Opis obyczajów za panowania Augusta III - Jędrzej Kitowicz - E-Book

Opis obyczajów za panowania Augusta III E-Book

Jędrzej Kitowicz

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Utwór historyczny Jędrzeja Kitowicza, który jako pierwszy opisał życie w Polsce w XVIII w. nie z perspektywy władców czy słynnych postaci, ale zwykłych ludzi. Dzieło podzielone jest na kilka rozdziałów tematycznych, takich jak wiara, życie dworskie, życie w wojsku czy wychowanie dzieci. Kitowicz skupia się przede wszystkim na kulturze materialnej (ubrania, pojazdy, sprzęt) i zachowaniu ówczesnych ludzi (życie rodzinne, spotkania oficjalne, codzienne i świąteczne).

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jędrzej Kitowicz

Opis obyczajów za panowania Augusta III

Warszawa 2020

[Uwagi edytorskie]

W tekście zachowane zostały wszystkie formy gramatyczne i wszystkie osobliwości językowe autora. Nazwiska i wyrazy obce zgodne z pisownią autora. Gwiazdka (*) oznacza braki w autografie.

Do Czytelnika

Lubo nie masz nic nowego pod słońcem, jako powiedział Salomon, jednakowoż rzeczy na świecie, odmieniając się ustawicznie według przepisanego im od Stwórcy prawa i za koleją jedne po drugich następując, nowymi być się zdają, chociaż już dawniej były. A że ludzie pospolicie lubią nowe rzeczy bardziej niż stare, nowymi zaś są wszystkie dawne dla tych, którzy ich nie widzieli, przeto, chcąc dogodzić powszechnemu gustowi, umyśliłem dawniejsze obyczaje polskie, jakie zaznałem za panowania Augusta III i następnie panującego po nim Stanisława Augusta, wystawić potomności w dwóch osobnych opisaniach. Ci, co przed nami żyli stem lat prędzej, jak czytamy z dziejów dawnych, w cale byli odmiennych od naszych obyczajów. Sama nawet postać dawnych Polaków odmienna dużo była od dzisiejszych, co się dosyć doskonale ukazuje w portretach i posągach staroświeckich. Ci, co po nas nastąpią za lat sto Polacy, pewnie się od nas dzisiaj żyjących tak będą różnili, jak się my różniemy od dawniejszych. Niechże potomność, dla której to piszę, przegląda się w dawniejszych i nowszych obyczajach, z dobrych niechaj wzór bierze, złych niechaj się wystrzega. Za omyłki w pisaniu przepraszam mojego Czytelnika. Jeżeli będę miał czas, poprawić ich zechcę. Jeżeli nie będę, wybaczyć mi raczy.

O wiarach, jakie były w Polszcze

Najpierwsza wiara w Polszcze panująca była za Augusta III i jest dotychczas, acz ozięblejsza, katolicka rzymska. Druga, od niepamiętnych czasów zadawniona, pełno wszędzie swoich wyznawców mająca, żydowska. Trzecia, później z tureckiego państwa wprowadzona w małej liczbie, bo tylko w Lucku na Wołyniu i w Haliczu na Podolu, Karaimów; jest to sekta Starego Testamentu; trzymają się Karaimi samej Biblii, odrzucają Talmud i inne ustawy rabinów żydowskich. Są to podobno potomkowie Samarytanów, w Ewangelii często wspomnionych. Żyją przemysłem tak jak Żydzi, chodzą po polsku, a raczej po tatarsku z brodami, krymki noszą pod czapkami, z Żydami nie cierpią się wzajemnie. Nie dostało mi się nigdzie więcej ich widzieć, tylko w jednym Łucku, gdzie może ich być na 80 gospodarza.

Czwarta wiara – luterska, piąta – kalwińska. Tych dwóch wiar jest dosyć znaczna liczba po miastach i miasteczkach wielkopolskich, mianowicie nad granicą szląską, bradeburską i w Prusach. Jest dosyć familij szlacheckich lutrów i kalwinów, osobliwie w Wielkiej Polszcze i w Litwie, a oprócz tego znajdują się w Krakowskiem, Sendomirskiem i Lubelskiem. Po niektórych miastach mieli pod panowaniem Augusta III swoje kościoły i oratoria, jako też szkoły dla swojej młodzieży. Nie mieli jednak liberum exercitium obrządków swoich, prócz w jednym Lesznie w Wielkiej Polszcze i w drugiej Wschowie, w których dwóch miastach większa połowa mieszczan składa się r dysydentów. W Lesznie lutrzy i kalwini mają swoje kościoły. Miasto Wschowa z dawnych praw swoich nie przyjmuje dotąd żadnego kalwina. Sami tylko są lutrzy i katolicy. Mieli także lutrzy i kalwini po wielu wsiach i miastach kościoły, tak z dawna prawami polskimi pozwolone, jako też podczas rewolucji szwedzkich przy protekcji tych monarchów jako dysydentów powystawiane, które niektórzy panowie polscy katolickiego wyznania odbierali im za dekretami trybunalskimi albo też gwałtowną mocą wywracali.

Tak robił niejaki Bońkowski, miecznik poznański. Ten jeździł z dragonią nadworną Krzysztofa Szembeka, prymasa, od przysłowia, które miał w mowie, nazwanego Bale bale. Gdzie tylko dysydenci nie mogli pokazać na swój kościół, czyli jak przedtem zwano – krypci, prawa od Rzeczypospolitej albo choć mieli prawo, ale od biskupa do reparacji jego, gdy się podstarzał, nie mieli pozwolenia, a reparowali, wszędzie takowe krypie burzył lub podcinał. Jeżeli zaś gdzie dysydenci oparli mu się mocą i nie dozwolili burzenia krypta swego, porywał takowych do trybunału, albo też dysydenci o gwałtowność poniesioną na kryplu lub osobach swoich jego pozywali, tak że Regestr arianismi, który wtenczas był w trybunale i do którego sprawy religii należały, pełen był zawsze spraw Bońkowskiego przeciw rozmaitym dysydentom. Dla czego pospolicie nazywano go plenipotentem Pana Jezusa, na której plenipotencji, całe życie pilnowanej, stracił dziedziczną fortunę ziemską w nadzieję otrzymania za to niebieskiej.

Prymas Szembek wyżej wzmiankowany, będąc wielce świątobliwym i pragnącym wytępienia heretyków, dodawał mu znacznie pieniędzy na ten interes, który jednak żadnego skutku nie miał, bo panowie inni, chcąc mieć miasta i wsie jak najludniejsze, zewsząd dysydentów do swoich dóbr przyjmowali. W miastach także królewskich i ekonomiach pod panowaniem saskim za protekcją ministra dysydenta wielu Sasów lutrów osiadało, którzy smakując sobie w polskim chlebie i mając się z niego dobrze, niewiele o to dbali, że im kryplów stawiać nie pozwalano, obywając się dawnymi, które utrzymanymi być mogły; a tak żarliwość kilku nie przemogła protekcji większej liczby. Po śmierci Bońkowskiego i Szembeka nicht już więcej nie kłócił się z dysydentami, tylko jeden Kręski, szlachcic z ziemi wieluńskiej, który na proces z kalwinami o krypel w Kręsku, wsi jego dziedzicznej, całe życie toczony, strącił także substancją, jak i Bońkowski, dzieci swoje w ubóstwie zostawiwszy.

Coraz bardziej pod panowaniem Augusta III wzmagała się w Polszcze luteria i kalwinizm. Przy dworze królewskim najwięcej było lutrów, jako Sasów u króla Sasa. Panowie wielcy najwięcej podobali sobie w służących dysydentach, iż ci ludzie, chcąc się utrzymać i dorobić chleba w obcym kraju, sprawowali się skromniej, trzeźwiej i z większą aplikacją niż Polacy. Biskupi nawet i prałaci, porzuciwszy dawniejsze szkrupuły, mieścili w usługach swoich dysydentów. A tak te wiarki nie mając z niskąd wstrętu, owszem miłe u pierwszych osób przytulenie, cisnęli się, jak mogli, do Polski i rozmnażali.

Szósta wiara mahometańska, ta zaś gniazdo swoje ma w Litwie, wprowadzone od Witolda, książęcia litewskiego, który kilkadziesiąt familij tatarskich sprowadził z Półwyspu Krymskiego i tam ich osadził, nadawszy niektóre grunta dziedzicznym prawem, które do dziś dnia posiadają.

Siódma – schizmatycka grecka; ta się znajdowała pod panowaniem Augusta III na Podlasiu w Drohiczynie, w dobrach słuckich książąt Radziwiłłów, w Litwie i na Rusi po wielu miejscach. Ósma – filipowców; ta się znajduje na Rusi tylko i w małej liczbie; ma to być jeden gatunek z kwakrami, o których zaraz. Dziewiąta – manistów albo kwakrów, którzy się lokowali około Gdańska i w samy m Gdańsku.

Dziesiąta – farmasonów, czyli freymasonów, jeżeli się ta kompania wiarą nazwać może, bo pospolicie ci, co są farmazonami, powiadają, że ta ich kompania nic do wiary nie należy, tylko jest jak konfraternia; przyjmują do niej wszelkiej wiary ludzi, rozmaitych stanów, nawet i duchownych, którzy mają przymioty od tej wiary, czyli konfraterni, przepisane; ale tak przymioty osób, jako też powinności konfraterni chowają pod wielkim sekretem, którego dotychczas nie docieczono, choć na to w różnych państwach surowe urzędowe bywały inkwizycje. Fraumasonowie mają między sobą jakieś niedościgłe znaki, po których jeden drugiego pozna, choć do siebie słowa o tym, że są farmazonami, nie przemówią, i kto trzeci niefarmazon będzie między nimi, tego znaku wcale nie postrzeże. Do Polski tę sektę, czyli konfraternią, przywiózł z Paryża Andrzej Mokronowski, który umarł wojewodą mazowieckim.

Gdy się ta sekta rozeszła między pany po Warszawie, a żaden z tych sektarzów nie chciał się do niej zrazu przyznać, konsystorz warszawski nie mając, komu by mógł proces formować, i nie wiedząc o co, wydał tylko rozkaz do duchowieństwa, ażeby prawowiernych przestrzegało z ambon o pojawiającej się nowej sekcie, aby się jej strzegli; która musi być zła, gdy się na jaw nie chce wydać, bo co dobrego, światła nie unika. To wołanie po ambonach uczyniwszy zwierszchność duchowna, podług swojej troskliwości pasterskiej o owieczki prawowierne, nareszcie umilkła, nie wiedząc dalej, przeciw komu wołać i o co. Farmazonowie zaś swoje zgromadzenie w sekrecie powiększali, raz rosnąc, drugi raz malejąc, według liczby przybywających do nich albo odstępujących. Rzecz podziwienia godna, że między tylu osobami rozmaitego stanu, w różnych państwach, przy rozmaitych usiłowaniach zwierszchności krajowych, nie znalazł się ani jeden taki farmazon, który by wydał ustawy tego bractwa. Nawet ci, którzy odstąpili od niego, z ściśle zachowanym sekretem poumierali. Nawet ten sam Mokronowski, wódz polskich farmazonów, umierając w Warszawie z katolicką wyprawą duszy w drogę wieczności, po uczynionej spowiedzi, po przyjęciu wiatyku i ostatniego pomazania, gdy do przytomnych wyrzekł te słowa: „Teraz będę spokojnie umierał, kiedym się z Bogiem moim pojednał”, po staremu o fraumasonach nic a nic nie doniósł, choć w młodszym wieku, że jest farmazonem, z tym się nie taił.

Ku końcu panowania Augusta III przybyła do Polski sekta jedenasta – ciapciuchów. Początek jej takowy: Żyd bogaty w tureckim państwie, imieniem Frenek, będąc wielkim czytelnikiem Biblii, stosując wszystkie proroctwa z tymi skutkami, które zaszły w religii i narodzie żydowskim, został przekonanym, że Mesjasz przepowiedziany przez proroków już przyszedł, że zatem Stary Zakon ustał, a nowe prawo koniecznie do zbawienia potrzebne zajaśniało, którego światłem (jak on powiadał) tak był na rozumie i woli przeniknionym, że żadną miarą nie mógł się dłużej pozostać w dawnych błędach żydowskich. Tego oświecenia boskiego zwierzył się kilkom przyjaciołom swoim, a ci znowu pociągnęli do niego więcej innych Żydów, tak iż w kilkanaście familij wyszedł z Tureczczyzny do Polski, ponieważ tam czynić odmianę w religii niebezpieczno mu zdawało się. Ukazał się najprzód w diecezji kijowskiej, potem w łuckiej, coraz większą liczbę Żydów do siebie pociągając, ponieważ będąc wielce bogatym, wszystkich prozelitów swoich żywił i potrzeby ich opatrywał. Przez dwa roki ci nowowiercy nie przyjmowali chrztu ani też Starego Testamentu nie zachowywali, w którego przestępstwie wielokrotnie poszlakowani od Żydów, byli zapozwani do konsystorzów, najprzód do kijowskiego, a potem do łuckiego.

Sami biskupi zasiadali na tej sprawie, po wielekroć roztrząsanej. Acz Frenek z swoimi naśladowcami na tych sądach, a raczej na tych dysputach, nic na stronę chrześcijańskiej wiary nie konkludował, tylko że Mesjasz już przyszedł, dowodził, a najgruntowniej fałsze Talmudów zbijał, dla czego z początku nazywano partią frenkowską kontratalmudystami. Gdy zaś ani wiary żydowskiej nie zachowywali, ani się do chrześcijańskiej nie mieli, ale coś trzeciego między tym dwojgiem wznawiali, taki troisty wyrok dano im do obrania: albo chrzest przyjąć, albo się do żydostwa powrócić, albo z kraju ustąpić.

Frenek, któremu kraj polski do zamysłów jego skrytych najzdatniejszym się być zdawał, obrał sobie chrzest, który z całą partią swoją, kilkaset dusz wynoszącą, przyjął. Wielu panów na Rusi, w Krakowskiem i Sendomirskiem z przywiązania do wiary św. katolickiej tych nowochrzczeńców do miast swoich przyjęli, nadawszy im darmo domostwa i grunta, od katolików lub Żydów odkupione. Żydzi zaś za wzgardę Starego Testamentu, chrztem przyjętym wyrządzoną, nazwali ich ciapciuchami, co podobno jedno znaczy, co łajdakami. Frenek z innymi, którzy nie mieli żon ani gospodarstwa, którzy się przy nim wieszali i jakby straż jego formowali, udał się do króla, jako większej szczodrobliwości nad innych i opatrzenia wygodniejszej ostoi potrzebujący. Wjechał do Warszawy karetą sześciokonną, otoczony asystencją swoją, dzidami i szablami uzbrojoną, której zawsze używał, gdy się publicznie pokazywał. Król mając go za człowieka, który znaczne pomnożenie wierze świętej katolickiej w krótkim czasie uczynił i który w przyszłym czasie większe uczynić może, dał mu audiencją (co u Augusta III dla Frenka było honorem niemałym), upewnił go o dalszej swojej protekcji i opatrzeniu siedliska wygodnego, naprędce zaś kazał tak dla niego, jako też jego asystencji dać stancje i żywność z kasy swojej królewskiej.

Lokowali się ci ciapciuchowie (tak ich będę dalej nazywał) w parochii misjonarskiej, w tyle ogroda misjonarskiego, kilka niedziel bawiąc nieczynni i jakoby oczekujący na dalsze względem siebie Jego Królewskiej Mości rozporządzenie i ucząc się guidem doskonalej nowo przyjętej nauki Chrystusowej.

Gospodarz, u którego stal Frenek, uważając często schodzących się do niego w pewne godziny ciapciuchów, bawiących długo i zamykających się z nim, a potem razem po odbytej schadzce wychodzących – wzięła go ciekawość dowiedzenia się, co oni z swoim Frenkiem robią; więc przez szpary w izbie, do której się schodzili, porobione dojrzał, że Frenek na krześle wysoko postawionym zasiadał, że im coś przepowiedał, że ciapciuchowie, otoczywszy go w koło, na kolana padali i czołem w ziemię przed nim bili.

Wypatrzywszy ich tak gospodarz po kilka razy i kilkom innym katolikom dla świadectwa lepszego pokazawszy, dat znać misjonarzom o tym, co widział. Śliwicki, wizytator misjonarski, natychmiast uwiadomił króla. Król kazał Frenka wziąć w areszt i przeprowadzić do misjonarzów z kilką przedniejszymi ciapciuchami dla wyegzaminowania ich, jak wierzyli i jakie zamysły mieli, nie czyniąc im ani innym ciapciuchom po kwaterach zostawionym żadnej przykrości. Bawili u misjonarzów na tych egzaminach ze dwie niedzieli. Nie mogli misjonarze z Frenka nic więcej wyciągnąć, tylko tyle, że oprócz Chrystusa, którego wiarę przyjął i ze wszystkim trzyma, według nauki powziętej z Biblii Starego Testamentu jeszcze ma być drugi Mesjasz, który nawróci do siebie wszystkich Żydów, a tego mniemania swego dowodził słowy, wziętymi z Psalmu 86: „Homo et homo natus est in ea”, w czym nie dał się przeprzeć. O sobie jednak, że się miał za tego drugiego Mesjasza, żadnym sposobem się nie wymówił. Drudzy zaś ciapciuchowie na egzamen wzięci, osobno porozsadzani, wyznając także wiarę katolicką za prawdziwą jako i Frenek, z tym się tylko wygadali, iż dlatego Frenkowi oddawali przyklękania i czołobitne ukłony, że nad jego głową kilka razy widzieli jasność na kształt płomienia, a przeto mają go za proroka, który ich z wiary błędnej nawrócił do prawdziwej.

Dwór z tych badaniów poznawszy, że Frenek ma sposobność do mamienia ludzi, ażeby mu umknąć okazji do tego głupstwa, odesłał go do Częstochowy, osadziwszy tam z żoną i córką o jego własnym koszcie, na który wystarczały mu pieniądze z Tureczczyzny z jego handlu, który tam ma znaczny, corocznie dosyłane. Jego żona tak była delikatna, czyli tak wykwintna, iż pokarmu do gęby ani napoju swymi rękami sobie nie podawała, ale ją inna kobieta, służąca, jak małe dziecko karmiła. Lecz w Częstochowie odpadły ją te grymasy, jadła potem sama i inne drobne potrzeby sama sobie rękami własnymi ułatwiała. Ciapciuchowie pozbywszy głowy, od króla do tego opuszczeni, rozeszli się w różne strony.

Gdy potem pod panowaniem Stanisława Augusta powstała zawierucha w kraju, wielu z nich przeniosło się do Warszawy. Opiszę ich religią pod panowaniem tego króla, gdy będę pisał o wiarach i obyczajach polskich pod jego panowaniem. Tu zaś kończę portret ciapciuchów tak ich wystawując, jakimi byli za czasów Augusta III. Żyjąc oni w małych gromadkach, po różnych miastach osiadłych, okazywali chrześcijan bez wszelkiej przysady Starego Zakonu wiarę przyjętą Chrystusową wyznających, a przynajmniej nie byli poszlakowani w żadnym mięszaniu Starego Zakonu z Nowym. Frenek, ich pryncypał, siedział w Częstochowie z żoną i córką (jako się wyżej rzekło) aż do roku 1772, którego, po ustąpieniu dobrowolnym konfederatów z tej fortecy, weszli do niej Moskale. Książę Galliczyn, generał moskiewski, czyli z dołożeniem się króla, czyli z domysłu swego, wypuścił Frenka, a ten nie śmiejąc więcej dosiadywać w Polszcze, gdzie jego mesjaszowską godność tak upodlono, wyniósł się do Szląska, a stamtąd do Frankfortu nad Odrą.

Dwunastą wiarą albo raczej powszechną niewiarą możno nazwać deistów. Ci odrzucają naukę objawienia, przeto wszystkimi religiami za równo pogardzają mniemając, że światło rozumu dosyć jest zdolne do objaśniania człowieka między wyborem złego i dobrego. A że tylo jest rozumów, ile głów ludzkich, zdaniem i skłonnościami od siebie różnych, przeto każdy deista tak się sprawuje, jak mu dyktuje jego rozum pasją lub interesem omamiony, nie uważając na żadne postrachy przyszłego życia, które religia jakakolwiek swoim wyznawcom za największy bodziec do szanowania jej i stosowania obyczajów do przepisów onej wystawuje. Same tylko kary cywilne są u nich hamulcem od złego. I ten to jest ich rozum: nie czynić tego złego, za które może być kara, a co się może wypełnić bez kary, to wszystko dobre.

Deistowie byli w Polszcze jako i wszędzie dawniejszych wieków; lecz że w Polszcze były prawa ostre dawnymi czasy na ludzi przewrotnych, mianowicie na bluźnierców religii katolickiej albo jej jawnie nie zachowujących, a do niej urodzeniem lub przyjęciem należących, dlatego nicht, choć był w sercu deistą, to jest bez wiary człowiekiem, nie śmiał się z tym wydać, owszem zachowywaniem powierszchownym obrządków religii starał się uchodzić za człowieka mającego religią, bo Regestr arianismi, który znajdował się w trybunałach, szczególnie do spraw przeciw Bogu i wierze świętej katolickiej wyznaczony, był każdemu bluźniercy lub gardzicielowi nauk wiary straszny, karząc garłem pospolicie tych, którzy do niego byli zapozwani i przekonani.

Na końcu panowania Augusta III, którego dwór był złożony z samych dysydentów, a na czele miał ministra lutra, Regestr arianismi przestal być strasznym, bo protekcja tego ministra wszystkich wyśmiewaczów religii katolickiej zasłaniała. Młódź polska, pospolicie dla przepolerowania obyczajów i rozumu za granicę wysyłana, powracała do kraju zarażona deizmem i libertynizmem. Metrowie, używani do paniąt edukowanych w kraju, pospolicie bywali cudzoziemcy, w kraju swoim dla małych talentów i złych obyczajów pożywienia lub miru nie mający, najczęściej Francuzi, którzy z przyrodzenia są lekkomyślni w zdaniach religii (jako dawno napisał o nich Barklajusz: „Credunt quod volunt, rident quod colunt”.) Tacy nauczyciele, mało mający bogobojności, napawali uczniów swoich rozwiozłymi zdaniami, punkt honoru przekładali im za cel podczciwego człowieka, a zaś bojaźń sądu i piekła po śmierci tylko mieć kazali za postrachy wymyślone dla podłego gminu, aby go utrzymać w posłuszeństwie, który inaczej nie umie szacować cnoty, tylko przez obawę kary za zbrodnie jej przeciwne. Być podczciwym (według nich) człowiekiem jest uznawać Boga za Stwórcę i najwyższego pana wszech rzeczy, królowi swemu być wiernym, ojczyznę swoją kochać, nikomu nie czynić krzywdy, ile możności bez swojej szkody, i we wszystkich sprawach swoich oglądać się na przystojność stanu swego, przynajmniej powierszchownie, jeżeli natura nie może zachować jej wewnętrznie.

To cały sumariusz, czyli zbiór nauki i przykazania deistów, które być powinny zachowane. Tajemnice zaś o istocie bóstwa pod utratą zbawienia od wiary podane do wierzenia, sposób czczenia Boga zewnętrzny i wewnętrzny, sakramenta, posty i inne umartwienia ciała, bractwa i różne nabożeństwa, zgoła wszystkę naukę kościelną o Bogu i obyczajach udawali albo za wcale niepotrzebną, albo przynajmniej tak obojętną, o której potrzebie rozum czysty i wysoki doskonale przekonanym być nie może. Takimi zdaniami, często od metrów swoich słyszanymi, zarażeni uczniowie po skończonej edukacji, gdy się chwycili czytania ksiąg Woltera, Russa, Spinozy i innych bezbożników, wdawszy się do tego w kompanie rozwiozłych ludzi, formowali się w deistów doskonałych.

Lecz ta zaraza pod panowaniem Augusta III, świątobliwego pana, jeszcze nie była tak śmiała, jaką się wkrótce potem uczyniła; okrywała się płaszczykiem prawowierności i nie śmiała przedrwiewać z tego, cokolwiek należało do religii. Nie znajdowała się też tylko między panami, po trosze między szlachtą majętniejszą i kupcami bogatszymi, którzy przez dostatek fortuny lubią się sadzić na edukacją dzieci, pańskiej wyrównywającą. Deizm tedy rozszerzył się w Polszcze przez metrów, przez paniczów za granicę wysyłanych, przez książki.

Możno przydać do tych źródeł jeszcze jedno:

Księża pijarowie Konarscy, dwaj bracia wodzący rej w tym zakonie, dla pożytku zakonu i nabycia dla siebie reputacji u pierwszych panów, blisko swego klasztoru, czyli (jak go nazywali emulując z jezuitami) kolegium, wystawili w Warszawie wspaniały konwikt, do którego nazgromadzali paniąt z całego kraju. Prawda, że przed nimi dawniej księża teatyni zatrudniali się edukacją paniąt, ale ich konwikt nie mieścił więcej jak 20 i nie uczyli więcej jak łaciny i języka francuskiego. Księża zaś pijarowie miewali w swoim konwikcie po kilkadziesiąt konwiktorów i uczyli nie tylko łaciny, ale też różnych języków i sztuk kawalerskich, jako to fechtowania, tańcowania i na koniu jeżdżenia. Łaciny uczyli sami, do języków zaś i sztuk kawalerskich przyjęli metrów cudzoziemców, nie czyniąc żadnego wyboru między nimi względem wiary, ile że ci metrowie, w mieście mieszkający, tylko do konwiktu na swoje godziny przychodzili, ale mieli sposobność w tej godzinie, kiedy paniętom dawali lekcje, podszeptywać im przez konwersacją rozmaite szkodliwe zdania.

Księża pijarowie prawda – konwiktorom swoim dawali tak jak i w publicznych szkołach nauki duchowne, inspirowali im pobożność przez zwyczajne dla młodzieży exercitia, spowiedzi miesięczne, egzorty w oratoriach, ale w pewnych czasach wyprawiali komedie, do udawania których chłopców piękniejszych za panny, mniej gładszych zaś albo żwawszych za kawalerów przebierali, potem w każde ostatki zapustne prowadzali swoich konwiktorów do jakiej kompanii panien z umysłu na to zebranych, z którymi owiż konwiktorowie rozmaite tańce na kształt popisu z nauki odprawowali. A tak jeżeli im cokolwiek nabili głowy pobożnością przez nauki duchowne w oratoriach, to wybili w cale na komediach przez naśladowane umizgi do kobiet i przez prawdziwe zaloty zapustne i tańce z kobietami. Co wszystko po trosze skłaniało do rozwiozłości obyczajów, a rozwiozłość do pogardy wiary, pogarda zaś do deizmu.

O pobożności

Wystawiłem Czytelnikowi memu wiary, czyli religie, które się znajdowały w Polszcze za panowania Augusta III. A że wiara katolicka prym trzyma w tym królestwie, jej zaś podziałem jest pobożność i nauka o Bogu, ta zaś nauka jedna jest i nigdy nieodmienna w całym Kościele i po wszystkie wieki jedna była i będzie w prawdziwym Kościele Chrystusowym, który jest jeden katolicki rzymski, dlatego nie mam co o tej nauce pisać. Ale drugi jej podział, pobożność, ten że się odmienia w ludziach podług okoliczności: raz się natężając, drugi raz słabiejąc, przeto o pobożności katolickiej za czasów Augusta III jest co pisać i zda mi się, że ten opis pobożności dawniejszej będzie nowym wizerunkiem przyszłemu Polakowi.

A najprzód zaczynam od powszechnego wszystkim pospolitego nabożeństwa, które się odprawia po kościołach. To bywało bardzo częste, osobliwie w wielkich miastach, z wystawieniem Najświętszego Sakramentu, z kazaniami i procesjami wewnątrz kościoła, które nabożeństwa ogłaszali duchowni przez kotły i trębaczów przed tym kościołem w wieczór, w którym się nazajutrz takowe nabożeństwo odprawiać miało, na które nabożeństwo schodzili się gromadnie prawowierni obojej płci, a nawet wielcy panowie i panie. W kościołach jezuickich co dzień rano o godzinie siódmej odprawiała się msza z wystawieniem Sakramentu Ciała Pańskiego w puszcze, z śpiewaniem przed mszą O salutaris Hostia (są to dwie ostatnie strofy z hymnu na Boże Ciało, znajdującego się w pacierzach kapłańskich) i dawaniem przeżegnania ludowi tąż puszką. Po mszy śpiewał kapłan z ludem Święty Boże, potem powtarzającym trzy razy: Salvum fac, co także jest na końcu hymnu znajomego Te Deum laudamus. Na ostatku zaczął modlitwę śpiewanym głosem: Fiant, Domine, którą lud kończył, a kapłan na tych słowach: „regionem islam”, dając powtórne przeżegnanie, chował puszkę do cyborium. Na tę mszą schodziło się najwięcej pospólstwa, a jeżeli z dystyngwowanych, to szczególniej nabożniejsi, którzy mogli raniej wstawać, bo inni panowie i panie, lubiące długo sypiać i nie chcące się pokazać, tylko wystrojone, nie przybywały do kościołów rychlej jak na wielkie nabożeństwo przed południem.

Oprócz nabożeństw uroczystych schodzili się panowie i pospólstwo na nabożeństwa parochialne co święto i co niedziela na mszą śpiewaną i na kazanie, jako też na nieszpory. Gdzie się znajdował kaznodzieja lepszy, tam bywał większy nacisk ludu, tak że kościół objąć ich nie mógł. A nie tylko w dni święte, ale też i w dni powszednie z trudna kto mający czas wolny opuszczał mszą świętą. Po wsiach zaś mięszkająca szlachta – jedni możniejsi, którzy mieli pozwolenie od zwierszchności duchownej na kaplice, trzymali kapelanów, którzy dla państwa i służących mniej zatrudnionych co dzień mszą świętą odprawiali, a w wieczór, zszedłszy się wszyscy do kaplicy, odprawiali nabożeństwo, pospolicie z litaniów różnych i pieśni tudzież modlitew złożone, po którym wziąwszy od kapelana pokropienie święconą wodą, na wczas się rozchodzili. W święta zaś uroczystsze zjeżdżali się na nabożeństwo do parochialnego kościoła albo do jakiego bliższego, mianowicie do zakonników, u których więcej niż w parochialnym kościele bywać zwykło nabożeństwa. Który zaś szlachcic nie chował kapelana, tedy sam z domownikami swymi nabożeństwa wieczorne odprawował, do rannych nie zwołując czeladzi, prędzej, niż pan wstał, robotą swoją zaprzątnionej. Spowiedź i komunią wielkanocną wszyscy, nawet i wielcy panowie odbywali.

[O bractwach]

Bractwa, końcem pomnożenia chwały boskiej z dawna do Polski wprowadzone, były w wielkim szacunku. Te zaś byty znakomitsze: najprzód w szkotach dla studentów tak u jezuitów, jak u pijarów była kongregacja Sodalitatis Marianae. Dzieliła się na większą dla filozofów i teologów i na mniejszą niższych szkół. Każda miała swego prefekta, który w święta pewne z swoimi sodalisami odprawiał kongregacją. Mawiano na niej recitative Officium Immaculatae Conceptionis, potem ksiądz prefekt miał egzortę do sodalisów, zachęcając ich do życia jak najniewinniejszego i do bronienia honoru Matki Boskiej. Egzaminowano potem, jeżeli który sodalis nie jest w jakim znacznym występku notowany; co kiedy się pokazało, zostawał ekskludowany nie tylko z kongregacji, ale też i ze szkół.

Ekskluzja ze szkól była tak straszna dla studentów jak klątwa kościelna; wystrzegali się wszyscy przestawać, a nawet i mówić z ekskludowanym, tak jakby z wyklętym. Występek ściągający na siebie ekskluzją bywał pospolicie: przenoszenie się w biegu szkół nieopowiedne z jednych do drugich, gdzie byty dwoiste, jak to trafiało się w niektórych miastach, że były szkoły pijarskie i jezuickie; nocne grasowania i lusztyki po szynkowniach, po dwoistym napomnieniu lub karze szkolnej nie zaniechane; psota wyrządzona jakiej panience albo intryga z mężatką przez męża dowiedziona. Które ostatnie dwa przypadki nie miały żadnego gradusu admonicji, ale prosto karane były ekskluzją z przydatkiem, jeżeli winowajca mógł być pochwycony, stu batogów. W takowe występki, rzadko zdarzane, wpadali sami dyrektorowie uczący mniejszych studentów i sami będąc studentami. Ci zazwyczaj bywali mężczyźni dorośli pod wąsami i nie tak dla nauki, jak dla sposobu do życia szkoły traktowali, po skończonym raz kursie filozoficznym i teologicznym zaczynając go drugi raz albo też wziąwszy patenta z jednych szkół, o dobrym sprawowaniu się świadczące, przenosząc się do drugich.

Mali sodalisowie za małe przewinienia, jako to nieodbywania powinności sodaliskich, nieskromne sprawowania się podczas kongregacji, nieznajdowanie się częste na niej, karane bywały degradowaniem sodalisa na tyrona. Sodalis był ten, który był przyjęty do księgi sodaliskiej i w obecności kongregacji uczynił niby profesją; był to pewny formularz, którym sodalis każdy obowiązywał się szczególniejszym sposobem służeć Najświętszej Pannie tak nabożeństwem do niej, jako też niewinnym życiem. Tyro nazywał się, który dopiero do kongregacji przystępował i miał pewne czasy do wysługi i nauczenia się Sodalitatis obowiązków zamierzone. Sodalisowie na kongregacjach zasiadali w ławkach, tyronowie stali na środku w oratoriach albo klęczeli, jeżeli co przewinili; i była to wielka kara na sodalisa, kiedy z ławki został rugowanym i w rząd między tyronów stojących, tym bardziej klęczących, skazanym.

Sodalis Marianus wiele znaczył między studentami. Największe zaklęcie bywało: „Uti sum sodalis Marianus”; albo też największe wyrzucenie płochości lub nienabożeństwa: „Sodalis Marianus a swawolny albo nienabożny”. Takowa święta ambicja wielce służyła młodzieży szkolnej do wprawienia onej w bogobojność. Nie tylko zaś sami studenci składali kongregacją Sodalitatis Marianae, ale nawet i ludzie doskonali przyjmowali ją. Tak palestra lubelskiego trybunału i magistrat tamtejszego miasta trzymali to institutum Sodalitatis, z tą tylko różnicą, że się z studentami ani sami z sobą nie łączyli. Palestra miała osobną swoją kongregacją, magistrat osobną.

Przepraszam Czytelnika mego, żem się z opisaniem Sodalitatis Marianae za dużo rozszerzył, bo ponieważ ta Sodalitas razem z kasowaniem jezuitów zgasła, u pijarów zaś, choć jest, to nie w takim poważeniu, więc chciałem, aby ślady jej w piśmie moim potomności zostawić.

Drugie bractwo po sodaliskim było Litteratorum, czyli Literackie. W to bractwo wchodziły osoby same tylko miejskie i sami tylko mężczyźni tak wiele uczeni, że mogli czytać na chorale kościelnym, z którego śpiewali w dni święte, pospolicie w farnym kościele, mszą wotywę przed ołtarzem swoim, który opatrywali światłem i innymi należytościami tudzież funduszem na stypendia księdzu za te msze śpiewane. Że tedy umieli czytać, a co większa po łacinie, choć wielu z nich tego języka nie rozumieli, stąd bractwo swoje nazywali literackim, a siebie literatami, lubo i to prawda, że wielu z nich byli ludźmi uczonymi z osób magistratowych.

Inne bractwa dla wszystkich obojej płci pospolite były: Różańcowe, Szkaplerzne, Serca Pana Jezusa, Pocieszenia Najświętszej Panny, Św. Ducha, św. Anny, św. Rocha, św. Barbary i innych bardzo wiele pod tytułem rozmaitych świętych.

Różańcowe i Szkaplerzne bractwa były najludniejsze; z trudna kto nie znajdował się wpisanym w pierwsze lub drugie. Różańcowe kwitnęło i wydawało się najwięcej po miastach i miasteczkach, a nawet i po niektórych wsiach. Dominikanie, fundatorowie tego bractwa, otrzymali, nie wiem jak dawno, przywilej od Stolicy Apostolskiej, że to bractwo nigdzie nie może być wprowadzone, tylko przez dominikana, który zaraz udziela odpustów temu bractwu służących, gdy go do jakiego kościoła innej reguły, nie dominikańskiej, zaprowadza; w każdym albowiem kościele dominikańskim różaniec ma siedlisko swoje równo z fundacją klasztoru i po chórze zakonnym trzyma miejsce najpierwsze w publicznym nabożeństwie.

Gdy śpiewają różaniec bracia i siostry, ksiądz promotor zawsze mu asystuje zaczynając go z ambony i przekładając ludowi z książki tajemnice życia, męki i zmartwychwstania Chrystusowego, z których się składa ten różaniec. Za każdą tajemnicą śpiewa bractwo Ojcze nasz i dziesięć Zdrowaś Maria, potem Chwała Ojcu, na ostatku Wierzę w Boga i litanią. Kończy się jaką pieśnią, do czasu kościelnego stosowną.

Dzieli się różaniec na dwa gatunki: jeden się zowie Najświętszej Panny, drugi imienia Jezus; porządek nabożeństwa w obydwóch jeden, z tą tylko różnicą, że w różańcu o imieniu Jezus nie śpiewają Zdrowaś Maria, ale na to miejsce dziesięć razy: „Jezusie, synu Dawidów, zmiłuj się nad nami”, i na końcu litanią o imieniu Jezus.

Urząd promotora różańcowego jest u dominikanów niepośledni, idzie zaraz po lektorach szkoły, to jest nauczycielach, i musi być w zakonie dobrze zasłużony, komu go dadzą. Nie ma on żadnej pensji z klasztoru, jak mają profesorowie, ale ma przydatnią porcją w refektarzu, którą zakonnicy nazywają piktancją; oprócz tego miewa częste posiłki i podarunki od braci i sióstr, kiedy jest pilny urzędu swego, która pilność na tym zawisła, żeby się pierwszy znajdował na ambonie, kiedy się bracia i siostry schodzą na różaniec; żeby punktualnie zapisował protokóły bractwa, mianowicie elekcjów starszeństwa; żeby emulacje zachodzące o pierwszeństwo umiał bez narażenia się stronom kombinować; żeby podczas procesyj publicznych tegoż bractwa znal się, komu jakie dać miejsce podług jego godności. Kto się umie sprawiać sztucznie z tymi grymasami, wszędzie się do pobożności wkradającymi, ma się jak pączek w maśle. W innych kościołach niedominikańskich, mianowicie po wsiach, gdzie nie masz tych elekcjów brackich ani urzędów, ani procesjów różańcowych, tylko sam różaniec śpiewany przez chłopów i dziewki, nie znające tej pobożnej szczodrobliwości dla księdza promotora, urząd jego zastępuje ksiądz pleban lub wikary, jeżeli na to jest jaka fundacja, a gdzie nie ma żadnej, organista lub inny jaki kościelny sługa.

Panowie wielcy i panie zapisywani byli na tych elekcjach protektorami i konsyliarzami, protektorkami i konsyliarkami różańcowymi, lubo więcej nic nie udzielali się tej konfraterni, jak że jej imion swoich pozwalali. Celniejsi zaś obywatele miasta mieli sobie za honor być różańcowymi przeorami, przeoryszami, kantorami, kantorkami, podskarbimi, podskarbinami etc.

Co zaś do samego nabożeństwa, nie wstydzili się go nawet wielcy panowie i panie, szlachta i szlachcianki; bywali na różańcach, a niektórzy z pomniejszych nawet go z innymi śpiewali. Księżna wojewodzina ruska Czartoryska i księżna podkanclerzyna litewska, także Czartoryska, z córkami swymi widywane były często na różańcu, siedzące w ławkach z innymi różnej kondycji siostrami różańcowymi; nie śpiewały go – prawda – ale mówiły na książkach i paciorkach.

Paciorki różańcowe służyły do rachowania pacierzów, spuszczając po jednym paciorku na sznurek nawleczonym z jednego końca sznurka ku drugiemu, za każdym odśpiewanym lub odmówionym Ojcze nasz albo Zdrowaś Maria. Te paciorki, które oznaczały Ojcze nasz, były większe, te które oznaczały Zdrowaś Maria, były mniejsze, ażeby mówiący lub śpiewający różaniec nie miał przyczyny zatrudniać liczbą uwagę, ale wszystkę obracał ku nabożeństwu, mogąc palcami poznać jedno po drugim, co powinno następować. Oba końce sznurku wraz były ujęte znaczniejszymi paciorkami, krzyżyk formującymi, u którego wisiał medal srebrny lub mosiężny, jak kto chciał i mógł swoje paciorki przyozdobić. Te paciorki powinny być benedykowane i o obraz Najświętszej Panny pocierane, jeżeli noszącym one miały zyskiwać odpusty, prócz różańca tymże paciorkom w szczególności nadane. Kto paciorki nosił w kieszeni, mniej miał odpustu, kto u pasa, miał więcej. Dla zyskania tedy jak najwięcej odpustów, od wielu, nawet dystyngwowanych szlachty, noszone bywały u pasa, mianowicie od osób podeszłych i od towarzystwa chorągwi pancernej królewskiej, stojącej w Krzepicach i w Wieruszowie, których nabożeństwo do Matki Boskiej z Jasnej Góry, cudami tam slynącej, bliżej dosięgało.

Procesje różańcowe bywały dwa razy do roku; w święto różańcowe i w święto Nawiedzenia Najświętszej Panny. Odprawiały się te procesje tylko po miastach, w których się znajdowali dominikanie. Prowadzone były z kościoła dominikańskiego do drugiego jakiego, odleglejszego, dla wyciągnienia wygodniejszego parady procesjonalnej, na którą sadzono się jak najokazalszą. Po odbytej procesji bracia i siostry z składki wspólnej sprawiali ucztę dla tych, którzy w tej procesji najwięcej pracowali: jako to starszyzna bractwa, marszałkowie, których powinnością było utrzymować porządek procesji tudzież paradować przed nią z laskami długimi i grubymi, farbą i pozłotą ozdobionymi, i chorążowie z chorążonkami, którzy i które niosły chorągwie brackie lekkie z kitajki na kształt chorągwi żołnierskich. Należeli także do tej uczty ci wszyscy, którzy się do kosztu jej hojniej przyłożyli. Na tej uczcie najlepiej się powodziło księdzu przeorowi z księdzem promotorem i braciom starszym a siostrom młodszym. Reszta czeredy była raczej serwitorami niż uczestnikami. I takie uczty nie bywały, tylko po wielkich miastach, ani się do nich mięszał inny stan, tylko sam miejski cechów, pospolicie szewskiego i rzeźnickiego, którzy w takowych ucztach znajdowali podłości swojej jakoweś uwielbienie.

Bractwo Szkaplerzne miało także do siebie wielką ciżbę różnej kondycji osób, lecz nie miało żadnego – różniącego się szczególniej od ordynaryjnego – kościelnego nabożeństwa ani procesjów, ani ucztów. Obowiązki tego bractwa były: pościć środy na maśle i nosić szkaplerz na gołym ciele; lecz go z trudna kto nosił tak, tylko na koszuli, dla gadu, który się w nim zapleniał. Były to dwa kawałki sukna wyszyte, mające na sobie imiona: Maryja i Jezus. Te dwa kawałki sukna, na dłoń ręki duże, spajały dwie wstążki lub dwie tasiemki z ramion wiszące; jeden powinien być na piersiach, drugi na plecach. Same niewiasty tak go nosiły, a z tych proste czyniły część stroju swego z szkaplerzy, używając do nich wstążek jedwabnych i nosząc je na koszuli, sznurówką nad piersiami i z tyłu nad łopatkami wykrojoną nie zakrytej; mężczyźni zaś, osobliwie chłopi, nosili szkaplerz przez ramię prawe pod lewą pachę przełożony, aby po kobiecemu noszony z ramienia się nie zmykał i w robocie im nie przeszkadzał; to jest nosili go tak, jak noszą żołnierze ładownice. Kto nie chciał środy pościć, powinien był za to odmówić siedym razy Ojcze nasz, siedym razy Zdrowaś Maria i raz Wierzę w Boga. Innych obowiązków to bractwo nie miało.

Opisałem dlatego najmniejsze szczególności bractw znaczniejszych, żeby wiadomość onych została potomności, jeżeliby z czasem zaginęły, co zdaje się wróżyć zajmująca się powszechnie w narodzie polskim niepobożność.

Można także przyłączyć do bractw Montem Pietatis, przyłączoną do Bractwa św. Rocha u księży misjonarzów w Warszawie; zawiaduje tą Górą Pobożności jeden misjonarz z bracią starszymi bractwa wyżej wyrażonego św. Rocha. Nabożeństwo św. Rocha zawisło tak jako innych bractw na śpiewaniu kościelnym, wotywach i pewnych pacierzy odmawianiu na honor św. Rocha. Zaś Mons Pietatis jest to skład kapitału pieniężnego od różnych osób pobożnych zebranego. Dwa ma końce chwalebne i użyteczne ten kapitał: pierwszy – jałmużnę dla ubogich, którzy się żebrać publicznie wstydzą, drugi – pożyczanie pieniędzy pilno onych potrzebującym, bez prowizji. Ale trzeba dać zastaw, który by dwa razy wart byt tej kwoty, której kto pożyczenia żąda. Taksę na fant w zastaw idący kładzie misjonarz prefekt Montis Pietatis, wzywając do taksowania fantu osób znających się na nim. Po wyszłym roku kto fantu nie wykupuje, idzie in fiscum Montis Pietatis. Po sprzedaniu fantu, jeżeli większą kwotę wezmą za niego, niż jest pożyczona, oddają, co jest nad pożyczoną kwotę, pożyczającemu, czyli właścicielowi fantu, jeżeli mniejszą, szkoda zostaje przy Górze Pobożności. Aby zaś ta Góra nie zmalała i nie obróciła się w monadę, kapitał jej oblokowany jest na prowizji i tylko sama prowizja po tych uczynnościach cyrkuluje. Dlatego nie jest w stanie wygadzania wielkim potrzebom, tylko małym. Ta Góra Pobożności utworzona jest około roku 1743.

O szpitalu Dzieciątka Jezus

Drugi fundusz pobożny, pod tytułem Dzieciątko Jezus, założony jest od pewnego misjonarza, Boduę nazwanego, rodem Francuza. Ten ksiądz wzruszony miłosierdziem nad dziećmi podrzuconymi, z rozpusty nabytymi, które matki tając wstyd na ulicę wyrzucały, a czasem w Wiśle albo lada gdzie w błocie topiły, co także i rodzicy dobrego małżeństwa ubóstwem ściśnieni dzieciom swoim czynili, zawinął się do kwesty na te dzieci. Udał się do królowej, wielce pobożnej pani, tudzież do innych panów i pań; począł zbierać takowe dzieci, oddawał je kobietom najętym do karmienia piersią, którym płacił na miesiąc od jednego dziecięcia po złp. osiem. Wkrótce to jego ułożenie wzięło wzrost spory. Kupił kamienicę pod dominikanami-obserwantami, wedle magazynu królewskiego, Oboźne nazwanego. Osadził w niej trzy panny miłosierne, pospolicie szarymi siostrami od sukien takiego koloru zwane; zlecił im wychowywanie do większych lat dziatek od mamek odebranych; opatrzył tak panny miłosierne, jako też dziatki przyzwoitymi wygodami. Przybywało znacznie funduszu, ale też przybywało i dzieci, których niemal co noc po kilkoro pod tęż kamienicę podrzucano, tak iż już w spomnionej kamienicy pomieścić się nie mogły.

Za czym ksiądz Boduę, wspierany zewsząd jałmużnami, wziął rezolucją nierównie od pierwszej większą. Okupił wielki plac w tyle kościoła misjonarskiego, wymurował na nim obszerny i porządny szpital, do którego przeniósł nie tylko dzieci podrzucone, ale też i chorych po ulicach leżących; a dalej postępując w miłosierdziu, umówiwszy się z urzędami Warszawą rządzącymi tudzież mając asekurowaną jałmużnę tygodniową od wszystkich kupców i znaczniejszych obywatelów warszawskich, aby ich tylko uwolnił od naprzykrzenia mnóstwa żebraków po ulicach się i domach włóczących, zwerbował dwunastu żołnierzy; tym kazał zbierać żebraków obojej płci, kaleków i zdrowych, osadzając ich w nowym szpitalu. Wkrótce napełnił nimi salę potężną do trzechset osób obejmującą, oczyścił Warszawę z włóczęgów, z której zdrowsi i młodsi – których żołnierze nie zachwycili – pouciekali. Ale siebie tak obciążył tym ubóstwem, że nie mogąc go wyżywić, musiał rozpuścić, ile gdy w jałmużnach przyrzeczonych byt zawiedziony. Żarliwość albowiem tych, którzy miesięczne jałmużny dla żebraków płacić mu przyrzekli, ustała, nie trwając dłużej nad rok, skoro żebracy wrzeszczeć im nad głowami przestali; i mieli sobie za równą subiekcją brzęk puszki szpitalnej co miesiąc, jako też i dziadowskie wrzeszczenie.

Co zaś do podrzuconych dzieci i chorych, wątek nie ustał. August III naznaczył temu szpitalowi corocznie z Wieliczki dwa tysiące beczek soli. Panowie za jego przykładem ofiarowali znaczne sumy – i rozmaite prywatne jałmużny wspierają go nieustannie. Tenże król nadał pomienionemu szpitalowi privilegium honestatis, że dzieci wychodzące z niego poczytane są za podczciwe i mogą być przyjęte do wszelkich rzemiosł, byle tylko miały świadectwo na piśmie, że są wychowane w tym szpitalu. Jakoż wiele znajduje się między nimi dobrego łoża, które rodzicy nędzą ściśnieni do niego macą jaką opłatą wkupują albo wpraszają bez opłaty, albo, nie mogąc wprosić, podrzucają.

Jest koło wydane na ulicę, blisko niego dzwonek z sznurkiem, w to koło należy dziecko włożyć i zadzwonić; na głos dzwonka wychodziła siostra miłosierna i dziecię brata; lecz gdy zaczęto zbyt wielką moc dzieci podrzucać co noc w to koło, tak że ich mamkami opatrywać nie można było, postawiono straż niedaleko koła dla chwytania osób podrzucających. Gdy uchwycą taką osobę, trzymają do dnia, egzaminują, co za jedna; i jeżeli jest mająca męża i sposób do życia, dawszy napomnienie należyte, z dzieckiem z szpitala wyganiają; jeżeli bez męża matka trafunkowa, biorą ją za mamkę do własnego dziecięcia, przydając drugie, szpitalne, do karmienia. Jeżeli zaś przy dziecięciu podrzuconym w kratę znajdują czerwony zloty, osobę, choćby schwytaną, wolno puszczają, a dziecko przyjmują.

Wiele z takowych dzieci źle urodzonych, na ostrość powietrza wystawionych, umiera, dlatego małe wkupne postanowiono. Są także rodzicy znaczni, majętni, którzy nie lubiąc słuchać płaczu dziecinnego w domu oddają swoje dzieci na wychowanie do tego szpitala, płacąc od nich według zgody lub szczodrobliwości; takich dzieci nie mieści się więcej w jednej izbie jak ośmioro; każde ma swoją mamkę, a czasem i piastunkę, pod dozorem jednej statecznej białogłowy świeckiej, która ma złożenie osobne przy izbie. Panny albowiem miłosierne nie mają za przyzwoitość dla siebie opatrywać dzieci przy piersiach i w pieluszkach będące; dopiero aż wyńdą z tego pierwszego dzieciństwa trybu, biorą je w swój dozór, ucząc pacierza i innych powinności religii; z takowych pensjów od dzieci wspomnionych okrawa się cokolwiek szpitalowi. Zdarza się też i to, acz nieczęsto, że osoby nieznajome przychodzą albo i z daleka przyjeżdżają do tego szpitala; w wielkim sekrecie, ile ten w zgrai kobiet może być utajony, składają w nim płód swój, także pod sekretem nabyty, a uwolniwszy się od brzemienia powracają tam, skąd się wzięły, zapłaciwszy szpitalowi sowicie za swoje oczyszczenie i na konserwacją względną depozytu złożonego.

Gdy dzieci podrastają, dziewcząt zaraz uczą różnych robót, chłopców nie uczą żadnych, bo nie ma w tym szpitalu żadnych rękodzieł męskich, tylko kobiece szycie i haftowanie na stębenku i krosienkach. Tak chłopców, jak dziewczęta, które wyrastają na rzeźwiejsze i roztropniejsze, rozbierają za zaręczeniem panowie i panie w służby albo rzemieślnicy chłopców do rzemiosł; które zaś są tępego dowcipu i niezgrabne, rozdają na wsie misjonarskie, panien miłosiernych innych szpitalów lub też i szlacheckie.

Nie opisuję dawniejszych szpitalów, klasztorów i funduszów miłosiernych tak w Warszawie, jako też po różnych miastach całego państwa znajdujących się, gdyż te nie są skutkiem pobożności za czasów Augusta III do opisu mego przedsięwziętej, ale dawniejszych wieków. Zamiarem moim jest pisać o tym, co albo nowego nastało pod panowaniem tego króla, albo też, choć dawniej było, ale się potem odmieniło lub w cale zaginęło.

O pannach kanoniczkach

Trzecia fundacja nowa, przedtem w Polszcze nie znana, ukazała się w Warszawie około roku 1749 panien kanoniczek. Fundatorką tych panien była Zamoyska, ordynatowa wdowa. Kupiła dla nich Marienwil i kilka wiosek za Wisłą; w środku tego Marienwilu (który jest jak rynek warszawski opasany z trzech stron kamienicami, a z czwartej murem) wymurowała kaplicę porządną do nabożeństwa. Dwa chóry ustanowiła tych panien: jeden wyższy, drugi niższy. Panny wyższego chóru powinny być wysokiego urodzenia, mają pensji rocznej po sto czerwonych złotych i wszelkie wygody, jadają u jednego stołu; jest wszystkich dwanaście. Panny niższego chóru powinny być szlachcianki, acz mniej znacznego urodzenia, biorą pensji rocznej po sześćset złotych, mają osobny stół, wygody pomiarkowańsze, obowiązków więcej nad pierwsze i jest ich tylko sześć. Wszystkie chodzą do chóru, który odprawują w języku polskim mową głośną, nie śpiewaniem, na jutrznią w nocy nie wstawają, odbywając ją z rana o godzinie szóstej. Wolno im na miasto wyjeżdżać, do czego mają karety, i te tylko służą wyższemu chórowi, albo wychodzić pieszo, które są w niższym chórze. Wszystkie, wychodząc za fortę, biorą pozwolenie od ksieni z wyznaczeniem godziny, na którą powrócić do klasztoru powinny. Na żadnych balach i widowiskach publicznych znajdować się im nie godzi. Mężczyzn wolno im przyjmować za fortę do sali na to naznaczonej; które zaś są w leciech podeszłe, mogą takie wizyty przyjmować w swoich stancjach, biorąc pozwolenie od ksieni, miarkującej rozsądkiem między osobą przyjmującą i oddającą wizytę takowe pozwolenie. Ksieni może zawsze, kiedy chce, przyjąć wizytującego mężczyznę do własnych pokojów swoich.

Ksieni, obrana z wyższego chóru, jest dożywotnia i ta tylko jedna zaraz po swojej elekcji czyni szlub czystości, w czym nie ma żadnej przykrości, gdyż ksienią nie obierają, tylko taką, która już dobrze na piąty krzyżyk lat zajechała. Inne kanoniczki szlubów czystości nie czynią, bo i owszem tej fundacji miała koniec fundatorka ułatwienie zamęścia damom wysokiego urodzenia a szczupłej fortuny. Lecz ten koniec nie ma skutku, cisną się tam damy z znacznymi posagami i urodą niepoślednią, chcące prędzej na publicznym miejscu wynaleźć męża do swego upodobania niż w kącie domowym. Są też drugie i niezgrabne, i w lata podeszłe, którym stracona do zamęścia nadzieja podała ten sposób dewocji, jakążkolwiek jeszcze otuchę do pozyskania męża zostawujący; i takie są to niby zarody na przyszłą pannę ksienią.

Ale żadnej podupadłej fortuny nie masz, chyba w dolnym chórze. Krój sukien i strój głowy jest taki jak innych dam świeckich. Idąc do chóru, kładą na kornet welum białe kitajkowe i na plecy płaszcz długi błękitny, także kitajkowy. Kolor sukien dwoisty tylko: biały lub czarny. Kapelanów i kaznodziejów zażywają z różnych klasztorów albo świeckich księży. Rząd ekonomiczny sprawują przez jednego szlachcica pensjonowanego, który ma rezydencją swoją za murem tuż przy klasztorze z inną czeladzią służącą – i nazywa się komisarzem. Aspirantki do tego zgromadzenia powinny szlachetność swoję wywieść do wyższego chóru z ośmiu, a do niższego ze czterech herbów. Która trudność podobno jest największą przyczyną, że się tam żadna z domów podupadłych nie znajduje, bo w Polszcze, gdzie częste ognie i rewolucje wojenne niszczą archiwa publiczne, żadnego opatrzenia nie mające, ciężki jest wywód ośmiorakiego szlachectwa nawet wielkim panom.

Rozumiem, żem nie zbłądził od materii, podciągając pod tytuł pobożności szpital, Montem Pietatis i fundusz dla panien kanoniczek, bo miłość bliźniego, z której pochodzi litość nad nędznymi, jest fundamentem pobożności chrześcijańskiej. A lubo fundacja panien kanoniczek nie ściąga się do nędznych osób, to się dzieje przypadkiem, który często przewraca dobre zamiary. Intencja jednak fundatorki była, uważywszy ją ściśle, poratowanie nędznych osób. Nie masz bowiem nędzniejszego stanu jak panny wysoko urodzonej, a bez posągu.

O bractwach to jeszcze mam przydać, iż te miały prócz nabożeństwa szczególnego, każdemu bractwu z osobna służącego, jednę powinność powszechną, to jest, iż zmarłym braciom i siostrom zasłużonym asystowali do pogrzebu z świecami i chorągwiami darmo, tym zaś, którzy nie byli w bractwie albo, choć byli, nie mieli w nim zasług, asystowali za rekwizycją i zapłatą.

Opisawszy pobożność w pryncypalniejszych jej częściach i widoczniejszych, obracam pióro moje do innych zwyczajów, które także poniekąd – przynajmniej z dobrej intencji – należały do pobożności.

O ZWYCZAJACH POBOŻNYCH

O postach prywatnych i dobrowolnych

Najpryncypalniejszy był post prywatny w środę; ten dzień bardzo wielką miał czcicielów swoich frekwencją, ponieważ był od dwóch bractw uprzywilejowanym, od Bractwa Szkaplerznego i od Bractwa Opieki św. Józefa. Nawet po wielkich domach ten dzień obserwowano, niższej zaś fortuny i kondy ludzie niemal wszyscy go zachowywali poszcząc na maśle. Jedni zachowywali go szczególnie dla dostąpienia odpustu, drudzy do zysku duchownego łączyli interes doczesny, aby ochronić kapłona lub pieczeni.

Po środzie miejsce trzymała sobota, od wielu dewotów i dewotek na samych tylko postnych potrawach z olejem lub oliwą, a od niektórych do tego tylko na suchych pokarmach obchodzona. Ten post nie wypływał z żadnego bractwa, tylko właśnie z dobrowolnego postanowienia albo z szlubu, dla czego wielu, co się dyspensowali jeść w piątek z masłem, w sobotę nigdy maślnych potraw, chociaż z przymusem, jeść nie chcieli.

Także w znacznym używaniu byty nowenny, septenny i quindenny. Były to posty poprzedzające albo też następujące po pewnych świętach do jakiego świętego, mającego do siebie uprzywilejowane nabożeństwo z postami jeden dzień w tydzień, na zjednanie sobie łaski boskiej przez przyczynę tego świętego w powszechności albo też w jakim skutku szczególnym, którego kto pragnąc. Ciemność, która mi się zrobiła w opisowaniu ogólnym tych postów, objaśni się w szczególniejszym onych wyłuszczaniu. Tak na przykład szukający w smutku pocieszenia albo determinacji w wątpliwym do stanu powołaniu pościł dziewięć wtorków idących przed świętem św. Antoniego Padewskiego lub następujących po tym święcie na honor tego świętego, do czego, którzy mogli – jako to rezydujący w miastach – przydawali w każdy taki wtorek spowiedź i komunią, co się nazywało nowenną. Ten święty cudotwórca bywał także wzywany innym, krótszym sposobem w nagłych przygodach: gdy komu pieniądze zginęły albo koń, albo inna rzecz jakowa, albo się kto znajdował bliskim jakiego nie szczęścia, dawał jałmużnę zakonnikom św. Franciszka, za którą natychmiast szli zakonnicy przed obraz św. Antoniego i śpiewali hymn: „Si quaeris miracula”, z wierszem i modlitwą do tegoż hymnu należącą. Bardzo często doznawano skutku pożądanego, niemal wraz z śpiewaniem hymnu następującego.

Septenna znaczy siedym śród na poście odbytych: do opieki św. Józefa, do św. Barbary od nagłej śmierci, do św. Anny albo do innego jakiego świętego z przydatkiem, gdzie komu była sposobność spowiedzi w ten dzień i komunii. Quindenna – pięć piątków ściślej nad inne albo też w cale suchotami poszczonych. Takową quindennę z spowiedziami i komuniami odprawiały najwięcej żony pragnące potomstwa albo też ciężarne do św. Ignacego dla szczęśliwego porodzenia. Pięć piątków marcowymi zwanych zachowywało bardzo wiele osób do Serca Pana Jezusowego tak ściśle, jak wyżej opisana quindenna. Zaczynał się ten post od pierwszego piątku przypadającego w marcu i ciągnął się przez pięć piątków nieprzerwanie po sobie następujących, do których to piątków marcowych należało nabożeństwo co piątek takowy w kościołach księży pijarów odprawowane, z wotywy śpiewanej z ekspozycją Najświętszego Sakramentu, z kazania i procesji po kościele złożone, z przydatkiem niedzieli drugiej po Wielkiej Nocy takimże nabożeństwem obchodzonej, które to nabożeństwo obchodzili nie tylko ci, którzy w Bractwo Serca Pana Jezusa byli wpisani, ale też i ci, którzy się w nim nie znajdowali.

Wyliczyłem posty dobrowolne, nie wspomniawszy postów z przykazania, bo te nie należą do dewocji, ale do obligacji.

O tercjarstwach i dewocjach

Między gatunkami rozmaitej dewocji wyżej opisanej było także w niemałym używaniu tercjarstwo i dewocja. Tercjarstwo było to przyłączenie się do jakiego zakonu, nie stając się zakonnikiem. Obowiązek byt tylko nosić pod suknią świecką, jakiej kto zażywał, pasek tego zakonu, do którego się kto przyłączył, albo też suknią koloru zakonnego, albo kaftanik cienki na koszuli krojem jakimkolwiek, kolorem zaś do obranego sobie zakonu stosownym, przy tym była obligacja, ale nie pod grzechem koniecznie, odmawiania pewnych pacierzy, zachowania pewnych postów, świadczenia podług możności łask zakonowi polubionemu, promowowania czci i zachęcania innych ku świętemu patriarsze. A za to każdy tercjarz lub tercjarka należał do wszelkich zysków duchownych, na które ten zakon pracował, i po śmierci wolno było tercjarzowi lub tercjarce kazać się pochować w zupełnym habicie zakonnym, chociażby go nigdy nie nosił za żywota. Niewiasty podupadłej fortuny, którym nie stało na modne stroje, i panny podstarzałe okrywały się pospolicie sukniami rasowymi koloru jakiego zakonu, do którego tercjarstwa należały; i nazywało się takowe strojenie: „chodzić w szarzyźnie”, lubo taką szarzyznę nosiły, acz bardzo rzadko, i majętne panie, jak pamiętam Szembekową, kanclerzyną koronną mięszkającą w Babicach pod Warszawą, Korzeniowską, podstoliną łucką na Wołyniu i kilka innych. A te chodziły w szarzyźnie nie z żadnego interesu doczesnego, ale czysto z nabożeństwa.

Dewotki i dewotowie byli toż samo co tercjarze, z tą różnicą, że i suknią szarą nosili, i mięszkali przy jakich klasztorach albo w cale w klasztorach, jedynie pilnując nabożeństwa, oddaliwszy się od domowych interesów, a czasem i od substancji, dzieciom za żywota ustąpionej. Takim dewotem byt Sokolnicki, chorąży poznański, blisko przez dwadzieścia trzy lat w Choczu u reformatów, wymurowawszy dla siebie małą oficynkę przy ogrodzie, w której pobożnego życia dokonał. Drugi na Wołyniu, w Krzemieńcu, Węclawski, czyli Wojsławski, tercjarz oraz i fundator tamże reformatów.

Trzeci – Raczyński, wojewodzie poznański, ojciec Raczyńskiego, marszałka nadwornego koronnego, który swoją dewocją ustąpiwszy synowi substancji, zaczął pod Augustem III, a skończył pod Stanisławem Augustem w Łowiczu u bernardynów, na których klasztoru reparacją wiele łożył. Ale ten nudził w swojej dewocji, odmieniał rezydencją swoją do kilku klasztorów, przesiadywał długie czasy w domach swoich pokrewnych albo synowskich, nareszcie w łowickim klasztorze życia dokonał. Dewotów niewiele bywało, dewotek sto razy więcej i wyjąwszy niektóre prawdziwie pobożne, drugie były obłudnice, zwadliwe, plotuchy, oszczerczynie i pijaczki, jak zwyczajnie wszędzie się mięsza złe do dobrego.

O pasjach i kapnikach

Pasja pospolicie nazywa się nabożeństwo w wielki post używane. Po kościołach katedralnych i niektórych kolegiackich – jako to w Warszawie u Św. Jana – najprzód ksiądz po nieszporach albo komplecie, według dnia, w którym się gdzie pasja odprawuje, wyjmuje Sanctissimum z cyborium, kładzie do monstrancji i prześpiewawszy O salutaris Hostia stawia na ołtarzu, a sam się lokuje na miejscu celebransowi przyzwoitym. Toż dopiero kapela na chórze zaczyna grać w łacińskim języku rozdział wyjęty z Ewangelii o Męce Chrystusowej, do not muzycznych ułożony, na trzy części podzielony, po których odgraniu następuje kazanie, po kazaniu procesja; po procesji śpiewa kapłan z ludem Święty Boże, potem Salvum fac i dawszy benedykcją ludowi, chowa Sanctissimum do puszki, którą znowu wziąwszy do rąk obraca się ku ludowi, śpiewa Fiant, Domine i powtórzywszy benedykcją, chowa puszkę cum Sanctissimo do cyborium, powracając cum dero do zakrystii, a lud zaczyna jaką pieśń w języku polskim o Męce Pańskiej, która jest końcem nabożeństwa.

Po innych kościołach zakonniczych lub świeckich księży ten sam porządek, czyli skład pasji, nabożeństwa, co i w katedrach dopiero opisany, z tą tylko różnicą, że kapela nie gra pasji ewangelicznej, ale ludzie przemiennym chórem, niewiasty z mężczyznami, śpiewają polskim językiem pieśni złożone z tajemnic Męki Chrystusowej, w niektórych kościołach na pięć części, jako to u dominikanów, w niektórych na trzy, jako po wszystkich innych, podzielone. Za każdą częścią o Męce Pańskiej przydają cztery sztrofy z hymnu o Najświętszej Pannie Bolesnej, znajomego z początku swego: „Stała Matka boleściwa”, potem następuje hymn wyrażający lament duszy pobożnej nad cierpiącym Chrystusem. Po odśpiewaniu tym porządkiem ułożonych trzech lub pięciu części pasji, śpiewają pięć razy: „Któryś cierpiał za nas rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami”. Za tym zaczyna się kazanie, potem procesja, po której pieśń Wisi na krzyżu, po pieśni Święty Boże i dalej wszystko tak jak w kościołach katedralnych.

Kapnicy od kap, którymi się przykrywali, tak nazwani. Byli to ludzie rozmaici, z nabożeństwa lub z nakazu spowiedniczego za grzechy swoje publiczną dyscyplinę w kościołach podczas pasji czyniący. Kapy byty robione z płótna, najwięcej prostego i grubego, szaro farbowane. Ale że ambicja ludzka wszędzie się wciska, nawet i tam, gdzie się tylko powinien wydawać duch pokorny i serce skruszone, przeto też i te wory pokutne, kapami nazwane, nie wszystkie bywały z grubego płótna i szare, bywały drugie z płócien cienkich, glancowanych, różnego koloru: czerwone, zielone, błękitne i granatowe. Kaptury do tych kap należące bywały czasem kitajkowe lub grodetorowe. Krój kap był taki jak nobile Venetiano, którego używają na reduty.

Ubierano się w kapy w jakiej izbie kościoła bliskiej takim sposobem: najprzód trzeba było koszulę obrócić rozporem na plecy, podobnież przewlec suknią, na nią wdziać kapę także z tyłu rozpór mającą, tak że plecy zostawały obnażone; potem szedł po kapie pas, jaki kto miał, albo też pasek jaki sznurkowy lub rzemienny dla niepoznaki. Na głowę wdziewany był kaptur zasłaniający całą głowę i twarz, z oczami wyciętymi w płótnie lub materii kaptura dla patrzenia. Ta część kaptura, która twarz zakrywała, była długa, wisząca do wpół piersi, mogąca się odchylić z twarzy w górę i założyć na głowę, kiedy kto w izbie przed pasją nie miał przyczyny chronienia się być poznanym albo też dla posiłku chciał się napić, w czym kapnicy, osobliwie prostej kondycji, czasem miarę przebierali. Druga część kaptura wisiała z tyłu, ścinana ukośnie po ramionach aż do pasa, i zakrywała plecy gołe w czasach, gdy ich do dyscypliny odkrywać nie trzeba było.

Gdy już był czas wychodzić na pasją, szli kapnicy tym porządkiem: najprzód szedł jeden z krzyżem, bardzo często bosymi nogami, wedle niego dwaj kapniczkowie mali, chłopcy z świecami w lichtarzach, za tymi ciągnął się orszak kapników parami; na ostatku idący dwaj podpierali się laskami długimi; ci oznaczali marszałków i mieli urząd szykowania kapników w kościele, jak mieli klęczeć. Gdzie była mniejsza liczba kapników, klękali we dwa rzędy wedle ławek; gdzie większa, we trzy rzędy. Wychodząc z izby, zaczynali jaką pieśń o Męce Pańskiej, a wchodząc w drzwi kościelne, przestawali śpiewać, aby śpiewającym w kościele pasją, zwykle przed wniściem kapników zaczynaną, nie przeszkadzali. Gdy się już uszykowali kapnicy w porządku, najprzód za daniem znaku od marszałka przez zapukanie laską w posadzkę kościelną kładli się wszyscy krzyżem i poleżawszy tak do pewnych słów w śpiewaniu kościelnym nadchodzących, za takimże znakiem od marszałka danym podnosili się na kolana i, zawinąwszy kaptura z pleców na ramię, biczowali się w gołe plecy dyscyplinami rzemiennymi albo nicianymi, w powrózki kręte splecionymi. Niektórzy końce dyscyplin rzemiennych przypiekali w ogniu dla dodania większej twardości albo szpilki zakrzywione w dyscypliny niciane i rzemienne zakładali, ażeby lepiej ciało swoje wychłostali, które czasem takowym ćwiczeniem, silno przykładanym, aż do żywego mięsa i szkurlatów wiszących sobie szarpali, brocząc krwią suknie, kapę i pawiment kościelny. Biczowanie trwało mało mniej kwadransa, ustawało na ostatniej sztrofie hymnu za daniem znaku przez marszałka, którego jeżeli który kapnik nie słuchając dłużej się nad innych biczował, marszałek zbliżył się do niego i ściągnąwszy z ramienia kaptur zawiniony zasłonił mu plecy, aby się nad drugich nie przesadzał i z wszystkimi się stosował.

Po biczowaniu klęczeli kapnicy pewną chwilę, potem się znowu kładli i leżeli krzyżem pewną chwilę, odbierając zawsze znaki od marszałka stukaniem laski do każdej czynności. Biczowali się trzy razy przed kazaniem i procesją, dwa razy po procesji, ostatnie biczowanie było najdłuższe. Gdzie była pasja złożona z pięciu części, tam się biczowano do procesji pięć razy, po procesji dwa razy. Po skończonym biczowaniu kapnicy podnosili się na nogi, stali w miejscu, przystępując parami do całowania krzyża albo też po trzech, jeżeli w trzy rzędy klęczeli; który krzyż kładziony był na czele kapników na poduszce i kobiercu. Żaden kapnik nie ruszył się z miejsca swego do całowania krzyża, póki go marszałek za nim następujący nie trącił laską w nogę, a to dla zachowania od tłoku i uniknienia zamięszania. Pocałowawszy krzyż, każdy powracał na swoje miejsce; marszałkowie na ostatku całowali. Gdy się skończyło cełowanie krzyża, wychodzili kapnicy z kościoła tym porządkiem, którym przyszli, do izby ubieralnej, w której składali kapy. Te kapy bywały kościelne albo też do bractwa jakiego w tym kościele będącego należące; rozdawano gratis co podlejsze, lecz piękniejszą chcący dostać, musiał zawiadującemu nimi wetchnąć co w rękę, ponieważ bywał do nich nacisk większy jak do podłych. Niektórzy najmowali ich sobie na cały post, a niektórzy miewali swoje własne, nie chcąc cudzego waporu i krwi w kapie zostawionego brać na siebie.

Zdarzało się, acz rzadko, że panny płocho pobożne skrycie ubierały się w kapy, na suknią męską włożone, łączyły się z kapnikami i wraz z nimi publiczną czyniły dyscyplinę. Jako jednak z natury są miłosierne, tak się też i nad swoim ciałem pastwić nie raczyły, głaszcząc się raczej miętką dyscypliną po plecach niż biczując, a ciałem delikatnym i koszulą cienką wizerunek miłosny zamiast pokutnego wystawując.

O procesjach i grobach wielkopiątkowych

W Wielki Piątek kapnicy z każdego kościoła osobno obchodzili groby Chrystusowe po innych kościołach, idąc procesją parami i niosąc krzyż przed sobą. W każdym kościele, w którym grób odwiedzali, biczowali się raz. Ksiądz asystujący swojej procesji powiedział krótką egzortę, po której tymże porządkiem, którym przyszli, wychodzili z jednego kościoła do drugiego śpiewając przez drogę jaką pieśń o Męce Pańskiej, a na wchodzeniu do kościoła przestając śpiewać. Nie z wszystkich kościołów, ale z niektórych tylko procesja kapników, oprócz krzyża z wizerunkiem Chrystusowym na czele procesji niesionego, miewała drugi krzyż wielki, grubości belki, z tarcic spajanych dla letkości zrobiony, który w pośrodku kapników dźwigał jeden kapnik, idący nie wyprostowany, ale w pół człeka pochylony tak, jak nam malarze wystawują Chrystusa, krzyż na Kalwarią niosącego. Dlatego pod ten krzyż dobierano chłopa mocnego. Miał na głowie, czyli raczej na czapce kapturem przykrytej, koronę cierniową, łańcuch długi i gruby przez ramię pod pachę przepasany, koniec krzyża unosił za nim inny kapnik, wyrażający Cyreneusza, a dwaj kapnicy dobyte pałasze niosący na ramieniu oznaczali żołnierzów, na Kalwarią Chrystusa prowadzących, z których jeden trzymał w ręce koniec łańcucha. Wyobrażający Chrystusa kapnik udawał także Jego pod krzyżem upadania, a na ten czas jeden żołnierz, targając łańcuchem i bijąc nim o krzyż, czynił duży łoskot, drugi, uderzając płazem po krzyżu i po plecach lekkimi razami nosiciela krzyża, wołał na niego głosem donośnym: „Postępuj, Jezu!” Wtenczas nosiciel, w samej rzeczy pochyłym chodem znużony, odpocząwszy nieco powstawał i dalszą drogę, czyli procesją, kończył.

Jeżeli w kościele, do którego wchodziła procesja, był wielki tłok ludu albo miejsce lub wniście do kościoła ciasne, że się kapnik z krzyżem wygodnie do niego wprowadzić nie mógł, zostawał przed kościołem. Na ten czas mógł sobie odpocząć, posiedzieć, tabaki zażyć, a czasem z jakim miłosiernym pijakiem kufel piwa wydusić. Trafiało się i to, acz rzadko, że dźwigacz krzyża spragniony, nie znalazłszy dobroczyńcy, który by go posilił, zostawiwszy krzyż i łańcuch pod kościołem, pobiegł sam w cierniowej koronie do najbliższej szynkowni dla ochłodzenia pragnienia. A gdy nie zdążył ugasić go, nim procesja wyszła z kościoła, natenczas reprezentanci żołnierzów pobiegłszy po niego, nie żartem płazami trzepiąc mu plecy, przygnali go pod krzyż, mianowicie jeżeli nie był z dewocji, lecz najęty.

Jeżeli dwie procesje kapnickie zeszły się razem do jednego kościoła i były tak uparte, że jedna drugiej nie chciała ustąpić pierwszeństwa, przychodziło między nimi do bitwy, do której oręża potocznego: kijów, pięści i kamieni, używano. Nie trafiło się jednak nigdy, żeby się taka bitwa zbytnie krwią oblała, ponieważ mata liczba zapalczywych kapników od większej nierównie rozmaitego stanu osób, za procesją idących albo też z osobna groby obchodzących, z łatwością rozerwana i poskromiona bywała.

Groby obchodzili duchowni wszelkiego gatunku: biskupi, prałaci, kanonicy, księża świeccy, zakonnicy, parami, świeccy ludzie: senatorowie, rozmaitej rangi szlachta, panowie i panie, w kompaniach zebranych albo też w domowych familiach lub pojedynczo, jak się komu podobało, jedni pieszo, drudzy karetami. Konwiktorowie pijarscy, jezuiccy i teatyńscy obchodzili z osobna każde zgromadzenie pod dozorem i asystencją swoich profesorów.

W każdym kościele na wniściu do grobu siedziały panienki albo i damy wyższej rangi z tacami srebrnymi, kwestujące jałmużnę od przechodzących na pożytek tego kościoła, w którym takową kwestę czyniły. Nie wołały ony na nikogo o jałmużnę usty swymi, ale tylko brzękiem tacy o ławkę trącanej, i czym kto znaczniejszy lub więcej ubrany przechodził, tym większy brzęk na niego czyniły. Urodziwsze kwestarki zazwyczaj więcej ukwestowały niż te, którym na urodzie schodziło, przez wrodzoną ku urodzie skłonność nawet w pobożnej szczodrobliwości. Przy niektórych grobach, prócz kwestarek wyżej wyrażonych, stawały z jakową relikwią do całowania ludowi, na stole obrusem, kobiercem i świecami przyozdobionym wystawioną, osoby zakonne, klerycy lub braciszkowie; na gradusie przy takim stole położona była taca, na którą przystępujący do całowania relikwii wrzucali jaki pieniądz podług woli swojej: szeląg, grosz albo trojak, albo szóstak bity, który miał w sobie waloru dwanaście groszy miedzianych i szelągów dwa. Przed każdym także grobem, na kobiercu na ziemi rozpostartym, leżał krucyfiks z tacą w końcu postawioną, na którą całujący tenże krucyfiks rzucali podobneż jako wyżej pieniądze, a jeżeli gdzie nie było tacy pod krucyfiksem, rzucali je na kobierzec. Oprócz kwestarek i kwestarzów miejscowych każdego kościoła, stawali obcy i obce od różnych bractw lub szpitalów po kruchtach i po różnych miejscach kościoła, na linii do grobu prowadzącej.