Za blisko domu - Linwood Barclay - E-Book

Za blisko domu E-Book

Linwood Barclay

0,0

Beschreibung

Tragedia w domu sąsiadów odkrywa wstrząsające powiązania mieszkańców małego miasteczka… Piętnastoletni Derek jest mimowolnym świadkiem morderstwa, popełnionego w domu sąsiadów. Słyszy strzały z pistoletu, ale nie widzi strzelającego… Ofiarą pada jego przyjaciel z rodzicami – cała rodzina Langleyów. Wkrótce Derek zostaje aresztowany za potrójną zbrodnię, a jego ojciec i matka z przerażeniem odkrywają, co mogło się stać naprawdę i jaką rolę odegrał w tragedii ich syn. Lecz jak to udowodnić? Niezwykła historia, splatająca zemstę i przypadek, pogrąża w chaosie i przerażeniu całe miasteczko… "Barclay wie, jak stawiać zwykłych ludzi w niezwykle niebezpiecznych sytuacjach. Czytelnicy będą zachwyceni!" - Publishers Weekly Linwood Barclay udroził się w USA, ale od dziecka mieszka w Kanadzie. Przez wiele lat zajmował się dziennikarstwem, słynąc z ciętych felietonów na łamach popularnego dziennika "Toronto Star". Jego thriller Bez śladu uczynił z autora pisarską gwiazdę pierwszej wielkości.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 479

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Za blisko domu

Za blisko domu

© Linwood Barclay 2008

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

Tytuł oryginału: Too Close to Home

ISBN: 978-9979-64-338-8

–––

Neecie dedykuję

Prolog

Derek doszedł do wniosku, że kiedy nadejdzie pora, najlepszą kryjówką będzie schowek w piwnicy. Miał tylko nadzieję, że kiedy już się tam wciśnie, Langleyowie wyjdą w cholerę z domu i pojadą. Ostatni raz bawili się tam z Adamem, kiedy mieli osiem, dziewięć lat. Udawali, że jest to jaskinia pełna skarbów albo ładownia statku kosmicznego, w której czyha na nich potwór.

Cóż, od tamtego czasu minęło sporo lat. Teraz był dużo większy. Adam też. Teraz, jako siedemnastolatek, Derek miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i był już wyższy od swego ojca, dlatego siedzenie w ciasnym piwnicznym schowku Bóg wie jak długo wcale mu się nie widziało.

Miał nadzieję, że uda mu się zgrać wszystko w czasie. Zaczeka, aż Langleyowie włożą do bagażnika ostatnią walizkę i wrócą do domu, żeby jeszcze raz się rozejrzeć, i właśnie wtedy, wtedy, kiedy wrócą, pożegna się z nimi, uda, że wychodzi, trzaśnie drzwiami, a potem po cichutku, na palcach, zejdzie na dół, wpełznie do mieszczącego się dokładnie pod salonem schowka i zasunie drzwiczki. W schowku nie było niczego, czego Langleyowie potrzebowaliby na wyjazd. Ot, same pudla pełne ozdób choinkowych, niewartych wystawienia pamiątek rodzinnych, starych książek w miękkiej okładce i z roku na rok coraz wyższe stosy dokumentów prawniczych Alberta Langleya, ojca Adama. Był tam również stary namiot i turystyczny piecyk gazowy, ale Langleyowie nie jechali na kemping.

Jezu, pomyślał. Staje mi na samą myśl.

— Nie chcę jechać — mruknął Adam, podczas gdy jego mama, Donna Langley, wyjmowała z lodówki jedzenie, kiełbaski i piwo, i wkładała je do lodówki turystycznej.

Pani Langley odwróciła się. Była tak zajęta przygotowaniami do wyjazdu, że dopiero teraz zauważyła, iż Adam ma gościa.

— O, witaj, Derek. — Powiedziała to tak oficjalnie, jakby widzieli się pierwszy raz w życiu.

— Dzień dobry.

— Jak się dzisiaj miewasz?

— Bardzo dobrze, dziękuję. A pani? — Rety, pomyślał Derek. Ona mówi jak Eddie Haskell w sitcomie, który moi starzy oglądali jako dzieci.

Zanim pani Langley zdążyła odpowiedzieć, Adam znowu zaczął marudzić:

— Tam nie ma nic do roboty. Same nudy, będzie do kitu.

— Adam — odparła zmęczonym głosem jego matka. — Ten ośrodek ma bardzo dobrą opinię.

— Przestań wreszcie tak jęczeć — nie wytrzymał Derek. — Będzie fajnie. Nie mają tam jakichś łódek? Albo koni?

— Po kij mi konie? — odparł Adam. — Czy ja wyglądam na dżokeja? Rowery górskie. Gdyby mieli rowery, byłoby spoko, ale nie mają. Mówisz tak, jakbyś chciał, żebym wyjechał, trzymasz jej stronę.

— Przestań. Mówię tylko, że jak już musisz jechać, to jak najlepiej to wykorzystaj.

— Dobra rada — wtrąciła pani Langley, wciąż stojąc tyłem do nich.

— Nie będę rozrabiał — Adam próbował się targować. — Nie urządzę tu żadnej imprezy.

— Już o tym rozmawialiśmy. — Pani Langley wrzuciła do lodówki zamrożony wkład. Była ładna i zgrabna, zwłaszcza jak na matkę. Miała brązowe włosy, takie do ramion, i w przeciwieństwie do dziewczyn ze szkoły ciało zaokrąglone wszędzie tam, gdzie trzeba. Dziewczyny ze szkoły wyglądały jak chabety. Ale patrząc na nią, myśląc o niej w ten sposób, Derek czul się trochę nieswojo, zwłaszcza w obecności jej syna.

— Przecież możecie mi trochę zaufać — prosił Adam. — Jezu, wy mi nigdy nie ufacie. Nigdy.

— Pamiętasz, co się stało u Moffattsów? — odparła pani Langley. — Rodzice wyszli, wieść się rozniosła i zwaliła się tam setka dzieci.

— Wcale nie setka. Było najwyżej sześćdziesiąt osób.

— Dobrze. Sześćdziesiąt czy sto, zrujnowali cały dom.

— Naszego nikt by nie zrujnował.

Pani Langley oparła się o kuchenny blat. Robiła wrażenie bardzo zmęczonej. W pierwszej chwili Derek pomyślał, że wyczerpała ją sprzeczka z synem, ale zaraz spostrzegł, że matka Adama wcale nie jest zdenerwowana.

— Dobrze się pani czuje? — spytał.

— Tak, po prostu... — Pani Langley lekko potrząsnęła głową. — Trochę mnie ... zamroczyło.

— Nic ci nie jest, mamo? — Adam, pewnie trochę zawstydzony, że pierwszy spytał o to Derek, zrobił krok w jej stronę.

— Nie, nie. — Pani Langley odepchnęła się od blatu. — Pewnie coś zjadłam. Od lunchu jestem jakaś do niczego.

Albo to, albo prochy, pomyślał Derek. Wiedział, że pani Langley bierze jakieś lekarstwa. Że raz jest wesoła, raz smutna. Miała dwubiegunową psychozę czy coś w tym stylu, przynajmniej tak mówił Adam.

Uspokoiła się i ogarnęła.

— Adam, idź zobacz, czy nie trzeba pomóc ojcu.

Ale Albert Langley, wysoki, barczysty pięćdziesięciokilkulatek o rzednących siwawych włosach, stał już w progu kuchni.

— Co się stało? — spytał bardziej poirytowany niż zaniepokojony. — Nie mów tylko, że źle się czujesz.

— Nie, nie — odparła pani Langley. — Pewnie coś zjadłam.

— Na miłość boską, planowaliśmy to od tygodni. Zrezygnujemy i będzie po zaliczce. Wiesz o tym, prawda?

Pani Langley odwróciła się tyłem do niego.

— Wielkie dzięki za troskę.

Zdegustowany Langley pokręcił głową i wyszedł z kuchni.

— Słuchaj — szepnął Derek do Adama. — Ja już spadam. — Nagle zdał sobie sprawę, że będzie to wymagało nie lada gimnastyki. Musiał zaczekać, aż Adam pójdzie do ojca, a potem udać, że wychodzi tylnymi drzwiami i wślizgnąć się do piwnicy.

Czuł się parszywie, że nie powiedział o niczym swemu najlepszemu kumplowi, ale nie pierwszy raz coś przed nim zatajał. No i przecież nie zamierzał robić nikomu krzywdy ani niczego demolować. Nikt się nawet o niczym nie dowie. Oczywiście, nie licząc Penny. Jasne, po powrocie Langleyowie będą na pewno zdziwieni, że zapomnieli włączyć alarm i zamknąć drzwi, ale kiedy rozejrzą się po domu i zobaczą, że nic nie zginęło, w końcu o tym zapomną. Następnym razem sprawdzą wszystko dwa razy, i tyle.

— Szkoda, że nie jedziesz ze mną — powiedział Adam. — Zdechnę tam sam.

— Nie mogę — odparł Derek. — Gdybym rzucił robotę choćby na tydzień, starzy dostaliby szału. — Ale, szczerze mówiąc, nawet gdyby tego wszystkiego sobie nie zaplanował, nawet gdyby nie czekał go najbardziej odlotowy tydzień w życiu, nie wytrzymałby siedmiu dni z Langleyami.

Wyszli z kuchni. Korytarz, środek domu — wystarczyło pójść trochę dalej, otworzyć drzwi, zbiec na podest, skręcić, zbiec jeszcze niżej i będzie w piwnicy.

— Nie wiem, czy w ogóle kogoś tam poznam — wyjęczał znowu Adam.

Jezu Chryste.

— Wyluzuj. To tylko tydzień. Wiesz co? Kiedy wrócisz, doczytamy do końca to z kompa. — Zbierali razem stare, zepsute komputery. Kurczę, nie do wiary, co na niektórych znajdowali. Było tam dosłownie wszystko, od szkolnych prezentacji po dziecięcą pornografię. Niektórym to naprawdę odbijało. Grzebanie w porzuconych komputerach było lepsze od szperania w czyjejś apteczce.

Adam wbił wzrok w podłogę.

— Z tym to jest wtopa.

— Wtopa? — powtórzył zaskoczony Derek. — Ale z czym?

— Z moim starym. Znalazł to. To, co czytaliśmy.

— No to co? Myśli, że nie wiesz, co to pornosy? Zresztą to nie są fotki. To sama pisanina. I wcale nie porno. A jeśli nawet porno, to kiepskie.

— Nie mogę teraz o tym gadać — odparł cicho Adam. — Powiem ci, jak wrócimy albo zadzwonię do ciebie w tygodniu.

Spoko. Jak będę chciał poczytać, mam dyskietkę.

— Kurczę, tylko nic mu nie mów. Jest wkurzony. Nie wiem, dlaczego tak świruje.

— Zwariowałeś? Myślisz, że co? Ze pójdę do niego i powiem: panie Langley, a ja to wszystko skopiowałem?

— Nie, ale ...

— Adam! — Pan Langley wołał syna ze schodów i był rzeczywiście wkurzony.

— Dobra, muszę lecieć — powiedział Adam. — Wnerwił się, bo mama źle się czuje.

— Jasne, nie ma sprawy — rzucił Derek. — Do zobaczenia za tydzień. — Adam skręcił w jedną stronę, on w drugą. — Szerokiej drogi, pani Langley! — krzyknął; z trudem się do tego zmusił.

Wszyscy musieli myśleć, że właśnie wychodzi z domu.

Z kuchni dobiegło przytłumione:

— Pa, Derek.

Dla większego efektu zadudnił butami na schodach, otworzył tylne drzwi i głośno nimi trzasnął, robiąc tyle hałasu, jak wtedy, kiedy jak zwykle wybiegał z ich domu i pędził przez podwórze do lasu na skraju drogi.

Ale tym razem nigdzie nie wyszedł. Huknął drzwiami tak mocno, że musiała to usłyszeć krzątająca się w kuchni pani Langley i sekundę później był juź w piwnicy, już biegł, już padał na kolana przed drzwiczkami do schowka.

Rozsunął je i po twardej, zimnej betonowej podłodze na czworakach wszedł do środka. Odwrócił się, najciszej, jak umiał zasunął drzwiczki i wstrzymał oddech, gdy pochłonęła go ciemność.

Słyszał tylko głuche dudnienie krwi w uszach. Powoli wypuścił powietrze i spróbował się uspokoić. Wiedział, że jest tu gdzieś żarówka na łańcuszku, ale bal się zapalić. Co, jeśli pani Langley w ostatniej chwili zejdzie po coś na dół i zobaczy światło bijące zza krawędzi drzwiczek? Nie, musi siedzieć po ciemku, do oporu.

Wiedział przynajmniej, która jest godzina. Wyjął z kieszeni komórkę — jej malutki ekranik był teraz jedynym źródłem światła — i jeszcze raz sprawdził, czy na pewno wyłączył dzwonek. Dochodziła ósma. Langleyowie powinni niedługo wyjechać. Musieli wyjechać.

Nie mógł rozmawiać, ale mógł wysłać SMS. Napisał: SIEDZĘ W SCHOWKU. CZEKAM, AŻ WYJADĄ. I wcisnął guzik WYŚLIJ.

Mały, własny sekspałac na cały tydzień — to był najlepszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadł. Ok., „pałac”, ale może nie do końca „seks”. Penny albo zechce pójść na całość, albo nie. Ale na pewno pójdzie na wszystko poza tym.

Wsłuchał się w odgłosy domu. Siedząc po turecku na betonowej podłodze, wciśnięty między pudła z ozdobami choinkowymi i sanki, na których Adam nie jeździł od pięciu lat, słyszał, jak pani Langley kręci się po kuchni. Każdy dom żyje własnym życiem. Zrobisz krok na podłodze w jednym pokoju i biegnąca tuż pod deskami belka zaczyna drżeć, wprawiając w drżenie belkę sąsiednią, a potem kolejną, tak jak w tej piosence, którą mama śpiewała mu, kiedy był mały, o kości udowej, która łączy się z biodrową, i o biodrowej, która ...

— Na miłość boską, jedźmy już wreszcie!

Ojciec Adama. Jezu, pomyślał Derek. Co za kutas. Jego własny ojciec też potrafił być upierdliwy, ale na pewno nie tak jak stary Langley.

Znowu kroki na górze. Ktoś szedł do kuchennych drzwi, żeby sprawdzić, czy są zamknięte. Potem otworzyły się i zamknęły drugie drzwi. Te od frontu. Derek nie śmiał odetchnąć i kiedy wstrzymał oddech, zdawało mu się, że słyszy nawet szczęk klucza w zamku.

Chwilę później ... trzask samochodowych drzwiczek. Warkot SUV-a Langleyów. Chrzęst żwiru pod kolami, najpierw całkiem wyraźny, potem coraz cichszy.

Wreszcie zapadła cisza.

Derek przełknął ślinę i na wszelki wypadek postanowi! posiedzieć w schowku parę minut dłużej. Na tyle długo, żeby Langleyom nie opłacało się wracać, gdyby czegoś zapomnieli, żeby uznali, że łatwiej im będzie kupić to po drodze. Serce zaczęło zwalniać. Wszystko wyglądało dobrze, musial tylko ...

Jezu Chryste, coś chodziło mu po szyi. Matko święta, co to jest?

Pająk! Pod kołnierz wlazł mu pieprzony pająk. Derek klepnął się histerycznie w szyję i w ramię, po ciemku, przez koszulę. Wystraszony podskoczył i grzmotnął głową w jakąś belkę.

— Kurwa mać! — Rozsunął drzwiczki i dosłownie wytoczył się na miękką wykładzinę na podłodze. Włożył rękę pod kołnierz, wymacał coś małego i papkowatego, ściągnął przez głowę koszulę i zaczął klepać się po szyi, rozpaczliwie próbując pozbyć się resztek rozgniecionego pająka.

Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi.

Przeczekawszy pajęczy kryzys, posiedział trochę, żeby się uspokoić. W piwnicy było niemal zupełnie ciemno. Za jakieś pól godziny miało zajść słońce, mimo to nie śmiał zapalić światła. Nie będzie tego robił przez cały tydzień. Może co najwyżej włączy telewizor, ale tutaj, w piwnicy. Nikt z zewnątrz tego nie zauważy, zwłaszcza że dom stał daleko od drogi.

Z drugiej strony po co mu światło? Do tego, co sobie zaplanował? Zawsze mógł chodzić po omacku.

Zdziwił się, że Penny nie odpowiedziała na SMS-a. Nadeszła pora, żeby znowu się z nią skontaktować, dać jej znać, że teren jest czysty. Ale najpierw trzeba obejrzeć dom, sprawdzić, czy wszystko gra.

Włożył koszulę, wszedł na górę i zobaczył, że kuchenne drzwi są zamknięte na zasuwę. Parter. Światła było jeszcze sporo. Frontowe drzwi? Zamknięte. Na ścianie w korytarzu był panel systemu alarmowego, taki z klawiaturą. Derek był u Adama tyle razy, tyle razy widział, jak Langleyowie włączają go i wyłączają, że znał kod na pamięć. Wystarczyło go wystukać, otworzyć zasuwę na kuchennych drzwiach i będzie mógł wchodzić do domu i wychodzić, kiedy tylko zechce. Tak, drzwi będą otwarte, ale tu, na przedmieściach, rzadko kiedy dochodziło do włamań.

Nikt nie wiedział, że tu jest, po raz pierwszy był u nich zupełnie sam i czuł się dziwnie, zupełnie inaczej. Chodząc po pokojach, był jak naelektryzowany: miał spocone ręce, waliło mu serce.

Pocieszał się tym, że zna dom na pamięć, że trafi po ciemku nawet tam, gdzie wcale nie zamierzał zaglądać, jak choćby do sypialni rodziców Adama, gdzie właśnie stał. Wielkie, podwójne łóżko, gruba, biała narzuta, łazienka z prysznicem i wanną z dyszami do masażu wodnego. Chciałby przyjść tu z Penny — może by się nawet razem wykąpali, w pianie i bąbelkach, tak jak na filmach — ale nie, to zbyt ryzykowne. Wystarczy sofa w piwnicy. Nieważne, gdzie by to zrobili. Najważniejszy był spokój, to, żeby nikt im nie przeszkadzał.

Przez cały, kurwa, tydzień!

Zabrzęczała komórka. SMS od Penny. Najwyższa pora. Trzy krótkie słowa: „No i co?”.

Kurczę, przecież teraz mógł do niej zadzwonić. Wybrał numer. Odpowiedziała po drugim sygnale.

— Jestem w środku — szepnął.

— O Boże! — zapiszczała podniecona.

— Już prawie ciemno. Przychodź. Wpuszczę cię kuchennymi drzwiami.

— Dobrze, tylko może być problem ...

— No nie, nie rób mi tego, Penny. Stoi mi jak drabina.

— Ciii ... — powiedziała, chociaż nikt go tu nie słyszał. — Nie martw się, to tylko moi starzy. Wściekają się, bo cofając naszą kią, wpadłam na słup telefoniczny na końcu podjazdu. Wiesz, na ten pod domem. To tylko rysa, prawie nic nie widać, ale ojciec dostał szału. Mówi, że nie warto zgłaszać tego do ubezpieczenia i że muszę teraz ...

I nagle cisza. Derek spojrzał na ekranik telefonu. Brak zasięgu. Co się, kurwa, dzieje?

Zadzwonił jeszcze raz.

— Co się stało? — spytała Penny.

— Nie wiem. Posłuchaj, spróbuj wpaść o dziesiątej, dobra? I zadzwoń, gdyby coś nie wypaliło. Jeszcze trochę tu posiedzę.

Penny powiedziała okay, i przerwała połączenie.

Derek wyciągnął rękę i dotknął toaletki, zastanawiając się, czy jest w niej coś ciekawego. Chodzi o to, że wciąż miał wyrzuty sumienia, chociaż czuł, że wszystko będzie dobrze i że nie dowiedzą się o tym ani Langleyowie, ani Adam. Adamowi może kiedyś powie. Ale nieprędko. Za kilka lat. Kiedy nie będzie to miało żadnego znaczenia.

A może i nie powie. Nigdy.

Nie mieściło mu się w głowie, że rodzice mogliby nie wypuścić Penny na wieczór. Bardzo chciał, żeby przyszła, nie mógł się juź doczekać. Zastanawiał się nawet, czy nie wziąć czegoś z szuflady pani Langley, tej z bielizną, czy sobie nie zwalić, nie rozładować się trochę przed przyjściem Penny.

Nie, pomyślał, są granice, których nie wolno przekraczać. Zamiast tego zawsze mógł pooglądać telewizję. Wrócił więc do piwnicy, teraz już niemal po ciemku, i pstryknął pilotem. Przeskakiwał z kanału na kanał, nie zatrzymując się na żadnym dłużej niż sekundę. Nie mógł się odprężyć, chociaż miał dla siebie cały dom, i to na cały tydzień. Marzenie każdego siedemnastolatka. Miejsce, gdzie można przyprowadzać dziewczynę, kiedy tylko się zechce.

To lepsze niż samochód; nie trzeba się przynajmniej martwić, że w zaparowaną szybę zapuka gliniarz.

Mimo to coś zaczynało mu przeszkadzać. Langleyowie zawsze byli dla niego mili. A już na pewno matka Adama. Przy ojcu zawsze czuł się tak, jakby mu przeszkadzał, jakby po powrocie z kancelarii czy sądu, gdzie bronił przestępców i wyciągał ich z kłopotów, Langley chciał mieć cały dom dla siebie. Znali się z Adamem ... ile lat? Prawie dziesięć. Sypiał u niego, jeździł z jego starymi na krótkie wycieczki.

Co by o nim pomyśleli, gdyby się dowiedzieli? Chryste, Langley był adwokatem. Podałby go do sądu? Zaskarżyłby kumpla swego własnego syna? Albo, co gorsza, zadzwoniłby na policję?

Zawibrowała komórka. Zerknął na wyświetlacz. Penny.

— Tak? — rzucił i zanim Penny zdążyła się odezwać, znowu stracił zasięg.

Przez tę piwnicę, pomyślał. Za dużo zakłóceń albo coś. Podniósł słuchawkę telefonu na stoliku i wybrał numer jej komórki.

— Nie mogę przyjść — Penny mówiła szeptem. — Uziemili mnie.

— Niech to szlag. Niech to szlag!

— Muszę lecieć. Spotkamy się w tygodniu, może nawet jutro, dobrze? Spadam. — I przerwała połączenie.

Derek odłożył słuchawkę. Plan doskonały diabli wzięli. Boże, jaja mu zsinieją. Cholera, przecież nie chodziło tylko o seks. Chciał z nią trochę pobyć. Posiedzieć w tym pustym domu i pogadać, tak spokojnie, żeby nikt im nie przerywał, nie wchodził, nie wołał, porozmawiać o tym, co chciałby robić w życiu. Rodzice myśleli, że kawał z niego lenia, chłopak bez marzeń i ambicji, ale on wcale taki nie był. Penny mógłby o tym powiedzieć. O tym, że chciałby zostać programistą komputerowym, projektować nowe gry, i w ogóle. Gdyby wyskoczył z czymś takim przy ojcu, stary by powiedział, hej, ja też miałem pasję i chciałem zrobić karierę, ale czasem trzeba być realistą.

Znowu pobawił się trochę pilotem, przez chwilę pograł na Playstation Adama, pooglądał MTV, przysnął przy Justinie Timberlake’u. W sumie fajnie było tak leżeć w pustym domu, nawet samotnie. Nikt mu nie przeszkadzał, nikt nie zawracał mu głowy.

Ale robiło się późno. Doszedł do wniosku, że pora spadać.

I właśnie wtedy usłyszał jakiś hałas. Chrzęst żwiru na podjeździe pod domem.

Chwycił pilota i zgasił telewizor. W piwnicy, jakieś trzydzieści centymetrów pod sufitem, były okna. Stanął na sofie i podskoczył, żeby wyjrzeć.

To był SUV. Wóz Langleyów.

— Kurwa — zaklął pod nosem. — Kurwa mać!

Musiał wiać. I to szybko. Wbiegł na górę i już miał otworzyć kuchenne drzwi, gdy uzmysłowił sobie, że jeśli to zrobi, włączy się alarm. Najpierw musiał wprowadzić kod, ale panel był po drugiej stronie domu, przy frontowych drzwiach.

Popędził korytarzem z nadzieją, że zdąży tam dobiec, wrócić i uciec przez podwórze, zanim Langleyowie przekręcą klucz w zamku.

Ale wtedy zobaczył cienie za szybą. Adam, a tuż za nim jego matka.

Zatrzymał się, zawrócił i pobiegł z powrotem do piwnicy. Słyszał, jak otwierają się drzwi, słyszał ich głosy, głos pani Langley, która mówiła:

— Przepraszam. Ile razy mam cię przepraszać? Myślisz, że celowo zepsułam nam wyjazd?

Derek upadl na kolana przed drzwiczkami do schowka, gdy nagle zapaliło się światło. Wiedział, że na górze jest włącznik, co znaczyło, że ktoś schodzi do piwnicy. Szybko wcisnął się między ścianę i sofę, gdzie był względnie bezpieczny, ale Chryste, co będzie, jeśli ten ktoś zechce pooglądać telewizję?

Tak, ktoś rzeczywiście zszedł na dół. Otworzyły się drzwiczki lodówki, zabrzęczały puszki i rozległ się krzyk Adama:

— Zamrozić wkłady?

Wyjść zza sofy? Przyznać się? Poprosić, żeby pomógł mu wydostać się z domu? Adam byłby wkurzony, ale na pewno nie pisnąłby nikomu ani słowa, bo starzy zwaliliby wszystko na niego. Zanim zdecydował się, co robić, Adam wbiegł na schody. Ale światło nie zgasło. Może jeszcze wróci? Z góry dochodziły strzępy rozmów.

Pan Langley: — Skarbie, ty się lepiej połóż. A my się rozpakujemy.

Pani Langley: — Może rano poczuję się lepiej.

Pan Langley: — Zobaczymy. Najwyżej pojadę z Adamem, a ty przyjedziesz, kiedy ci przejdzie. No naprawdę, nie mogłaś wybrać lepszego momentu.

Pani Langley: — Na miłość boską, myślisz, że chciałam zachorować?

Pan Langley: — Zaraz do ciebie przyjdę.

Dobra, skoro oni poszli spać, został tylko Adam. A kiedy pójdzie spać i on, Derek zakradnie się na górę, wyłączy alarm i wyjdzie kuchennymi drzwiami. Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że Penny nie zmieni zdania, nie wymknie się z domu i tu nie przyjdzie. Jezu, oby nie.

Pan Langley: — Kto to, do diabła, jest?

Derek pomyślał: kurwa, to o mnie? Skąd wiedział, że tu jestem?

Nie, to ktoś na dworze. Znowu chrzęst żwiru pod kołami. Trzask drzwiczek samochodowych.

Chryste, nie. Oby tylko nie jacyś goście, nie o tej porze.

Adam: — Nie wiem, tato.

Kroki na podjeździe, potem glos Langleya mówiącego coś pewnie w progu drzwi.

Nie był tego pewien, ale brzmiało to tak, jakby weszli do domu, Langley i ktoś jeszcze.

Przytłumiona rozmowa. Głos Langleya:

— Więc kim pan niby jest?

I głos kogoś obcego. Strzępy zdań. A potem trzy wyraźne słowa: „Wstyd”. I: „Ty skurwysynu”.

I wtedy Derek usłyszał pierwszy strzał. I przeraźliwy krzyk Adama:

— Tato! Tato!

Zaraz potem krzyk pani Langley, chyba z góry:

— Albert! Albert! Co się tam dzieje?

I znowu Adam:

— Mamo, nie! Nie schodź ...

Wtedy Derek usłyszał drugi strzał. I odgłos czegoś — kogoś — spadającego ze schodów.

Potem zadudniły kroki. Co najmniej dwóch ludzi, oszalałe kroki ludzi biegnących z jednego końca domu na drugi. Trwało to tylko parę sekund.

Padł trzeci strzał i ktoś spadł ze schodów przy kuchennych drzwiach.

Potem zapadła głucha cisza.

Derek zdał sobie sprawę, że cały się trzęsie. Że zaraz zacznie szczękać zębami. Znowu usłyszał czyjeś kroki, powolne już, spokojne i miarowe. Schody, podest — na podeście ucichły, ale po chwili usłyszał je znowu: ktoś zszedł do piwnicy. Podłoga była wyłożona wykładziną, więc teraz słyszał je dużo gorzej, ale wyraźnie wyczuwał czyjąś obecność. Obecność człowieka, który strzelał. Zabójcy. Mordercy. Kilkadziesiąt centymetrów za sofą. Słyszał jego szybki, płytki oddech.

Mocno zacisnął zęby, żeby przestały szczękać. Był pewien, że tamten słyszy, jak w skroniach pulsuje mu krew.

Ale potem znowu zaskrzypiały schody i zgasło światło. Otworzyły się i zamknęły frontowe drzwi, potem drzwiczki samochodu też się otworzyły i zamknęły. Chwilę później pod kołami zachrzęścił żwir.

Derek odczekał pięć minut, wypełznął zza sofy, przeszedł przez piwnicę, wbiegł na podest przy kuchennych drzwiach i w sączącym się przez okno świetle księżyca zobaczył Adama leżącego na schodach z rozrzuconymi nogami i głową w kałuży czarnej krwi.

Przeszedł nad nim ostrożnie, trzęsącą się ręką przekręcił zasuwę, otworzył drzwi i pobiegł w noc.

1

Tej nocy, kiedy zabito naszych sąsiadów, nie słyszeliśmy absolutnie nic.

Wieczór był ciepły i parny, więc zamknęliśmy wszystkie okna i maksymalnie podkręciliśmy klimatyzację. Ale i tak temperatura spadła tylko do dwudziestu czterech stopni. Był koniec lipca i od tygodnia dręczyła nas fala upałów z temperaturami rzędu trzydziestu pięciu stopni, codziennie oprócz środy, kiedy to termometr wskazywał prawie czterdzieści. Nie zmienił tego nawet padający na początku tygodnia deszcz. Po zachodzie słońca było ponad dwadzieścia dziewięć, a więc niewiele lepiej.

W każdy inny piątek pewnie posiedziałbym dłużej, może nawet bym nie spał, kiedy to się stało, ale w sobotę musiałem iść do roboty. Przez ten deszcz miałem opóźnienie, a klienci czekali. Dlatego położyliśmy się z Ellen wcześniej, mniej więcej o wpół do dziesiątej. Ale nawet gdybyśmy nie spali, pewnie oglądalibyśmy telewizję i nic byśmy nie słyszeli.

Nie, Langleyowie nie mieszkali tuż obok. Ich dom był pierwszym domem na drodze wewnętrznej, zaraz po zjeździe z szosy. Żeby dojść do naszego, trzeba go minąć i przejść jeszcze pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów. Z szosy naszego nawet nie widać. Tu, na przedmieściach Promise Falls w północnej części stanu Nowy Jork, nie stawia się domów jednego przy drugim. Dom Langleyów widać było przez drzewa, ale jeśli urządzali tam jakieś imprezy, nigdy tego nie słyszeliśmy, a jeśli przeszkadzał im warkot kosiarek, kiedy je regulowałem, nigdy o tym nie mówili.

W sobotę wstałem o wpół do siódmej. Ellen, która tego dnia nie musiała iść do college’u, poruszyła się, kiedy usiadłem na brzegu łóżka.

— Śpij — szepnąłem. — Nie musisz wstawać. — Na podłodze w nogach łóżka leżała książka, którą czytała, zanim zgasiła światło i zasnęła. Pewnie wzięła ją ze sterty na stoliku. Kiedy organizuje się festiwal literacki, trzeba dużo czytać.

— Nie, nie — wymamrotała zrezygnowana, ukrywając twarz w poduszce i naciągając na siebie prześcieradło. — Zrobię kawę. Zaraz będziesz się ubierał, i tak byś mnie zbudził.

— Hmm, skoro tak, miło by było, gdybyś zrobiła i sadzone.

Ellen mruknęła w poduszkę coś, czego nie zrozumiałem, ale nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie.

— Tak? — ciągnąłem. — Dobrze usłyszałem? Czy to znaczy, że przy okazji usmażysz trochę bekonu?

Odwróciła głowę.

— Czy istnieje związek zawodowy niewolnic domowych? Chciałabym się zapisać.

Podszedłem do okna i otworzyłem żaluzje, żeby wpuścić do środka poranne słońce.

— Boże — wyjęczała Ellen — Błagam, zgaś to. Jezu Chryste, Jim, zamknij te żaluzje.

— Znowu będzie upał. — Żaluzji nie zamknąłem. — A już miałem nadzieję, że popada, miałbym wymówkę, żeby nie iść do pracy.

— Czy gdyby przez tydzień nikt nie kosił im trawników, to by od tego umarli?

— Płacą mi za cały tydzień, skarbie. Wolę już pracować w sobotę, niż zwracać pieniądze.

Ellen tego nie skomentowała. Nie, żebyśmy biedowali, ale nie chcieliśmy też szastać pieniędzmi. A koszenie trawników, zwłaszcza w tej części kraju, było zajęciem typowo sezonowym. Zarabiało się na życie od wiosny do jesieni, chyba że urozmaiciło się ofertę, przymocowało pług do pikapa i odgarniało zimą śnieg z podjazdów. Polowałem na używany. Zimy bywają tu srogie. Przed paroma laty w Oswego śniegu mieli aż po dach.

Kosiłem trawniki dopiero od dwóch łat i szukałem sposobu na lepszy zarobek. Nie była to moja wymarzona praca, a już na pewno nie to, co chciałem robić za młodu, kiedy zaczynałem, ale na głowę biła wszystkie poprzednie.

Ellen wzięła głęboki oddech, powoli wypuściła powietrze i odrzuciła prześcieradło. Odruchowo sięgnęła na stolik, gdzie leżały kiedyś papierosy, ale rzuciła palenie lata temu i już dawno ich tam nie było.

— Zaraz podam śniadanie, wasza wysokość. — Nachyliła się i podniosła książkę z podłogi. — I to był kiedyś bestseller, nie do wiary. Powieść o pszenicy, a nie wciąga. Coś takiego. Nie bez powodu akcja tylu książek dzieje się w miastach. W miastach jest dużo ludzi. Dużo różnych postaci.

Zrobiłem dwa kroki w stronę łazienki, skrzywiłem się i chwyciłem za krzyż.

— Boli? — spytała Ellen.

— Przejdzie. Wczoraj źle podniosłem opielacz i coś mi tam strzeliło.

— Za stary jesteś na to. — Ellen włożyła papucie i narzuciła szlafrok. — Nie twoja liga.

— Dzięki, że mi o tym przypomniałaś — mruknąłem.

— Nie musiałam. Twój krzyż mnie wyręczył.

Poszła do kuchni, a ja do łazienki, żeby się ogolić.

Spojrzałem w lustro. Wąsy i ogorzała twarz. Próbowałem pamiętać o kremie z filtrem ochronnym i o czapce z daszkiem, ale poprzedniego dnia zrobiło się tak gorąco, że wrzuciłem czapkę do pikapa i pot zmył mi z twarzy cały krem. Jak na czterdzieści dwa lata nie wyglądałem źle i chociaż zmęczony, byłem pewnie w lepszej formie niż przed dwoma laty, kiedy jako podrasowany goniec bez krzty szacunku dla samego siebie większość dnia spędzałem w klimatyzowanej limuzynie, jeżdżąc po mieście i otwierając drzwiczki dla tego dupka. Od tamtej pory zrzuciłem prawie czternaście kilo, zaczynałem odzyskiwać krzepę w górnej części ciała, którą straciłem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, i spałem jak zabity. Za to poranne wstawanie było prawdziwym koszmarem. Tak jak dzisiaj.

Kiedy zszedłem na dół, po całym domu roznosił się zapach smażonego boczku, a Ellen właśnie rozlewała kawę. Na kuchennym stole leżała sobotnia gazeta, „Promise Falls Standard” ze zdjętą opaską, tak że już z daleka zobaczyłem nagłówek.

— Twój kumpel znowu rozrabia. — Ellen wbiła do miski kilka jajek.

Nagłówek krzyczał: „Burmistrz beszta samotne matki”. A podtytuł głosił: „Obiecuje, że następnym razem podaruje mamom pawia”.

— Chryste — mruknąłem. — Ten facet nigdy nie przestanie.

Wziąłem gazetę i przeczytałem kilka pierwszych akapitów. W czwartek wieczorem Randall Finley, burmistrz Promise Falls, wpadł z niezapowiedzianą wizytą do finansowanego przez miasto Domu Samotnej Matki, ośrodka, gdzie niezamężne kobiety mogą znaleźć wsparcie i przystosować się do życia z nowo narodzonymi dziećmi, ale bez męża. O ośrodek ten walczył poprzedni burmistrz — walczył i go wywalczył, chociaż Finley zawsze powtarzał, że to strata pieniędzy podatników. Żeby oddać mu sprawiedliwość, trzeba nadmienić, że stratą pieniędzy było dla niego dosłownie wszystko z wyjątkiem wydatków na służbowy samochód i szofera. Samochód i szofer byli koniecznością, dlatego, że Finley potrafił urżnąć się w pień i miał wyrok za jazdę po pijanemu na koncie.

W artykule napisano, że po posiedzeniu rady miejskiej pojechał do miasta, wpadł do kilku barów i że mijając ośrodek, kazał szoferowi stanąć; szoferowi, czyli pewnie Lance’owi Garrickowi, chociaż autor artykułu nie wymienił go z nazwiska. Finley wysiadł, podszedł do drzwi i walił w nie dopóty, dopóki w progu nie stanęła Gillian Metcalfe, dyrektorka. Próbowała go zatrzymać, ale Finley odepchnął ją na bok i wpadl do środka krzycząc: „Gdybyście wzięły na wstrzymanie, nie wpakowałybyście się w kłopoty!”.

A potem, według mieszkających tam młodych kobiet, zwymiotował w korytarzu.

— Imponujące — powiedziałem. — Nawet jak na Finłeya.

— Ogarnia cię nostalgia — odparła Ellen. — Myślisz, że przyjąłby cię z powrotem?

Byłem zbyt zmęczony, żeby jej odszczeknąć. Wypiłem łyk kawy i wczytałem się w artykuł. Gdy w piątek rano wieść się rozeszła, burmistrz początkowo wszystkiemu zaprzeczał. Nie było jasne, czy kłamał, czy po prostu niczego nie pamiętał. Ale w południe, kiedy przedstawiono mu wszystkie dowody, łącznie z zarzyganym dywanem, który Gillian Metcalfe zaniosła do ratusza i zostawiła na frontowych schodach, postanowił zmienić zdanie.

„Głęboko żałuję — napisał w specjalnym oświadczeniu, nie chcąc stawiać czoła prasie — swego wczorajszego zachowania w Domu Helen Swanson”. Świętej pamięci Helen Swanson była kiedyś radną i zagorzałą feministką. „Byłem po wyjątkowo stresującym posiedzeniu rady miejskiej i być może przesadziłem z alkoholem. Wciąż pozostaję wielkim zwolennikiem Domu Samotnej Matki i szczerze za wszystko przepraszam. Następnym razem podaruję paniom prawdziwego pawia”.

— Cały Randy — powiedziałem. — Zakończyć żartem. Przynajmniej nie udawał, że do niczego takiego nie doszło. Pewnie było za dużo świadków.

Ellen wyjęła z szafki trzy talerze, na dwóch położyła po trzy plasterki boczku, dwa sadzone i dwie grzanki, po czym postawiła talerze na stole. Usiadłem i wrzuciłem do ust plasterek boczku. Był słony, tłusty i absolutnie przepyszny.

— Mmmm ... — wymłaskatem.

— Tylko dlatego ze mną jesteś, prawda? — spytała Ellen. — Dla tych śniadań.

— Kolacje też są niezłe — odparłem.

Ellen wzięła gazetę i otworzyła ją na dziale towarzyskim. Wypiłem łyk kawy, przełknąłem trochę jajka, kawałek bekonu i kęs grzanki. Wypracowałem sobie dobry system.

— Macie dziś dużo pracy?

— Przed wieczorem powinniśmy skończyć. Przez ten deszcz mamy dzień opóźnienia, ale wczoraj trochę nadgoniliśmy. — Między ósmą rano i piątą po południu obskakiwaliśmy zwykle siedem, osiem posesji nawet wtedy, kiedy miałem fart i trafiły mi się drobne prace ogrodowe. Kiedy wpadało nam coś ekstra, pracowaliśmy dłużej, ale i kasa była większa. W college’u Ellen zarabiała więcej ode mnie, ale bez mojego koszenia nie związalibyśmy końca z końcem. — A co? Masz jakieś plany?

Ellen wzruszyła ramionami.

— Wczoraj widziałam, jak oglądasz swoje obrazy. — Pod ścianą w szopie kurz zbierało kilkanaście płócien w różnej fazie ukończenia. Milczałem, więc dodała: — Chcesz wrócić do malowania?

Pokręciłem głową.

— To już historia. Zastanawiałem się po prostu, czy nie wrzucić ich do samochodu i nie wywieźć na wysypisko.

Ellen zmarszczyła brwi.

— Przestań — powiedziała.

Ostatnim kawałkiem grzanki zgarnąłem resztkę żółtka z talerza, przełknąłem, wytarłem serwetką kąciki ust.

— Dzięki, skarbie. — Pocałowałem ją w czubek głowy i wstałem. — Co dzisiaj robisz?

— Czytam — odparła zmęczonym głosem. — Nie, żebym musiała przeczytać książki wszystkich pisarzy, którzy przyj adą na festiwal, ale chciałabym coś o nich wiedzieć. Będę widywała ich na przyjęciach, muszę trochę poblefować. Większość pisarzy jest bardzo miła, naprawdę, ale wszyscy są tak piekielnie łasi na komplementy. Muszą się ciągle utwierdzać w swojej wielkości.

— Mój pomocnik raczył już wstać? — spytałem, niosąc talerz do zlewu.

— Chyba będziesz musiał go obudzić. Myślałam, że zapach boczku na niego podziała. Powiedz mu, że trochę zostało i że mogę mu zrobić sadzone, tak na szybko.

Poszedłem na górę, stanąłem pod drzwiami do pokoju syna, cicho zapukałem, uchyliłem je lekko i zobaczyłem, że Derek leży pod kocem tyłem do mnie.

— Hej — powiedziałem. — Pobudka, staruszku, pobudka.

— Nie śpię — odparł Derek.

2

Wciąż leżał twarzą do ściany.

— Dzisiaj chyba nie pójdę — mruknął. — Jestem chory.

Otworzyłem drzwi szerzej i wszedłem do środka. Pokój wyglądał tak jak zawsze, czyli jak po wybuchu bomby. Sterty ubrań na podłodze, kilkanaście walających się adidasów, każdy inny, niezliczone pudełka po oprogramowaniu i grach komputerowych, pod ścianą biurko nie z jednym, ale aż z trzema monitorami, dwiema klawiaturami, sześcioma komputerami pod spodem i dziesiątkami podłączonych i niepodłączonych kabli. Któregoś dnia Derek puści dom z dymem.

— Co ci jest? — spytałem.

Syn słynął z symulowania — wszystko, byle tylko nie iść do szkoły — ale nie robił takich numerów, żeby wymigać się od pracy z ojcem.

— Po prostu źle się czuję.

Mijając drzwi, Ellen usłyszała strzępy rozmowy, przystanęła i weszła do środka.

— Co się stało?

— Mówi, że jest chory.

Ellen przysiadła na brzegu łóżka i chciała położyć rękę na czole syna, ale Derek odwrócił głowę.

— Przestań. Chcę sprawdzić, czy nie masz gorączki.

— Nie mam — odparł z twarzą w poduszce. — Nie mogę choć raz być chory? Poza tym dzisiaj sobota.

— Miałeś wolny poniedziałek i pół wtorku, bo padało. Nie wszystko się zawsze udaje. Do południa skończymy. Mamy tylko Simpsonów, Westlake’ów i tę, jak jej tam, tę z kotem jak włochate prosię, tę, która dała ci komputer.

Z Derekiem jest tak: to dobry dzieciak i bardzo go kocham, ale czasami potrafi zaleźć za skórę jak mało kto. Ma wiele talentów, między innymi smykałkę do wynajdywania twórczych wymówek, żeby wymigać się od pracy. Nie znosi szkoły i czasem mu odbija. Oto kilka przykładów, pierwszych z brzegu: parę lat temu razem ze swoim kumplem Adamem chcieli urządzić pokaz fajerwerków na suchej trawie na podwórku. Od miesiąca nie padało, wystarczyła jedna iskra i z dymem poszedłby cały dom. Omal nie skręciłem mu za to karku. Któregoś dnia pojechał na przejażdżkę z piętnastoletnim koleżką, który wziął samochód ojca, bez pozwolenia i prawa jazdy naturalnie: skończyli na drzewie. Dzięki Bogu wyszli z tego cało, nie licząc oczywiście samochodu. Innym razem, z innym koleżką, postanowili wejść na dach ogólniaka, po rynnie, cholera, jak jacyś ninja czy coś. Może gdyby tylko weszli, nikt by tego nie zauważył, ale oni weszli, wzięli rozpęd i pokonując prawie trzymetrowej szerokości przepaść, przeskoczyli na dach drugiego skrzydła budynku. Cud, że się nie zabili.

— Nic nam nie groziło, ani przez sekundę — twierdził potem, jakby mogło go to wybronić.

Tak głośno tupali, że nocny ciec wezwał policję. Dostali tylko ostrzeżenie, bo niczego nie zniszczyli. Wpadlem w furię, kiedy gliniarze przywieźli go do domu.

— Jeszcze jeden taki numer — powiedziałem — i już tu nie mieszkasz.

Później tego żałowałem. Nie chciałem tego powiedzieć, nie chciałem grozić mu eksmisją. Jasne, nastolatki robią głupie rzeczy, ale trzyma się ich stronę bez względu na wszystko. Na to się człowiek pisał, zostając ojcem.

Jeśli Derek był naprawdę chory, nie miałem zamiaru wyciągać go z łóżka, żeby zasuwał z kosiarką w tym parnym upale. Ale przyszło mi do głowy, że może nie o chorobę tu chodzi.

— Masz kaca?

Pytanie wcale nie było niedorzeczne. Nie dalej jak miesiąc temu pod starymi oknami zimowymi za szopą znalazłem sześciopak piwa.

— Nie — mruknął. I nagle odrzucił prześcieradło, przekręcił się na drugi bok i szybko wstał, wpadając na matkę. — Dobra. — Był w spodniach i podkoszulku; myślę, że Ellen też to zaskoczyło. Sięgnął po buty robocze, nie zwracając uwagi na stojące tuż obok adidasy. — Pojadę. Najwyżej zdechnę, wielkie mi co.

Ellen spojrzała na mnie wyczekująco, jakby chciała, żebym coś powiedział, spytał go, o co chodzi. Ale ja tylko wzruszyłem ramionami i odparłem:

— Dobra.

— Zostało trochę boczku — wtrąciła Ellen. — Mogę zrobić ci sadzone ...

— Nie jestem głodny — burknął Derek.

Ellen wstała, odchyliła się do tyłu i pokazała mu otwarte dłonie na znak, że się wycofuje.

— Dobrze, jak chcesz. — Wyszła z pokoju.

— Zaczekam przy samochodzie. — Ja też wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi.

Ellen czekała w korytarzu.

— Myślisz, że ma kaca?

Pokręciłem głową.

— Nie wiem. Ale jeśli ma, pchanie hałaśliwej kosiarki z samego rana jest dokładnie tym, na co zasługuje.

Umyłem zęby, wziąłem aspirynę dla dzieci, bo Ellen słyszała, jak jakiś lekarz w programie Oprah mówił, że to zdrowo, i wyszedłem przed dom. Prawie nie było wiatru, co znaczyło, że znowu czeka nas upalny dzień.

Za domem stoi budynek, który nazywam szopą, chociaż jest to podwójny garaż z szerokimi drzwiami i stołem roboczym, miejsce na różne szpargały. Kiedyś kupiłem za grosze sześć dobitych ręcznych kosiarek spalinowych i doprowadziłem je do stanu używalności, tak że jeśli któraś z naszych padła — mieliśmy dwie — zawsze mogłem wziąć zapasową. Ale traktorową mieliśmy tylko jedną, zielonego Johna Deere w żółte paski, nieco już wypłowiałego od ciągłego przebywania na słońcu. Stał teraz na małej przyczepie za pikapem, na którego drzwiczkach widniał napis: „Usługi ogrodowe Cuttera” wraz z numerem telefonu i moim nazwiskiem: Jim Cutter.

Szybko sprawdziłem, czy wszystko mam. Strzygarka do żywopłotów, przedłużacze, cztery małe czerwone kanistry z benzyną do kosiarek i traktora, kanister z mieszanką benzynowo-olejową do strzygarki i dmuchawa do liści, której nie cierpiałem, bo wyła, cholera, jak lądujący odrzutowiec, ale cóż, skoro do wymiatania ściętej trawy z podjazdów była o niebo lepsza niż zwykła miotła. Kiedy chce się spakować sprzęt i jechać na następną robotę, liczy się przede wszystkim szybkość. A po kilku godzinach zasuwania z kosiarką czy strzygarką ręczne zamiatanie jest ostatnią rzeczą, na jaką ma się ochotę.

Zajrzałem na skrzynię, żeby sprawdzić, czy nie zapomniałem o rękawicach i ochraniaczach na uszy. Potem otworzyłem schowek na mapy i sprawdziłem, czy jest tam zapasowa szpula drutu do opielacza.

Ale ciągle czegoś mi brakowało. Właśnie próbowałem dojść czego, kiedy otworzyły się kuchenne drzwi i stanęła w nich Ellen z turystyczną lodówką w ręku. Lunch, który zrobiłem poprzedniego wieczoru. Uśmiechnąłem się, podszedłem bliżej i wziąłem lodówkę.

— I jak tam? — spytałem.

— Schodzę mu z drogi — odparła. — Jeśli będziesz miał siłę, po południu musimy coś zrobić. Może pojedziemy do Albany na małe zakupy.

— Na zakupy. Wspaniale. — Powiedziałem to swoim najszczerszym głosem.

Ellen łypnęła na mnie spode łba.

— Moglibyśmy pojechać gdzieś na kolację. Albo do kina. Grają nowy film z Brucem Willisem, Szklana pułapka ileś tam. Mam dość literatury, muszę zrobić sobie przerwę.

Wymijająco wzruszyłem ramionami.

— Zobaczymy, jak nam pójdzie. Kolacja brzmi nieźle. Zakupy gorzej.

— Musisz zrobić sobie co najmniej jeden wolny weekend. Pracowałeś nawet w ten czwartego lipca. Pozwól Derekowi wszystkim pokierować, chociaż przez jeden dzień. Ma prawo jazdy, może poprowadzić pikapa. Niech się sprawdzi, a następnego dnia daj mu parę zleceń więcej. Musi nauczyć się odpowiedzialności. Dobrze mu to zrobi. Moglibyśmy pojechać do Montrealu. Posłuchać jazzu czy czegoś.

Pomysł był bardzo dobry, mimo to powiedziałem tylko:

— Zobaczymy.

— Zobaczymy. Zobaczymy. Wyryją to na twoim nagrobku.

Wyszedł Derek i Ellen odwróciła się, żeby odejść. Syn minął ją bez słowa, z włosami na oczach, i poszedł do samochodu.

— Wygląda na to, ze jedziemy — powiedziałem, a żona przewróciła oczami na znak, że życzy mi powodzenia.

Wsiadłem do pikapa i spytałem:

— Chcesz poprowadzić?

Derek pokręcił głową.

— Domyślam się, że nie jadłeś śniadania. Chcesz zjeść coś po drodze? Słodką bułeczkę? Pączka? Może napijesz się kawy?

Znowu pokręcił głową.

— Dobra.

Odpaliłem silnik. Szyby miałem na razie opuszczone, choć chciałem je potem podkręcić i włączyć klimatyzację. Przesunąłem do przodu dźwignię automatycznej skrzyni biegów i nacisnąłem pedał gazu. Przyczepa, obciążona traktorem i innym sprzętem, zaklekotała, kiedy nabraliśmy prędkości. Wjechaliśmy na dojazdówkę i mniej więcej w połowie drogi do szosy ukazał się dom Langleyów. Na podjeździe stał ich saab i acura Donny.

— Myślałem, że wyjechali — powiedziałem.

— Hę? — mruknął Derek.

— Ich saab stoi. Mieli wyjechać do jakiegoś schroniska czy gdzieś. Do Stowe? Chyba gdzieś tam.

Derek zerknął w stronę domu.

— No to nie wyjechali.

— Adam nic ci nie mówił? Mieli wybyć na tydzień. Nie widziałeś się z nimi wczoraj wieczorem?

— Pewnie im się odmieniło, kiedy wyszedłem. — Derek odwrócił głowę i spojrzał w okno.

— Zabawne. Zamawiasz domek na tydzień i zmieniasz zdanie.

Syn milczał.

— Może Albertowi coś wypadło, nowa sprawa albo coś, i w ostatniej chwili musieli zrezygnować. Kiedy jest się kryminalistą, to się pewnie zdarza. — Zerknąłem na Dereka. — Adwokatem kryminalnym, nie kryminalistą. On tylko reprezentuje kryminalistów w sądzie. — Dowcip z brodą. Opowiadałem go setki razy.

Ponieważ syn wciąż milczał, podniosłem trochę głos i dodałem:

— Tak, tato, pewnie masz rację. — Zniżyłem głos. — Tak myślisz, synu? Rozmyślili się? — Znowu podniosłem głos. — Na to wygląda, tato, tak. Ty się nigdy w tych sprawach nie mylisz.

Na co usłyszałem ciche:

— Daj mi spokój.

Dojechaliśmy do szosy i skręciliśmy w prawo, na północ, w kierunku Promise Falls. To średniej wielkości miasto, ale mamy tu wszystkie możliwe fast-foody, Wal-Marta, Home Depot, multiplex i salony samochodowe większości marek z wyjątkiem tych najbardziej odjechanych, takich jak BMW. W północnej części miasta jest nawet college, co tłumaczy obecność salonu Volvo.

Za pustymi działkami na obrzeżach miasta zaczyna się starówka, urokliwa dzielnica stuletnich domów i wielkich posesji, jakie spotyka się w tej części stanu i w pobliskim Vermoncie. Stare drzewa, główna ulica z dziesiątkami sklepów, zakładów i warsztatów, które przetrwały na przekór Wal-Martowi. Wal-Mart to „zasługa” Randalla Finleya. Rozwiał niepokoje miejscowych przedsiębiorców, dowodząc, że trochę konkurencji dobrze im zrobi, że nie wystarczy być staroświeckim i czarującym, i że klient musi dostać to, za co płaci.

Zdołał obrazić tylu ludzi, aż dziw bierze, że go ponownie wybrano. Ale jego elektorat lubi, kiedy winę za wszystkie niedociągnięcia zwala się na związki zawodowe, grupy nacisku i tych, którzy nie przestrzegają norm moralnych, jakich — przynajmniej według złudnego wyobrażenia jego wyborców — przestrzega on. W Promise Falls na pewno znalazłoby się sporo takich, którzy ochoczo mu przyklasnęli za to, że wydarł się na samotne matki, powiedział im, co o nich myśli i na dokładkę czymś ich jeszcze poczęstował.

— No to co robiłeś wczoraj wieczorem? — spytałem, próbując rozruszać Dereka. — Nie słyszałem, kiedy wróciłeś. Wcześnie się położyłem i od razu zasnąłem. Widziałeś się z Penny?

Od ponad miesiąca spotykał się z Penny Tucker; słodkie dziecko, była u nas kilka razy. Wyobrażam sobie, jakie wierszyki wypisują o niej koledzy1.

— Nie — odparł Derek. — Uziemili ją.

— Dlaczego? Co zrobiła?

— Przydzwoniia samochodem.

— Kurczę. Mocno?

— Nie.

— Czym uderzyła?

— Zderzakiem.

— W co?

— W słup telefoniczny.

— Każą jej zapłacić za naprawę?

— Nie wiem.

Chryste, jakbym wyrywał mu ząb. I wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że syn wygląda inaczej niż zwykle.

— Kiedy przestałeś nosić ten ćwieczek w uchu, tę pacyfkę?

Derek odruchowo dotknął ucha w miejscu, gdzie zamiast ćwieczka było teraz maleńkie wgłębienie. Wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Pewnie wypadła. Już dawno.

Zaczęliśmy od Simpsonów. Posesja średniej wielkości, bez pagórków i trudnych miejsc. Kazałem Derekowi wziąć traktor — lubi nim jeździć — z nadzieją, że poprawi mu to humor. Sam przystrzygłem żywopłoty, a potem zdjąłem z przyczepy kosiarkę, żeby przejechać nią tam, gdzie nie mógł przejechać traktor.

Z domu wyszła pani Simpson z dwiema szklankami wody, którą chętnie wypiliśmy. Widziałem, że w kuchni stoi jej mąż i patrzy na nas spode łba. Znam ten typ ludzi. Byliśmy zwykłymi robotnikami, płatnymi parobkami i jeśli chciało nam się pić, powinniśmy byli pomyśleć o tym wcześniej i zabrać wodę ze sobą albo w ostateczności napić się z węża ogrodowego, jak dwa golden retrievery. Ale pani Simpson w niczym nie przypominała tego zasrańca.

Potem musieliśmy tylko zdmuchnąć trawę z podjazdu, czym zajął się Derek. Wszystko razem zajęło nam tylko godzinę i kiedy wsiadaliśmy do pikapa, podszedł do nas chudy chłopak w wieku Dereka, nastolatek o gęstych, czarnych włosach i skórze tak białej, jakby opalał się w świetle lodówkowej żarówki. W szortach co najmniej z tuzinem kieszeni stanął przy moim oknie i spytał:

— Szuka pan pomocnika? — Podał mi ulotkę z pliku, który trzymał w ręku. „Stuart Yost. Prace dorywcze”. I numer telefonu.

— Nie, przykro mi — odparłem, podając ulotkę Derekowi, który wrzucił ją do schowka na mapy. — Syn mi pomaga.

— Szukam czegoś do końca lata — dodał chłopak.

— Już zaraz sierpień. Chyba trochę za późno, prawda? Jeszcze miesiąc i wrócisz do szkoły.

— Miałem pracę, ale ją straciłem. — Chłopak wzruszył ramionami. — No nic, dzięki.

Kiedy odszedł, spojrzałem na syna.

— Znasz go? Ze szkoły albo skądś?

Pokręcił głową. Humor wcale mu się nie poprawił i zacząłem się zastanawiać, co go gryzie. Znowu wylądował z kimś na drzewie? Znowu skakał z kumplem z dachu na dach, może tym razem na dach komendy zamiast na szkolny? A może jechał z kimś po północy, grając „w listonosza”, grzmocąc kijem baseballowym w mijane po drodze skrzynki pocztowe?

Ja też to robiłem. Kiedy miałem szesnaście, siedemnaście lat, nikt mnie szczególnie nie pilnował.

Ale gdyby wpakował się w poważne kłopoty, gdyby go na czymś przyłapano, Ellen i ja na pewno byśmy o tym słyszeli.

Następna w kolejce była ta z kotem jak włochate prosię. Agnes Stockwell. Miła kobieta: podczas naszej ostatniej wizyty podarowała Derekowi stary komputer, który stal w garażu prawie od dziesięciu lat. Należał do jej syna Bretta, studenta naszego college’u, który na ostatnim roku studiów popełnił samobójstwo, skacząc z wodospadu Promise, tego samego, od którego nazwę wzięło nasze miasto. Nie używała tego komputera, nie włączała go od śmierci syna.

— Dla mnie to czarna magia — powiedziała.

Garaż był otwarty i Derek, który kolekcjonuje stary sprzęt, żeby dla zabawy rozbierać go z Adamem na części i składać, zauważył go na półce. Pani Stockwell, której mąż zmarł rok przed samobójstwem syna, pozwoliła mu go wziąć.

U niej pracy było więcej, bo jest tam pełno różnych klombów, które traktorem trudno objechać, chwyciliśmy więc kosiarki i wzięliśmy się do roboty. Ale pani Stockwell wynagrodziła nam to jeszcze szczodrzej niż pani Simpson. Kiedy zdejmowałem z przyczepy opielacz, wyszła do nas z lemoniadą, którą łapczywie wypiliśmy. Derek nawet jej podziękował.

Słupek rtęci w termometrze wskazywał trzydzieści pięć stopni.

Miałem właśnie po raz ostatni musnąć kosiarką trawnik, kiedy zadzwoniła komórka, którą zostawiłem na desce rozdzielczej pikapa. Otworzyłem drzwiczki, przysiadłem na brzegu fotela i spojrzałem na wyświetlacz. Dzwoniła Ellen, z domu.

— Tak?

— Wracajcie — powiedziała.

Miała dziwny głos, jakby z trudem nad sobą panowała.

— Dlaczego?

— Coś się dzieje u Langleyów. Stoi tam sześć radiowozów, ogradzają dom taśmą. Właśnie idzie do nas policjant.

— O cholera! — Zerknął na mnie Derek, który siedział już w samochodzie. — Co się tam, do diabła, dzieje?

— Nie wiem.

— Popytaj i oddzwoń.

— Raz tam poszłam, ale nie chcieli nic powiedzieć. Pomyślałam, że z twoimi kontaktami w ratuszu dowiesz się czegoś więcej.

— Dobra. Już wracamy. — Zamknąłem klapkę telefonu i spojrzałem na syna. — Pod domem Langleyów jest pełno radiowozów.

Derek milczał.

1 Tucker rymuje się z „fucker”.

3

Już z daleka zobaczyliśmy, że coś się tam dzieje. Kilkaset metrów przed nami roiło się od policyjnych radiowozów, oznakowanych i nieoznakowanych, które parkowały po obu stronach szosy naprzeciwko drogi dojazdowej mijającej dom Langleyów i prowadzącej do nas. Wjechawszy w gąszcz samochodów, zwolniłem, myśląc — beznadziejnie głupio — że uda mi się skręcić na nasz podjazd. Ale podjazd blokowało jeszcze więcej samochodów, a policjanci właśnie przegradzali go żółtą taśmą.

Przejechałem jeszcze sto metrów i stanąłem na poboczu. Pobocze było miękkie, żwirowate — musiałem zachować ostrożność, bo na przedmieściach nie ma chodników ani krawężników, są za to rowy, do których przyczepa ze sprzętem do usług ogrodowych Cuttera mogła się łatwo zsunąć.

Derek otworzył drzwiczki, zanim skończyłem parkować, i pobiegł w stronę domu Langleyów. Wyjąłem kluczyk, wyskoczyłem z wozu i ruszyłem w pościg za synem, który przez całą drogę powrotną nie odezwał się ani słowem.

Dogoniłem go na końcu podjazdu. Stał tam policjant, który na nasz widok podniósł rękę.

— Przykro mi, ale nie możecie tu wejść.

Wskazałem koniec drogi, gdzie widać było część naszego domu.

— Ja tu mieszkam. Żona do mnie dzwoniła i ...

— Jim!

Spojrzałem ponad jego ramieniem i zobaczyłem, że biegnie ku nam Ellen, która chwilę przedtem rozmawiała z dwoma policjantami. Ten, który nas zatrzymał, odszedł na bok. W dżinsach, adidasach i podkoszulku, z krzywo uczesanymi włosami, żona wyglądała tak, jakby pokazała twarz światu dużo wcześniej, niż zamierzała; gdyby zdążyła się umalować, spływające po policzkach łzy na pewno rozmazałyby cały makijaż.

Podbiegła do mnie, zarzuciła mi ręce na szyję, chwyciła Dereka za łokieć i przyciągnęła go bliżej.

— Co się tu dzieje? — spytałem.

Ellen pociągnęła nosem, spojrzała najpierw na mnie, potem na syna. Na syna patrzyła dłużej, jakby bardziej miał przeżyć to, co chciała nam powiedzieć.

— Langleyowie ... — zaczęła. — Wczoraj ktoś ... Przyszli do nich i ... — Znowu zwilgotniały jej oczy.

— Ellen — powiedziałem cicho i spokojnie. — Weź się w garść.

Ellen dwa razy głęboko odetchnęła, znowu pociągnęła nosem i pogrzebała w kieszeniach. Nie znalazłszy chusteczki, wytarła nos palcem.

— Oni nie żyją. Wszyscy. Albert. Donna. — Ścisnęła Dereka za rękę. — Kochanie, tak mi przykro. Adam też.

Myślaiem, że syn coś powie. Że powie: „Co?” albo: „Żartujesz?” czy choćby tylko: „Nie”.

Ja chciałem spytać: „Co się stało?”.

Ale on nie powiedział nic. Zadrżały mu usta, a oczy niemal natychmiast wezbrały łzami. Padł matce w ramiona i rozszlochał się. Uległ emocjom tak szybko, jakby zmagał się z nimi przez całe przedpołudnie.

— Hej, Cutter!

Żona i syn wciąż się obejmowali, a ja podniosłem wzrok i zobaczyłem, że idzie ku nam Barry Duckworth, detektyw z naszej komendy. Miał czterdzieści kilka lat, tak jak ja, i kiedy pracowałem u burmistrza, często się spotykaliśmy. Pocieszałem się, przynajmniej przez ostatnie dwa lata, że jestem w trochę lepszej formie niż on, bo spod rozchodzącej się tuż nad pasem koszuli widać było trójkątny kawałek jego pokaźnego, włochatego brzucha. Miał tam więcej włosów niż na głowie, prawie zupełnie łysej, nie licząc żałosnej „pożyczki” na czubku. W rozluźnionym krawacie, z rozpiętym kołnierzykiem, marynarkę zostawił pewnie w samochodzie. Było za gorąco, ale nawet bez marynarki spocił się pod pachami.

Zawsze uważałem, że facet jest w porządku. Że jest uczciwy i bezpośredni. I chociaż nie twierdzę, że się przyjaźnimy, wiele wieczorów spędziliśmy razem w barze, co w tych stronach dużo mówi.

— Barry — zacząłem poważnie. Uścisnęliśmy sobie spocone dłonie. — Co się stało?

Barry przeciągnął ręką po głowie, jakby zbierał z niej pot.

— Jim, mogę zadać ci najpierw kilka pytań?

A więc zaczynaliśmy jak zawodowcy. To zrozumiale i do przyjęcia.

— Jasne.

Ellen i Derek odsunęli się od siebie i odwrócili, żeby posłuchać.

— Rozmawiałem już z Ellen, ale chciałbym wypytać i ciebie — powiedział Barry. — Wczoraj wieczorem byłeś w domu?

— Tak. Wróciłem z pracy i już nie wychodziłem. Leciałem z nóg.

— Widziałeś się z Langleyami?

— Wczoraj? Nie. — Już miałem powiedzieć, że Derek się z nimi widział, ale doszedłem do wniosku, że Barry sam go o to spyta.

— Słyszałeś coś? Tak po dziesiątej.

— Nie, nic. Mieliśmy włączoną klimatyzację, pozamykaliśmy okna.

— Może coś widziałeś? Światła samochodu czy coś.

Znowu pokręciłem głową.

— Przykro mi. — Wskazałem nasz dom. — To jednak kawałek stąd.

— A ty? — Barry spojrzał na Dereka.

— Hę? — Syn miał zasmarkany nos. Wytarł go w rękaw podkoszulka wciąż upstrzonego źdźbłami trawy.

— Słyszałeś coś wczoraj albo widziałeś?

— Nie.

— Ale byłeś u Langleyów, tak? Zanim wyjechali. Twoja mama mówi, że poszedłeś pożegnać się z Adamem, bo wyjeżdżali na tydzień do jakiegoś domku, tak?

Derek kiwnął głową.

— O której to było? — spytał Barry.

Derek niepewnie wzruszył ramionami.

— Chyba koło ósmej. Może trochę później. Wyszedłem, zanim wsiedli do samochodu i odjechali.

O ósmej? Nie widzieliśmy go przez cały wieczór. Po wyjściu od Langleyów musiał gdzieś poleźć. Pewnie z Penny.

Uznałem, że pora przycisnąć Barry’ego.

— Barry, co tu się stało?

Barry nadął policzki i wypuścił powietrze.

— Zaraz zaroi się tu od tych z prasy — napierałem. — Będziesz musiał im coś powiedzieć. Przećwicz to na nas.

Barry zawahał się i w końcu odparł:

— To było jak egzekucja. Ktoś, prawdopodobnie dwóch sprawców, ale jeszcze nie wiemy tego na pewno, przyszli tu i ich zastrzelili. Całą trójkę.

— Jezu Chryste ...

Ellen chwyciła mnie za rękę.

— Boże święty.

Spojrzałem na dom Langleyów, na policjantów, którzy wchodzili tam i wychodzili, kręcąc głową i cicho rozmawiając.

— Langley leży pod frontowymi drzwiami — ciągnął Barry. — Wygląda na to, że żonę zastrzelono na schodach, kiedy schodziła na dół, żeby zobaczyć, co się dzieje, a tego chłopaka ... Adama? — Spojrzał na Dereka, a on kiwnął głową. — A Adama na schodach przy kuchennych drzwiach. Pewnie próbował uciec i kula trafiła go tutaj. — Barry dotknął karku tuż pod lewym uchem.

Byłem jak sparaliżowany. Mimo upału przeszedł mnie zimny dreszcz.

— Nie rozumiem — wychrypiałem. — Myślałem, że wyjechali. Przecież mieli wyjechać. Na tydzień. Prawda, Derek?

— Tak — odparł syn z mokrą od łez twarzą.

— Jego żona źle się poczuła — powiedział Barry. — Byli już daleko, ale rozbolał ją brzuch czy coś; jeszcze tego nie wiemy. W drodze powrotnej, mniej więcej o dziesiątej, Langley zadzwonił do swojej sekretarki. Powiedział, że żona źle się poczuła, że odkładają wyjazd i wracają do domu i że jeśli rano poczuje się lepiej, spróbują znowu wyjechać, ale żeby na wszelki wypadek przywiozła mu akta jakiejś sprawy, bo chce je przejrzeć, może nawet zabrać ze sobą, gdyby wyjazd jednak wypalił.

— Rozumiem — powiedziałem.

— No więc babka przyjeżdża tu dzisiaj koło dziewiątej, puka do drzwi, ale nikt nie otwiera. Próbuje jeszcze parę razy i przychodzi jej do głowy, że może śpią, więc wyjmuje komórkę, wybiera numer, słyszy, że w domu dzwoni telefon, ale ponieważ nikt nie odbiera, dochodzi do wniosku, że to trochę dziwne, tak?

Słuchaliśmy go wszyscy troje.

— Co zatem robi? Zagląda do środka przez okno. — Barry wskazał dom, pionowe okna po obu stronach drzwi. — Zagląda i widzi leżącego Langleya, a trochę dalej, na schodach, jego żonę. Wtedy dzwoni na policję.

— Biedaczka — szepnęła Ellen. — To straszne. Zobaczyć coś takiego ...

— Gdy Langley do niej dzwonił — ciągnął Barry — wspomniał, że są niecałe dwadzieścia kilometrów od domu, więc pewnie wrócili kilka minut po dziesiątej. Dlatego ten, kto to zrobił, musiał przyjść tu o tej porze, w każdym razie niewiele później. Wciąż byli ubrani. Żadne z nich nie zdążyło włożyć piżamy, nawet matka. Źle się czuła, więc powinna położyć się zaraz po powrocie, ale była jeszcze na nogach. Nie wypakowali nawet bagaży z samochodu.

— Może celowo — wtrąciłem. — Skoro mieli rano wyjechać.

— To prawda. Jest za wcześnie, śledztwo dopiero się zaczyna. Mamy dużo roboty. Patolog i ci od odcisków palców dopiero tu jadą. — Barry spojrzał na Dereka. — Adam był twoim przyjacielem, prawda?

Syn kiwnął głową.

— Czy mówił ci kiedykolwiek, że jego rodzice mają wrogów? A może coś słyszałeś? Nie wspominał, że jego tata czymś się martwi, że ktoś mu grozi? Nie opowiadał o jakiejś sprawie, którą prowadził? — Barry zerknął na mnie. — Miał ich od cholery.

— Tak, wiem — powiedziałem. — O jednej czytałem w gazecie. O jakiejś bójce czy coś. Jeden chłopak pobił drugiego na śmierć, a Langley go z tego wyciągnął?

Barry kiwnął głową.

— Zgadza się. Sprawa McKindricka.

— Ja też o tym czytałam — wtrąciła Ellen. — Tom McKindrick. Tak nazywał się ten chłopiec? Ten, który umarł? Nastolatek, chyba w wieku Dereka ...

Barry znowu kiwnął głową, ale nic nie powiedział, pozwalając jej mówić dalej.

— Dostał w głowę i Albert, pan Langley, przekonał przysięgłych, że został sprowokowany, że ten drugi chłopak ... Jak on się nazywał?

— Anthony Colapinto. — Barry wydusił to z siebie z wahaniem, jakby zmuszono go do zdradzenia czegoś, o czym niewielu wiedziało.

— Właśnie — ciągnęła Ellen. — Albert przekonał przysięgłych, że rzucając się na McKindricka z kijem baseballowym, Anthony Colapinto działał w samoobronie. Kiedy przewodniczący ławy odczytał orzeczenie — niewinny — ojciec chłopaka, Colin McKindrick, zasłabł i zemdlał.

— Tak — mruknął Barry. — Byłem tam wtedy.

— Zemdlał, ale zaraz potem wstał, tak? I zaczął wygrażać Albertowi.

— Tak — potwierdził Barry. — Powiedział, że Langley za to zapłaci.

Moje brwi gwałtownie podjechały do góry.

— O tym nie wiedziałem.

Barry spojrzał na Dereka.

— Słyszałeś kiedykolwiek, żeby Adam albo jego ojciec o tym rozmawiali? Żeby bali się, że ten McKindrick może próbować się zemścić?

— Nie — odparł Derek niemal jak przez sen. — Niczego takiego nie słyszałem ...

Mówił coraz ciszej i ciszej, jakby go zamroczyło. Po kilku godzinach koszenia trawników w tym nieznośnym skwarze każdy dostałby udaru. Dodać do tego szok, wstrząs na wieść o tym, co zdarzyło się u Langleyów — nic dziwnego, że wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć.

Chwyciłem go pod pachy i podtrzymałem.

— Derek? — krzyknęła Ellen. — Derek!

— Wody — rzuciłem do Barry’ego. — W pikapie jest lodówka.

Ale Barry miał najwyraźniej inne plany, bo zerknął na jakąś policjantkę i warknął:

— Wody! Natychmiast!

Policjantka popędziła do radiowozu, gdzie mieli pewnie zapas. Oparłem Dereka o maskę najbliższego samochodu. Policjantka biegła już z powrotem, zrywając po drodze plastikową nakrętkę — szybko podała mi butelkę. Woda była ciepła, ale lepsze to niż nic, więc przytknąłem butelkę do ust syna i lekko ją przechyliłem.

Derek wypił kilka łyków. Miał płytki oddech.

— Trzeba zaprowadzić go w cień, gdzieś, gdzie jest chłodniej — powiedziała Ellen.

Nasz dom był sto metrów dalej i policjantka zaoferowała się, że go podwiezie.

— Nie, ja pojadę. — Ellen myślała pewnie, że jeśli zostanę z Barrym sam na sam, dowiem się czegoś więcej.

— Jest chyba w szoku — mruknął Barry, kiedy radiowóz odjechał.

— Ty byś nie był? — odparłem. — Wyobraź sobie, że zabijają twego najlepszego kumpla, jego i jego rodziców.

Barry powoli kiwnął głową.

— I co o tym myślisz? — drążyłem. — Ma to jakiś związek z pracą Langleya? Skradziono coś? Przetrząśnięto dom?

Barry popadł w zadumę.

— Nie wiem, Jim. Nie mam, kurwa, pojęcia, co się tu stało. Wiem tylko, że nie żyje troje ludzi. Będzie szum jak jasna cholera. Nie mieliśmy tu potrójnego morderstwa, chyba nigdy. Kilka pojedynczych było, ale żeby coś takiego ...

Barry zamilkł i spojrzał w stronę szosy. Patrzył chyba na skrzynkę pocztową.

Była tam tylko jedna, z moim nazwiskiem. Poprzedniej zimy staranował ją pług śnieżny i musiałem ją naprawić. Langley owie mieli swoją w mieście, bo Albert nie chciał, żeby stała przy szosie i żeby każdy mógł do niej zajrzeć.

— Na co tak patrzysz? — spytałem.

— Co? — mruknął wyrwany z zamyślenia Barry. — Nie, na nic.