Siedemnaście lat, blondynka.

Owen znowu pokręcił głową.

— Może w tym tygodniu pracuje gdzie indziej? — zasugerowałem. — Macie tu jakiś grafik czy coś, żeby to sprawdzić? A może zostawię dla niej wiadomość?

— Może pan zaczekać? — odparł Owen. — Poproszę kierownika zmiany.

Wyszedł drzwiami za ladą i chwilę później wrócił ze szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną po czterdziestce. „Carter” — takie nazwisko miał na identyfikatorze — mówił z akcentem, którego nie mogłem umiejscowić, chyba z południowym, ale nie wiedziałem, z jakiego stanu.

— Słucham. Jakiś problem?

— Tak, szukam córki — odparłem. — Pracuje tutaj.

— Jak się nazywa?

— Sydney Blake. Syd.

— Sydney Blake? Nic mi to nie mówi, zupełnie.

Potrząsnąłem głową.

— Pracuje tu dopiero od paru tygodni, chciała dorobić w wakacje.

Carter westchnął.

— Przykro mi.

Moje serce drgnęło i przyspieszyło.

— Niech pan sprawdzi listę pracowników — zażądałem.

— Nie muszę — odparł. — Wiem, kto u nas pracuje i nie ma tu nikogo o tym nazwisku.

— Chwileczkę. — Wyjąłem portfel, sięgnąłem palcami pod karty kredytowe i wyciągnąłem stamtąd zdjęcie Sydney. Podałem je przez ladę Carterowi.

— Sprzed trzech lat, ale to ona.

Obejrzeli je, on i Owen. Owen, pewnie pod wrażeniem jej urody, lekko uniósł brwi. Carter oddał mi zdjęcie.

— Naprawdę bardzo mi przykro, panie...

— Blake. Tim Blake.

— Może pańska córka pracuje u Howarda Johnsona? To kawałek dalej, w tamtą stronę. — Ruchem głowy wskazał w prawo.

— Nie — odparłem. — Mówiła, że tutaj. — Myślałem o stu rzeczach naraz. — Macie tu kierownika dziennej zmiany?

— Tak, to Weronika.

— Niech pan do niej zadzwoni. Zadzwońcie do niej.

Carter niechętnie przysunął bliżej telefon, wybrał numer, przeprosił, że przeszkadza i podał mi słuchawkę.

Weronika jakaś tam. Wyjaśniłem jej sytuację.

— Może pomyliła nazwę hotelu? — spytała, powtarzając za Carterem.

— Nie — odparłem stanowczo.

Poprosiła mnie o numer i obiecała zadzwonić, gdyby się czegoś dowiedziała. Było po rozmowie.

W drodze do domu dwa razy przejechałem przez skrzyżowanie na czerwonym świetle i omal nie wpadłem na jakiegoś faceta w yarisce. Przez cały czas ściskałem w ręku komórkę, wydzwaniając do Syd, do domu i znowu do Syd.

Nie było jej, kiedy wreszcie dojechałem.

Nie wróciła na noc.

Ani tego dnia, ani następnego.

Ani dwa dni później.

1

— Oglądaliśmy też mazdy — mówiła żona. — I pojechaliśmy na jazdę próbną... Dell, jak się to nazywało? Ten samochód, którym jeździliśmy.

— Subaru — odparł mąż.

— Właśnie — powiedziała żona. — Subaru.

Ona miała na imię Lorna, on Dell i siedzieli przede mną w naszym salonie. Odkąd wróciłem do pracy, byli u mnie już trzeci raz. Nawet podczas najgorszego, najstraszniejszego kryzysu zawsze przychodzi taka chwila, kiedy dochodzi się do wniosku, że nie pozostaje nic innego, jak tylko powrócić do swoich codziennych obowiązków, do dawnego życia.

Oprócz folderów hondy, o której rozmawialiśmy, Lorna miała przed sobą foldery samochodów Toyoty Camry, Mazdy 6, Subaru Legacy, Chevroleta Malibu, Forda Taurusa, Dodge’a Avengera i pół tuzina innych, ale te leżały na samym dnie i ich nie widziałem.

— Zauważyłam — powiedziała — że standardowy silnik taurusa ma dwieście sześćdziesiąt trzy konie mechaniczne, a hondy accord tylko sto siedemdziesiąt siedem.

— Ale na pewno zauważyła pani i to — odparłem, ledwo mogąc się skupić — że silnik taurusa ma sześć cylindrów, podczas gdy accorda tylko cztery. Mimo to honda jest bardzo zrywna i zużywa o wiele mniej paliwa.

— Aha. — Lorna zamrugała. — Ale co to są właściwie te cylindry? Wiem, już mi pan tłumaczył, ale chyba nie pamiętam.

Dell powoli pokręcił głową. Podczas tych rozmów praktycznie nic innego nie robił. Po prostu siedział bez słowa, pozwalając mówić żonie, chyba że spytano go o coś konkretnego, ale nawet wtedy zwykle tylko chrząkał. Wydawało się, że traci chęć do życia. Pewnie miał już za sobą kilkanaście takich wizyt w salonach samochodowych między Bridgeport i New Haven. Po wyrazie jego twarzy poznałem, że wszystko mu jedno, jakim będzie jeździł wozem, byleby szybko jakiś kupili.

Ale Lorna uważała, że powinni być klientami odpowiedzialnymi i, co za tym idzie, sprawdzić każdy samochód z interesującej ich klasy, porównując dane techniczne i analizując warunki gwarancji. Wszystko byłoby bardzo dobrze, ale doszła do punktu, w którym miała tyle informacji, że nie bardzo wiedziała, co z nimi zrobić. Myślała, że pomogą jej podjąć decyzję, tymczasem okazało się, że nie może podjąć żadnej.

Obydwoje mieli po czterdzieści kilka lat. On sprzedawał buty w centrum handlowym Connecticut Post Mall, ona była nauczycielką i uczyła czwartoklasistów — zbadaj temat, rozważ wszystkie opcje, wróć do domu, zrób tabelkę z nazwami samochodów na górze i danymi technicznymi z boku, postaw krzyżyk w odpowiednim kwadraciku.

Spytała, ile miejsca na nogi ma pasażer na tylnym siedzeniu accorda w porównaniu z pasażerem na tylnym siedzeniu malibu, co mogłoby być ważne, gdyby mieli dzieci albo gdyby wspomniała, że często wożą znajomych. Potem zaczęła porównywać pojemność bagażnika mazdy 6 z pojemnością bagażnika hondy accord. Przestałem jej słuchać. W końcu podniosłem rękę.

— Który samochód się pani podoba? — spytałem.

— Podoba? — nie zrozumiała.

Stał przede mną monitor i podczas gdy ona gadała, ja poruszałem myszką i od czasu do czasu stukałem w klawiaturę. Pewnie myślała, że siedzę na firmowej stronie Hondy i sprawdzam dane, żebym mógł odpowiedzieć na jej pytania.

Nic bardziej mylnego. Siedziałem na stronie szukamsydneyblake.com, sprawdzając, czy ktoś tam ostatnio zaglądał, czy wysłał mi może jakąś wiadomość. Założył ją dla mnie jeden ze znajomych Sydney, spec od komputerów — w porównaniu ze mną wszyscy jej znajomi byli specami — niejaki Jeff Bluestein.

Strona zawierała wszystkie podstawowe informacje. Wiek: siedemnaście lat. Data urodzenia: 15 kwietnia 1992. Waga: mniej więcej pięćdziesiąt dwa kilo. Kolor oczu: niebieski. Włosy: jasne. Wzrost: sto pięćdziesiąt osiem centymetrów.

Data zaginięcia: 29 czerwca 2009.

Ostatnio widziana: kiedy wychodziła do pracy z domu przy Hill Street. Mogła przebywać w pobliżu hotelu Just Inn Time w Milford w stanie Connecticut.

Był tam również opis jej srebrzystej hondy wraz z numerem rejestracyjnym.

Odwiedzający stronę, którą Jeff podlinkował do innych stron o nastoletnich uciekinierach i zaginionych, byli proszeni o kontakt z policją albo ze mną, bezpośrednio z Timem Blake’em. Przejrzałem wszystkie zdjęcia Sydney, jakie tylko mogłem znaleźć, pościągałem zdjęcia od jej przyjaciół, łącznie z tymi, które zamieszczali na różnych portalach społecznościowych, takich jak Facebook, i wytapetowałem nimi całą stronę. Miałem setki zdjęć ze wszystkich okresów jej życia, ale wkleiłem tylko te najnowsze, z ostatnich sześciu, siedmiu miesięcy.

Bez względu na to, gdzie była, na pewno nie uciekła do krewnych. Rodzice Susanne i moi nie żyli, żadne z nas nie miało rodzeństwa, a nielicznych członków dalszej rodziny, rozsypanych po całym kraju — kilka ciotek i jakiegoś wujka — postawiliśmy w stan pogotowia.

— Oczywiście wiemy — mówiła Lorna — że hondy są bezawaryjne i można odsprzedać je po dobrej cenie...

Dzień przedtem dostałem dwa e-maile, ale nie od Sydney. Od innych rodziców. Jeden od ojca z Providence, który pisał, że jego syn Kenneth zaginął przed rokiem i że od tamtego czasu nie ma chwili, by o nim nie myślał, nie zastanawiał się, gdzie jest, czy żyje, czy do jego zaginięcia doprowadziło coś, co zrobił on, jego ojciec, czy może syn zadał się z nieodpowiednimi ludźmi, którzy...

Pomocne to nie było.

Drugi e-mail był od kobiety spod Albany, która natknęła się przypadkiem na moją stronę i pisała, że modli się za Sydney, że jeśli chcę, by córka wróciła bezpiecznie do domu, nie powinienem tracić wiary w Boga, że to Bóg da mi siłę, by przez to przejść.

Obydwa maile skasowałem bez odpowiedzi.

— Ale toyotę też można dobrze odsprzedać — ciągnęła Lorna. — Zajrzałam do Wademekum konsumenta, do rankingu awaryjności, gdzie są te małe diagramy z czerwonymi kropeczkami. Widział je pan? Jeśli samochód jest bezawaryjny, kropeczek jest dużo, a jeśli nie, to kropki są czarne, żeby od razu było widać, czy samochód jest dobry, bo jak jest dobry, to diagram jest zakropkowany na czerwono, a jak zły, to na czarno. Widział je pan, te diagramy?

Zajrzałem na pocztę. Rzecz w tym, że odkąd Lorna i Dell usiedli po drugiej stronie biurka, zaglądałem tam już trzy razy. Kiedy byłem sam, sprawdzałem maile co trzy minuty. Co najmniej dwa razy dziennie dzwoniłem na policję, do Kip Jennings — nigdy dotąd nie poznałem nikogo o takim imieniu i nie spodziewałem się, że kiedy wreszcie poznam, okaże się, że to kobieta — żeby spytać, jakie robi postępy. Kip była detektywem i przydzielono ją do sprawy Sydney, chociaż nabierałem coraz większego przekonania, że detektyw z przydziałem to policjant czy policjantka, która wrzuca dokumenty zaginionego na dno szuflady, by szybko o nich zapomnieć.

Podczas gdy Lorna rozwodziła się nad rankingiem awaryjności z Wademekum konsumenta, przyszła nowa wiadomość. Kliknąłem myszką i dowiedziałem się, że są jakieś problemy z moim rachunkiem rozliczeniowym w City Banku i że jeśli natychmiast nie potwierdzę szczegółów moich operacji finansowych, rachunek zostanie zawieszony, co było bardzo ciekawe, zważywszy, że nie mam i nigdy nie miałem u nich konta.

— Jezu Chryste... — mruknąłem.

Strona istniała ledwie od trzech tygodni — Jeff postawił ją i uruchomił zaraz po zniknięciu Sydney — a już znaleźli ją spamerzy.

— Słucham? — nie zrozumiała Lorna.

Podniosłem wzrok.

— Przepraszam. Coś mi tu wyskoczyło. Mówiła pani o czerwonych kropeczkach...

— Czy pan w ogóle mnie słucha?

— Ależ oczywiście.

— Przez cały czas oglądał pan brzydkie strony?

Dell uniósł brwi. Jeśli tak, pewnie chciałby zerknąć.

— Podczas rozmowy z klientami nie wolno nam tego robić — odparłem.

— Po prostu nie chcę popełnić błędu — ciągnęła Lorna. — Zwykle jeździmy samochodem od siedmiu do dziesięciu lat, a to długo, jeśli auto jest felerne.

— Honda nie produkuje felernych aut.

Musiałem sprzedać jakiś samochód. Od zaginięcia Sydney nie sprzedałem ani jednego. Przez pierwszy tydzień w ogóle nie przychodziłem do pracy. Nie, żebym siedział w domu i zamartwiał się na śmierć. Osiemnaście godzin na dobę spędzałem na ulicy, jeżdżąc, chodząc i zaglądając do wszystkich centrów handlowych i schronisk między Milford i Stratford. Wkrótce poszerzyłem obszar poszukiwań o Bridgeport i New Haven. Pokazywałem zdjęcie Syd każdemu, kto chciał na nie spojrzeć. Obdzwoniłem wszystkich znajomych, o których choćby tylko wspomniała.

Próbując ustalić, dokąd codziennie jeździła, podczas gdy ja naiwnie myślałem, że jeździ do hotelu, jeszcze raz zajrzałem do Just Inn Time.

Przez dwadzieścia cztery dni, jakie minęły od jej zniknięcia, prawie w ogóle nie spałem.

— Wie pan, co zrobimy? — Lorna zebrała z biurka broszury i wepchnęła je do dużej torebki. — Jeszcze raz obejrzymy te nissany.

— Właśnie — odparłem — bardzo słusznie. Nissan to bardzo dobry samochód.

Lorna i Dell wstali, wstałem i ja. Wtedy zaświergotał telefon. Zerknąłem na wyświetlacz, rozpoznałem numer i nie odebrałem, chociaż akurat ten dzwoniący mógł nie zostawić mi kolejnej wiadomości.

— Aha. — Lorna położyła na biurku coś, co przez cały czas ściskała w ręku. Komplet kluczyków. — Kiedy siedzieliśmy w tym civicu... — Wskazała ręką na koniec salonu. — Zauważyłam, że ktoś zostawił je w uchwycie na kubek.

Robiła to, ilekroć do nas przychodzili. Wsiadała do samochodu, znajdowała kluczyki, zabierała je i oddawała mnie. Przestałem jej już tłumaczyć, że to ze względów bezpieczeństwa, że gdyby w salonie wybuchł pożar, moglibyśmy szybko wyprowadzić wszystkie wozy.

— Bardzo dziękuję — powiedziałem. — Schowam je w bezpieczne miejsce.

— Chyba nie chciałby pan, żeby ktoś wyjechał stąd bez płacenia, prawda? — spytała ze śmiechem.

Dell ucieszyłby się, gdyby przejechał go wielki van stojący na środku salonu, przynajmniej taką miał minę.

— Może tu jeszcze wrócimy.

— Serdecznie zapraszam — powiedziałem i ponieważ nie miałem zbyt wielkiej ochoty rozmawiać z nią enty raz, szybko dodałem: — Na wszelki wypadek radziłbym również zajrzeć do salonu Mitsubishi. Czy widzieliście już państwo tego nowego saturna?

— Nie — odparła Lorna zaniepokojona, że coś przeoczyła. — Mitsu... co? To pierwsze.

— Mitsubishi.

Dell spojrzał na mnie tak, że gdyby wzrok mógł zabijać, pewnie już bym nie żył. Ale było mi wszystko jedno. Niech Lorna podręczy kogoś innego, choćby dla odmiany. W normalnych okolicznościach zniósłbym jej brak zdecydowania. Ale odkąd Syd zniknęła, przestałem być sobą.

Kilka sekund po ich wyjściu znowu zaświergotał telefon. Nie było się czym podniecać. Wewnętrzna linia.

— Masz chwilę?

— Jasne. — Odłożyłem słuchawkę.

Przeszedłem na drugi koniec salonu, zygzakując między stojącymi tam samochodami, civikiem, odyseją, pilotem i pudełkowatym elementem z tylnymi drzwiczkami dla samobójców.

Wzywała mnie Laura Cantrell, kierowniczka działu sprzedaży. Czterdzieści kilka lat, ciało dwudziestopięciolatki, dwukrotnie zamężna, od czterech lat rozwiedziona, brązowe włosy, białe zęby i bardzo czerwone usta. Jeździła srebrzystą S2000, dwumiejscową sportową hondą z limitowanej edycji, których sprzedawaliśmy może tuzin rocznie.

— Witaj, Tim, usiądź — rzuciła, nie wstając zza biurka.

Ponieważ miała prawdziwe biuro, a nie boks, jak zwykli sprzedawcy, mogłem zamknąć drzwi.

Usiadłem bez słowa. Chyba nie umiałem już prowadzić rozmów o niczym.

— Jak leci? — spytała.

— Dobrze — odparłem.

Ruchem głowy wskazała parking, gdzie Lorna i Dell wsiadali właśnie do swego ośmioletniego buicka. — Ciągle nie mogą się zdecydować?

— Nie. Znasz tę historyjkę o osiołku, który stoi między dwiema belami siana i zdycha z głodu, bo nie może się zdecydować, od której zacząć?

Laura nie przepadała za bajkami.

— Mamy dobry produkt. Dlaczego nie możesz się z nimi dogadać?

— Wrócą — odparłem z rezygnacją.

Laura odchyliła się do tyłu w obrotowym fotelu i założyła ręce pod biustem.

— Masz jakieś wiadomości?

Wiedziałem, że pyta o Syd.

— Nie — odparłem.

Ze współczuciem pokręciła głową.

— Boże, pewnie ci ciężko.

— Dosyć.

— Mówiłam ci, że ja też uciekłam kiedyś z domu?

— Tak.

— Miałam szesnaście lat i rodzice za wszystko mnie besztali. Za szkołę, za chłopaka, za to, że za późno wracałam, za co tylko chcesz, mieli całą listę. Więc pomyślałam, chrzanić to, ja stąd spadam, i uciekłam z Martinem, moim chłopakiem. Objechaliśmy stopem cały kraj, wiesz? Całą Amerykę.

— Rodzice musieli umierać z niepokoju.

Laura obojętnie wzruszyła ramionami. A kogo to rusza?

— Chodzi o to — ciągnęła — że nic mi się nie stało. Po prostu musiałam odkryć samą siebie, dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. Uciec spod ich ręki. Pobyć trochę sobą. Niezależną i swobodną. Rozumiesz? Bo w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko to. Niezależność.

Milczałem.

— Posłuchaj. — Nachyliła się ku mnie i podparła łokciami. Doszedł mnie zapach jej perfum. Na pewno kosztownych. — Wszyscy ci współczujemy. Naprawdę. Trudno sobie wyobrazić, co musisz przeżywać. To straszne. Wszyscy chcemy, żeby Cindy jak najszybciej wróciła do domu.

— Sydney — poprawiłem.

— Ale trzeba żyć dalej, prawda? Nie można martwić się czymś, czego nie wie się na pewno. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że córce nic się nie stało. Że jest cała i zdrowa. Kto wie, może pojechała gdzieś z chłopakiem, tak jak ja. Wiem, że nie to chciałbyś usłyszeć, ale jeśli uciekła z chłopakiem, jest o wiele bezpieczniejsza. I nie martw się o te sprawy, o seks i tak dalej. Dzisiejsze dziewczyny są bardzo oblatane. Wiedzą, czym to się może skończyć i umieją się zabezpieczyć. Wiedzą dużo więcej niż my w ich wieku. Zgoda, ja dużo czytałam, ale większość moich koleżanek nie miała o tym zielonego pojęcia.

Gdybym uważał, że warto to skomentować, pewnie bym coś powiedział.

— Ale zostawmy to — ciągnęła Laura. — Tim, chciałam ci uświadomić, że w tym miesiącu jesteś na końcu stawki. Chyba że w ostatnim tygodniu zdarzy się jakiś cud. Mamy dzisiaj... — Spojrzała na ścienny kalendarz z pilotem na górskiej drodze. — Dwudziesty trzeci lipca. Za późno, żeby wyciągnąć królika z kapelusza. Wiesz, jak u nas jest. W ostatecznym rozrachunku wszystko sprowadza się do tego, żeby sprzedać jak najwięcej samochodów. Dwa miesiące na ostatnim miejscu i wylatujesz.

— Wiem — odparłem.

„W ostatecznym rozrachunku” — na razie powiedziała to tylko dwa razy. Ilekroć rozmawialiśmy, wszystko jedno, długo czy krótko, zwykle powtarzała to trzykrotnie.

— I wierz mi, bierzemy pod uwagę twoją sytuację. Dlatego możesz być na końcu tabeli przez trzy miesiące. Chcę być z tobą uczciwa.

— Dzięki.

— Chodzi o to, że zajmujesz biurko. I jeśli, siedząc przy nim, nie potrafisz sprzedać ani jednego samochodu, muszę posadzić przy nim kogoś, kto potrafi. Na moim miejscu powiedziałbyś to samo.

— Pracuję tu od pięciu lat — odparłem. Od mego bankructwa, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. — Zawsze byłem jednym z najlepszych sprzedawców. Jeśli nie najlepszym.

— I nie myśl, że o tym nie wiemy — odparła. — Dlatego posłuchaj: cieszę się, że pogadaliśmy. Uważaj na siebie. Powodzenia w poszukiwaniach córki i może zadzwoń do tych tam i powiedz, że dorzucisz im nowe błotniki czy coś tam? Naklejki, pierdółki, kurczę, przecież wiesz, jak to się robi. W ostatecznym rozrachunku będą zadowoleni, że dostaną coś za darmo. Prawda?

Bingo.

2

W drodze powrotnej nie skręciłem w Bridgeport Avenue. Zwykle zjeżdżałem tam na jedynkę, kilkaset metrów dalej, już w Clark, skręcałem w lewo, przejeżdżałem przez wąski most nad torami kolei podmiejskiej i po kolejnym skręcie, też w lewo, byłem już na Hill Street, gdzie zamieszkałem przed pięciu laty, po tym, jak sprzedawszy naszą minirezydencję i spłaciwszy długi, kupiłem dom, oczywiście dużo mniejszy.

Ale tego dnia pojechałem prosto, aż do hotelu. Skręciłem w prawo, na parking, zaparkowałem i przez chwilę siedziałem w samochodzie, zastanawiając się, czy wysiąść, i wiedząc, że wysiądę. Bo dlaczego akurat dzisiaj miałoby być inaczej niż każdego innego dnia od zniknięcia Sydney?

Wysiadłem. Jeździłem służbową hondą CR-V, małą terenówką, na razie za darmo, ale gdybym wyleciał z pracy, musiałbym skombinować jakiś wóz. Chociaż było już po szóstej, na dworze panował upał. Trochę dalej na wschód, w miejscu, gdzie autostrada jedynka wpadała pod dziewięćdziesiątkę piątkę, widać było fale wilgotnego powietrza nad rozgrzaną jezdnią.

Stałem na parkingu i rozglądałem się na wszystkie strony, patrząc najdalej, jak tylko mogłem. Hojo’s, hotel Howarda Johnsona, a trochę dalej zjazd z autostrady. I stare kino o rzut kamieniem na zachód. Czy to nie tam byliśmy z Sydney na Toy Story 2, kiedy miała siedem czy osiem lat? Na imprezie urodzinowej? Pamiętam, że bezskutecznie próbowałem zapędzić wszystkie dzieciaki do jednego rzędu, bo były jak małe kotki bezustannie wyłażące z koszyka. Hotel stał na rozwidleniu dróg, w miejscu, gdzie jedynka skręcała na północ, a Cherry Street na południowyzachód. Po drugiej stronie Cherry Street był cmentarz.

Było tam również mnóstwo sklepów, których z parkingu nie widziałem, widząc tylko ich szyldy. Sklep wideo, zegarmistrz, ryba z frytkami na wynos, kwiaciarnia, księgarnia chrześcijańska, rzeźnik, salon fryzjerski, sklep z ubraniami dla dzieci, sklep z książkami i filmami dla do rosłych.

Wszędzie blisko. Stąd, z hotelu. Jeśli Syd codziennie tu parkowała, mogła tam dojść w pięć minut.

Odkąd zaginęła, odwiedziłem prawie wszystkie te miejsca, pokazując jej zdjęcie, pytając, czy ktoś ją widział. Ale ponieważ pracujący tam sprzedawcy zmieniali się w zależności od pory dnia, warto było obejść je jeszcze raz.

Oczywiście Sydney nie musiała pracować w żadnym z tych sklepów. Ktoś z samochodem mógł czekać tu na nią, wieźć ją Bóg wie gdzie i osiem godzin później odwozić z powrotem na parking.

Ale jeśli rzeczywiście pracowała gdzieś w pobliżu hotelu, dlaczego chciała ukryć to przede mną czy swoją matką? Co w tym złego, że pracowała u zegarmistrza, rzeźnika czy...

W porno shopie.

Był to jedyny sklep, do którego nie wszedłem, kiedy pojechałem tam pierwszy raz. Nie, wmawiałem sobie, wykluczone. Bez względu na to, co robiła, co chciała przed nami ukryć, tam na pewno nie szukałaby pracy.

Odpada.

Opierając się o samochód, kręciłem głową i mruczałem do siebie „wykluczone, odpada”, gdy nagle usłyszałem czyjś głos:

— Pan Blake?

Zerknąłem w lewo. Jakaś kobieta. Granatowy żakiet, granatowa spódnica, sensowne buty, identyfikator Just Inn Time w klapie. Starsza ode mnie, ale niedużo. Czterdzieści kilka lat, czarne włosy i brązowe oczy. Służbowy mundurek nie był na tyle niemodny, by ukryć jej wciąż zgrabną sylwetkę.

— Weronika — powiedziałem. Weronika Harp, kierowniczka, z którą rozmawiałem przez telefon w dniu zniknięcia Sydney i z którą kilka razy się widziałem. — Co słychać?

— Wszystko dobrze, dziękuję. — Zamilkła, wiedząc, że z grzeczności powinna spytać o to samo i bojąc się odpowiedzi. — A u pana?

Wzruszyłem ramionami.

— Przyjeżdżam tu tak często, że pewnie ma mnie pani dosyć.

Uśmiechnęła się z zakłopotaniem; pewnie nie chciała tego potwierdzić.

— To całkiem zrozumiałe.

— Będę musiał obejść te sklepy jeszcze raz — powiedziałem, głośno myśląc. Weronika milczała. — Nie daje mi to spokoju. Musiała gdzieś tam pracować.

— Pewnie tak — odparła i po wymowie jej ciała poznałem, że waha się, czy coś powiedzieć, czy wrócić do hotelu i mnie zostawić. I nagle spytała: — Napije się pan kawy?

— Nie, dziękuję, chyba nie.

— Zapraszam. Nie wejdzie pan? W hotelu jest chłodniej.

Ruszyliśmy przez parking. Projektant terenów zielonych bardzo się tam nie narobił. Zbrązowiała trawa, wulkaniczny stożek mrowiska między betonowymi płytami chodnika, bulwiaste krzaki żywopłotu, zapuszczone i dawno niestrzyżone. Spojrzałem do góry, zobaczyłem zamontowane w nieregularnych odstępach kamery i z dezaprobatą cicho prychnąłem. Kiedy podeszliśmy bliżej, automatycznie otworzyły się drzwi.

Zaprowadziła mnie do części jadalnej przy holu głównym. Nie była to restauracja, tylko stanowisko samoobsługowe, coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Pojemniczki z płatkami zbożowymi, owoce, słodkie bułeczki, pączki, kawa i sok. Na tym to polegało. Spędzasz tam noc i rano jesz śniadanie. A jeśli wypchasz kieszenie bułeczkami, załapiesz się i na lunch.

Filigranowa kobieta w czarnych spodniach i białej bluzce wycierała ladę i uzupełniała koszyk pojemnikami ze śmietanką. Nie umiałem powiedzieć, skąd pochodziła, ale wyglądała na Tajkę albo Wietnamkę. Na pewno przyjechała tu z południowo-wschodniej Azji. Dwadzieścia osiem, trzydzieści kilka lat.

— Dzień dobry, Cantano — powiedziała Weronika.

Cantana kiwnęła głową.

— Chyba trzeba uzupełnić płatki — rzuciła Weronika.

Cantana sięgnęła pod ladę, gdzie stały setki pojemników z odrywanym wierzchem.

Nalałem sobie kawy, podałem kubek Weronice. Usiadła przy stoliku i wskazała mi krzesło naprzeciwko.

— Proszę mi powiedzieć, nawet jeśli już o to pytałam — zaczęła — ale czy był pan u Johnsona?

— Nie tylko w recepcji — odparłem. — Pokazałem zdjęcie wszystkim pokojówkom.

Weronika pokręciła głową.

— I policja nic nie robi?

— Dla nich Sydney jest tylko kolejną uciekinierką. Nie ma żadnych dowodów, że... no wie pani. Nic nie wskazuje na to, że coś się jej stało.

Weronika zmarszczyła brwi.

— Tak, ale skoro nie wiedzą, gdzie jest, jak mogą...

— Wiem.

Wypiła łyk kawy.

— Nie pomaga panu nikt z rodziny? Zawsze widzę pana samego.

— Moja żona, była żona, siedzi przy telefonie. Jakiś czas temu miała wypadek i chodzi o kulach...

— Co się stało?

— Latała na spadochronie, takim za motorówką.

— Ja bym się chyba bała.

— Bo jest pani rozsądna. Mimo to żona robi, co może. Dzwoni, siedzi na Internecie. Dobiło ją to tak jak mnie. — Bo naprawdę dobiło.

— Dawno się rozwiedliście?

— Pięć lat temu. Sydney miała dwanaście lat.

— Żona wyszła za mąż?

— Ma przyjaciela. — Zrobiłem pauzę. — Widziała pani reklamy Bob’s Motors? Z facetem, który tak krzyczy do kamery?

— Jeju, to on? To jej przyjaciel?

Kiwnąłem głową.

— Zawsze wyciszam wtedy dźwięk — powiedziała. A ja się uśmiechnąłem. Pierwszy raz od dłuższego czasu. — Nie lubi go pan.

— Chętnie wyciszyłbym go osobiście.

Weronika zawahała się i spytała:

— Pan się nie ożenił?

— Nie.

— Jakoś nie widzę pana w roli wiecznego singla.

Przed zniknięciem Syd widywałem się od czasu do czasu z pewną kobietą. Ale nawet gdyby moje życie nie stanęło ostatnio na głowie, dni naszego związku były policzone. Dobry seks tłumi szaleństwo i tęsknotę, ale tylko na parę tygodni, bo potem do głosu dochodzi rozsądek, który mówi: Dość tego.

— Myśli pani, że to możliwe, żeby moja córka z kimś się tu spotykała? Że nie pracowała tu formalnie, tylko, nie wiem, na czarno? Bo chyba płacono jej gotówką.

Wyjąłem z kieszeni jedno z jej wielu zdjęć i położyłem na stole, żeby na nią popatrzeć.

— Będę z panem szczera...

— Tak?

Weronika zniżyła głos.

— Nie zawsze żyjemy tu w zgodzie z prawem.

Nachyliłem się ku niej.

— To znaczy?

— Czasem, a nawet dość często... cóż, po prostu je łamiemy. Płacimy obsłudze pod stołem. Oczywiście nie wszystkim. Zdarza nam się oszczędzać na podatkach.

— Jasne.

— Ale proszę mi wierzyć, że nawet gdyby pana córka u nas pracowała, nawet gdybyśmy płacili jej gotówką i mielibyśmy przez to oberwać, za przeproszeniem, po tyłku, na pewno bym o tym panu powiedziała, bo żaden rodzic nie powinien przeżywać tego, co pan. Nie wiedzieć, co dzieje się z jego własnym dzieckiem.

Spojrzałem na zdjęcie Syd.

— Jest śliczna.

— Dziękuję.

— Jakie piękne włosy... Ma w sobie coś z... Norweżki?

— Tak, ze strony matki. — Pomyślałem o czymś innym. — Szkoda, że wasze kamery nie działają. Jeśli spotykała się z kimś na parkingu...

Zakłopotana Weronika spuściła głowę.

— Wiem. Cóż mogę powiedzieć. Zamontowaliśmy je, żeby ludzie myśleli, że mamy tu jakiś nadzór, ale nie są podłączone. Może gdybyśmy należeli do większej sieci...

Schowałem zdjęcie do kieszeni.

— Czy ja też mogę panu coś pokazać?

Odparłem, że oczywiście.

Weronika sięgnęła do torebki i wyjęła komputerowe zdjęcie najwyżej półrocznego chłopca w koszuli z nadrukiem bajkowego parowozu.

— Jak ma na imię?

— Lars.

— Nietypowo. Dlaczego pani takie wybrała?

— To nie ja. Moja córka. Tak ma na imię ojciec jej męża. — Dała mi sekundę, żeby to do mnie dotarło. — To mój wnuczek.

Zaniemówiłem.

— Przepraszam, myślałem...

— Jest pan uroczy. Urodziłam Gwen, kiedy miałam siedemnaście lat. Nieźle wyglądam jak na babcię, prawda?

Wziąłem się w garść.

— Fakt — odparłem.

Chryste, siedemnaście lat i w ciąży.

— Dzięki za kawę.

Weronika schowała zdjęcie.

— Wiem, że ją pan znajdzie, że wszystko będzie dobrze.

Wynajmujemy domek w Cape Cod, małą chatkę tuż przy plaży. Sydney ma pięć lat. Była na plaży w Milford, ale tamta nie umywa się do ciągnącego się w nieskończoność pasa złocistego piasku. Sydney jest jak zahipnotyzowana. Ale zadziwienie szybko mija i córka puszcza się pędem przed siebie, moczy nogi w wodzie i wraca do nas, chichocząc i piszcząc.

jakiś czas potem dochodzimy do wniosku, że ma dość słońca i wracamy do domu na kanapki. Brniemy przez piach, z trudem nadążając za córką i pokazując sobie ślady jej maleńkich stopek.

Przez wysoką trawę przedzierają się jakieś dzieciaki. Jeden prowadzi na smyczy psa. Sydney przechodzi przed nimi w chwili, kiedy pies wystawia pysk spomiędzy krzaków. Nie wygląda groźnie. To przerośnięty, krótko ostrzyżony czarny pudel, który na jej widok obnaża nagle kły i warczy.

Syd przeraźliwie krzyczy, rzuca plastikowe wiaderko ze szpadelkiem i ucieka. Pies rzuca się za nią, ale chłopak mocno trzyma smycz, i dzięki Bogu. Sydney dobiega do domku, przekręca klamkę, znika w środku i siatkowane drzwi zamykają się za nią z głośnym trzaskiem.

Susanne i ja też biegniemy, chociaż nie tak szybko, jakbyśmy chcieli, bo piasek jest bardzo grząski. Dopadam drzwi jako pierwszy i wołam:

— Sydney! Sydney!

Syd nie odpowiada.

Rozpaczliwie przeszukujemy domek i wreszcie znajdujemy ją w prowizorycznej szafie, która zamiast drzwi ma zasłonkę. Córka siedzi tam w kucki z twarzą przyciśniętą do kolan, żeby nie widzieć, co się wokół niej dzieje.

Chwytam ją w ramiona, przytulam, mówię, że już wszystko dobrze. Susanne wciska się do szafy, obejmuje nas, zapewnia Syd, że pies już sobie poszedł, nic jej nie grozi.

Potem żona pytają, dlaczego pobiegła do domu, zamiast wrócić do nas.

— Bałam się, że was też pogryzie — mówi Sydney.

Siedziałem w samochodzie przed Rozkoszami XXX, sklepem dla dorosłych sąsiadującym z kwiaciarnią i zakładem zegarmistrzowskim. Okna wystawowe były mleczne, żeby przechodnie nie oglądali towaru. Ale namalowane na nich wielkie na trzydzieści centymetrów litery nie pozostawiały wątpliwości, co tam sprzedawano. XXX. DLA DOROSŁYCH. EROTYKA. FILMY. ZABAWKI.

Raczej nie klocki lego.

Obserwowałem wchodzących tam i wychodzących mężczyzn, ci drudzy kurczowo tulili do siebie brązowe pakieciki i wskakiwali szybko do samochodu. Czy naprawdę takie sklepy muszą jeszcze istnieć? Nie można by kupować tego przez Net? Czy ci faceci naprawdę muszą pomykać chyłkiem ulicą z podniesionym kołnierzem, w czapeczce basebalowej naciągniętej na oczy i w tanich ciemnych okularach na nosie? Na litość boską, wracajcie do domu i idźcie do łóżka z laptopem.

Już miałem tam wejść, gdy zobaczyłem łysiejącego mężczyznę, który minąwszy kwiaciarnię, skręcił do drzwi.

— Cholera — zakląłem.

To był Bert z naszego serwisu. Z tego, co wiedziałem, żonaty i dzieciaty; dzieci miały już po dwadzieścia kilka lat. Nie chciałem tam wchodzić, nie, kiedy tam był. Nie zamierzałem tłumaczyć się przed nim, po co przyszedłem, i nie chciałem, żeby on tłumaczył się przede mną.

Pięć minut później wyszedł z torebką, wsiadł do starego accorda i odjechał.

Cieszyłem się z tej zwłoki. Ociągałem się z wejściem nie dlatego, że sprzedawano tam to, co sprzedawano, tylko dlatego, że nie wyobrażałem sobie, żeby Sydney mogła mieć coś wspólnego z tą branżą.

— To strata czasu — mruknąłem.

Wysiadłem, przeciąłem parking i wszedłem do środka.

Sklep oświetlały setki kolorowych jarzeniówek, żeby dobrze widać było okładki setek filmów na półkach rozstawionych w całym sklepie. Szybkie zerknięcie powiedziało mi, że ich tematyka wypełnia wszystkie rynkowe nisze, nie pomijając żadnych, nawet najbardziej wyszukanych upodobań. Poza filmami i czasopismami mieli tam szeroki asortyment przyborów i rekwizytów, od obszytych futerkiem kajdanek po naturalnej wielkości — choć nie jak żywe — lalki. Były trochę bardziej realistyczne niż te dmuchane, mimo to nie zabrałbym takiej do domu i nie przedstawił kumplom przy piwie. Kilka kroków za drzwiami, lustrując swe włości niczym farmaceutka zza lady w aptece, na podwyższeniu siedziała właścicielka, tęga kobieta o strąkowa tych włosach, czytająca wystrzępioną książkę w miękkiej okładce. Atlas zbuntowany.

Stanąłem przed nią, podniosłem wzrok i odchrząknąłem.

— Przepraszam...

Babsztyl odłożył książkę.

— Tak.

— Może mi pani pomóc?

— Jasne — odparła. Milczałem, więc dodała: — Śmiało, niech pan powie, czego pan szuka. Słyszałam już wszystko i nic nie zrobi na mnie wrażenia.

Podałem jej zdjęcie Sydney.

— Widziała pani tę dziewczynę?

Babsko wzięło zdjęcie, zerknęło i oddało mi je z powrotem.

— Jak zna pan jej nazwisko, mogę sprawdzić w komputerze, w jakich filmach grała.

— Nie, nie. Czy widziała ją pani gdzieś tutaj, w okolicy? W ciągu ostatnich trzech tygodni.

— Tu dziewczyny nie przychodzą — odparła beznamiętnie.

— Wiem, pewnie niepotrzebnie tracę czas...

— Ja też — mruknęła z ręką na książce.

— Ale byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani spojrzeć jeszcze raz.

Baba westchnęła, podniosła łapsko i wzięła zdjęcie.

— Więc kto to jest?

— Sydney Blake — odparłem. — Moja córka.

— I myśli pan, że kręciłaby się w takim miejscu?

— Nie, ale gdybym szukał tylko tam, gdzie według mnie mogłaby być, nigdy bym jej nie znalazł.

Baba przyglądała się zdjęciu przez kilka sekund, w końcu powiedziała:

— Nie.

— Na pewno?

Wtedy się wkurzyła.

— Chce pan jeszcze czegoś?

— Nie — odparłem. — Dzięki za dobre chęci.

Pozwoliłem jej wrócić do Ayn Rand.

Kiedy wychodziłem, chuda siwowłosa kobieta zamykała akurat kwiaciarnię. Jak piesek czekający na rozkazy swojej pani, stał przy niej posłusznie młody chłopak w wieku dwudziestu kilku lat. Kobieta zerknęła na mnie, ale zanim zdążyliśmy nawiązać kontakt wzrokowy, szybko odwróciła głowę. Nie patrzy się na mężczyzn wychodzących ze sklepu Rozkosze XXX.

— A więc do zobaczenia jutro rano — powiedziała.

— Tak — odparł chłopak.

Rozmawiałem już z nią, chyba przed tygodniem; jej też pokazałem zdjęcie Sydney. Nawet mu się przyjrzała i szczerze żałowała, że nie może mi pomóc.

— Dzień dobry — powiedziałem.

Nie odwróciła się, chociaż na pewno mnie słyszała.

— Dzień dobry — powtórzyłem. — Rozmawialiśmy... w zeszłym tygodniu? — Nie musiałem wytężać pamięci, żeby przypomnieć sobie jej nazwisko. Na szyldzie stało jak drut: „Kwiaciarnia pani Shaw”. — Pani Shaw?

Zrobiłem parę kroków w jej stronę, odwróciła się nieufnie. Ale kiedy zobaczyła w mojej ręce zdjęcie, to, które pokazywałem babie od Ayn Rand, trochę się odprężyła.

— A tak, pamiętam.

Ruchem głowy wskazałem drzwi porno shopu.

— Wciąż chodzę i pytam.

— Boże, chyba nie znalazł jej pan... tam.

— Nie.

— To dobrze.

Jakby to, że mógłbym znaleźć ją w sklepie dla dorosłych, było gorsze od tego, że mógłbym nie znaleźć jej wcale.

— Cześć — rzuciłem do stojącego obok chłopaka.

Początkowo dawałem mu dwadzieścia kilka lat, ale teraz nie byłem tego pewny. Gładka, mlecżnobiała cera, krótkie czarne włosy, idealnie ostrzyżone, jakby przed chwilą wstał z fryzjerskiego fotela — miał w sobie coś bardzo chłopięcego. Należał do tych, którzy w wieku czterdziestu lat wciąż wyglądają tak, jakby właśnie zrobili maturę. Był szczupły, o głowę wyższy od pani Shaw i miałem wrażenie, że ciągle ruszają mu się oczy.

— łan, przywitaj się z panem. — Pani Shaw mówiła do niego jak do sześciolatka.

— Dzień dobry.

— Pracuje pan tutaj? — spytałem. — Bo chyba nie widziałem pana poprzednim razem.

Kiwnął głową.

— łan rozwozi kwiaty. — Pani Shaw wskazała niebieską furgonetkę, toyotę siennę parkującą za moją hondą. Na oknie w jej tylnych drzwiczkach widniał taki sam napis jak na szyldzie. — Pamiętasz? Mówiłam ci, że był u nas pan, który szuka swojej córki.

— Nie pamiętam — odparł łan. — Nie mówiłaś.

— Oczywiście, że mówiłam. Ale ty nigdy mnie nie słuchasz. — Pani Shaw uśmiechnęła się do mnie i przewróciła oczami. — Nawet jeśli jest tutaj, zawsze błądzi myślami gdzie indziej. Albo chodzi z tymi drucikami w uszach.

Ian uciekł wzrokiem w bok.

— Niech pan pokaże mu to zdjęcie — ciągnęła pani Shaw. — On tu mieszka. W pokoiku za kwiaciarnią.

Do sklepu dla dorosłych wszedł jakiś mężczyzna i nachmurzyła czoło.

— Byliśmy tu na długo przed nimi — szepnęła. — Ale prędzej umrę, niż się stąd wyprowadzę. Już pisaliśmy do ratusza, ale wygląda na to, że będziemy musieli napisać jeszcze raz.

Podałem zdjęcie łanowi.

— Ma na imię Sydney.

Ian ledwie na nie zerknął i pokręcił głową.

— Nie znam jej.

— Ale może ją pan tu widział?

— Nie — odparł. Nagle objął panią Shaw, pocałował ją w policzek i rzucił: — Do jutra.

Odszedł i zniknął za rogiem.

Wjeżdżając na podjazd, zobaczyłem, że ktoś na mnie czeka.

W czarnym hummerze siedzieli Susanne i Bob. Kiedy podjechałem bliżej, otworzyły się przednie drzwiczki, te od strony pasażera i te od strony kierowcy. Już zaparkowałem i właśnie rozpinałem pas, gdy zobaczyłem, że idzie do mnie moja była. Kiedy widziałem ją ostatni raz, chodziła o kulach, a teraz kuśtykała o lasce, którą kurczowo ściskała w prawej ręce. Chociaż poruszała się niewiele szybciej niż przedtem, to zanim wysiadłem, zdążyła już zasadzić się obok drzwiczek.

Nie wiedziałem, czy mam szykować się do obrony, czy nie. Zaraz po zniknięciu Sydney przyjechała do mnie z Bobem. Oparłszy ciężar ciała na kuli, z trudem zachowując równowagę, wolną ręką wzięła zamach, uderzyła mnie w twarz i krzyknęła:

— To przez ciebie! Miałeś jej pilnować!

Przyjąłem ten cios, bo byłem tego samego zdania.

Od tamtej pory prawie nic się nie zmieniło, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Wciąż czułem się za to odpowiedzialny. Sydney wymknęła się na mojej wachcie i wciąż uważałem, że to moja wina. Musiałem coś przeoczyć, jakiś sygnał czy ostrzeżenie. Gdybym bardziej uważał, sprawy nie zaszłyby tak daleko.

Mimo to nie byłem w nastroju do bijatyki. Dlatego wysiadając, wzmogłem czujność.

Ale Susanne nie zaatakowała. Stała przede mną z wyciągniętymi rękami i bezwładnie zwisającą laską, a po jej policzkach spływały łzy. Osunęła się na mnie i na oczach Boba mocno mnie objęła.

— Co się stało? — spytałem. — Co się dzieje?

— Nie wiem — wyszlochała. — Chyba coś złego.

3

— Ale co? — drążyłem. — Co się stało?

Bob Janigan podszedł bliżej.