6,99 €
Pierwsze polskie wydanie słynnego zbioru esejów Susan Sontag. Amerykańska autorka kreśli sylwetki kilku twórców, m.in. : Waltera Benjamina, Eliasa Canettiego, Antonina Artauda, zastanawia się nad źródłami popkulturowej fascynacji faszyzmem i przygląda się kolejnym mistyfikacjom Leni Riefenstahl. Motywem przewodnim wszystkich esejów czyni Sontag związki estetyki i etyki w literaturze, filozofii, teatrze i filmie. Niektóre eseje mają charakter bardziej osobisty, jak wspomnienia o Paulu Goodmanie i Rolandzie Barthesie, inne stanowią interpretacje dzieł, wszystkie jednak cechuje przenikliwość myśli i pasja autorki. „Wszelka sztuka, która wyraża radykalne niezadowolenie i pragnie zaburzyć miłe doznania, ryzykuje, że zostanie rozbrojona, zneutralizowana i pozbawiona burzycielskiej mocy przez podziw innych, przez to, że zostanie (lub wydaje się, że została) całkowicie przeniknięta, przez praktyczne zastosowanie” – pisze Sontag w eseju o Artaudzie. Sama stara się czytać i pisać tak, żeby nie ujarzmić sztuki, lecz ocalić jej niszczycielską moc.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2014
Josifowi Brodskiemu
HAMM: Lubię stare pytania. (W nagłym porywie) Ach, stare pytania, stare odpowiedzi, nic im nie dorówna!
[Samuel Beckett, Końcówka, przeł. Kazimierz Błahij, Warszawa 1973, s. 139]
O Paulu Goodmanie
Piszę te słowa w malutkim pokoiku w Paryżu, siedząc na wiklinowym krześle przy stole, na którym stoi maszyna do pisania. Przed sobą mam okno wychodzące na ogród. Za plecami – składane łóżko i nocny stolik. Na podłodze i pod biurkiem leżą rękopisy, notesy i dwie czy trzy książki w miękkich okładkach. To, że przez ponad rok mieszkałam i pracowałam w tak małej, skromnie urządzonej przestrzeni – choć początkowo wcale tego nie planowałam ani nie przemyślałam – bez wątpienia świadczy o tym, iż czułam potrzebę, by odrzucić wszystko, co zbędne, odciąć się na jakiś czas od świata i zacząć od nowa w otoczeniu jak najmniejszej liczby rzeczy, na których można polegać. W mieście, w którym żyję, a które ma równie niewiele wspólnego z dzisiejszym Paryżem co ów dzisiejszy Paryż z Paryżem, stolicą dziewiętnastego wieku, będącą aż po lata sześćdziesiąte kolejnego stulecia inkubatorem sztuki i idei – w tym mieście Ameryka jest mi najbliższym z odległych miejsc. Nawet w okresach, w których w ogóle nie wychodzę z domu – a przez minione trzy miesiące było wiele takich błogosławionych dni i nocy, kiedy miałam ochotę wstać od maszyny do pisania tylko po to, by położyć się spać – każdego ranka ktoś przynosi mi paryskie wydanie „Herald Tribune”, a w nim straszną mozaikę „nowin” z Ameryki, krainy, która z tej odległości jawi mi się jako miejsce bardziej odizolowane, zdeformowane i dziwne niż kiedykolwiek wcześniej. B-52 zalewające Wietnam chemicznym deszczem śmierci, oburzające męczeństwo Thomasa Eagletona1, paranoja Bobby’ego Fischera2, niepowstrzymana kariera Woody’ego Allena, wyimki z dziennika Arthura Bremera3 – a w zeszłym tygodniu śmierć Paula Goodmana.
Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię pisać o nim, używając wyłącznie jego imienia. Oczywiście kiedy się spotykaliśmy, zwracaliśmy się do siebie per Paul i Susan, ale zarówno w mojej głowie, jak i w trakcie rozmów z innymi ludźmi nazywałam go nie Paulem ani nawet Goodmanem, lecz Paulem Goodmanem – jego pełne imię i nazwisko wywoływały we mnie różne niesprecyzowane emocje, w tym także poczucie familiarności.
Żal, który czuję po odejściu Paula Goodmana, jest tym większy, że choć nie byliśmy przyjaciółmi, zamieszkiwaliśmy częściowo te same światy. Poznaliśmy się osiemnaście lat temu. Miałam wówczas dwadzieścia jeden lat, skończyłam Harvard i marzyłam o życiu w Nowym Jorku. Podczas weekendowej wycieczki do tego miasta nasz wspólny znajomy zabrał mnie do loftu przy 23 Ulicy, gdzie Paul Goodman świętował wraz z żoną swoje urodziny. Był pijany, rubasznie chwalił się swoimi podbojami seksualnymi i rozmawiał ze mną na tyle długo, bym mogła go ocenić jako człowieka dość nieuprzejmego. Ponownie spotkaliśmy się po czterech latach na przyjęciu przy Riverside Drive, gdzie wydawał się bardziej opanowany, lecz równie zimny i zaabsorbowany sobą jak dawniej.
W 1959 roku przeniosłam się do Nowego Jorku i od tamtego czasu aż do schyłku lat sześćdziesiątych widywaliśmy się często, choć zawsze w towarzystwie – na przyjęciach organizowanych przez wspólnych przyjaciół, publicznych debatach, antywojennych spotkaniach dyskusyjnych, marszach i demonstracjach. Przeważnie przy okazji tych spotkań czyniłam nieśmiałe starania, by z nim porozmawiać, i miałam nadzieję, że uda mi się powiedzieć mu – wprost lub nie wprost – ile dla mnie znaczą jego książki i jak wiele się z nich nauczyłam. Za każdym razem odsyłał mnie z kwitkiem, a ja się wycofywałam. Wspólni znajomi mówili mi, że nie lubi kobiet, choć oczywiście kilka z nich obdarzył szczególnymi względami. Tak długo, jak mogłam, opierałam się tym plotkom (wydawały mi się tanie), w końcu jednak uznałam je za słuszne. Wyczuwałam to przecież w jego pisarstwie – na przykład zasadnicza słabość książki Growing Up Absurd (Dorastanie w absurdzie), która ma rzekomo opowiadać o problemach amerykańskiej młodzieży, polega na tym, że praca ta traktuje wyłącznie o dorastających chłopcach i młodych mężczyznach. Od tego czasu na kolejnych spotkaniach przestałam zabiegać o jego względy.
W ubiegłym roku jeden z naszych wspólnych znajomych, Ivan Illich4, zaprosił mnie do Cuernavaki w czasie, gdy Paul Goodman prowadził tam seminarium. Powiedziałam Ivanowi, że wolałabym przyjechać już po wyjeździe Paula Goodmana. Ponieważ wiele rozmawialiśmy, Ivan wiedział, że bardzo podziwiam pracę Paula Goodmana. Tak bardzo się cieszyłam, wiedząc, że on żyje, ma się dobrze i pisze gdzieś tam w Stanach Zjednoczonych, że ilekroć znajdowaliśmy się razem w jednym pomieszczeniu, nie byłam w stanie nawiązać z nim choćby zdawkowego kontaktu. Nie tylko więc nie byliśmy w dosłownym sensie przyjaciółmi – ja go wręcz nie znosiłam, sądząc, że to on nie lubi mnie, co wielokrotnie wyjaśniałam płaczliwym tonem, gdy jeszcze żył. Zawsze zresztą wiedziałam, że ta moja niechęć jest żałosna i czysto deklaratywna. Śmierć Paula Goodmana nie była mi potrzebna do tego, bym to sobie uświadomiła.
Był moim bohaterem przez tak długi czas, że wcale się nie zdziwiłam, gdy zdobył sławę, natomiast zawsze trochę zaskakiwało mnie to, że był niedoceniany. Pierwszą jego książką, którą przeczytałam – miałam wówczas siedemnaście lat – był zbiór opowiadań The Break-up of Our Camp (Rozpad naszego obozu), wydany przez New Directions. W ciągu roku pochłonęłam wszystko, co napisał, po czym zaczęłam śledzić jego twórczość na bieżąco. Był jedynym pisarzem amerykańskim, którego teksty budziły we mnie tak wielką ciekawość, że pragnęłam je czytać natychmiast po wydaniu, niezależnie od tego, czego dotyczą. Nie chodziło nawet o to, że zgadzałam się z większością jego przekonań – są też inni pisarze, z którymi się zgadzam, lecz nie jestem wobec nich tak lojalna. Uwodził mnie jego głos: bezpośredni, zrzędliwy, egoistyczny, potoczysty amerykański głos. Jeśli Norman Mailer jest najbardziej błyskotliwym pisarzem swego pokolenia, zawdzięcza to władczemu tonowi i ekscentryczności cechującej jego wypowiedzi. Dla mnie jednak głos ten był zawsze zbyt barokowy i w pewnym stopniu sztuczny. Podziwiam Mailera jako pisarza, lecz nie do końca wierzę w jego głos. Paul Goodman brzmi natomiast autentycznie. Od czasów D.H. Lawrence’a w naszym języku nie było tak przekonującego, wyjątkowego i oryginalnego głosu. Wszystko, o czym Paul Goodman pisał, głos ten czynił intensywnym i interesującym. Naznaczał każdy temat niezwykle zniewalającą autorską pewnością siebie, a zarazem nieporadnością. Paul Goodman pisał z werwą, lecz jego elokwencji towarzyszyła drętwa składnia. Potrafił budować zdania o cudownej czystości stylu i językowej energii, a zarazem niekiedy pisał tak niechlujnie i nieporadnie, że wydawało się, iż robi to celowo. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. To ów głos, czyli inteligencja i jej ucieleśniona poetyckość, sprawiał, że byłam jego lojalną i entuzjastyczną wielbicielką. Choć nie zawsze pisał wdzięcznie, jego pisarstwo i umysł były naznaczone wdziękiem.
Amerykanie mają okropnie nieprzyjazne nastawienie do pisarzy próbujących swych sił na wielu polach. Zarzucano Paulowi Goodmanowi, że pisze poezje, dramaty, powieści i zaangażowaną społecznie publicystykę, a także fachowe książki z dziedzin strzeżonych przez akademickie i zawodowe cerbery, takich jak urbanistyka, edukacja, krytyka literacka i psychiatria. Wielu ludzi oburzało się, że był akademickim darmozjadem i samozwańczym psychiatrą, a zarazem miał tyle do powiedzenia o uniwersytetach i ludzkiej naturze. Tego rodzaju niewdzięczność zawsze mnie zdumiewa. Wiem, że Paul Goodman często na nią narzekał. Bodaj najwyraźniej wyraził swoją frustrację w dziennikach z lat 1955–1960 zatytułowanych Five Years (Pięć lat)– ubolewa w nich, że nie jest sławny i nikt go nie docenia ani nie nagradza za to, kim jest.
Dzienniki te pochodzą z długiego okresu, w którym pozostawał w cieniu. Wraz z publikacją Growing Up Absurd w 1960 roku zdobył wreszcie sławę, a jego kolejne książki miały wysokie nakłady i prawdopodobnie były masowo czytane, o czym może świadczyć fakt, że zawarte w nich idee często powtarzano (nie zawsze z przywołaniem nazwiska autora). Od 1960 roku traktowano go coraz bardziej serio i zaczął zarabiać na pisarstwie, a ponadto zyskał posłuch u młodych. Wszystko to, jak się zdaje, sprawiało mu przyjemność, choć wciąż się skarżył, że nie jest sławny, masowo czytany ani powszechnie doceniany.
Paul Goodman nie był bynajmniej nienasyconym egotystą – miał rację, twierdząc, że nie jest darzony zainteresowaniem, na jakie zasługuje. Wyraźnie widać to w nekrologach, które czytałam po jego śmierci w kilku amerykańskich gazetach i magazynach przychodzących do mnie tu, do Paryża. Przedstawiany jest w nich jako interesujący pisarz indywidualista, który niepotrzebnie zajmował się zbyt wieloma rzeczami, wydał Growing Up Absurd, miał wpływ na zbuntowaną amerykańską młodzież lat sześćdziesiątych i publicznie opowiadał o swoim życiu seksualnym. Poruszający nekrolog autorstwa Neda Rorema, który jako jedyny z przeczytanych przeze mnie w pewnym stopniu podkreślał wagę jego twórczości, „The Village Voice” – pismo trafiające w znacznej mierze do odbiorców Paula Goodmana – wydrukowało dopiero na stronie siedemnastej. W kolejnych tekstach, które pojawiają się teraz, gdy już nie żyje, Paul Goodman traktowany jest jako twórca marginalny.
Nie życzyłabym mu osiągnięcia statusu gwiazdy medialnej, jaki zdobyli McLuhan czy nawet Marcuse – ma on niewiele wspólnego z faktycznym wpływem twórcy i nie mówi nic o tym, czy rzeczywiście jest czytany. Paul Goodman szufladkowany był jednak nawet przez swoich fanów. Sądzę, że większość ludzi nie zdawała sobie zbyt jasno sprawy z tego, jak niezwykłą był postacią. Potrafił – i próbował – zrobić niemal wszystko, czego może dokonać pisarz. Choć jego proza stawała się z biegiem czasu coraz bardziej dydaktyczna i niepoetycka, wciąż rozwijał się jako poeta, wykazując olbrzymią wrażliwość zupełnie niemodnego dziś rodzaju; pewnego dnia ludzie odkryją wielkość jego poezji. W tym, co pisał o ludziach, miastach i smaku życia, miał przeważnie słuszność. Jego tak zwana amatorszczyzna, będąca w rzeczywistości przejawem geniuszu, umożliwiła mu spojrzenie na zagadnienia szkolnictwa, psychiatrii i roli obywatela z niezwykłą trafnością zrzędliwego krytyka. Mógł dzięki niej swobodnie przedstawiać postulaty praktycznych zmian.
Trudno jest wymienić wszystkie powody, dla których czuję, że mam u niego dług. Przez dwadzieścia lat był dla mnie po prostu najważniejszym pisarzem amerykańskim – naszym Sartre’em, naszym Cocteau. Nie miał pierwszoligowej inteligencji teoretycznej Sartre’a, nigdy też nie zbliżył się do źródła szalonej, ciemnej, oryginalnej fantazji, z którego czerpał wszechstronnie utalentowany Cocteau, lecz cechował się tym, czego tamtym brakowało: trafną intuicją odnośnie do tego, na czym polega ludzkie życie, oraz głębią i rozległością zaangażowania moralnego. Jego głos, którym przemawia z zadrukowanych stron, brzmi w moich uszach tak mocno jak głosy niewielu innych pisarzy – jest poufały, ujmujący, prowokacyjny. Przypuszczam, że w książkach Paul Goodman jest człowiekiem szlachetniejszym, niż był w życiu – to częsty przypadek w świecie „literatury”. (Niekiedy bywa odwrotnie – pisarz jest szlachetniejszy niż osoba, którą staje się w książkach. Czasem zaś między tymi postaciami trudno odnaleźć jakikolwiek związek).
Czytanie Paula Goodmana napełniało mnie energią. Należał do małej grupki autorów, zarówno żyjących, jak i zmarłych, którzy pokazywali mi wartość pisarskiego powołania – mierzyłam swoje własne osiągnięcia, odnosząc się do ich dzieł. Spośród żyjących pisarzy obecnych w tym różnorodnym, bardzo osobistym panteonie znajdowało się kilku autorów europejskich, lecz – poza Paulem Goodmanem – nie było tam ani jednego Amerykanina. Wszystkie teksty, które pisał, sprawiały mi przyjemność. Podobało mi się, gdy bywał uparty, niezdarny czy zamyślony, a nawet gdy się mylił. Jego egotyzm raczej mnie poruszał, niż odpychał (tak jak często odpycha mnie na przykład lektura Mailera). Podziwiałam jego pracowitość i gotowość do służby. Podziwiałam jego odwagę, którą okazywał na wiele sposobów – otwarte przyznanie się do homoseksualizmu w Five Years, za które był często krytykowany przez heteroseksualnych przyjaciół z kręgów nowojorskiej inteligencji, to posunięcie zasługujące na największy podziw. Działo się to przed sześciu laty, a więc przed nadejściem ruchu Gay Liberation, po którym wychodzenie z szafy stało się modne. Podobało mi się, kiedy opowiadał o sobie i gdy mieszał swoje ponure żądze seksualne z pragnieniem porządku społecznego. Tak jak André Breton, do którego można go pod wieloma względami porównać, Paul Goodman był koneserem wolności, radości i przyjemności. Z lektury jego pism wiele się o tych sprawach dowiedziałam.
Dziś rano, gdy zaczynałam pisać ten tekst, sięgnęłam pod stojący przy oknie stół po papier do maszyny i zobaczyłam, że jedną z trzech książek w miękkiej oprawie zagrzebanych pod rękopisami jest New Reformation (Nowa reformacja). Choć od roku staram się żyć bez książek, kilka sztuk zdołało się tu jakoś zakraść. Jest w tym coś stosownego, że nawet tu, w małym pokoiku, do którego zabraniam książkom wstępu, aby lepiej słyszeć własny głos i odkrywać, co naprawdę myślę i czuję, leży przynajmniej jedna książka Paula Goodmana – w każdym z mieszkań, w których żyłam przez ostatnie dwadzieścia dwa lata, znajdowało się niemal wszystko, co wydał.
Z jego książkami czy bez, wciąż pozostanę pod jego wpływem. Będę opłakiwać fakt, że go nie ma, że nie przemówi już z nowych tekstów, a my, wspomagając się nawzajem, będziemy teraz musieli sami nieudolnie próbować odkrywać prawdę, wydawać taką poezję, jaką mamy, doceniać szaleństwo innych, szanować ich prawo do pomyłek i kultywować nasze poczucie tego, na czym polega życie obywatelskie, bez tyrad Paula, bez jego cierpliwych i zawiłych wyjaśnień każdego problemu, bez jego wdzięcznego przykładu.
(1972)
1 Thomas Eagleton (1929–2007), demokratyczny senator z Missouri, został wybrany przez ubiegającego się o fotel prezydenta George’a McGoverna kandydatem na wiceprezydenta w wyborach w 1972 roku. Po ujawnieniu przez media, że Eagleton w przeszłości dwukrotnie przechodził terapię psychiatryczną z powodu depresji, McGovern zaczął stopniowo zmniejszać swoje poparcie dla niego, by ostatecznie wycofać jego kandydaturę na korzyść Sargenta Shrivera. Doprowadziło to do wielkiej porażki wyborczej Demokratów (przyp. tłum.).
2 Bobby Fischer (1943–2008), amerykański szachista, w 1972 roku po wygraniu tzw. meczu stulecia odebrał tytuł szachowego mistrza świata Rosjaninowi Borisowi Spasskiemu, zdobywając wielką sławę w świecie Zachodu. Podczas turnieju Fischer postawił szereg ekscentrycznych wymagań, demonstrował paranoidalne zachowania i obawiał się spisków przeciw sobie, co było najprawdopodobniej konsekwencją choroby psychicznej (przyp. tłum.).
3 Arthur Bremer (ur. 1950) podczas kampanii prezydenckiej w 1972 roku postanowił zastrzelić Richarda Nixona lub George’a Wallace’a, kandydata demokratów. W trakcie wiecu wyborczego czterokrotnie trafił Wallace’a z rewolweru, raniąc także trzy inne osoby, lecz nikogo nie zabił. Swoje plany i przemyślenia zapisywał w prowadzonym przez dwa miesiące pamiętniku, który opublikowano (przyp. tłum.).
4 Ivan Illich (1926–2002), jezuicki ksiądz i filozof urodzony w Wiedniu, w 1961 roku założył w meksykańskim mieście Cuernavaca Centro Intercultural de Documentación, do którego zapraszał z wykładami znanych badaczy i myślicieli. W gronie tym, poza Sontag i Paulem Goodmanem, znaleźli się także m.in. socjolog Peter Berger, pedagog Paulo Freire, historyk Gerhart Ladner i filozof Augusto Salazar Bondy (przyp. tłum.).
W stronę Artauda
Ruch, którego celem jest detronizacja „autora”, działa od ponad stu lat. Od samego początku miał i wciąż ma apokaliptyczny charakter: ożywiają go żal i radość z powodu agonii dawnych porządków społecznych, a podtrzymuje kosmopolityczne wrażenie życia podczas rewolucji – w okresie, w którym moralność i intelekt sięgają wyżyn. Atak na „autora” rozwija się z pełną mocą, lecz rewolucja nie doszła do skutku lub – tam, gdzie się to stało – prędko stłumiła literacki modernizm. W krajach przez nią nieprzekształconych modernizm z biegiem czasu stał się dominującą tradycją wysokiej kultury literackiej, zamiast ją podkopywać, i wciąż wytwarza metody służące podtrzymywaniu nowej energii moralnej, grając przy tym na czas. To, że ów imperatyw historyczny, który zdaje się podważać działalność literacką jako taką, trwał tak długo – przez okres kilku literackich pokoleń – nie oznacza, że go niewłaściwie zrozumiano. Nie znaczy to również, że oskarżanie „autora” o niemoc wyszło obecnie z mody lub zostało uznane za niewłaściwe, jak się niekiedy twierdzi. (Bywa, że ludzie zaczynają podchodzić z cynizmem do nawet najbardziej przerażającego kryzysu, jeśli wydaje się on ciągnąć i ciągnąć bez końca). Lecz na przykładzie wielkiej długowieczności modernizmu widać, co się dzieje, gdy zapowiadane uspokojenie ostrych niepokojów społecznych i psychologicznych nie nadchodzi: jakie niespodziewane rezerwy geniuszu i udręki – oraz sposoby jej oswajania – ujawniają się w okresie bezkrólewia.
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!