Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Czy coś tak wielkiego jak okręt może ot tak, po prostu, zaginąć? Gdy na spokojnych wodach Pacyfiku dochodzi do zniknięcia kolejnego statku, do akcji wkracza NUMA (National Underwater and Marine Agency). Nieustraszony agent Dirk Pitt ma zweryfikować informacje o Wirze Pacyfiku - obszarze owianym podobnie złą sławą jak Trójkąt Bermudzki. Rzutki badacz odkrywa, że seria utonięć, to nie dzieło przypadku. Pod taflą wody skrywa się znacznie bardziej złowieszcza tajemnica. Czy Pitt zdoła zapobiec kolejnym wypadkom? Pierwsza chronologicznie powieść z serii o Dirku Pittcie to pozycja obowiązkowa dla miłośników Indiany Jonesa i Jamesa Bonda.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 295
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Clive Cussler
Tłumaczenie Władysław J. Wojciechowski
Saga
Przygody Dirka Pitta 1: Wir Pacyfiku
Tłumaczenie Władysław J. Wojciechowski
Tytuł oryginału Pacific Vortex!
ęzyk oryginału angielski
Copyright © 1983 by Clive Cussler Enterprises, Inc. All rights reserved.
By arrangement with
Peter Lampack Agency, Inc.
350 Fifth Avenue, Suite 5300
New York, NY 10118 USA
Copyright ©1994, 2025 Clive Cussler i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727204222
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Właściwie nie ma to większego znaczenia, ale książka ta jest pierwszą powieścią o Dirku Pitcie. Gdy zdecydowałem się napisać serię opowieści przygodowych, zacząłem się rozglądać za kimś innym niż dotychczasowi bohaterowie; za kimś, kto nie jest tajnym agentem, policjantem czy prywatnym detektywem, lecz ma styl i zachowuje swobodę w każdej sytuacji – zabawiając piękną kobietę w restauracji czy popijając piwo z kompanami w miejscowym barze. Miał to być osobnik sympatyczny, ale i niepozbawiony tajemniczej aury wokół swojej osoby. Zamiast jakiegoś kasyna czy ulic Nowego Jorku miejscem jego działania zostało morze, a jego wyzwaniem – nieznane.
I tak fantazja zrodziła Dirka Pitta.
Ponieważ była to pierwsza przygoda i brakuje w niej zawiłych wydarzeń, z jakimi Pitt styka się w swoich późniejszych wyczynach, wahałem się, czy oddać tę powieść do druku. Namawiany gorąco przez rodzinę i znajomych, entuzjastów i czytelników, postanowiłem jednak powierzyć ożywienie postaci Dirka Pitta w ręce Czytelników.
Mam nadzieję, że książka ta zagwarantuje kilka godzin przyjemnej lektury, a może nawet potraktowana zostanie jako swego rodzaju „dzieło historyczne”.
Clive Cussler
Każdy ocean zbiera żniwo z ludzi i okrętów, żaden jednak nie pochłania ich więcej niż Pacyfik. Nienasycony apetyt tych wielkich wodnych przestrzeni jest dobrze znany – Pacyfik połyka okręty i ludzi w najbardziej niezwykły i nieoczekiwany sposób. Tutaj miał miejsce bunt na „Bounty”, w którym rebeliancka załoga spaliła żaglowiec u wybrzeży Pitcairn Island. „Essex”, jedyny okręt, który został zatopiony przez wieloryba, pierwowzór Moby Dicka Melville’a, spoczywa pod falami Pacyfiku. Podobnie „Hai Maru” – rozpadł się na kawałki, gdy pod jego kadłubem miała miejsce erupcja podwodnego wulkanu. Na ogół jednak największy ocean świata jest miejscem spokojnym i zrównoważonym. Stąd jego nazwa, Pacyfik, oznacza przecież spokój i umiarkowany temperament. Ale właśnie dlatego człowiek nigdy nie powinien go lekceważyć – ci spokojni, ci tajemniczy nagle się zmieniają i zabijają w sposób, którego nie da się przewidzieć.
Ponura myśl o nieszczęściu nie mogła być bardziej odległa od kapitana Felixa Dupree, gdy tuż przed zachodem słońca wspinał się na pomost atomowego okrętu podwodnego „Starbuck”. Skinął na trzymającego wachtę oficera i przechylił się nad relingiem, wciągając nosem wczesnowieczorne powietrze, ciesząc się słoną bryzą. Popatrzył z profesjonalnym zadowoleniem na pękaty dziób okrętu z łatwością przecinającego regularnie maszerujące fale.
Większość ludzi czuje przed morzem respekt, a nawet się go boi. Ale nie Dupree. Człowiek ten żywił do morza takie uczucie jak ateista dla religii: owszem, akceptować gniew burzy i spokój ciszy, lecz nigdy nie dać się zwieść ich urokowi. Spędził dwadzieścia lat na morzu, z czego czternaście na okrętach podwodnych, ale ciągle czegoś mu brakowało. Pragnął uznania. Dupree był kapitanem najnowszego na świecie i najbardziej doskonałego okrętu podwodnego, to jednak nie dawało mu satysfakcji. Tęsknił za czymś wspanialszym.
„Starbuck” dopiero co opuścił stocznię konstrukcyjną w San Francisco. Od stępki w górę budowany był jak żaden inny okręt podwodny przed nim. Każdy element, każdy system w jego sztywnym kadłubie zaprojektowany został za pomocą komputerów – był pierwszym egzemplarzem z nowej generacji okrętów podwodnych, początkiem podwodnego miasta, zdolnego przemieszczać się z szybkością stu dwudziestu pięciu węzłów, pokonując nieskończone głębie dwóch tysięcy stóp poniżej rozświetlonej słońcem powierzchni oceanu. „Starbuck” był podobny do konia czystej krwi na jego pierwszym w życiu pokazie, szarpiącego wędzidło i gotowego zademonstrować swój chód. Nie przewidywano jednak widzów. Departament podwodnych działań wojennych wydał rozkaz, by próby przeprowadzić w absolutnej tajemnicy, w jakimś odległym zakątku Pacyfiku, na dodatek bez okrętu eskortującego.
Dupree został wybrany na kapitana „Starbucka” podczas jego dziewiczego rejsu, gdyż miał opinię człowieka sumiennego i drobiazgowego. Koledzy z klasy w Annapolis mówili o nim „stary bank danych”: trzeba go tylko nafaszerować faktami, a potem się odsunąć i słuchać płynących z ust logicznych wypowiedzi. Uzdolnienia Dupree były dobrze znane wśród marynarzy z okrętów podwodnych, jeśli jednak chodzi o awans w marynarce wojennej, osobiste talenty mają znaczenie drugorzędne. Poparcie i smykałka do reklamy – oto konieczne przymioty umożliwiające otrzymanie stopnia admirała, a Dupree nie posiadał żadnego z nich; ostatnio znów pominięto go przy nadawaniu nominacji.
Odezwał się brzęczyk i trzymający wachtę na pomoście oficer, wysoki porucznik o kruczoczarnych włosach, podniósł słuchawkę aparatu. Chociaż rozmówca z drugiej strony linii nie widział go, porucznik skinął dwukrotnie i odwiesił słuchawkę.
– Centrala – powiedział krótko. – Echosonda informuje, że na ostatnich pięciu milach dno wzniosło się o tysiąc pięćset stóp.
Dupree odwrócił się wolno, zamyślony.
– Zapewne to jakiś niewielki łańcuch podmorskich gór. Ciągle mamy jeszcze pod stępką całą milę wody. – Uśmiechnął się i dodał: – Nie ma obawy, nie osiądziemy na mieliźnie!
Porucznik odpowiedział z uśmiechem.
– Wystarczy kilka stóp asekuracji.
Wokół oczu Dupree pojawiły się zmarszczki uśmiechu, gdy powoli znowu odwrócił się w stronę morza. Podniósł zawieszoną na piersi lornetkę i uważnie spojrzał na horyzont. Rutynowy gest, nabyty po wielu tysiącach godzin przeczesywania oceanów świata w poszukiwaniu innego statku dzielącego tę absolutną samotność. Był to zarazem gest bezużyteczny. Wymyślne systemy radarowe na pokładzie „Starbucka” mogły wykryć dowolny obiekt o wiele wcześniej niż oko obserwatora. Dupree wiedział o tym, lecz w obserwowaniu morza było coś, co oczyszczało ludzką duszę.
W końcu westchnął i opuścił lornetkę.
– Schodzę na dół na kolację. Przygotować się do zanurzenia o godzinie dwudziestej pierwszej.
Dupree opuścił się zręcznie przez trzy poziomy kiosku i wpadł do centrali. Oficer dyżurny i nawigator pochylali się nad stołem nakresowym, przyglądając się liniom oznaczeń głębokości. Oficer spojrzał na Dupree.
– Mamy tu dziwne odczyty, sir.
– Nie ma to jak jakaś tajemnica na zakończenie dnia – dobrodusznie odrzekł Dupree.
Wszedł między mężczyzn i zerknął na arkusz precyzyjnie zadrukowanego papieru wykresowego, podświetlonego delikatnie od spodu matowej szyby stanowiącej blat stołu. Kilkanaście krótkich ciemnych linii przecinało wykres, a każda z nich opisana była notatkami i formułami matematycznymi.
– Co tu macie? – spytał Dupree.
Nawigator zaczął wolno:
– Dno wznosi się w zadziwiającym tempie. Jeżeli na przestrzeni następnych dwudziestu pięciu mil nic się nie zmieni, zaczniemy trzeć nosem o jakieś wyspy, których nie powinno tu być.
– Jaką mamy pozycję?
– Jesteśmy tutaj, sir – odparł nawigator, stukając ołówkiem w jakieś miejsce na mapie. – Sześćset siedemdziesiąt mil na północ od Kahuku Point, na Oahu, kurs zero-zero-siedem stopni.
Dupree odwrócił się do tablicy sterowniczej i włączył mikrofon.
– Radar, mówi kapitan! Masz coś?
– Nie, sir – odezwał się obojętny głos z głośnika. – Ekran czysty... Chwileczkę... poprawka, kapitanie. Mam słaby odczyt na horyzoncie w odległości dwudziestu trzech mil, dokładnie przed nami.
– Jakiś obiekt?
– Nie, sir. Raczej coś... jak nisko przesuwająca się chmura, a może dym. Nie mogę dokładnie określić.
– W porządku. Zgłoś się, jak będziesz mógł zidentyfikować. – Dupree odwiesił mikrofon i zwrócił się do mężczyzn stojących przy stole. – A wy, panowie, jak to odczytujecie?
Oficer dyżurny pokręcił głową.
– Tam, gdzie jest dym, jest również ogień. A gdzie jest ogień, coś się z pewnością pali. Może to wyciek ropy?
– Wyciek? Z czego? – niecierpliwie zapytał Dupree. – Nie znajdujemy się w pobliżu północnych szlaków żeglugowych. Ruch z San Francisco na wschód przez Honolulu odbywa się czterysta mil stąd na południe. To jest najgorsze miejsce na oceanie i dlatego dowództwo wybrało je do wstępnych prób „Starbucka” – nie ma tu żadnych wścibskich oczu. – Pokręcił głową. – Płonąca plama ropy wcale tu nie pasuje. Nowy wulkan unoszący się z dna Pacyfiku byłby bliższym domniemaniem. I można tylko się domyślać.
Nawigator odszukał odczyt radaru i nakreślił okrąg na mapie.
– Nisko zalegająca chmura, na powierzchni lub tuż nad nią – myślał głośno. – Wysoce nieprawdopodobne. W takich warunkach atmosferycznych tego rodzaju zjawisko nie powinno występować.
Zatrzeszczał głośnik.
– Kapitanie, mówi radar.
– Tu kapitan – odrzekł Dupree.
– Zidentyfikowałem to, sir. – Wydawało się, że rozmówca się zawahał, zanim zaczął dalej. – Według wskazań kontaktowych chodzi o mgłę. Wał gęstej mgły, w przybliżeniu trzy mile średnicy...
– Jesteś pewien?
– Tak samo jak tego, że dwa dodać dwa równa się cztery. Dupree dotknął włącznika przy mikrofonie i zadzwonił na pomost.
– Poruczniku, nasz radar wskazuje jakiś obiekt dokładnie przed nami. Proszę mnie powiadomić, jak tylko pan coś zobaczy. – Przerwał połączenie i zwrócił się do oficera dyżurnego: – Jaką mamy teraz głębokość?
– Dno ciągle szybko się wznosi. Dwa tysiące osiemset stóp i dalej idzie ku górze.
Nawigator wyciągnął z tylnej kieszeni bawełnianą chusteczkę i otarł nią kark.
– Nic z tego nie kapuję. Jedyne wzniesienie, o jakim słyszałem, a które jest podobne do tego, można spotkać w rowie peruwiańsko-chilijskim. Zaczynając na głębokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp pod powierzchnią, zbocze wznosi się o milę na odcinku każdej mili. Jak do tej pory, było ono uważane za najbardziej okazały podmorski stok.
– Tak – mruknął oficer dyżurny. – Dzięki temu małemu odkryciu geologowie będą się mieli czym popisać.
– A może znaleźliśmy zaginiony kontynent MU?
– Daj spokój! Stanom Zjednoczonym potrzeba tego tylko – jeszcze jednego kontynentu, na który trzeba będzie wysyłać pomoc.
– Tysiąc osiemset pięćdziesiąt stóp – zabuczał obojętny głos operatora echosondy.
– Boże! – sapnął nawigator. – Tysiąc stóp w górę na niecałej połowie mili! To jest po prostu niemożliwe!
Dupree przeszedł na lewą stronę centrali i przysunął twarz na odległość kilku cali do ekranu echosondy. Na wyświetlaczu dno morskie przyjmowało formę długiej, zygzakowatej czarnej linii, która wspinała się stromo w kierunku umieszczonej na samej górze czerwonej linii oznaczającej niebezpieczeństwo. Dupree położył dłoń na ramieniu operatora.
– Czy istnieje możliwość pomyłki w pomiarze?
Operator pstryknął przełącznikiem i spojrzał w sąsiednie okienko.
– Nie, sir. Identyczny komplet danych uzyskuję z niezależnego układu wspomagającego.
Przez kilka chwil Dupree przyglądał się, jak linia oznaczająca głębokość zmierza ku górze. Potem wrócił do stołu i spojrzał na wykonane ołówkiem znaki, wskazujące położenie okrętu względem wznoszącego się dna morskiego.
– Tu pomost – zabrzmiał głos podobny do robota. – Mamy to. – Nastała chwila wahania. – Gdybym nie był przekonany o nieprawdopodobieństwie tego zjawiska, powiedziałbym, że to, co napotkaliśmy, stanowi zmniejszoną wersję dobrej starej mgły z okolic Nowej Anglii.
Dupree włączył mikrofon.
– Zrozumiałem.
Dalej przyglądał się mapie z wyrazem twarzy, z którego nic nie dało się wyczytać, i ze spojrzeniem wyrażającym zamyślenie.
– Damy jakiś sygnał do Pearl Harbor, sir? – spytał nawigator. Mogliby przysłać samolot rozpoznawczy i zbadać to… coś.
Dupree nie odpowiedział od razu. Palcami jednej ręki bębnił leniwie po krawędzi stołu, druga dłoń zwisała mu swobodnie wzdłuż boku. Rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, podejmował natychmiastowe decyzje. Każdy ruch wykonywał zgodnie z regułami gry.
Wielu ludzi z załogi „Starbucka” służyło pod Dupree podczas wcześniejszych zadań i chociaż może nie byli ślepo oddani, szanowali i podziwiali jego zręczność i rozsądek. Wszyscy co do jednego ufali mu, mając pewność, że nie popełni żadnego zasadniczego błędu i nie narazi ich życia na niebezpieczeństwo.
W wielu innych okolicznościach mieliby rację, a Dupree przyznałby to pierwszy, tym razem jednak wszyscy mieli się przekonać, jak bardzo się mylili.
– Sprawdźmy to – odrzekł spokojnie Dupree.
Oficer dyżurny i nawigator wymienili porozumiewawcze spojrzenia. „Starbucka” miały przecież przetestować inne zadania, a nie pogoń za upiornymi kłębami mgły na horyzoncie. Mimo osobistych wątpliwości wzruszyli ramionami i wydali stosowne instrukcje.
Nikt nie mógł wiedzieć, dlaczego kapitan Dupree zmienił nagle swój charakter i złamał obowiązujące go rozkazy. Być może czar tego, co nieznane, był zbyt silny. A może Dupree ujrzał siebie jako odkrywcę płynącego w stronę chwały, której zawsze mu odmawiano. Jakikolwiek był powód, zagubił się gdzieś, gdy „Starbuck”, niczym spuszczony ze smyczy pies gończy, wiedziony wpadającym w nozdrza ciepłym zapachem obrał nowy kurs i ruszył ostro przez wzburzone morze.
Spodziewano się, że „Starbuck” zawinie do Pearl Harbor w poniedziałek, w następnym tygodniu. Kiedy więc nie pojawił się o czasie, a powtarzane sygnały radiowe umilkły bez odpowiedzi i na dodatek podczas intensywnych poszukiwań na wodzie i z powietrza nie znaleziono najmniejszego śladu ropy lub wraku – marynarka wojenna nie miała innego wyboru, jak tylko uznać stratę najnowszego okrętu podwodnego i stu sześćdziesięciu osób jego załogi. Zdumionemu narodowi ogłoszono oficjalnie, że „Starbuck” zaginął gdzieś w wielkiej otchłani Pacyfiku. Okręt – okryty nieprzeniknioną tajemnicą – przepadł wraz z całą załogą. Czas, miejsce i przyczyna – pozostały nieznane.
Na zatłoczonych plażach stanu Hawaje można jeszcze znaleźć spłachetek piasku, na którym nietrudno o trochę spokoju. Kaena Point, wbijający się w Kauai Channel niczym lewy sierpowy boksera, jest jednym z niewielu niereklamowanych miejsc, gdzie można odpocząć i nacieszyć się piękną pustą plażą. Ale jest to iluzja zwodnicza. Jakże często brzeg smagany jest gwałtownymi prądami, które stanowią wielkie niebezpieczeństwo dla wszystkich z wyjątkiem szczególnie ostrożnych pływaków. Każdego roku, jak by to było przewidziane w dziwnie chorobliwym scenariuszu, jakiś amator kąpieli, zaintrygowany osamotnieniem piaszczystej plaży i łagodnych fal, wchodzi do wody i w ciągu kilku minut zostaje zmyty przez morze, a jego panicznych krzyków o pomoc nie jest w stanie usłyszeć nikt poza całkiem obojętnie szybującym albatrosem.
Tego właśnie dnia na plaży, na bambusowej macie leżał mocno opalony mężczyzna wzrostu sześciu stóp i trzech cali, ubrany w krótkie białe spodenki kąpielowe. Owłosiona, potężna klatka piersiowa, unosząca się lekko przy każdym wdechu, była spocona – kropelki potu spływały zygzakiem, wsiąkając w chłonny piasek. Ramię, które zakrywało oczy przed silnymi promieniami tropikalnego słońca, miało muskularne kształty. Czarne włosy, gęste i zmierzwione, opadały do połowy czoła przechodzącego w surową, lecz przyjacielską twarz. Ta twarz potrafiła się uśmiechać każdą linią, każdym mięśniem, kiedy jej posiadacz miał na to ochotę, co zresztą się często zdarzało.
Dirk Pitt ocknął się z drzemki i uniósł się na łokciach, spoglądając na opalowe morze z głębi ciemnozielonych połyskujących oczu. Dla przypadkowego wielbiciela słońca plaża jest zwykle miejscem zabawy, kąpieli, opalania się i obserwowania roznegliżowanych sylwetek innych ludzi. Dla Pitta plaża była jednak czymś żywym, poruszającym się, ciągle zmieniającym kształt i osobowość pod wpływem nieprzerwanych ataków wiatru i wodnych taranów. Pitt studiował działanie fal – jak napływały ze wzburzonego sztormem miejsca swych narodzin, odległego o całe tysiące kilometrów, jak wznosiły się i przyśpieszały, dotykając spodem płytkiego dna. Rosnąc stopniowo od pofalowania do kształtnych bałwanów, wznosiły się coraz wyżej i wyżej – na osiem stóp od podstawy do grzebienia, jak osądził Pitt – a potem załamywały się i zwalały grzmiącą masą piany i wodnego pyłu. Następnie zamierały, wrząc przy brzegu, a ich długa podróż się kończyła, gdy niknęły łagodnie w szorstkim piasku.
Nagle, gdzieś za bałwanami, jakieś trzysta stóp od brzegu, przebłysk odmiennego koloru przyciągnął wzrok Pitta. Na moment przepadł za grzbietem fal. Pitt wpatrywał się z zainteresowaniem w miejsce, w którym zniknął, i po przejściu kolejnej fali ujrzał go znowu. Z tej odległości nie można było określić kształtu, ale chodziło o jasny, żółty, fluorescencyjny blask.
Najsłuszniej – wywnioskował Pitt – byłoby dalej po prostu leżeć i pozwolić, by pęd fal przyniósł ten nie znany obiekt, ale to się jednak nie stało. Po trzydziestu minutach przedmiot kołysał się ciągle w objęciach przybrzeżnego prądu. W końcu Pitt ocenił w myślach sytuację niczym kot obserwujący mysz, podniósł się i wolno wszedł do wody. Gdy jej powierzchnia zafalowała i sięgnęła powyżej kolan, zgiął ciało w łuk i zanurkował pod zbliżający się bałwan, rozkładając w czasie swoje ruchy, tak że poczuł uderzenie fali załamującej się na młócących wodę stopach. Woda była ciepła jak podczas kąpieli w hotelowej łazience. Pomyślał, że temperatura waha się w granicach od siedemdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu ośmiu stopni Fahrenheita. Wkrótce Pitt wynurzył głowę na powierzchnię, zaczął uderzać ramionami, płynąc z łatwością przez kipiel i poddając się prądowi, który wyniósł go na głębszą wodę. Nie musiał unosić głowy i kontrolować przypływu kolejnych fal – wiatr od morza porywał drobne krople z ich grzebienia i z odległości kilku metrów rosił mu plecy żądłami gradowej burzy. Właśnie wtedy robił wdech, zanurzał głowę i przebijał się przez nadpływającą z łoskotem ścianę wody, a potem znowu chwytał błysk słońca po drugiej stronie bałwana.
Po kilku minutach Pitt zatrzymał się i uniósł w wodzie, szukając dziwnego żółtego przedmiotu. Zauważył go dwadzieścia metrów dalej, po lewej stronie. Skupił na nim wzrok, gdy odległość znów się zmniejszyła. Stracił go z pola widzenia tylko na chwilę, kiedy pływający obiekt zapadł się między falami. Wyczuł, że prąd ciągnie go za bardzo w prawo, więc skorygował kąt i zaczął mocniej pracować ramionami, ostrożnie dobierając rytm, by uniknąć niebezpiecznego wyczerpania sił. Potem wyciągnął rękę i jego palce dotknęły gładkiej okrągłej powierzchni.
Nagroda, dla której Pitt ryzykował utonięcie, miała cylindryczny kształt, prawie sześćdziesiąt centymetrów długości i dwadzieścia centymetrów średnicy, a jej żółty pokrowiec był zrobiony z wodoodpornego sztucznego tworzywa. Na obu końcach widniały napisy wydrukowane czarnymi literami: „US Navy”. Cylinder był lekki, ważył mniej niż sześć funtów, ale ważniejsze było to, że unosił się na powierzchni, więc Pitt objął go rękami, rozluźnił ciało i dokonał przeglądu swojego położenia w pewnej odległości za przelewającymi się falami.
Rozejrzał się po plaży, szukając kogoś, kto mógł go widzieć, jak wchodził do wody, jakiegoś świadka, który mógłby przynajmniej powiadomić władze i przysłać pomoc, lecz piaszczysty brzeg był pusty na przestrzeni wielu mil w obu kierunkach. Nie zawracał sobie głowy, by przyjrzeć się stromym urwiskom za plażą, gdyż bezsensem byłoby oczekiwać, że w środku tygodnia ktoś zechciałby się wdrapywać na skaliste zbocze.
Daremnie zastanawiał się, dlaczego podjął tak głupie i bezsensowne ryzyko, lecz tajemniczy żółty przedmiot był wystarczającym usprawiedliwieniem. Skoro już zaczął, nie myślał o rezygnacji. Teraz jednak zdradzieckie morze trzymało go mocno, nie okazywało łaski i nie dawało szansy ucieczki.
Przez moment zastanawiał się nad podjęciem próby przepłynięcia prosto do brzegu, ale tylko przez moment. Mark Spitz może by tego dokonał, ostatecznie trenował przez połowę swojego życia. Pitt był pewien, że nigdy by nie zdobył wszystkich tych złotych medali olimpijskich, paląc paczkę papierosów dziennie i każdego wieczoru wlewając w siebie po kilka głębszych Cutty Sark Scotch. Postanowił zatem skoncentrować się na pokonaniu starej Matki Natury w jej grze za pomocą inteligencji.
Fale były teraz łagodniejsze, prąd też lekko osłabł. Chytry uśmiech pojawił się wolno na ustach Pitta. Był specem od prądów powierzchniowych i cofających się fal. Całymi latami uprawiał surfing, znał więc każdą ich sztuczkę i wszystkie dziwactwa. Z jednej części brzegu znosiło człowieka daleko w morze, gdy tymczasem sto metrów dalej dzieciaki mogły się chlapać w znikających falach, nie wyczuwając żadnego nurtu. Wiedział, że bezlitosna fala prądu powierzchniowego pojawia się wówczas, gdy woda wraca do morza wąskimi, wyżłobionymi przez sztormy dolinami w ławicach piachu przy brzegu. Właśnie tutaj zbliżająca się fala zmienia kierunek i cofa się od lądu często nawet z szybkością czterech mil na godzinę.
Prąd niemal zupełnie stracił siłę i Pitt był pewien, że teraz powinien popłynąć równolegle do brzegu, wydostać się z obszaru oddziaływania prądu, a potem skierować się do plaży w jakimś innym miejscu. Mark Spitz byłby z niego dumny.
Jak do tej pory, jedynym zmartwieniem Pitta przebywającego za linią załamujących się fal była groźba spotkania rekinów. Te morskie maszynki do zabijania nie zawsze sygnalizują swoją obecność płetwą grzbietową przecinającą powierzchnię wody. Mogą z łatwością zaatakować spod wody. Bez maski do nurkowania Pitt nigdy by nie wiedział, kiedy i z jakiego kierunku nadejdzie tnący cios. Mógł tylko mieć nadzieję, że zdoła dotrzeć do bezpiecznego obszaru załamujących się fal, zanim znajdzie się w jadłospisie obiadowym żarłaczy. Rekiny – wiedział – rzadko kiedy podpływają blisko brzegu, ponieważ w wyniku turbulencji ciężkich fal w ich skrzela dostaje się piasek, co powoduje podrażnienie zniechęcające każdą rybę z wyjątkiem najbardziej wygłodniałych.
W tym momencie nie myślał już o oszczędzaniu sił, młócił rękami wodę, tak jakby wszystkie ludojady Pacyfiku płynęły tuż za nim. Musiało jednak minąć jeszcze prawie piętnaście minut wytężonej pracy, nim poczuł, że pierwsza fala popycha go w stronę brzegu. Przewaliło się dalszych dziewięć bałwanów, dziesiąty wykorzystał siłę wyporności cylindra, dociągając go niemal do samego brzegu. W chwili gdy Pitt znowu dotknął kolanami piasku, był zamroczony i wyczerpany jak rozbitek. Dźwignął się i wyczłapał z wody, wlokąc swoją nagrodę za sobą. Potem opadł zgrabnie na rozgrzany słońcem piach i spojrzał za siebie na morze.
– Jeszcze nie tym razem – wymamrotał. Równie dobrze mógłby oszczędzić sobie tchu. Jedyną odpowiedź, jaką usłyszał, stanowił nieprzerwany grzmot fal. Matka Natura zwróciła ludzką kruszynę, ale nie była w nastroju, by o tym rozprawiać.
Zmęczony Pitt popatrzył uważnie na leżący obok cylinder. Gdy zdjął żółty pokrowiec, jego oczom ukazała się swego rodzaju aluminiowa puszka – takiej nigdy jeszcze nie widział. Boki były ożebrowane kilkunastoma niedużymi prętami, które przypominały miniaturowe tory kolejowe. Na jednym końcu wystawała nakrętka. Zaczął ją odkręcać, zaintrygowany gęstością gwintu i dużą liczbą obrotów, jakie musiał wykonać, zanim nakrętka znalazła się w jego dłoni. Wewnątrz puszki znajdował się ciasny zwój jakichś papierów, ale nic więcej. Wyjął je delikatnie i przestudiował odręczne pismo wykonane pracowicie w ryzach linii i kolumn oznaczonych nagłówkami.
W trakcie czytania kolejnych stron poczuł na skórze dotyk lodowatej dłoni i pomimo dziewięćdziesięciostopniowego upału dostał gęsiej skórki na całym ciele. Rozejrzał się szybko, wyobrażając sobie jakąś upiorną postać, owijającą go lodowatym całunem i kiwającą, by podążył za nią. W rzeczywistości nie było żadnej upiornej postaci, nie było niczego oprócz kilku brodźców myszkujących w mokrym piasku i petrela wznoszącego się na wietrze od strony morza. Wiele razy próbował oderwać wzrok od zapisanych stronic, ulegał jednak sile przyciągania niesamowitej treści. Był oszołomiony potęgą tego, co trzymał w rękach.
Pitt usiadł i przez pełnych dziesięć minut wpatrywał się w ocean, przeczytawszy ostatnie zdanie meldunku kończącego się nazwiskiem: Admirał Leigh Hunter. Następnie bardzo wolno i delikatnie włożył papiery z powrotem do cylindra, zakręcił go i ostrożnie nałożył plastikową powłokę ochronną.
Wydawało się, że na Kaena Point opadła pełna grozy zasłona ciszy. Zdaniem Pitta cała ta scena wyglądała nieziemsko: wprawdzie fale załamywały się dalej, ale ich ryk stał się jakby przytłumiony. Pitt wstał, strzepnął piasek, który przylgnął do jego mokrego ciała, wetknął cylinder pod pachę i ruszył truchtem wzdłuż plaży. Gdy dobiegł do swojej maty, podniósł ją i owinął w nią przyniesiony pod pachą przedmiot. Potem odwrócił się i poszedł szybko ścieżką wiodącą do drogi, która biegła równolegle do plaży.
Jasnoczerwony ford cobra AC stał samotnie na skraju drogi niczym wierny pies czekający na powrót swojego pana. Pitt nie tracił czasu. Rzucił bagaż na siedzenie pasażera i wskoczył za kierownicę. Dziwny niepokój w żołądku i zmącenie umysłu powstałe w ciągu ostatnich trzydziestu minut nie ułatwiały mu jasnego myślenia.
– Ty głupi dzwońcu! – warknął.
Skręcił na drogę numer dziewięćdziesiąt dziewięć, minął Waialua i skierował się w górę długiego wzniesienia, które biegło wzdłuż malowniczego i na ogół wyschniętego strumienia Kaukomahua. Gdy we wstecznym lusterku zniknęły Schofield Barracks Military Reservation, skręcił poniżej Wahiawa i z dużą szybkością pomknął w stronę Pearl City, ignorując groźbę napotkania zabłąkanego wozu patrolowego.
Po lewej stronie wznosiły się Koolau Mountains, ich szczyty okryte były wiecznie ciemnymi, przetaczającymi się wolno chmurami deszczowymi. Zadbane, zielone pola ananasowe rozciągały się żywym kontrastem w stosunku do żyznej, czerwonej gleby wulkanicznej, rozpływając się za szybą pędzącej cobry. Pitt napotkał gwałtowną ulewę, sięgnął odruchowo do przycisku i uruchomił wycieraczki.
W końcu w zasięgu wzroku pojawiła się główna brama Pearl Harbor, więc Pitt zwolnił. Z biura wyszedł umundurowany strażnik, by dokonać rutynowej kontroli dokumentów. Pitt wyciągnął portfel ze schowka i pokazał wartownikowi, sierżantowi marines, swoją służbową kartę identyfikacyjną. Młody desantowiec przyjrzał się uważnie fotografii typu paszportowego, zwrócił dokument, elegancko zasalutował i machnięciem ręki przepuścił Pitta.
Pitt również oddał honory i ruszając, spytał wartownika, jak ma jechać do kwatery admirała Huntera. Żołnierz wyciągnął z kieszeni na piersi notes i ołówek, po czym uprzejmie narysował mapkę, którą wsunął przez małe okienko sportowego samochodu, i jeszcze raz zasalutował.
Po chwili Pitt zatrzymał się przed niepozornym, betonowym budynkiem w pobliżu terenów portowych. Minąłby go, gdyby nie mały, wymalowany pieczołowicie przez szablony znak z napisem: „Dowództwo, 101. Flota Ratownicza”. Wyłączył zapłon, wziął do ręki wilgotny pakunek i wysiadł z samochodu. Wchodząc do budynku, zaczął żałować, że nie zabrał na plażę sportowej koszuli i spodni. Podszedł do biurka, przy którym jakiś marynarz w letnim białym mundurze pisał coś na maszynie. Na tabliczce umieszczonej na biurku widniał napis: „Marynarz G. Yager”.
– Przepraszam – mruknął nieśmiało Pitt. – Chciałbym się zobaczyć z admirałem Hunterem.
Mężczyzna piszący na maszynie podniósł leniwie wzrok i niemal natychmiast postawił oczy w słup.
– Wielki Boże, chłopie, co ci strzeliło do głowy?! I co chcesz osiągnąć, przychodząc tutaj w kostiumie kąpielowym? Jak cię stary przyłapie, będzie po tobie. Lepiej spływaj stąd, bo wylądujesz w areszcie.
– Wiem, że nie jestem ubrany odpowiednio jak na popołudniowy bankiet – powiedział Pitt cicho i grzecznie – ale muszę się spotkać z admirałem. To cholernie pilne.
Marynarz wstał zza biurka, ukazując poczerwieniałą twarz.
– Przestań się wygłupiać! – rzucił głośno. – Albo wrócisz do swojej kwatery i prześpisz całą sprawę, albo wezwę patrol.
– No to go wezwij! – Głos Pitta zrobił się nagle szorstki. – Posłuchaj, koleś – marynarz usiłował opanować irytację. – Zrób sobie przysługę. Wracaj na okręt i wystąp drogą służbową z oficjalną prośbą o spotkanie z admirałem.
– To nie będzie konieczne, Yager. – Odezwał się za nimi głos, miły jak buldożer rozrywający betonową autostradę.
Pitt odwrócił się i jego wzrok trafił na spojrzenie wysokiego zasuszonego osobnika stojącego sztywno w drzwiach gabinetu. Mężczyzna był ubrany na biało, od kołnierzyka aż po buty; a od dłoni po same naramienniki ciągnęły się złote galony. Włosy miał siwe i zmierzwione, idealnie pasujące do zmęczonej trupiej twarzy. Był bliźniaczo podobny do hulaki i hazardzisty Johna Carradine’a z filmu Dyliżans. Jedynie oczy robiły wrażenie żywych – płonęły takim spojrzeniem, że Pitt poczuł się, jak by mu osmaliło każdy włosek na ciele.
– Admirał Hunter, we własnej osobie. Dam ci pięć minut, dryblasie. Wolałbym, żeby ten czas nie okazał się stracony.
– Tak jest! – To było wszystko, co Pitt był w stanie powiedzieć.
Hunter odwrócił się i powędrował do swojego gabinetu. Pitt ruszył za nim. Czuł się trochę nieswojo. Wokół starego, nieskazitelnie wypolerowanego stołu konferencyjnego siedziało trzech innych oficerów marynarki. Ich zdumienie na widok prawie nagiego Pitta z dziwnym pakunkiem pod pachą rzucało się w oczy.
Hunter dokonał prezentacji, lecz Pitt nie dał się nabrać na tę udawaną uprzejmość. Admirał w sposób oczywisty próbował zastraszyć przybysza powagą stopni wojskowych, szukając jednocześnie reakcji w jego oczach. W ten sposób Pitt dowiedział się, że wysoki, jasnowłosy komandor porucznik z twarzą Johna Kennedy’ ego nazywał się Paul Boland i był zastępcą dowódcy w 101. Flocie. Kapitan wagi ciężkiej, który najwyraźniej miał problemy z nadmiernym poceniem się, nosił dziwaczne nazwisko – Orl Cinana – i był dowódcą niewielkiej floty ratowniczej Huntera. Niski, prawie karłowaty facet, który podszedł szybkim krokiem do Pitta i mocno potrząsnął jego ręką, przedstawił się jako komandor Burdette Denver, adiutant admirała. Pitt nie miał innego wyjścia, jak tylko polubić od razu tego ciepłego i przyjacielsko usposobionego małego człowieka.
– W porządku, dryblasie. – Znów padło to określenie. Pitt chętnie oddałby miesięczną gażę, by móc huknąć pięścią w szczękę Huntera. – Przerwał pan ważną naradę, stawiając mnie i moich oficerów w dość niezręcznym położeniu. – Głos admirała był pełen sarkazmu. – Bylibyśmy panu dozgonnie wdzięczni, gdyby zechciał pan bliżej przedstawić i wyjawić przyczyny tego wtargnięcia.
Pitt z trudem stłumił wzrastającą falę gniewu i natychmiast spojrzał Hunterowi w oczy.
– Pański stopień, admirale, nie upoważnia do arogancji. Ośmielam się sugerować, by postępował pan, jak przystało na oficera, prezentując minimum taktu i taktyki, jeśli oczywiście ma pan do tego talent.
Po tych słowach Pitt usadowił wygodnie swoje długie ciało w wolnym fotelu i zaczął się drapać nad okiem, udając, że poczuł nagłe swędzenie. Spokojnie czekał na eksplozję, która wkrótce nastąpiła.
Cinana rzucił przez stół piorunujące spojrzenie, a jego twarz zmarszczyła się, przybierając wyraz chmurnej maski.
– Ty pętaku! Jak śmiesz wchodzić tu i obrażać admirała!
– Ten człowiek jest szalony – warknął Boland. Pochylił się w stronę Pitta, a wyraz jego twarzy zrobił się nagle zimny i nieszczery.
– Głupi bękarcie! Czy wiesz, z kim rozmawiasz?! – wrzasnął admirał.
– Ponieważ zostaliśmy sobie przedstawieni – odrzekł obojętnie Pitt – moją odpowiedzią jest zdecydowane „tak”.
Spocona pięść Cinany walnęła w stół.
– Na Boga! Powiem Yagerowi, żeby wezwał patrol. Niech go wpakują do pudła!
– Muszę przyznać, ten sukinsyn to facet z jajami. – Hunter przypalił długiego papierosa i pstryknął zapałką do popielniczki, lecz chybił o sześć cali. Spojrzał w zamyśleniu na Pitta zimnym, taksującym spojrzeniem. – Nie pozostawiasz mi wyboru, dryblasie.
Pitt bujnął się w tył na fotelu i popatrzył na Huntera.
– Pitt, Dirk Pitt, admirale, a nie dryblas. Ciekawe, kiedy to ostatnio ktoś nazwał pana chudzielcem?
Hunter chwycił krawędź stołu tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
– Niech będzie, jak chcesz, Pitt, czy jak cię tam zwą. – Zwrócił się do Bolanda: – Komandorze, niech pan poprosi marynarza Yagera, żeby wezwał patrol.
– Nie radziłbym tego robić, admirale. – Denver wstał z fotela i przesunął się za Pitta. Na jego ustach pojawił się figlarny uśmiech, czego Pitt nie mógł zauważyć. – Człowiek, który potraktowany tu został jak pętak i bękart i którego mamy zakuć w łańcuchy, to Dirk Pitt – przypadkiem dyrektor do spraw projektów specjalnych w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, a ponadto, dziwnym zbiegiem okoliczności, jego ojcem jest senator George Pitt z Kalifornii, prezes Komitetu Kredytów Morskich.
Cinana bąknął pod nosem kilka nienadających się do druku słów.
Pierwszy pozbierał się Boland:
– Jesteś tego pewien?
– Tak, Paul, całkowicie. – Obszedł stół i zatrzymując się naprzeciwko Pitta, powiedział: – Nigdy nie spotkaliśmy się osobiście, ale mój kuzyn, który pracuje w NUMA, często mi o panu opowiadał. Komandor Rudi Gunn.
Pitt uśmiechnął się radośnie.
– Ach tak! Pracowałem razem z Rudim nad paroma projektami. Teraz widzę podobieństwo – wyglądacie jak ziarnka grochu z tego samego strąka. Jedyną różnicą jest to, że Rudi nosi okulary w rogowej oprawie.
– Gdy byliśmy jeszcze dziećmi, nazywaliśmy go Borsucze Oczka – zarechotał Denver.
– Kiedy go spotkam następnym razem, zaserwuję mu to – odparł Pitt z uśmiechem.
– Mam nadzieję, że… że nie obraził się pan… hm… Z powodu tego, co powiedzieliśmy – wystękał Boland.
Pitt przyjrzał się cynicznie Bolandowi i odparł: – Nie.
Hunter i Cinana popatrzyli na siebie znacząco, co Pitt oczywiście zauważył. Jeżeli próbowali ukryć zażenowanie wynikające z faktu, że siedzącemu wśród nich synowi senatora Stanów Zjednoczonych sprawia przyjemność obrażenie ich prestiżowego i ekskluzywnego klubu, to zdecydowanie nie udało im się osiągnąć tego celu.
– No dobrze, panie Pitt, jest pan górą. Po co pan tu przyszedł? Obyło się bez orkiestr i fajerwerków ze strony Huntera, padło jedynie bezpośrednie pytanie.
– Odgrywam tylko rolę chłopca na posyłki – odparł spokojnie Pitt. – Opalając się tego popołudnia na plaży, znalazłem coś, co należy do pana.
– No, no!? – warknął Hunter. Wyglądał na typa, który nie zważając na konsekwencje, najchętniej przyłożyłby Pittowi krzesłem. Jestem zaszczycony. Zwraca się pan do mnie?
Pitt spojrzał z rozmysłem na pozostałych mężczyzn, robiąc to tak, jakby za chwilę miał zamiar rzucić granat. Położył na stole cylinder, nadal owinięty w bambusową plażową matę.
– W środku znajdzie pan interesujące papiery. Na jednym z nich widnieje pańskie nazwisko.
W wyrazie twarzy Huntera nie pojawił się nawet najmniejszy ślad ciekawości. Stary wyjadacz dobrze wiedział, na czym polega ostrożna gra.
– Gdzie pan to znalazł?
– Na końcu Kaena Point.
Denver pochylił się do przodu.
– Rzecz wyrzuconą na brzeg?
Pitt pokręcił głową.
– Nie. Wypłynąłem po nią poza przybrzeżne fale. Denver był wyraźnie zakłopotany.
– Wypłynął pan poza przybrzeżne fale na Kaena Point? – wyraził uznanie. – Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.
Hunter popatrzył na Pitta z prawdziwym zainteresowaniem, ale zaraz odwrócił głowę.
– Czy moglibyśmy zobaczyć, co pan tu ma?
Pitt skinął w milczeniu i wyłuskał z maty cylinder, nie zwracając uwagi na piasek, który posypał się na stół konferencyjny. Następnie podał go Hunterowi.
– Właśnie ten żółty pokrowiec przyciągnął mój wzrok.
Hunter uniósł cylinder w dłoniach, tak by pozostali mogli mu się przyjrzeć.
– Czy panowie to poznają?
Tamci przytaknęli w milczeniu.
– Z pewnością nigdy pan nie służył na okręcie podwodnym, panie Pitt, w przeciwnym razie wiedziałby pan, jak wygląda kapsuła łącznościowa. – Hunter położył na stole kontener i dotknął go lekko, prawie z namaszczeniem. – Kiedy okręt podwodny musi pozostać w zanurzeniu, a trzeba porozumieć się z płynącym statkiem, wiadomość przekazuje się za pomocą takiej właśnie aluminiowej kapsuły. – Mówiąc to, zdjął ostrożnie żółty pokrowiec. – Kapsuła wraz z pojemnikiem zawierającym czerwony barwnik jest wyrzucana przez kadłub łodzi za pomocą rury pneumatycznej. Gdy wypływa na powierzchnię, odczynnik zostaje uwolniony i zabarwia kilka tysięcy stóp kwadratowych wody, co można łatwo wypatrzyć z okrętu pościgowego.
– A, jak sądzę, ten gęsty gwint na zakrętce – powiedział wolno Pitt – zapobiega przedostawaniu się wody nawet pod dużym ciśnieniem.
Hunter spojrzał wyczekująco na Pitta.
– Przeczytał pan zawartość?
– Tak jest – przytaknął Pitt.
Boland, Cinana, Denver – żaden z nich niczego nie zrozumiał, żaden nie dostrzegł niepokoju i rozpaczy w oczach Huntera.
– Czy zechciałby pan powiedzieć, co tam jest? – spytał Hunter, wiedząc z przerażającą pewnością, jaka będzie odpowiedź.
Minęło kilka sekund, podczas których Pitt zaczął żałować, że w ogóle zobaczył tę kapsułę. Jednocześnie wiedział, że sytuacja jest bez wyjścia. Jeszcze jedno, ostatnie zdanie i uwolni się od całej tej sceny. Stwierdził, że nie jest gotowy, że nawet w tej chwili jego wyobraźnia nie jest w stanie ogarnąć całej rzeczywistości. Zrobił głęboki wdech i zaczął mówić, wolno, z wysiłkiem.
– W środku znajduje się wiadomość adresowana do pana, admirale. Oprócz tego jest tam dwadzieścia sześć stron z książki pokładowej atomowego okrętu podwodnego „Starbuck”.
„Nie ma wyjaśnienia piekła ostatnich pięciu dni”.
Pierwsze zdanie ostatniego meldunku komandora Dupree ledwie wskazywało na makabrę wydarzeń, które potem nastąpiły (komentarz admirała Huntera).
„Jestem osobiście odpowiedzialny za zmianę kursu, a to doprowadziło mój okręt i załogę do tego, co z całą pewnością wygląda na dziwny i nieprawdopodobny koniec. Mogę jedynie opisać, najlepiej jak tylko potrafię – a mój umysł nie funkcjonuje, tak jak powinien – okoliczności tego nieszczęścia”.
Fakt, że Dupree nie panował w pełni nad swoimi myślami, jest zadziwiającym wyznaniem człowieka, który swoją dobrą opinię zawdzięczał umysłowi działającemu z komputerową wręcz precyzją.
,,14 czerwca o godzinie 20:40 weszliśmy w obłok mgły. Wkrótce po tym, gdy dno znalazło się zaledwie trzydzieści sążni pod stępką, jakaś eksplozja rozerwała dziób okrętu i ryczący potok wody wdarł się do przedziału torpedowego, zalewając go prawie natychmiast”.
Kapitan nie ujawnił, czy wiedział, że eksplozja miała miejsce na zewnątrz czy wewnątrz kadłuba „Starbucka”.
,,Z całej załogi tylko dwudziestu sześciu ludzi miało to szczęście, że straciło życie w ciągu kilku sekund. Sądziliśmy, że tym trzem z pomostu – porucznikowi Carterowi oraz marynarzom Farrisowi i Matfordowi uda się z niej wydostać, zanim okręt zniknie pod powierzchnią wody. Jednak tragiczne wydarzenia okazały się zupełnie inne”.
Jeżeli, jak wskazuje zapis Dupree, „Starbuck” płynął w wynurzeniu, wydaje się dziwne, że Carter, Farris i Matford nie mogli opuścić pomostu i zejść na dół w czasie krótszym niż trzydzieści sekund. Wprost niepojęte, że Dupree zatrzasnął luki, zostawiając tamtych ludzi ich losowi. Równie niewiarygodne jest przypuszczenie, że nie było dość czasu, by ich ratować, ponieważ oznaczałoby to, że „Starbuck” poszedł na dno jak kamień. Możliwość raczej mało prawdopodobna.
„Zamknęliśmy luki i otwory wentylacyjne. Potem wydałem rozkaz zrzucenia balastu i natychmiastowego wynurzenia. Już było za późno – przeraźliwe odgłosy dochodzące z części dziobowej oznaczały, że okręt zarył się w dno morza”.
Słuszne wydaje się założenie, że przy napełnionych powietrzem zbiornikach balastowych i dziobie pogrążonym na głębokości zaledwie pięćdziesięciu czterech metrów część rufowa kadłuba „Starbucka” długiego na dziewięćdziesiąt sześć metrów mogła wystawać nad powierzchnię wody. Tak jednak nie było.
„Teraz leżymy na dnie. Pokład przechylony o osiem stopni na prawą burtę, z kątem spadku równym dwa stopnie. Z wyjątkiem dziobowego przedziału torpedowego pozostałe pomieszczenia są zabezpieczone i nie ma w nich śladu wody.
Wszyscy jesteśmy już martwi. Wydałem ludziom rozkaz, żeby zaniechali dalszych działań. Moje szaleństwo zabiło nas wszystkich”.
Jak do tej pory, to najbardziej niepojęta tajemnica. Zakładając, że od stępki do pokładu odległość wynosi dwadzieścia pięć stóp, dystans od rufowego luku bezpieczeństwa do powierzchni wody mógł mieć trzydzieści pięć stóp – co stanowi umiarkowaną przeszkodę dla człowieka z aparatem tlenowym. Mało tego, podczas drugiej wojny światowej z zatopionego okrętu podwodnego „Tang” z głębokości stu osiemdziesięciu stóp wydostało się ośmiu ludzi, ratując się wyłącznie dzięki sile płuc.
Tym bardziej oszałamiające są ostatnie zdania zapisane w dzienniku pokładowym. Co pchnęło Dupree do szaleństwa? Można tylko podejrzewać, że kapitan został przytłoczony koszmarną sytuacją. A później po prostu uciekł od rzeczywistości.
„Skończyła się żywność, powietrza starczy nam najwyżej na kilka godzin. Woda pitna wyczerpała się trzeciego dnia”.
Zastanawiające. Z działającym reaktorem atomowym – a nie ma powodu sądzić, że nie funkcjonował – załoga mogła żyć całymi miesiącami. Aparaty destylacyjne do wody pitnej były w stanie produkować więcej wody niż trzeba, a w przypadku podjęcia szczególnych kroków, by zredukować ilość gromadzącego się dwutlenku węgla przez wprowadzenie ograniczenia aktywności i zakazu palenia tytoniu, system wentylacyjny, który oczyszczał atmosferę okrętu i produkował tlen, utrzymywałby przy życiu sześćdziesięciu trzech ludzi we względnie znośnych warunkach, chyba że zdarzyłaby się jakaś awaria – wydarzenie mało prawdopodobne. Jedynie żywność stanowiła na dłuższą metę pewien problem. Ale ponieważ „Starbuck” w chwili zatonięcia praktycznie rozpoczynał rejs, ubytek zapasów nie mógł być większy niż jedna trzecia.
Po zastosowaniu racjonowania żywności starczyłoby na następnych dziewięćdziesiąt dni. Wszystko zależało od reaktora. Jeśli zamarł, podobny los czekał również ludzi.
„Mój cel jest wyraźny, czuję się zupełnie spokojny. Rozkazałem lekarzowi pokładowemu, żeby zrobił wszystkim członkom załogi zastrzyk skracający cierpienia. Ja oczywiście będę ostatni w kolejce do tego zabiegu”.
O Boże! Czy to naprawdę jest możliwe, żeby Dupree mógł w stanie niepoczytalności wydać rozkaz wykonania masowego mordu będącej jeszcze przy życiu załogi? (W tym miejscu pióro staje się chwiejne i trudne do odczytania).
„Znowu przyszli. Carter puka w kadłub. Chryste Panie! Dlaczego jego duch tak nas torturuje?”
Dupree minął granice rozsądku, wkraczając w świat totalnego szaleństwa. Jak to możliwe po pięciu zaledwie dniach?
„Możemy ich jeszcze powstrzymać najwyżej przez kilka godzin. Prawie zdołali się wedrzeć przez rufowy przedział bezpieczeństwa. To na nic, na nic… (nieczytelny fragment). Chcą nas zabić, ale w końcu przechytrzymy ich. Żadnego sukcesu, żadnego zwycięstwa. Wszyscy zginiemy”.
Kogo, u diabła, miał na myśli? Czy to możliwe, żeby jakiś inny okręt, na przykład rosyjski trawler szpiegowski, próbował uratować załogę?
„Na powierzchni jest teraz ciemno, więc przestali pracować. Wyślę tę wiadomość i ostatnie strony dziennika pokładowego na powierzchnię w kapsule łącznościowej. Jest szansa, że w nocy jej nie zauważą. Nasza pozycja (pierwsze cyfry przekreślone) 32º18’22”W”.
Te współrzędne do niczego nie pasują. Ponad pięćset mil od ostatniego położenia! „Starbuck” nie zdołałby przepłynąć tej odległości nawet w wynurzeniu. I ta luka czasowa pomiędzy ostatnim kontaktem radiowym a końcową pozycją Dupree. Tajemnice się nawarstwiają, więc może nie starczyć nam wyobraźni, żeby wyjaśnić szalone słowa kapitana Felixa Dupree.
Już w stanie paranoi Dupree kończy wiadomość tak:
„Nie szukajcie nas, wasze wysiłki skazane są na niepowodzenie. Oni nie pozwolą, żeby odnaleziony został jakikolwiek ślad. Zastosowali niegodziwy wybieg. Gdybym o tym wiedział, przeżylibyśmy, oglądając znowu słońce. Proszę dopilnować, żeby ta wiadomość dotarła do rąk admirała Leigha Huntera w Pearl Harbor”.
Końcowa zagadka – adresat. „Dlaczego ja? (słowa Huntera) O ile pamiętam, nigdy nie poznałem komandora Dupree. Dlaczego akurat mnie wybrał na odbiorcę ostatniej woli »Starbucka«?”
Jedyny fundament, na którym możemy cokolwiek budować, to pewność, że „Starbuck” rzeczywiście spoczywa na dnie Pacyfiku, że zaginął, jakby został wciągnięty w otchłań wód przez rękę jakiegoś monstrualnego wiru, gdzieś na północ od łańcucha Wysp Hawajskich. Poza tym praktycznie nie wiemy nic.
Pitt pochylił się nad barem w starym Royal Hawaiian Hotel, spojrzał bezmyślnie na swojego drinka i zaczął analizować w myślach wydarzenia tego dnia. Każde z nich migotało przed jego nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami niczym niemy film na staromodnym pudełkowym ekranie, a potem się rozmywało, spychane na bok przez kolejną scenę. Tylko jeden epizod zatrzymał się i nie chciał zniknąć – było to wspomnienie twarzy admirała Huntera, czytającego zawartość kapsuły, twarzy bez wyrazu, lecz z ożywionymi oczami, wykrzywionej i pobladłej z powodu okropnego, bezsensownego i tragicznego losu „Starbucka” i oszałamiających, paranoicznych słów komandora Dupree.
Kiedy Hunter przestał czytać, podniósł wolno wzrok i skinął na Pitta. Ten odpowiedział podobnym gestem, w milczeniu potrząsnął stwardniałą, wyciągniętą dłonią admirała, wymamrotał słowa pożegnania i wyszedł z gabinetu jak zahipnotyzowany. Nie przypominał sobie jazdy w tętniącym ruchu autostrady Nimitza. Nie pamiętał, kiedy wszedł do pokoju hotelowego, jak wziął prysznic, ubrał się i wyszedł w poszukiwaniu niejasnego celu. Nawet teraz, gdy powoli mieszał whisky w szklance, do jego uszu nie docierało nic z paplaniny otaczających go ludzi.
Pomyślał leniwie, że w znalezieniu ostatniej wiadomości ze „Starbucka” było coś dziwnie złowieszczego. Pojawiła się pewna ostrożna, retrospektywna myśl, która z trudem starała się wydostać na światło dzienne gdzieś z mrocznych głębi jego umysłu. Jednak jej się to nie udało, gdyż nie znalazła żadnego punktu zaczepienia, więc nie wywołując większych wrażeń, zapadła się w nicość, z której na moment się wynurzyła.
W pewnej chwili Pitt spostrzegł kątem oka, że jakiś mężczyzna siedzący nieco dalej przy barze podniósł w jego kierunku szklankę, oferując w ten sposób następnego drinka. To był kapitan Orl Cinana. Podobnie jak Pitt, miał na sobie cienkie spodnie i kwiecistą hawajską koszulę. Pitt skinął na powitanie, więc Cinana podszedł i pochylił się nad barem obok niego. Cinana pocił się obficie, w ręku trzymał chustkę. Pittowi wydawało się, że bez przerwy ociera nią czoło i dłonie.
– Czy mogę mieć zaszczyt? – spytał Cinana z trochę nieszczerym uśmiechem.
Pitt podniósł pełną szklankę.
– Dziękuję, ale jeszcze nie uporałem się z tą.
Pitt nie zwrócił wcześniej uwagi na Cinanę i teraz był lekko zaskoczony zdumiewającym spostrzeżeniem. Gdyby nie fakt, że Cinana był cięższy od Pitta o dobre piętnaście funtów, można by ich wziąć za kuzynów. Oczywiście istniały pewne różnice, jak kolor oczu, zielone kontra piwne, i wiek, trzydzieści pięć przeciwko pięćdziesięciu, lecz wzrost, kolor włosów i charakterystyczne cechy były, ogólnie biorąc, podobne.
Cinana nerwowo zamieszał lód w swoim rumie Collins, unikając pozbawionego wyrazu spojrzenia Pitta.
– Chciałbym jeszcze raz przeprosić za to niewielkie nieporozumienie, jakie miało miejsce dzisiejszego popołudnia.
– Nie ma o czym mówić, kapitanie. Moje zachowanie też nie było wzorem uprzejmości.
– Paskudna sprawa… Myślę o stracie „Starbucka”. – Cinana pociągnął łyk ze szklanki.
– Większość tajemnic daje się ostatecznie wyjaśnić w jakiś sposób. „Thresher”, „Bluefin”, „Scorpion” – marynarka wojenna nie zrezygnowała z poszukiwań, aż wreszcie każdy z nich został zlokalizowany.
– Tym razem jest inaczej – rzekł ponuro Cinana. – Tego nigdy nie uda się znaleźć.
– Niech pan nigdy nie mówi „nigdy”.
– Te trzy wspomniane przez pana tragedie, majorze, miały miejsce na Atlantyku. „Starbuck” zaś dzięki fatalnemu pechowi przepadł na Pacyfiku. – Przerwał na chwilę, by obetrzeć sobie kark. – My w marynarce mamy od dawna zakorzenione przekonanie na temat zaginionych tu okrętów.
Tych, którzy spoczywają na dnie Atlantyku, wskrzeszają kapliczki, wieńce i poematy, natomiast ci, którzy spoczęli w głębinach Pacyfiku, leżą zapomniani na całą wieczność.
Pitta zafascynował ton głosu Cinany. Niemal ujrzał tego pocącego się kapitana, jak stoi niezłomnie przy pulpicie, głosząc kazanie kongregacji rybaków Nowej Anglii i nakłaniając ich, by wraz z następnym przypływem ruszyli w morze.
– Ale przecież znacie położenie okrętu z wiadomości Dupree – powiedział Pitt. – Przy odrobinie szczęścia sonar powinien znaleźć „Starbucka” najpóźniej po tygodniu poszukiwań.
– Morze nie zdradza swoich tajemnic tak łatwo, majorze. – Cinana postawił pustą szklankę na blacie baru. – No, ale muszę już iść. Miałem umówione spotkanie, ale ona… najwyraźniej z niego zrezygnowała.
Pitt uścisnął wyciągniętą dłoń Cinany i uśmiechnął się.
– Znam to uczucie.
– Czołem! Życzę powodzenia.
– Wzajemnie, kapitanie.
Cinana odwrócił się i ruszył przez tłum w stronę wejścia do hotelu, wkrótce zniknął za falującym morzem głów.
Przez cały czas Pitt nawet nie tknął swojego drinka. Po odejściu Cinany stwierdził, że dokucza mu irytujące uczucie samotności, potęgujące się dodatkowo z powodu zgiełku zatłoczonej sali. Poczuł nagle potrzebę upicia się. Chciał wymazać z pamięci nazwę „Starbuck” i skoncentrować się na sprawach ważniejszych, na przykład na poderwaniu na czas urlopu jakiejś sekretarki lub nauczycielki, która wszystkie swoje zahamowania seksualne zostawiła w Omaha w Nebrasce. Wypił drinka i zamówił następnego.