Pod znakiem Saturna - Susan Sontag - E-Book

Pod znakiem Saturna E-Book

Susan Sontag

0,0
6,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Pierwsze polskie wydanie słynnego zbioru esejów Susan Sontag. Amerykańska autorka kreśli sylwetki kilku twórców, m.in. : Waltera Benjamina, Eliasa Canettiego, Antonina Artauda, zastanawia się nad źródłami popkulturowej fascynacji faszyzmem i przygląda się kolejnym mistyfikacjom Leni Riefenstahl. Motywem przewodnim wszystkich esejów czyni Sontag związki estetyki i etyki w literaturze, filozofii, teatrze i filmie. Niektóre eseje mają charakter bardziej osobisty, jak wspomnienia o Paulu Goodmanie i Rolandzie Barthesie, inne stanowią interpretacje dzieł, wszystkie jednak cechuje przenikliwość myśli i pasja autorki. „Wszelka sztuka, która wyraża radykalne niezadowolenie i pragnie zaburzyć miłe doznania, ryzykuje, że zostanie rozbrojona, zneutralizowana i pozbawiona burzycielskiej mocy przez podziw innych, przez to, że zostanie (lub wydaje się, że została) całkowicie przeniknięta, przez praktyczne zastosowanie” – pisze Sontag w eseju o Artaudzie. Sama stara się czytać i pisać tak, żeby nie ujarzmić sztuki, lecz ocalić jej niszczycielską moc.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2014

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jo­si­fo­wi Brod­skie­mu

HAMM: Lu­bię sta­re py­ta­nia. (W na­głym po­ry­wie) Ach, sta­re py­ta­nia, sta­re od­po­wie­dzi, nic im nie do­rów­na!

[Sa­mu­el Bec­kett, Koń­ców­ka, przeł. Ka­zi­mierz Bła­hij, War­sza­wa 1973, s. 139]

O Pau­lu Go­od­ma­nie

Pi­szę te sło­wa w ma­lut­kim po­ko­iku w Pa­ry­żu, sie­dząc na wi­kli­no­wym krze­śle przy sto­le, na któ­rym stoi ma­szy­na do pi­sa­nia. Przed sobą mam okno wy­cho­dzą­ce na ogród. Za ple­ca­mi – skła­da­ne łóż­ko i noc­ny sto­lik. Na pod­ło­dze i pod biur­kiem leżą rę­ko­pi­sy, no­te­sy i dwie czy trzy książ­ki w mięk­kich okład­kach. To, że przez po­nad rok miesz­ka­łam i pra­co­wa­łam w tak ma­łej, skrom­nie urzą­dzo­nej prze­strze­ni – choć po­cząt­ko­wo wca­le tego nie pla­no­wa­łam ani nie prze­my­śla­łam – bez wąt­pie­nia świad­czy o tym, iż czu­łam po­trze­bę, by od­rzu­cić wszyst­ko, co zbęd­ne, od­ciąć się na ja­kiś czas od świa­ta i za­cząć od nowa w oto­cze­niu jak naj­mniej­szej licz­by rze­czy, na któ­rych moż­na po­le­gać. W mie­ście, w któ­rym żyję, a któ­re ma rów­nie nie­wie­le wspól­ne­go z dzi­siej­szym Pa­ry­żem co ów dzi­siej­szy Pa­ryż z Pa­ry­żem, sto­li­cą dzie­więt­na­ste­go wie­ku, bę­dą­cą aż po lata sześć­dzie­sią­te ko­lej­ne­go stu­le­cia in­ku­ba­to­rem sztu­ki i idei – w tym mie­ście Ame­ry­ka jest mi naj­bliż­szym z od­le­głych miejsc. Na­wet w okre­sach, w któ­rych w ogó­le nie wy­cho­dzę z domu – a przez mi­nio­ne trzy mie­sią­ce było wie­le ta­kich bło­go­sła­wio­nych dni i nocy, kie­dy mia­łam ocho­tę wstać od ma­szy­ny do pi­sa­nia tyl­ko po to, by po­ło­żyć się spać – każ­de­go ran­ka ktoś przy­no­si mi pa­ry­skie wy­da­nie „He­rald Tri­bu­ne”, a w nim strasz­ną mo­zai­kę „no­win” z Ame­ry­ki, kra­iny, któ­ra z tej od­le­gło­ści jawi mi się jako miej­sce bar­dziej od­izo­lo­wa­ne, zde­for­mo­wa­ne i dziw­ne niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. B-52 za­le­wa­ją­ce Wiet­nam che­micz­nym desz­czem śmier­ci, obu­rza­ją­ce mę­czeń­stwo Tho­ma­sa Eagle­to­na1, pa­ra­no­ja Bob­by’ego Fi­sche­ra2, nie­po­wstrzy­ma­na ka­rie­ra Wo­ody’ego Al­le­na, wy­im­ki z dzien­ni­ka Ar­thu­ra Bre­me­ra3 – a w ze­szłym ty­go­dniu śmierć Pau­la Go­od­ma­na.

Zda­łam so­bie spra­wę, że nie po­tra­fię pi­sać o nim, uży­wa­jąc wy­łącz­nie jego imie­nia. Oczy­wi­ście kie­dy się spo­ty­ka­li­śmy, zwra­ca­li­śmy się do sie­bie per Paul i Su­san, ale za­rów­no w mo­jej gło­wie, jak i w trak­cie roz­mów z in­ny­mi ludź­mi na­zy­wa­łam go nie Pau­lem ani na­wet Go­od­ma­nem, lecz Pau­lem Go­od­ma­nem – jego peł­ne imię i na­zwi­sko wy­wo­ły­wa­ły we mnie róż­ne nie­spre­cy­zo­wa­ne emo­cje, w tym tak­że po­czu­cie fa­mi­liar­no­ści.

Żal, któ­ry czu­ję po odej­ściu Pau­la Go­od­ma­na, jest tym więk­szy, że choć nie by­li­śmy przy­ja­ciół­mi, za­miesz­ki­wa­li­śmy czę­ścio­wo te same świa­ty. Po­zna­li­śmy się osiem­na­ście lat temu. Mia­łam wów­czas dwa­dzie­ścia je­den lat, skoń­czy­łam Ha­rvard i ma­rzy­łam o ży­ciu w No­wym Jor­ku. Pod­czas week­en­do­wej wy­ciecz­ki do tego mia­sta nasz wspól­ny zna­jo­my za­brał mnie do lo­ftu przy 23 Uli­cy, gdzie Paul Go­od­man świę­to­wał wraz z żoną swo­je uro­dzi­ny. Był pi­ja­ny, ru­basz­nie chwa­lił się swo­imi pod­bo­ja­mi sek­su­al­ny­mi i roz­ma­wiał ze mną na tyle dłu­go, bym mo­gła go oce­nić jako czło­wie­ka dość nie­uprzej­me­go. Po­now­nie spo­tka­li­śmy się po czte­rech la­tach na przy­ję­ciu przy Ri­ver­si­de Dri­ve, gdzie wy­da­wał się bar­dziej opa­no­wa­ny, lecz rów­nie zim­ny i za­ab­sor­bo­wa­ny sobą jak daw­niej.

W 1959 roku prze­nio­słam się do No­we­go Jor­ku i od tam­te­go cza­su aż do schył­ku lat sześć­dzie­sią­tych wi­dy­wa­li­śmy się czę­sto, choć za­wsze w to­wa­rzy­stwie – na przy­ję­ciach or­ga­ni­zo­wa­nych przez wspól­nych przy­ja­ciół, pu­blicz­nych de­ba­tach, an­ty­wo­jen­nych spo­tka­niach dys­ku­syj­nych, mar­szach i de­mon­stra­cjach. Prze­waż­nie przy oka­zji tych spo­tkań czy­ni­łam nie­śmia­łe sta­ra­nia, by z nim po­roz­ma­wiać, i mia­łam na­dzie­ję, że uda mi się po­wie­dzieć mu – wprost lub nie wprost – ile dla mnie zna­czą jego książ­ki i jak wie­le się z nich na­uczy­łam. Za każ­dym ra­zem od­sy­łał mnie z kwit­kiem, a ja się wy­co­fy­wa­łam. Wspól­ni zna­jo­mi mó­wi­li mi, że nie lubi ko­biet, choć oczy­wi­ście kil­ka z nich ob­da­rzył szcze­gól­ny­mi wzglę­da­mi. Tak dłu­go, jak mo­głam, opie­ra­łam się tym plot­kom (wy­da­wa­ły mi się ta­nie), w koń­cu jed­nak uzna­łam je za słusz­ne. Wy­czu­wa­łam to prze­cież w jego pi­sar­stwie – na przy­kład za­sad­ni­cza sła­bość książ­ki Gro­wing Up Ab­surd (Do­ra­sta­nie w ab­sur­dzie), któ­ra ma rze­ko­mo opo­wia­dać o pro­ble­mach ame­ry­kań­skiej mło­dzie­ży, po­le­ga na tym, że pra­ca ta trak­tu­je wy­łącz­nie o do­ra­sta­ją­cych chłop­cach i mło­dych męż­czy­znach. Od tego cza­su na ko­lej­nych spo­tka­niach prze­sta­łam za­bie­gać o jego wzglę­dy.

W ubie­głym roku je­den z na­szych wspól­nych zna­jo­mych, Ivan Il­lich4, za­pro­sił mnie do Cu­er­na­va­ki w cza­sie, gdy Paul Go­od­man pro­wa­dził tam se­mi­na­rium. Po­wie­dzia­łam Iva­no­wi, że wo­la­ła­bym przy­je­chać już po wy­jeź­dzie Pau­la Go­od­ma­na. Po­nie­waż wie­le roz­ma­wia­li­śmy, Ivan wie­dział, że bar­dzo po­dzi­wiam pra­cę Pau­la Go­od­ma­na. Tak bar­dzo się cie­szy­łam, wie­dząc, że on żyje, ma się do­brze i pi­sze gdzieś tam w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, że ile­kroć znaj­do­wa­li­śmy się ra­zem w jed­nym po­miesz­cze­niu, nie by­łam w sta­nie na­wią­zać z nim choć­by zdaw­ko­we­go kon­tak­tu. Nie tyl­ko więc nie by­li­śmy w do­słow­nym sen­sie przy­ja­ciół­mi – ja go wręcz nie zno­si­łam, są­dząc, że to on nie lubi mnie, co wie­lo­krot­nie wy­ja­śnia­łam płacz­li­wym to­nem, gdy jesz­cze żył. Za­wsze zresz­tą wie­dzia­łam, że ta moja nie­chęć jest ża­ło­sna i czy­sto de­kla­ra­tyw­na. Śmierć Pau­la Go­od­ma­na nie była mi po­trzeb­na do tego, bym to so­bie uświa­do­mi­ła.

Był moim bo­ha­te­rem przez tak dłu­gi czas, że wca­le się nie zdzi­wi­łam, gdy zdo­był sła­wę, na­to­miast za­wsze tro­chę za­ska­ki­wa­ło mnie to, że był nie­do­ce­nia­ny. Pierw­szą jego książ­ką, któ­rą prze­czy­ta­łam – mia­łam wów­czas sie­dem­na­ście lat – był zbiór opo­wia­dań The Bre­ak-up of Our Camp (Roz­pad na­sze­go obo­zu), wy­da­ny przez New Di­rec­tions. W cią­gu roku po­chło­nę­łam wszyst­ko, co na­pi­sał, po czym za­czę­łam śle­dzić jego twór­czość na bie­żą­co. Był je­dy­nym pi­sa­rzem ame­ry­kań­skim, któ­re­go tek­sty bu­dzi­ły we mnie tak wiel­ką cie­ka­wość, że pra­gnę­łam je czy­tać na­tych­miast po wy­da­niu, nie­za­leż­nie od tego, cze­go do­ty­czą. Nie cho­dzi­ło na­wet o to, że zga­dza­łam się z więk­szo­ścią jego prze­ko­nań – są też inni pi­sa­rze, z któ­ry­mi się zga­dzam, lecz nie je­stem wo­bec nich tak lo­jal­na. Uwo­dził mnie jego głos: bez­po­śred­ni, zrzę­dli­wy, ego­istycz­ny, po­to­czy­sty ame­ry­kań­ski głos. Je­śli Nor­man Ma­iler jest naj­bar­dziej bły­sko­tli­wym pi­sa­rzem swe­go po­ko­le­nia, za­wdzię­cza to wład­cze­mu to­no­wi i eks­cen­trycz­no­ści ce­chu­ją­cej jego wy­po­wie­dzi. Dla mnie jed­nak głos ten był za­wsze zbyt ba­ro­ko­wy i w pew­nym stop­niu sztucz­ny. Po­dzi­wiam Ma­ile­ra jako pi­sa­rza, lecz nie do koń­ca wie­rzę w jego głos. Paul Go­od­man brzmi na­to­miast au­ten­tycz­nie. Od cza­sów D.H. Law­ren­ce’a w na­szym ję­zy­ku nie było tak prze­ko­nu­ją­ce­go, wy­jąt­ko­we­go i ory­gi­nal­ne­go gło­su. Wszyst­ko, o czym Paul Go­od­man pi­sał, głos ten czy­nił in­ten­syw­nym i in­te­re­su­ją­cym. Na­zna­czał każ­dy te­mat nie­zwy­kle znie­wa­la­ją­cą au­tor­ską pew­no­ścią sie­bie, a za­ra­zem nie­po­rad­no­ścią. Paul Go­od­man pi­sał z we­rwą, lecz jego elo­kwen­cji to­wa­rzy­szy­ła drę­twa skład­nia. Po­tra­fił bu­do­wać zda­nia o cu­dow­nej czy­sto­ści sty­lu i ję­zy­ko­wej ener­gii, a za­ra­zem nie­kie­dy pi­sał tak nie­chluj­nie i nie­po­rad­nie, że wy­da­wa­ło się, iż robi to ce­lo­wo. Nie mia­ło to jed­nak żad­ne­go zna­cze­nia. To ów głos, czy­li in­te­li­gen­cja i jej ucie­le­śnio­na po­etyc­kość, spra­wiał, że by­łam jego lo­jal­ną i en­tu­zja­stycz­ną wiel­bi­ciel­ką. Choć nie za­wsze pi­sał wdzięcz­nie, jego pi­sar­stwo i umysł były na­zna­czo­ne wdzię­kiem.

Ame­ry­ka­nie mają okrop­nie nie­przy­ja­zne na­sta­wie­nie do pi­sa­rzy pró­bu­ją­cych swych sił na wie­lu po­lach. Za­rzu­ca­no Pau­lo­wi Go­od­ma­no­wi, że pi­sze po­ezje, dra­ma­ty, po­wie­ści i za­an­ga­żo­wa­ną spo­łecz­nie pu­bli­cy­sty­kę, a tak­że fa­cho­we książ­ki z dzie­dzin strze­żo­nych przez aka­de­mic­kie i za­wo­do­we cer­be­ry, ta­kich jak urba­ni­sty­ka, edu­ka­cja, kry­ty­ka li­te­rac­ka i psy­chia­tria. Wie­lu lu­dzi obu­rza­ło się, że był aka­de­mic­kim dar­mo­zja­dem i sa­mo­zwań­czym psy­chia­trą, a za­ra­zem miał tyle do po­wie­dze­nia o uni­wer­sy­te­tach i ludz­kiej na­tu­rze. Tego ro­dza­ju nie­wdzięcz­ność za­wsze mnie zdu­mie­wa. Wiem, że Paul Go­od­man czę­sto na nią na­rze­kał. Bo­daj naj­wy­raź­niej wy­ra­ził swo­ją fru­stra­cję w dzien­ni­kach z lat 1955–1960 za­ty­tu­ło­wa­nych Five Years (Pięć lat)– ubo­le­wa w nich, że nie jest sław­ny i nikt go nie do­ce­nia ani nie na­gra­dza za to, kim jest.

Dzien­ni­ki te po­cho­dzą z dłu­gie­go okre­su, w któ­rym po­zo­sta­wał w cie­niu. Wraz z pu­bli­ka­cją Gro­wing Up Ab­surd w 1960 roku zdo­był wresz­cie sła­wę, a jego ko­lej­ne książ­ki mia­ły wy­so­kie na­kła­dy i praw­do­po­dob­nie były ma­so­wo czy­ta­ne, o czym może świad­czyć fakt, że za­war­te w nich idee czę­sto po­wta­rza­no (nie za­wsze z przy­wo­ła­niem na­zwi­ska au­to­ra). Od 1960 roku trak­to­wa­no go co­raz bar­dziej se­rio i za­czął za­ra­biać na pi­sar­stwie, a po­nad­to zy­skał po­słuch u mło­dych. Wszyst­ko to, jak się zda­je, spra­wia­ło mu przy­jem­ność, choć wciąż się skar­żył, że nie jest sław­ny, ma­so­wo czy­ta­ny ani po­wszech­nie do­ce­nia­ny.

Paul Go­od­man nie był by­naj­mniej nie­na­sy­co­nym ego­ty­stą – miał ra­cję, twier­dząc, że nie jest da­rzo­ny za­in­te­re­so­wa­niem, na ja­kie za­słu­gu­je. Wy­raź­nie wi­dać to w ne­kro­lo­gach, któ­re czy­ta­łam po jego śmier­ci w kil­ku ame­ry­kań­skich ga­ze­tach i ma­ga­zy­nach przy­cho­dzą­cych do mnie tu, do Pa­ry­ża. Przed­sta­wia­ny jest w nich jako in­te­re­su­ją­cy pi­sarz in­dy­wi­du­ali­sta, któ­ry nie­po­trzeb­nie zaj­mo­wał się zbyt wie­lo­ma rze­cza­mi, wy­dał Gro­wing Up Ab­surd, miał wpływ na zbun­to­wa­ną ame­ry­kań­ską mło­dzież lat sześć­dzie­sią­tych i pu­blicz­nie opo­wia­dał o swo­im ży­ciu sek­su­al­nym. Po­ru­sza­ją­cy ne­kro­log au­tor­stwa Neda Ro­re­ma, któ­ry jako je­dy­ny z prze­czy­ta­nych prze­ze mnie w pew­nym stop­niu pod­kre­ślał wagę jego twór­czo­ści, „The Vil­la­ge Vo­ice” – pi­smo tra­fia­ją­ce w znacz­nej mie­rze do od­bior­ców Pau­la Go­od­ma­na – wy­dru­ko­wa­ło do­pie­ro na stro­nie sie­dem­na­stej. W ko­lej­nych tek­stach, któ­re po­ja­wia­ją się te­raz, gdy już nie żyje, Paul Go­od­man trak­to­wa­ny jest jako twór­ca mar­gi­nal­ny.

Nie ży­czy­ła­bym mu osią­gnię­cia sta­tu­su gwiaz­dy me­dial­nej, jaki zdo­by­li McLu­han czy na­wet Mar­cu­se – ma on nie­wie­le wspól­ne­go z fak­tycz­nym wpły­wem twór­cy i nie mówi nic o tym, czy rze­czy­wi­ście jest czy­ta­ny. Paul Go­od­man szu­flad­ko­wa­ny był jed­nak na­wet przez swo­ich fa­nów. Są­dzę, że więk­szość lu­dzi nie zda­wa­ła so­bie zbyt ja­sno spra­wy z tego, jak nie­zwy­kłą był po­sta­cią. Po­tra­fił – i pró­bo­wał – zro­bić nie­mal wszyst­ko, cze­go może do­ko­nać pi­sarz. Choć jego pro­za sta­wa­ła się z bie­giem cza­su co­raz bar­dziej dy­dak­tycz­na i nie­po­etyc­ka, wciąż roz­wi­jał się jako po­eta, wy­ka­zu­jąc ol­brzy­mią wraż­li­wość zu­peł­nie nie­mod­ne­go dziś ro­dza­ju; pew­ne­go dnia lu­dzie od­kry­ją wiel­kość jego po­ezji. W tym, co pi­sał o lu­dziach, mia­stach i sma­ku ży­cia, miał prze­waż­nie słusz­ność. Jego tak zwa­na ama­torsz­czy­zna, bę­dą­ca w rze­czy­wi­sto­ści prze­ja­wem ge­niu­szu, umoż­li­wi­ła mu spoj­rze­nie na za­gad­nie­nia szkol­nic­twa, psy­chia­trii i roli oby­wa­te­la z nie­zwy­kłą traf­no­ścią zrzę­dli­we­go kry­ty­ka. Mógł dzię­ki niej swo­bod­nie przed­sta­wiać po­stu­la­ty prak­tycz­nych zmian.

Trud­no jest wy­mie­nić wszyst­kie po­wo­dy, dla któ­rych czu­ję, że mam u nie­go dług. Przez dwa­dzie­ścia lat był dla mnie po pro­stu naj­waż­niej­szym pi­sa­rzem ame­ry­kań­skim – na­szym Sar­tre’em, na­szym Coc­te­au. Nie miał pierw­szo­li­go­wej in­te­li­gen­cji teo­re­tycz­nej Sar­tre’a, ni­g­dy też nie zbli­żył się do źró­dła sza­lo­nej, ciem­nej, ory­gi­nal­nej fan­ta­zji, z któ­re­go czer­pał wszech­stron­nie uta­len­to­wa­ny Coc­te­au, lecz ce­cho­wał się tym, cze­go tam­tym bra­ko­wa­ło: traf­ną in­tu­icją od­no­śnie do tego, na czym po­le­ga ludz­kie ży­cie, oraz głę­bią i roz­le­gło­ścią za­an­ga­żo­wa­nia mo­ral­ne­go. Jego głos, któ­rym prze­ma­wia z za­dru­ko­wa­nych stron, brzmi w mo­ich uszach tak moc­no jak gło­sy nie­wie­lu in­nych pi­sa­rzy – jest po­ufa­ły, uj­mu­ją­cy, pro­wo­ka­cyj­ny. Przy­pusz­czam, że w książ­kach Paul Go­od­man jest czło­wie­kiem szla­chet­niej­szym, niż był w ży­ciu – to czę­sty przy­pa­dek w świe­cie „li­te­ra­tu­ry”. (Nie­kie­dy bywa od­wrot­nie – pi­sarz jest szla­chet­niej­szy niż oso­ba, któ­rą sta­je się w książ­kach. Cza­sem zaś mię­dzy tymi po­sta­cia­mi trud­no od­na­leźć ja­ki­kol­wiek zwią­zek).

Czy­ta­nie Pau­la Go­od­ma­na na­peł­nia­ło mnie ener­gią. Na­le­żał do ma­łej grup­ki au­to­rów, za­rów­no ży­ją­cych, jak i zmar­łych, któ­rzy po­ka­zy­wa­li mi war­tość pi­sar­skie­go po­wo­ła­nia – mie­rzy­łam swo­je wła­sne osią­gnię­cia, od­no­sząc się do ich dzieł. Spo­śród ży­ją­cych pi­sa­rzy obec­nych w tym róż­no­rod­nym, bar­dzo oso­bi­stym pan­te­onie znaj­do­wa­ło się kil­ku au­to­rów eu­ro­pej­skich, lecz – poza Pau­lem Go­od­ma­nem – nie było tam ani jed­ne­go Ame­ry­ka­ni­na. Wszyst­kie tek­sty, któ­re pi­sał, spra­wia­ły mi przy­jem­ność. Po­do­ba­ło mi się, gdy by­wał upar­ty, nie­zdar­ny czy za­my­ślo­ny, a na­wet gdy się my­lił. Jego ego­tyzm ra­czej mnie po­ru­szał, niż od­py­chał (tak jak czę­sto od­py­cha mnie na przy­kład lek­tu­ra Ma­ile­ra). Po­dzi­wia­łam jego pra­co­wi­tość i go­to­wość do służ­by. Po­dzi­wia­łam jego od­wa­gę, któ­rą oka­zy­wał na wie­le spo­so­bów – otwar­te przy­zna­nie się do ho­mo­sek­su­ali­zmu w Five Years, za któ­re był czę­sto kry­ty­ko­wa­ny przez he­te­ro­sek­su­al­nych przy­ja­ciół z krę­gów no­wo­jor­skiej in­te­li­gen­cji, to po­su­nię­cie za­słu­gu­ją­ce na naj­więk­szy po­dziw. Dzia­ło się to przed sze­ściu laty, a więc przed na­dej­ściem ru­chu Gay Li­be­ra­tion, po któ­rym wy­cho­dze­nie z sza­fy sta­ło się mod­ne. Po­do­ba­ło mi się, kie­dy opo­wia­dał o so­bie i gdy mie­szał swo­je po­nu­re żą­dze sek­su­al­ne z pra­gnie­niem po­rząd­ku spo­łecz­ne­go. Tak jak An­dré Bre­ton, do któ­re­go moż­na go pod wie­lo­ma wzglę­da­mi po­rów­nać, Paul Go­od­man był ko­ne­se­rem wol­no­ści, ra­do­ści i przy­jem­no­ści. Z lek­tu­ry jego pism wie­le się o tych spra­wach do­wie­dzia­łam.

Dziś rano, gdy za­czy­na­łam pi­sać ten tekst, się­gnę­łam pod sto­ją­cy przy oknie stół po pa­pier do ma­szy­ny i zo­ba­czy­łam, że jed­ną z trzech ksią­żek w mięk­kiej opra­wie za­grze­ba­nych pod rę­ko­pi­sa­mi jest New Re­for­ma­tion (Nowa re­for­ma­cja). Choć od roku sta­ram się żyć bez ksią­żek, kil­ka sztuk zdo­ła­ło się tu ja­koś za­kraść. Jest w tym coś sto­sow­ne­go, że na­wet tu, w ma­łym po­ko­iku, do któ­re­go za­bra­niam książ­kom wstę­pu, aby le­piej sły­szeć wła­sny głos i od­kry­wać, co na­praw­dę my­ślę i czu­ję, leży przy­naj­mniej jed­na książ­ka Pau­la Go­od­ma­na – w każ­dym z miesz­kań, w któ­rych ży­łam przez ostat­nie dwa­dzie­ścia dwa lata, znaj­do­wa­ło się nie­mal wszyst­ko, co wy­dał.

Z jego książ­ka­mi czy bez, wciąż po­zo­sta­nę pod jego wpły­wem. Będę opła­ki­wać fakt, że go nie ma, że nie prze­mó­wi już z no­wych tek­stów, a my, wspo­ma­ga­jąc się na­wza­jem, bę­dzie­my te­raz mu­sie­li sami nie­udol­nie pró­bo­wać od­kry­wać praw­dę, wy­da­wać taką po­ezję, jaką mamy, do­ce­niać sza­leń­stwo in­nych, sza­no­wać ich pra­wo do po­my­łek i kul­ty­wo­wać na­sze po­czu­cie tego, na czym po­le­ga ży­cie oby­wa­tel­skie, bez ty­rad Pau­la, bez jego cier­pli­wych i za­wi­łych wy­ja­śnień każ­de­go pro­ble­mu, bez jego wdzięcz­ne­go przy­kła­du.

(1972)

1 Tho­mas Eagle­ton (1929–2007), de­mo­kra­tycz­ny se­na­tor z Mis­so­uri, zo­stał wy­bra­ny przez ubie­ga­ją­ce­go się o fo­tel pre­zy­den­ta Geo­r­ge’a McGo­ver­na kan­dy­da­tem na wi­ce­pre­zy­den­ta w wy­bo­rach w 1972 roku. Po ujaw­nie­niu przez me­dia, że Eagle­ton w prze­szło­ści dwu­krot­nie prze­cho­dził te­ra­pię psy­chia­trycz­ną z po­wo­du de­pre­sji, McGo­vern za­czął stop­nio­wo zmniej­szać swo­je po­par­cie dla nie­go, by osta­tecz­nie wy­co­fać jego kan­dy­da­tu­rę na ko­rzyść Sar­gen­ta Shri­ve­ra. Do­pro­wa­dzi­ło to do wiel­kiej po­raż­ki wy­bor­czej De­mo­kra­tów (przyp. tłum.).

2 Bob­by Fi­scher (1943–2008), ame­ry­kań­ski sza­chi­sta, w 1972 roku po wy­gra­niu tzw. me­czu stu­le­cia ode­brał ty­tuł sza­cho­we­go mi­strza świa­ta Ro­sja­ni­no­wi Bo­ri­so­wi Spas­skie­mu, zdo­by­wa­jąc wiel­ką sła­wę w świe­cie Za­cho­du. Pod­czas tur­nie­ju Fi­scher po­sta­wił sze­reg eks­cen­trycz­nych wy­ma­gań, de­mon­stro­wał pa­ra­no­idal­ne za­cho­wa­nia i oba­wiał się spi­sków prze­ciw so­bie, co było naj­praw­do­po­dob­niej kon­se­kwen­cją cho­ro­by psy­chicz­nej (przyp. tłum.).

3 Ar­thur Bre­mer (ur. 1950) pod­czas kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej w 1972 roku po­sta­no­wił za­strze­lić Ri­char­da Ni­xo­na lub Geo­r­ge’a Wal­la­ce’a, kan­dy­da­ta de­mo­kra­tów. W trak­cie wie­cu wy­bor­cze­go czte­ro­krot­nie tra­fił Wal­la­ce’a z re­wol­we­ru, ra­niąc tak­że trzy inne oso­by, lecz ni­ko­go nie za­bił. Swo­je pla­ny i prze­my­śle­nia za­pi­sy­wał w pro­wa­dzo­nym przez dwa mie­sią­ce pa­mięt­ni­ku, któ­ry opu­bli­ko­wa­no (przyp. tłum.).

4 Ivan Il­lich (1926–2002), je­zu­ic­ki ksiądz i fi­lo­zof uro­dzo­ny w Wied­niu, w 1961 roku za­ło­żył w mek­sy­kań­skim mie­ście Cu­er­na­va­ca Cen­tro In­ter­cul­tu­ral de Do­cu­men­ta­ción, do któ­re­go za­pra­szał z wy­kła­da­mi zna­nych ba­da­czy i my­śli­cie­li. W gro­nie tym, poza Son­tag i Pau­lem Go­od­ma­nem, zna­leź­li się tak­że m.in. so­cjo­log Pe­ter Ber­ger, pe­da­gog Pau­lo Fre­ire, hi­sto­ryk Ger­hart Lad­ner i fi­lo­zof Au­gu­sto Sa­la­zar Bon­dy (przyp. tłum.).

W stro­nę Ar­tau­da

Ruch, któ­re­go ce­lem jest de­tro­ni­za­cja „au­to­ra”, dzia­ła od po­nad stu lat. Od sa­me­go po­cząt­ku miał i wciąż ma apo­ka­lip­tycz­ny cha­rak­ter: oży­wia­ją go żal i ra­dość z po­wo­du ago­nii daw­nych po­rząd­ków spo­łecz­nych, a pod­trzy­mu­je ko­smo­po­li­tycz­ne wra­że­nie ży­cia pod­czas re­wo­lu­cji – w okre­sie, w któ­rym mo­ral­ność i in­te­lekt się­ga­ją wy­żyn. Atak na „au­to­ra” roz­wi­ja się z peł­ną mocą, lecz re­wo­lu­cja nie do­szła do skut­ku lub – tam, gdzie się to sta­ło – pręd­ko stłu­mi­ła li­te­rac­ki mo­der­nizm. W kra­jach przez nią nie­prze­kształ­co­nych mo­der­nizm z bie­giem cza­su stał się do­mi­nu­ją­cą tra­dy­cją wy­so­kiej kul­tu­ry li­te­rac­kiej, za­miast ją pod­ko­py­wać, i wciąż wy­twa­rza me­to­dy słu­żą­ce pod­trzy­my­wa­niu no­wej ener­gii mo­ral­nej, gra­jąc przy tym na czas. To, że ów im­pe­ra­tyw hi­sto­rycz­ny, któ­ry zda­je się pod­wa­żać dzia­łal­ność li­te­rac­ką jako taką, trwał tak dłu­go – przez okres kil­ku li­te­rac­kich po­ko­leń – nie ozna­cza, że go nie­wła­ści­wie zro­zu­mia­no. Nie zna­czy to rów­nież, że oskar­ża­nie „au­to­ra” o nie­moc wy­szło obec­nie z mody lub zo­sta­ło uzna­ne za nie­wła­ści­we, jak się nie­kie­dy twier­dzi. (Bywa, że lu­dzie za­czy­na­ją pod­cho­dzić z cy­ni­zmem do na­wet naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce­go kry­zy­su, je­śli wy­da­je się on cią­gnąć i cią­gnąć bez koń­ca). Lecz na przy­kła­dzie wiel­kiej dłu­go­wiecz­no­ści mo­der­ni­zmu wi­dać, co się dzie­je, gdy za­po­wia­da­ne uspo­ko­je­nie ostrych nie­po­ko­jów spo­łecz­nych i psy­cho­lo­gicz­nych nie nad­cho­dzi: ja­kie nie­spo­dzie­wa­ne re­zer­wy ge­niu­szu i udrę­ki – oraz spo­so­by jej oswa­ja­nia – ujaw­nia­ją się w okre­sie bez­kró­le­wia.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!