Przygody Dirka Pitta 2: Afera śródziemnomorska - Clive Cussler - E-Book

Przygody Dirka Pitta 2: Afera śródziemnomorska E-Book

Clive Cussler

0,0

Beschreibung

Powietrzne starcie dwóch zuchwalców, którzy mogą zachwiać światowym porządkiem. Nad amerykańską bazę wojskową na greckiej wyspie nadlatuje myśliwiec z czasów II wojny światowej i dokonuje niespodziewanego ataku. Okoliczności zdarzenia bada Dirk Pitt z agencji NUMA. Według jego ustaleń sprawcą jest bogaty i wpływowy przemysłowiec, który prowadzi nielegalne operacje na Morzu Śródziemnym. A atak lotniczy do dopiero preludium do zamachów, które mogą zagrozić międzynarodowemu bezpieczeństwu. Czy zuchwały agent znajdzie sposób, by powstrzymać zamachowców? Druga powieść z serii o Dirku Pittcie to pozycja obowiązkowa dla miłośników Indiany Jonesa i Jamesa Bonda.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 270

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Clive Cussler

Przygody Dirka Pitta 2: Afera śródziemnomorska

Tłumaczenie Ziemowit Andrzejewski

Saga

Przygody Dirka Pitta 2: Afera śródziemnomorska

 

Tłumaczenie Ziemowit Andrzejewski

 

Tytuł oryginału The Mediterranean Caper

 

Język oryginału angielski

Copyright © 1973 by Clive Cussler Enterprises, Inc. All rights reserved.

 

W porozumieniu z 

Peter Lampack Agency, Inc.

350 Fifth Avenue, Suite 5300 

New York, NY 10118 USA

Zdjęcie na okła dce: Midjourney by Sara Winding

 

Copyright © 1973 by Clive Cussler

W porozumieniu z Peter Lampack Agency, Inc. 350 Fifth Avenue, Suite 5300 New York, NY 10118 USA

Copyright ©1973, 2025 Clive Cussler i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727203089 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Amy i Erykowi, aby żeglowali jak najdłużej

PROLOG

Panował żar jak w piekarniku i była niedziela. W wieży kontroli ruchu powietrznego dyżurny Bazy Lotnictwa Wojskowego Brady zapalił następnego papierosa, położył na przenośnym klimatyzatorze stopy w skarpetkach i czekał, aż się cokolwiek wydarzy.

Nie bez powodu nudził się jak mops: ruch powietrzny był zazwyczaj w niedziele marny, praktycznie rzecz biorąc – bliski zera, bo w dni świąteczne samoloty bojowe niezmiernie rzadko latały nad Śródziemnomorskim Teatrem Operacyjnym, zwłaszcza że akurat nie dojrzewały żadne napięcia międzynarodowe. Od czasu do czasu siadała lub startowała wprawdzie jakaś maszyna, zwykle jednak chodziło tylko o uzupełnienie paliwa w samolocie, którym jakiś dygnitarz spieszył na konferencję gdzieś w Europie albo w Afryce.

Po raz dziesiąty od rozpoczęcia służby kontroler powiódł spojrzeniem po wielkiej tablicy z rozkładem lotów – żadnych startów, a od 16.30, przybliżonego czasu jedynego dziś lądowania, dzieliło go jeszcze bez mała pięć godzin.

Był młody – niewiele po dwudziestce – i stanowił uderzający dowód przeciwko tezie, że blondyni opalają się kiepsko: każdy widoczny kawałek jego skóry przypominał ciemnoorzechowy fornir, intarsjowany platynową pajęczyną włosków. Cztery paski na rękawie świadczyły, że ma stopień sierżanta sztabowego, a jego mundurowa koszula koloru khaki była nawet pod pachami sucha, chociaż temperatura sięgała 37°C. Zwyczajem powszechnie tolerowanym w jednostkach Air Force, stacjonujących w regionach o gorącym klimacie, miał rozpięty kołnierzyk i nie nosił krawata.

Wychylił się i ustawił klimatyzator w taki sposób, aby strumień chłodnego powietrza owiewał mu nogi. Rad z orzeźwiającego łaskotania uśmiechnął się, splótł dłonie na karku, rozparł się wygodniej i wbił wzrok w metalowy sufit.

Natychmiast przed oczyma jego duszy zamajaczyła towarzysząca mu nieustannie wizja Minneapolis i dziewcząt paradujących po Nicollet Avenue – znów przeliczył w pamięci: jeszcze pięćdziesiąt cztery dni będzie się musiał męczyć, zanim w ramach rotacji wróci do Stanów. Każdą upływającą dobę odfajkowywał ceremonialnie w noszonym na piersi czarnym notesiku.

Ziewnąwszy po raz może dwudziesty, wziął z parapetu lornetkę i spojrzał na samoloty, które stały na czarnym asfalcie pod budynkiem wieży kontroli.

Lotnisko zbudowano na leżącej w północnej części Morza Egejskiego wyspie Thasos, oddzielonej od kontynentalnej Macedonii greckiej szesnastomilowym pasem wody, zwanym – jakżeby inaczej – cieśniną Thasos. Lądowy masyw Thasos składa się z czterystu trzydziestu kilometrów kwadratowych skał porośniętych drzewami. Pełno tu starożytnych ruin, datujących się niekiedy z tysięcznego roku przed naszą erą. Baza, skrótowo określana przez jej personel mianem lotniska Brady, została wybudowana pod koniec lat sześćdziesiątych na mocy traktatu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i rządem greckim, a oprócz eskadry złożonej z dziesięciu myśliwców F--105 Starfire, na stałe stacjonowały w niej tylko dwa monstrualne transportowce C-133 Cargomaster, które połyskując w oślepiającym egejskim słońcu, wyglądały teraz jak para spasionych wielorybów.

W daremnym poszukiwaniu jakichkolwiek oznak życia sierżant kolejno przyglądał się uśpionym maszynom, lotnisko było jednak puste. Większość personelu albo krzepiła się piwem w pobliskim miasteczku Panaghia, albo zażywała na plaży kąpieli słonecznej, albo też drzemała w klimatyzowanych koszarach. Obecność ludzi sygnalizowała tylko samotna sylwetka żandarma, strzegącego bramy głównej, i pozostające w nieustannym ruchu anteny radarowe, obracające się na dachu betonowego bunkra. Dyżurny powoli uniósł lornetę i pobiegł wzrokiem ponad lazurowymi falami morza. W dniu równie jasnym i bezchmurnym jak dzisiejszy mógł z łatwością dostrzec szczegóły odległego greckiego lądu. Potem skierował szkła na wschód, chwytając fragment linii horyzontu, gdzie ciemny błękit morza stykał się z jasnym błękitem nieba, a po chwili z migotliwej mgiełki rozpalonego upałem powietrza wyłoniła się biała plamka statku stojącego na kotwicy. Sierżant zmrużył oczy, poprawił ostrość i wreszcie z najwyższym trudem odcyfrował wymalowane na dziobie mikroskopijne czarne literki: Pierwsze Podejście .

Kretyńska nazwa, uznał. Nie potrafił dopatrzyć się w niej sensu. Na kadłubie statku widniały również inne oznakowania: śródokręcie pionową masywną krechą przecinał czarny napis NUMA – Narodowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych.

Zwieszające się nad wodą zakrzywione ramię ustawionego na rufie żurawika dobywało z głębi jakiś podobny do kuli, obły przedmiot; na widok krzątających się przy urządzeniu ludzi sierżant doświadczył cichej satysfakcji, że również cywile muszą harować w tym niedzielnym skwarze.

Nagle jego obserwacyjne rozrywki uciął dobiegający z interkomu odczłowieczony głos:

– Wieża, tu radar… Odbiór!

Sierżant odłożył lornetkę i wcisnąwszy guzik, uruchomił mikrofon.

– Zgłasza się wieża kontrolna. Kto umarł?

– Mam kontakt mniej więcej szesnaście kilometrów na zachód.

– Szesnaście kilometrów na zachód? – zagrzmiał sierżant. – To przecież w głębi wyspy. Praktycznie mamy ten wasz kontakt już nad głową. – Raz jeszcze zerknął na zapisaną wielkimi literami tablicę i upewnił się, że nie ma prawa oczekiwać żadnego lotu, który byłby zaplanowany. – Następnym razem dajcie mi cynk wcześniej, dobra?

– Nie mam bladego pojęcia, skąd się wziął – zadudnił głos z bunkra radarowego. – Przez sześć minionych godzin nie mieliśmy na ekranie w promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów dosłownie niczego, co by leciało w naszą stronę.

– No to albo przestańcie kimać na służbie – warknął sierżant – albo sprawdźcie swój cholerny sprzęt. – Zwolnił przycisk mikrofonu, chwycił lornetę, wstał i uważnie popatrzył w kierunku zachodnim.

Był tam… maleńki ciemny punkcik, sunący zaledwie parę metrów ponad wzgórzami. Nadlatywał powoli – z szybkością najwyżej stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Przez kilka chwil wydawało się, że trwa w nieruchomym zawieszeniu, ale potem, niemal błyskawicznie, zaczął nabierać konkretnego kształtu i w okularach lornety zarysowały się wyraziście kontury kadłuba oraz skrzydeł. Tak wyraziście, że o pomyłce nie mogło być mowy. Sierżantowi ze zdziwienia opadła szczęka, gdy suche powietrze wyspy rozdarł terkocąco-dudniący hałas silnika stareńkiego jednomiejscowego dwupłatu o stałym podwoziu ze szprychowymi kołami.

Dziób, zdeformowany sterczącym zgrubieniem rzędowego silnika, miał poza tym opływowy kształt, który jednak na wysokości otwartej kabiny robił się kanciasty. Wielkie drewniane śmigło tłukło powietrze jak stary wiatrak, popychając antyczną maszynę z żółwią ospałością, pokryte zaś płótnem skrzydła o typowych dla wczesnych konstrukcji, karbowanych krawędziach spływu płata dygotały i kołysały się na wietrze. Od kołpaka śmigła po koniuszki sterów wysokości cały samolot był wymalowany na jadowicie żółty kolor. Sierżant odjął od oczu lornetę dokładnie w chwili, gdy maszyna, ukazując dobrze znany krzyż maltański, niemieckie oznakowanie samolotów bojowych z czasów I wojny, przemknęła nad wieżą.

Ściśle rzecz biorąc, przemknęła najwyżej półtora metra ponad nią. Gdyby coś takiego wydarzyło się w innych okolicznościach, sierżant padłby zapewne plackiem na podłogę, zdumienie jednak, wywołane widokiem tego niepojętego rozumowo, a tak przecież materialnego ducha spływającego z zamglonych niebios nad Frontem Zachodnim sprawiło, że stał jak słup soli. Kiedy samolot przelatywał nad wieżą, jego pilot bezczelnie pomachał ze swojej kabiny. Był tak blisko, że sierżant zdołał dostrzec jego rysy, przysłonięte nieco goglami, i wysłużoną czapkę pilotkę. Widmo z przeszłości uśmiechało się od ucha do ucha, poklepując kolby zamontowanych na osłonie silnika sprzężonych karabinów maszynowych.

Czy chodziło o jakiś monstrualny dowcip? Czy facet był szajbniętym Grekiem, który urwał się z cyrku powietrznego? A w ogóle skąd przyleciał? Nagle zmysły sierżanta zarejestrowały fakt, iż gdzieś za śmigłem zamigotały dwa świetlne punkciki i oto roztrzaskane okna wieży kontrolnej przestały istnieć.

Czas się zatrzymał i na uśpione lotnisko Brady wtargnęła wojna. Pilot antycznego myśliwca zataczał kręgi wokół wieży kontroli lotów, schodząc nad ziemię atakował wysmukłe sylwetki leniwie rozpartych na pasie startowym odrzutowców i swymi muzealnymi, ośmiomilimetrowymi pociskami dziurkował jak sito i rwał na strzępy cienkie kadłuby FS-105. Trzy z nich, trafione w zbiorniki paliwa, natychmiast stanęły w ogniu tak gwałtownym, że zdołał przemienić asfalt w dymiące kałuże smoły. Raz za razem latający eksponat wznosił się nad lotnisko i spadał, sypiąc ołowianym, niszczycielskim gradem. Po trzech myśliwcach przyszła kolej na jeden z gigantycznych C-133 cargomasterów, który eksplodował z rykiem płomieni sięgających wysokości stu metrów.

W wieży kontrolnej pełniący służbę sierżant patrzył oszołomiony na sączącą się z jego piersi czerwoną strużkę krwi. Delikatnie wyszarpał z górnej kieszonki czarny notes i z hipnotyczną fascynacją spojrzał na małą, schludną dziurkę w samym środku okładki. Potrząsnął głową, żeby zrzucić czarny welon, który przesłaniał mu oczy, a potem z wysiłkiem dźwignął się na kolana i powiódł dokoła tępym spojrzeniem.

Dosłownie wszystko – sprzęt radiowy, umeblowanie, podłogę – zaścielały roziskrzone kawałki potłuczonego szkła. Klimatyzator leżał na grzbiecie jak śmiertelnie trafiony mechaniczny zwierzak: sztywne łapy sterczały do góry, a z kilku okrągłych dziurek wyciekał na podłogę płyn chłodzący. Sierżant nieprzytomnie popatrzył na cudownym zbiegiem okoliczności nietknięte radio i kalecząc dłonie i nogi ostrymi odłamkami, poczołgał się w jego stronę. Sięgnął po mikrofon i chwycił go kurczowo, plamiąc krwią plastikową rączkę.

Ciemność zaczęła ogarniać myśli sierżanta, który zastanawiał się: Jaka jest właściwa procedura? Co człowiek mówi w podobnej sytuacji?

Byle co! Byle co!

– Do wszystkich, którzy mnie słyszą: MAYDAY! MAYDAY! Tu lotnisko Brady. Zostaliśmy zaatakowani przez niezidentyfikowany samolot. To nie jest alarm ćwiczebny. Powtarzam: lotnisko Brady zostało zaatakowane…

ROZDZIAŁ 1 

Major Dirk Pitt poprawił kabłąk słuchawek na swoich ciemnych, gęstych włosach i powoli kręcąc gałką częstotliwości, usiłował polepszyć odbiór. Potem, z błyskiem zdumienia w oczach koloru akwamaryny, uważnie słuchał przez moment, a na jego ogorzałym czole pojawiły się zmarszczki.

Nie o to chodzi, iż wiadomość, jaką odebrał, była niezrozumiała. Wręcz przeciwnie. Ale po prostu nie mógł dać jej wiary. Jeszcze raz wytężył słuch w zgiełku, jaki czyniły dwa silniki wodnosamolotu Catalina. Słowa, które dobiegały jego uszu, słabły, zamiast nabierać mocy. Potencjometr siły głosu był rozkręcony do oporu, od lotniska Brady zaś dzieliło ich zaledwie czterdzieści osiem kilometrów. W tych okolicznościach meldunek kontrolera ruchu powietrznego powinien rozszarpać bębenki Pitta. Albo siada zasilanie na wieży, albo kontroler jest poważnie ranny – uznał Pitt. Dumał może minutę, a potem, sięgnąwszy w prawo, potrząsnął uśpioną sylwetką w fotelu drugiego pilota.

– Koniec drzemki, śpiąca królewno. – Jego głos, cichy z pozoru i naturalny, miał w sobie coś, co sprawiało, że z łatwością przebijał się przez hałas dudniącego silnika czy zgiełk zatłoczonego pokoju.

Kapitan Al Giordino ze znużeniem dźwignął głowę i donośnie ziewnął. W jego ciemnych, podkrążonych oczach wyraźnie odbijały się trudy trzynastu godzin, jakie spędził w kabinie starej łodzi latającej, bez przerwy wstrząsanej drgawkami. Wyrzucił w górę ramiona, nabrał powietrza w niezwykle pojemne płuca i przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy. Potem siadł prosto i wysunąwszy głowę, wbił spojrzenie w przestrzeń rozciągającą się za szybami kabiny.

– Jesteśmy już nad „Pierwszym Podejściem”! – wymamrotał, znowu ziewając.

– Prawie – odparł Pitt. – Thasos na wprost przed nami.

– O kurczę – mruknął Giordino, a potem skrzywił usta w uśmiechu. – Mogłem sobie jeszcze pospać dobrych dziesięć minut. Czemuś mnie obudził?

– Przechwyciłem z Brady wiadomość, że lotnisko zostało zaatakowane przez niezidentyfikowany samolot.

– Chyba mnie podpuszczasz – powiedział z niedowierzaniem Giordino. – To musi być jakiś kawał.

– Nie, wcale tak nie sądzę. Z głosu kontrolera nie wynikało, że wpuszcza mnie w maliny. – Pitt zawahał się, cały czas uważnie obserwując fale, które przemykały najwyżej piętnaście metrów pod kadłubem cataliny. Dla wprawy i utrzymania refleksu w dobrej formie, przez ostatnie kilometry leciał tuż nad morzem.

– Niewykluczone, że wieża Brady mówi zupełną prawdę – stwierdził Giordino, wciąż wpatrzony w okno. –Tylko spójrz tam, na wschodnią część wyspy.

Obaj skoncentrowali całą uwagę na wyłaniającym się z morza kopulastym skrawku stałego lądu. Opustoszałe plaże, graniczące z białą wstążką przyboju, były żółte, a stoki łagodnych pagórków pokrywała zieleń drzew. Kolory te, rozmyte przez fale ciepła, żywo kontrastowały z błękitem Morza Egejskiego. Gdzieś z południowego obszaru Thasos biła w bezwietrzne niebo wielka kolumna dymu, tworząc nad wyspą olbrzymią, spiralnie skręconą czarną chmurę. Gdy dziób cataliny przybliżył się do Thasos nieco bardziej, Pitt i Giordino dostrzegli migotanie płomieni.

Pitt chwyci mikrofon i wcisnął guziczek na jego rączce.

– Wieża Brady, wieża Brady, tu Papa-Bravo-Yankee-086, odbiór.

Nie było odpowiedzi i Pitt jeszcze dwukrotnie powtórzył wezwanie.

– Cisza? – zapytał Giordino.

– Grobowa – odparł Pitt.

– Powiedziałeś: niezidentyfikowany samolot. Rozumiem, że chodziło o jeden?

– Dokładnie takich słów użyła przed zamilknięciem wieża Brady.

– To kompletnie bez sensu. Dlaczego jeden samolot miałby atakować bazę sił powietrznych Stanów Zjednoczonych?

– Bóg raczy wiedzieć – odrzekł Pitt, pociągając lekko drążek sterowy. – Może to jakiś grecki kmieć, wpieprzony, że nasze odrzutowce płoszą mu kozy? Tak czy inaczej, nie jest to atak na dużą skalę, bo w takim razie Waszyngton już by nas powiadomił. Pożyjemy, zobaczymy. – Pitt potarł oczy, aby odegnać z nich senność. – Przygotuj się, zamierzam wznieść się wyżej, zatoczyć krąg nad tymi wzgórkami i mając słońce za sobą, zejść na dół, żeby się dokładniej wszystkiemu przyjrzeć.

– Tylko bez żadnych numerów, zgoda? – poprosił Giordino, marszcząc brwi i uśmiechając się z powagą. – Ten stary karawan będzie mocno do tyłu, jeśli czeka tam na nas odrzutowiec uzbrojony w rakiety.

– Nie bój bidy – powiedział ze śmiechem Pitt. – Mój główny cel w życiu polega na tym, żeby najdłużej, jak to możliwe, uchować się w zdrowiu.

Pchnął manetki przepustnicy i dwa silniki Pratt & Whitney Wasp wyraźnie zwiększyły obroty, a potem, zręcznie manipulując drążkiem, skierował w słońce spłaszczony ryj samolotu; catalina z sekundy na sekundę zwiększała wysokość i nad górami Thasos ruszyła po łuku w stronę potężniejącej chmury dymu.

Nagle w słuchawkach Pitta zahuczał głos – ten sam co przedtem, ale teraz nierównie mocniejszy. Omal nie ogłuszył Pitta, zanim ten zdołał go wyciszyć.

– Wzywa wieża Brady. Zostaliśmy zaatakowani! Powtarzam: zostaliśmy zaatakowani! Odezwijcie się… Błagam, niech się ktokolwiek odezwie! – Głos brzmiał nieomal histerycznie.

– Wieża Brady, tu Papa-Bravo-Yankee-086. Odbiór – powiedział Pitt.

– Bogu dzięki – dobiegło w odpowiedzi westchnienie.

– Próbowałem wywołać cię już wcześniej, wieża Brady, ale zniknąłeś z eteru.

– Zostałem trafiony podczas pierwszego ataku i… i chyba straciłem przytomność. Teraz już czuję się lepiej. – Głos się łamał, lecz słowa były zrozumiałe.

– Jesteśmy w przybliżeniu piętnaście kilometrów od was na wysokości tysiąca ośmiuset metrów – powiedział powoli Pitt, nie powtarzając swoich namiarów. – Jak wygląda sytuacja?

– Jesteśmy bezbronni. Wszystkie nasze jednostki zostały zniszczone na ziemi. Najbliższa eskadra myśliwców przechwytujących stacjonuje o kilkaset kilometrów stąd. Żadnym cudem nie dotrze tu na czas. Możecie nam pomóc?

Pitt odruchowo pokręcił głową.

– To nie wchodzi w grę, wieża Brady. Nie wyciągam nawet trzystu kilometrów na godzinę i na pokładzie mam zaledwie dwa karabiny. Walka z odrzutowcem byłaby tylko stratą czasu.

– Proszę, pomóżcie – powiedział błagalnie głos. – Samolot, który nas zaatakował, nie jest odrzutowym bombowcem, lecz dwupłatem z czasów pierwszej wojny. Pomóżcie…

Pitt i Giordino, kompletnie zbici z pantałyku, popatrzyli po sobie i minęło pełnych dziesięć sekund, zanim Pitt wziął się w garść.

– Dobra, wieża Brady, lecimy. Miejmy tylko nadzieję, że nie dałeś plamy z identyfikacją napastnika, bo w przeciwnym wypadku dwie siwowłose matusie pogrążą się w cholernej żałobie, kiedy ja i mój drugi pilot kopniemy w kalendarz. Bez odbioru. – Potem Pitt odwrócił się do Giordina i zachowując niewzruszony wyraz twarzy, wyrzucił z siebie szybko, pewnie i rzeczowo: – Idź na tył, otwórz luki, weź karabin i rób za snajpera.

– Nie wierzę własnym uszom – powiedział oszołomiony Giordino.

Pitt pokręcił głową.

– Ja też nie kupuję tego bez zastrzeżeń, ale musimy do chłopaków z ziemi wyciągnąć pomocną dłoń. A teraz zasuwaj.

– Zrobię to – wymamrotał Giordino – ale wciąż nie wierzę.

– Praca myślowa to nie twoja działka, brachu. – Pitt z przelotnym uśmiechem lekko szturchnął Giordina w ramię. – Powodzenia.

– Tobie też się przyda. Krwawisz równie łatwo jak ja – odparł przytomnie Giordino, a potem, mrucząc pod nosem, wstał z fotela drugiego pilota i ruszył w głąb samolotu. Kiedy znalazł się w ładowni, wyjął z szafki ściennej karabin kalibru .30 i założył magazynek z piętnastoma nabojami. Otworzył luk, a rozgrzane powietrze smagnęło go po twarzy i wypełniło całą ładownię. Raz jeszcze sprawdził broń, a gdy zasiadł w oczekiwaniu, znów pomyślał o swym przyjacielu pilotującym samolot.

Giordino znał Pitta od bardzo dawna. Bawili się ze sobą jako chłopcy, w szkole średniej byli członkami tej samej drużyny lekkoatletycznej, umawiali się z tymi samymi dziewczynami. Żaden facet na świecie nie znał Pitta tak dobrze jak Giordino… ani, skoro o tym mowa, żadna kobieta. W Pitcie mieszkało dwóch różnych ludzi. Był zatem ów kompetentny perfekcjonista Dirk Pitt, który rzadko popełniał błędy, a zarazem – co stanowi doprawdy nieczęstą kombinację przymiotów – nie miał w sobie szczypty zarozumiałości, za to mnóstwo humoru i wielką łatwość nawiązywania kontaktów i zawierania przyjaźni. Ale był jeszcze ten drugi Pitt, melancholijny Pitt, który na długie godziny zamykał się w sobie i jak gdyby pogrążony bez reszty w jakiejś fantastycznej mrzonce, stawał się człowiekiem nieprzystępnym i wyniosłym. Musiał wprawdzie istnieć klucz, zdolny otworzyć drzwi dzielące tych dwóch Pittów, ale Giordino nigdy go nie znalazł. Wiedział tylko, że – odkąd w minionym roku opodal Hawajów Pitt stracił ukochaną kobietę – znacznie częściej niż kiedyś popadał w zmienne nastroje.

Giordino przypomniał sobie jeszcze jedną przemianę: otóż na moment przed wyjściem z kabiny pilotów spostrzegł, że ciemnozielone oczy Pitta stają się w obliczu niebezpieczeństwa świetliście jasne. Takie oczy widział dotąd tylko raz w życiu; zerknął na swoją prawą dłoń, w której brakowało palca, i z lekka się wzdrygnął. Potem oderwał myśli od wspomnień i wróciwszy do teraźniejszości, odbezpieczył karabin. I wtedy – rzecz osobliwa – poczuł się niczym niezagrożony.

Twarz siedzącego w kabinie Pitta mogłaby stanowić rzeźbiarskie studium męskości. Pitt nie był przystojniakiem w typie amanta filmowego, wręcz przeciwnie, i kobiety z rzadka – jeśli w ogóle – z własnej inicjatywy padały mu do stóp. Zazwyczaj w jego obecności, nieco strwożone i zakłopotane, wyczuwały szóstym zmysłem, iż nie jest mężczyzną skłonnym czynić zadość niewieścim zachciankom czy też wdawać się w głupawe kokieteryjne gierki. Pitt przepadał za damskim towarzystwem i miękkością kobiecych ciał, a zarazem chorobliwie nie znosił owych sztuczek, kłamstewek oraz innych kretyńskich zabiegów, do jakich trzeba się uciec, aby uwieść przeciętną samicę. Nie brakowało mu kunsztu w sztuce zwabiania kobiet do łóżka – zasługiwał w tej mierze na miano eksperta – po prostu musiał pokonać w sobie ogromne opory wewnętrzne, by podjąć tę grę. Preferował kobiety bezpośrednie i szczere, które jednak były towarem niezmiernie trudno dostępnym na rynku.

Pchnął drążek sterowy i catalina obniżyła dziób, schodząc płytkim lotem nurkowym w kierunku piekła, jakie rozpętało się na lotnisku Brady; białe wskazówki wysokościomierza, cofając się po swojej czarnej tarczy, rejestrowały powolne opadanie. Pitt wyostrzył kąt schodzenia i dwudziestopięcioletni samolot – skonstruowany z myślą o niezawodności, dużym zasięgu i powolnych lotach zwiadowczych, nie zaś rekordach szybkości – zaczął wyczuwalnie wibrować.

Pitt wystąpił o zakup tej maszyny, kiedy na żądanie admirała Jamesa Sandeckera został – zachowując stopień majora – oddelegowany z Air Force do NUMA na okres, wedle dokumentów, nieokreślony. Oficjalna nazwa jego funkcji – lądowo-pokładowy specjalista ds. bezpieczeństwa – to, zdaniem Pitta, wyłącznie wydumany eufemizm. Pitt stał się bowiem specem od wszelkich kłopotów. Ilekroć takie czy inne przedsięwzięcie rozbijało się o jakąś przeszkodę bądź problem natury nienaukowej, właśnie on miał usunąć trudności i przywrócić status quo ante. I stąd wziął się postulat kupna wodnosamolotu. Catalina-086 PBY, powolna wprawdzie jak żółw, mogła jednak bez trudu przewozić pasażerów i ładunki, a także – co istotniejsze, skoro bez mała dziewięćdziesiąt procent operacji NUMA miało miejsce na otwartym morzu – lądować na wodzie i z niej startować.

Nagle uwagę Pitta przykuł barwny błysk na czarnym tle chmury. Był to jaskrawożółty samolot, który nagle skręcił ostro i zanurkował w obłok dymu. Pitt cofnął manetki przepustnicy, żeby zredukować prędkość, z jaką obniżała lot catalina, i nie przemknąć zbyt szybko obok niezwykłego przeciwnika. Żółty samolot niczym diabeł z pudełka wyprysnął z chmury po jej przeciwnej stronie i – co było doskonale widoczne – ponowił atak na lotnisko Brady.

– Niech mnie wszyscy diabli – zahuczał donośnie Pitt. – To stary niemiecki myśliwiec typu Albatros.

Catalina nadlatywała wprost od strony słońca i pochłonięty bez reszty swym niszczycielskim zajęciem pilot albatrosa nie mógł jej widzieć. Pitt, zbliżając się do przeciwnika, uśmiechnął się ironicznie. Ubolewał jedynie, że w dziobie cataliny nie drzemią kaemy gotowe rzygnąć ogniem. Lekko przycisnął lewy orczyk i odszedł w bok, żeby Alowi Giordino otworzyć lepsze pole ostrzału. Catalina, wciąż niepostrzeżenie, nadlatywała z rykiem silników, przez który jednak przebił się nagle odgłos karabinowych wystrzałów.

Znajdowali się prawie nad albatrosem, kiedy stercząca z otwartej kabiny głowa w skórzanej pilotce zaczęła się obracać; byli tak blisko, że Pitt dostrzegł, jak na widok nadlatującego od strony słońca wodnosamolotu opadła szczęka faceta za sterami żółtej maszyny – myśliwy stał się ofiarą. Zanim wziął się w garść i przewaliwszy albatrosa na grzbiet, zdołał uciec w bok, Giordino opróżnił w jego kierunku cały magazynek.

Posępny, absurdalny dramat, rozgrywający się na zasnutych dymem niebiosach ponad lotniskiem Brady, wszedł w nowy etap, kiedy wodnosamolot z czasów drugiej wojny światowej stawił czoło myśliwcowi z pierwszej wojny. Catalina była szybsza, albatros jednak miał przewagę, jaką dają dwa karabiny maszynowe i nieporównanie większa manewrowość. Mniej znany niż współczesny mu fokker, był wszakże doskonałym samolotem myśliwskim i w latach 1916–1918 prawdziwym wołem roboczym Cesarskiej Floty Powietrznej.

Albatros wykonał nagły zwrot z półbeczki i zaatakował catalinę. Pitt zareagował błyskawicznie: szarpnął do siebie drążek sterowy i modląc się gorąco, aby skrzydła nie oderwały się od kadłuba, wprowadził wodnosamolot w pętlę. Zapomniał o wszelkiej ostrożności i powszechnie stosowanych zasadach pilotażu; krew zawrzała w nim uniesieniem, jakie towarzyszy tylko walce jeden na jednego. Nieomal słyszał trzask nitów, kiedy łódź latająca przewaliła się na grzbiet. Jego nietypowy zwód kompletnie zaskoczył przeciwnika i bliźniacze nitki ognia z dziobu żółtego samolotu poszły Panu Bogu w okno.

Wykonawszy ostry skręt w lewo, albatros znalazł się z cataliną na kursie kolizyjnym. Pitt widział ogniki pocisków smugowych mniej więcej trzy metry poniżej swojej kabiny. Dzięki Bogu, że facet jest kiepskim strzelcem, pomyślał, czując jednak, w miarę jak samoloty zbliżały się do siebie, narastający skurcz w żołądku. Wyczekał do ostatniego momentu, pchnął nos cataliny w dół i szybkim nawrotem uzyskał dla swej maszyny na jedną krótką chwilę uprzywilejowaną pozycję ponad i za albatrosem; Al Giordino ponownie otworzył ogień. Żółty samolot wywinął się spod karabinowej salwy, nurkując pionowo ku ziemi, i Pitt na moment stracił go z oczu. Natychmiast odszedł w prawo, przepatrując niebo, ale było już za późno – przewidział raczej, niż usłyszał łomot pocisków wgryzających się w poszycie latającej łodzi. Jadowitemu żądłu małego samolociku uszedł tylko dlatego, że gwałtownie zmusił catalinę do wykonania manewru spadającego liścia, ale tym razem naprawdę niewiele brakowało.

Nierówny bój, mający za jedynych widzów grupkę wojskowych, którzy jak oczarowani obserwowali go z ziemi, trwał osiem pełnych minut. Potem samoloty, minąwszy linię nadbrzeża, przeniosły się nad morze, gdzie doszło do ostatniej rundy.

Pitt był już zlany potem, słone, połyskliwe kropelki jedna za drugą, niczym zostawiający smugowy ślad mikroskopijne ślimaki, spełzały w dół jego twarzy. Przeciwnikowi nie brakowało sprytu, ale jeśli chodzi o strategiczne sztuczki, Pitt też nie wypadł sroce spod ogona. Z bezgraniczną cierpliwością, czerpaną z Bóg wie jakich rezerw utajonych w jego organizmie, wyczekiwał odpowiedniego momentu, a kiedy ten wreszcie nadszedł – Pitt był przygotowany.

Albatros zdołał usytuować się za cataliną i nieco ponad nią, Pitt jednak nie zmieniał szybkości; pilot żółtego myśliwca, przekonany o rychłym zwycięstwie, podszedł na czterdzieści metrów do ogona wodnosamolotu, zanim jednak zagadały jego kaemy, Pitt przymknął przepustnicę i opuścił klapy, sprawiając, że jego wielka maszyna nieomal stanęła w miejscu. Zaskoczony facet z albatrosa przemknął nad latającą łodzią, zaliczając przy okazji w silnik kilka dobrze i z bliskiej odległości wymierzonych kulek. Pitt ujrzał, że tuż przed kabiną wodnosamolotu albatros odszedł w bok, a jego pilot zsuwa gogle na czoło i z szacunkiem, jaki jeden odważny człowiek potrafi okazać drugiemu, unosi dłoń w krótkim salucie. Potem, ciągnąc za sobą czarną smugę dymu potwierdzającą umiejętności strzeleckie Ala Giordino, żółty samolocik zawrócił i mając pod sobą wyspę, skierował się na zachód.

Catalina, wyhamowana niemal do zera, wchodziła teraz w lot nurkowy, więc Pitt przez kilka dramatycznych sekund musiał borykać się z urządzeniami sterowniczymi, zanim wyrównał lot. Potem łagodnym łukiem rozpoczął wznoszenie. Znalazłszy się na wysokości tysiąca pięciuset metrów, ponownie wyrównał lot i uważnym spojrzeniem omiótł wyspę oraz najbliższy spłacheć morza. Nie dostrzegł jednak jaskrawożółtej maszyny z krzyżem maltańskim. Zniknęła. Rozwiała się jak dym.

Ten żółty albatros był mu skądś znany i Pitt pomyślał, że oto zapomniany upiór z przeszłości powrócił, aby go prześladować. Niesamowite uczucie ustąpiło jednak równie szybko, jak się pojawiło; Pitt głęboko westchnął, napięcie zelżało, mógł się z ulgą rozluźnić.

– No to kiedy załapuję się na oznakę strzelca wyborowego? – zapytał Giordino od drzwi kabiny. Mimo paskudnej rany na głowie uśmiechał się od ucha do ucha. Krew, ściekając po prawej skroni i policzku, plamiła kołnierz jego jaskrawej, kwiecistej koszuli.

– Musisz poprzestać na tym, że kiedy wylądujemy, postawię ci drinka – odparł Pitt, nie odwracając głowy.

Giordino wsunął się w fotel drugiego pilota.

– Czuję się tak, jakbym przed chwilą zaliczył w Disneylandzie przejażdżkę górską kolejką – oznajmił.

Pitt nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu. Przez chwilę milczał, rozluźniony i wygodnie rozparty, a potem spojrzał na Ala spod przymrużonych powiek.

– Co ci się stało? Dostałeś kulkę?

Giordino obdarzył Pitta kpiąco-żałosnym spojrzeniem.

– Skąd ci strzeliło do łba, że możesz cataliną robić pętle?

– Wtedy uznałem to za sensowny manewr – odparł Pitt z błyskiem w oku.

– Następnym razem uprzedź pasażerów. Rzucało mną po ładowni jak piłką.

– W co walnąłeś? – zapytał Pitt, unosząc brwi.

– Musisz wiedzieć?

– Więc?

Giordino był wyraźnie zakłopotany.

– Jeśli naprawdę musisz: w klamkę od sracza.

Po krótkiej chwili Pitt odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem tak zaraźliwym, że Al mu zawtórował. Zagłuszając silniki, rechotali niemal przez trzydzieści sekund, potem jednak dotarła do nich powaga ich obecnego położenia.

Pitt wciąż miał trzeźwy umysł, ale z wolna zaczynało opanowywać go znużenie. Długie godziny lotu i napięcie ledwie skończonej walki przytłaczało go i przejmowało odrętwiającym chłodem jak gęsta, wilgotna mgła. Rozmyślał o rozkosznym zapachu mydła pod zimnym prysznicem, o szorstkim dotyku wykrochmalonej pościeli – i nagle te rzeczy stały się dlań niezwykle istotne. Zerknąwszy przez szybę na lotnisko Brady, uświadomił sobie, że ich pierwotnym celem było „Pierwsze Podejście”, powodowany jednak instynktem czy też mętnym przeczuciem zmienił teraz plany.

– Chyba powinniśmy odpuścić sobie lądowanie na wodzie obok „Pierwszego Podejścia” i jak Bóg przykazał siąść na ziemi. Coś mi mówi, że mamy w kadłubie kilka dziurek.

– Niegłupi pomysł – odparł Giordino. – Nie mam nastroju na skakanie ze spadochronem.

Wielki wodnosamolot zszedł nad zasłany żelastwem pas startowy, a kiedy wylądował na wyżarzonym asfalcie, podwozie podskoczyło wśród jadowitego pisku gumy, jakie zwykle towarzyszy przyziemieniu.

Trzymając się z dala od płomieni, Pitt pokołował na przeciwległy skraj płyty lotniska, gdy zaś catalina stanęła w miejscu – wyłączył zapłon i już po chwili dwa srebrne śmigła wytraciły obroty i zastygły nieruchomo, lśniąc w mocnym egejskim słońcu.

Pitt i Giordino przez jakiś czas siedzieli bez słowa, wchłaniając w siebie pierwsze rozkoszne sekundy ciszy, która zapanowała w kabinie pilotów po trzynastu godzinach zgiełku i wibracji, a potem Pitt odryglował boczne okienko, otworzył je i z beznamiętnym zainteresowaniem zaczął przypatrywać się zwalczającym ogniste piekło strażakom z bazy. Węże, jak autostrady na mapie samochodowej, wiły się dosłownie wszędzie, wrzeszczący zaś i miotający się ludzie powiększali tylko wrażenie ogólnego chaosu. Ogień trawiący FS-105 został prawie opanowany, ale jeden z cargomasterów C-133 wciąż gwałtownie płonął.

– Tylko tam popatrz – powiedział Giordino, wyciągając ramię.

Pitt przechylił się nad tablicą rozdzielczą i przez okna Ala Giordino zobaczył, że po płycie lotniska zmierza slalomem w ich kierunku niebieski kombi Air Force, wiozący kilku oficerów, za samochodem zaś, niczym sfora ujadających ogarów, gna trzydziestu czy czterdziestu szeregowych, którzy wiwatują jak wściekli.

– Oto co nazywam prawdziwie zajebistym komitetem powitalnym – powiedział rozbawiony Pitt, uśmiechając się szeroko.

Giordino przetarł krwawiące rozcięcie chusteczką do nosa, a potem, gdy już dokładnie przesiąkła, zwinął ją w kłębek, wyrzucił przez okno i spojrzawszy na niedaleki brzeg morski, utonął na moment w głębokiej zadumie. W końcu zwrócił się do Pitta:

– Chyba nie muszę ci mówić, jaki mieliśmy cholerny fart, że tu siedzimy?

– Nie, nie musisz – odparł Pitt głucho. – Przynajmniej dwa razy byłem pewien, że ten duch nas załatwi.

– Chciałbym wiedzieć, kim, do diabła, był i o co chodzi w tej całej rozróbie.

Na twarzy Pitta malowała się analityczna ciekawość.

– Jedyną przesłanką jest ten żółty albatros.

Giordino spojrzał na przyjaciela pytająco.

– A jakie znaczenie mógłby mieć kolor tego latającego rupiecia?

– Gdybyś przykładał się do lekcji z historii awiacji – odparł Pitt nie bez życzliwej ironii – byłbyś sobie zapewne przypomniał, że piloci niemieccy z czasów I wojny światowej zwykli malować samoloty na „prywatne”, choć niekiedy dziwaczne kolory.

– Odłóż ten wykład z historii na później – burknął Giordino. – Teraz chcę się tylko wykaraskać z tej sauny i skasować drinka, którego mi jesteś winien. – Wstał z fotela i ruszył w stronę wyjścia.

Sekundę później koło srebrzystej latającej łodzi gwałtownie zatrzymał się niebieski samochód. Wszystkie jego drzwi rozwarły się na oścież, a na płytę lotniska wysypali się pasażerowie, którzy wśród wrzasku zaczęli łomotać pięściami we właz cataliny. Zaraz potem cały samolot opadli rozentuzjazmowani żołnierze.

Pitt nie wstawał z miejsca i tylko machając zza szyby dłonią, odpowiadał na radosne powitania. Jego ciało było odrętwiałe i znużone, umysł jednak wciąż pracował na pełnych obrotach. Dwa słowa kołatały nieustannie w myślach Pitta, który wreszcie wymruczał je na głos: „Jastrząb Macedonii”.

– Co mówisz? – zapytał Giordino, odwracając się od wyjścia.

– Nic, zupełnie nic – odrzekł Pitt, wzdychając długo i donośnie. – Chodźmy… postawię ci wreszcie tego drinka.

ROZDZIAŁ 2 

Kiedy Pitt się obudził, było jeszcze ciemno. Nie miał pojęcia, jak długo spał – może się tylko zdrzemnął, a może zasnął na wiele godzin; nie wiedział i nic go to nie obchodziło. Daremnie przewracał się z boku na bok, szukając przy wtórze skrzypu sprężynowego łóżka najwygodniejszej pozycji – ulga, jaką przynosi tylko głęboki sen, wciąż była nieosiągalna. Świadomą cząstką swojej duszy usiłował odgadnąć powody takiego stanu rzeczy. Czy przeszkadza mu monotonny pomruk klimatyzacji? Nie, bo przecież nauczył się sypiać wśród jazgotliwego hałasu silników lotniczych. Może więc natarczywe karaluchy? Bóg świadkiem, że na Thasos się od nich roi. Nie, chodziło o coś innego. Wtedy pojął. To ta druga, nieświadoma część jego duszy nie pozwalała mu zasnąć. Niczym projektor filmowy wciąż, bez przerwy wyświetlała obrazy z niezwykłych zdarzeń minionego dnia.

Był wśród nich jeden, który wybijał się ponad wszystkie inne – pewna fotografia z galerii Cesarskiego Muzeum Wojny. Pitt wyraźnie ją sobie przypominał: aparat uwiecznił niemieckiego lotnika z czasów I wojny światowej, pozującego obok samolotu myśliwskiego. Ubrany w lotniczy strój, trzymał dłoń na łbie olbrzymiego białego owczarka. Pies, pełniący najwyraźniej rolę maskotki, miał wywalony ozór i pobłażliwie spoglądał na swojego pana. Lotnik patrzył w obiektyw aparatu. Miał chłopięcą twarz, która wydawała się bezbronna bez typowych pruskich atrybutów: monokla i korporanckiej blizny. Jednak wyniosłość teutońskiej postawy wojskowej można było wyczytać z cienia aroganckiego uśmieszku na wargach i sylwetki tak wyprostowanej, jakby jej właściciel kij połknął.

Pitt zapamiętał nawet informację, którą umieszczono pod fotografią:

JASTRZĄB MACEDONII

Porucznik Kurt Herbert z Jagdstaffel 91 zaliczył na Froncie Macedońskim trzydzieści jeden zwycięstw nad lotnikami sprzymierzonych; jeden z wybijających się asów Wielkiej Wojny. Przypuszczalnie zestrzelony, zaginął nad Morzem Egejskim 15 lipca 1918 roku.

Przez jakiś czas Pitt leżał nieruchomo, wpatrując się w ciemność, by uznać wreszcie, że tej nocy już nie zaśnie. Uniósł się, wsparł na łokciu i wziąwszy z nocnego stolika swoją omegę, przybliżył zegarek do oczu. Fosforyzujące wskazówki pokazywały czwartą dziewięć. Pitt usiadł na łóżku i spuścił bose stopy na podłogę z płytek PCW, potem z paczki leżącej obok zegarka wyjął papierosa i przypalił go srebrną zapalniczką. Wstał z papierosem w zębach, przeciągnął się i nagle wykrzywił twarz, gdy boleśnie zapiekły go mięśnie grzbietu, któremu wiwatujący ludzie z Brady nie szczędzili wczoraj poklepywań. Pitt uśmiechnął się w duszy na wspomnienie owej lawiny gratulacji i uścisków dłoni, jaką zostali z Alem zasypani po wyjściu z kabiny wodnosamolotu.

Blask księżyca, wpadający szeroką smugą przez okno pokoju, i ciepłe, czyste powietrze nadchodzącego ranka podkręciły Pitta, który ściągnął gatki i tak długo po omacku myszkował w swoich bagażach, aż rozpoznał dotykiem znajomą tkaninę kąpielówek. Włożył je, wziął z łazienki ręcznik i wyszedł w ciszę przedświtu.

Księżyc tak świetlisty bywa tylko w regionach śródziemnomorskich; natychmiast skąpał go w blasku od stóp do głów i obnażył fantastyczną, nieco upiorną pustkę pejzażu. Na rozgwieżdżonym niebie Droga Mleczna kładła się jak wielki biały ornament wyhaftowany na czarnym aksamicie.

Z kwater oficerskich Pitt ruszył alejką w stronę bramy głównej; przystanąwszy na moment, spojrzał na opustoszały pas startowy i spostrzegł, że tu i ówdzie w szeregach obrzeżających go wielobarwnych świateł widnieje czarna wyrwa. Zapewne, doszedł do wniosku, część systemu sygnalizacyjnego została zniszczona podczas ataku, niemniej jednak dla pilota, dokonującego nocnego lądowania, ogólny wzór był nadal czytelny. Na drugim końcu płyty, za poprzerywanymi nitkami światełek, dostrzegł ciemną, opuszczoną sylwetkę cataliny, która przywiodła mu na myśl kaczkę wysiadującą jajka. Uszkodzenia, jakie pociski wyrządziły jej kadłubowi, okazały się nieznaczne i ludzie z ekipy technicznej solennie obiecali, że do naprawy, która miała potrwać trzy dni, wezmą się z samego rana. Dowódca bazy, pułkownik James Lewis, dał wyraz swemu ubolewaniu, iż remont tak się przeciągnie, musiał jednak większość techników skierować do pokiereszowanych odrzutowców i ocalałego cargomastera C-133. W związku z tym Pitt i Giordino uznali, że przyjmą zaproszenie pułkownika, by tymczasem zamieszkać w bazie, używając welbotu „Pierwszego Podejścia” do przerzucania się z lądu na statek i odwrotnie; ten układ odpowiadał wszystkim, bo „Pierwsze Podejście” dysponowało niewieloma kajutami i wszystkie były straszliwie zatłoczone.

– Coś kapkę za wcześnie na kąpiel, nie, brachu?

Wyrwany tymi słowami z zadumy, Pitt stwierdził, że stoi w jaskrawobiałym świetle reflektora, umocowanego na dachu budki strażniczej przy bramie głównej. Budka, zdolna pomieścić najwyżej jednego człowieka, stała na obudowanej krawężnikiem wysepce oddzielającej pasy ruchu dla pojazdów wjeżdżających i wyjeżdżających. Z drzwi budki wyszedł krępy, niedźwiedziowaty żandarm i przyjrzał się Pittowi badawczo.

– Nie mogłem spać – powiedział Pitt i natychmiast ugryzł się w język, że nie potrafił wykrzesać z siebie czegoś bardziej oryginalnego. Ale w końcu do cholery z tym, pomyślał, przecież to stuprocentowa prawda.

– Trudno ci się dziwić – stwierdził żandarm. – Po tych dzisiejszych historiach chyba nikt w bazie nie śpi jak niemowlę. – Samo słowo „sen” wyzwoliło odruch i wartownik szeroko ziewnął.

– Musisz się piekielnie nudzić, przesiadując tu po całych nocach – zagadnął Pitt.

– Taa, nudy na pudy – odparł żandarm i zahaczył kciuk jednej dłoni o pas, podczas gdy drugą wsparł na kolbie zawieszonego u biodra colta .45 automatic. – Jeśli chcesz wyjść z bazy, pokaż lepiej przepustkę.

– Wybacz, ale nie mam. – Pitt zapomniał poprosić pułkownika Lewisa o przepustkę umożliwiającą opuszczenie lotniska Brady i wchodzenie na jego teren.

Na twarzy wartownika zagościł wyraz właściwy ludziom groźnym i twardym.

– No to lepiej zasuwaj po nią do koszar. – Pacnął ćmę, która zmierzając ku światłu, zderzyła się z jego obliczem.

– To by była czysta strata czasu, bo w ogóle nie mam przepustki – powiedział z bezradnym uśmiechem Pitt.

– Nie odstawiaj głupka, brachu. Nikt bez przepustki nie przejdzie przez tę bramę w jedną czy drugą stronę.

– A jednak dałem sobie radę.

Oczy żandarma stały się podejrzliwe.

– Jakim cudem?

– Przyleciałem.

Wyraz kompletnego zaskoczenia całkowicie odmienił twarz wartownika, a jego oczy – co w blasku reflektora było doskonale widoczne – rozjarzyły się ciepło. Zbagatelizował nawet fakt, że z jego białą czapką zderzyła się kolejna przelatująca ćma.

– To ty jesteś pilotem tej cataliny! – wyrzucił z siebie.

– Przyznaję się bez bicia – odparł Pitt.

– Ano, muszę uścisnąć ci grabę. – Usta żandarma rozchyliły się w szerokim uśmiechu, ukazując komplet uzębienia. – To był najlepszy lotniczy popis, jaki w życiu widziałem – stwierdził, wyciągając masywną dłoń.

Pitt podał swoją i skrzywił twarz w grymasie; miał krzepki uścisk, ale przy tym, co zademonstrował wartownik, było to ledwie muśnięcie.

– Dzięki, tyle że czułbym się znacznie lepiej, gdyby tamten się rozbił.

– E, do diabła, nie mógł zalecieć daleko. Ten rzęch dymił jak komin, kiedy przelatywał nad wzgórzami.

– Może spadł po tamtej stronie?

– Nic z tych rzeczy. Pułkownik zapędził do poszukiwań cały szwadron żandarmerii lotniczej. Aż do zmroku miotaliśmy się dżipami po całej wyspie i gównośmy znaleźli – oznajmił z niesmakiem. – Najbardziej wkurza mnie to, żeśmy spóźnili się do bazy na wyżerkę.

Pitt szeroko się uśmiechnął.

– No więc albo runął do morza, albo jakimś cudem dociągnął nad kontynent i spadł dopiero tam.

Żandarm wzruszył ramionami.

– Możliwe. Ale jedno jest pewne – na Thasos go nie ma. Daję ci na to osobistą gwarancję.

Pitt wybuchnął śmiechem.

– Mnie to wystarczy. – Zarzucił ręcznik na ramię i podciągnął kąpielówki. – Miło się z tobą gada…

– Moody. Lotnik drugiej klasy.

– Jestem major Pitt.

Żandarm tępo wybałuszył oczy.

– Och, przepraszam, panie majorze. Nie wiedziałem, że jest pan oficerem. Myślałem, że jest pan jednym z tych cywilów, którzy pracują dla NUMA. Tym razem pana wypuszczę, panie majorze, ale radziłbym załatwić sobie przepustkę.

– Zajmę się tym z samego rana.

– Mój zmiennik przychodzi o ósmej. Jeśli pan do tej pory nie wróci, powiem mu, żeby nie robił panu sęków.

– Dziękuję, Moody. Może się jeszcze zobaczymy. – Pitt pomachał wartownikowi ręką, odwrócił się i ruszył w stronę plaży.

Trzymając się prawej strony wąskiej brukowanej drogi, po przejściu mniej więcej półtora kilometra dotarł do małej zatoczki, oflankowanej wielkimi, urwistymi skałami. Księżyc wskazał mu ścieżynę i Pitt schodził po niej tak długo, aż pod jego stopami zachrzęścił piasek plaży – wtedy upuścił ręcznik i podszedł do linii przyboju. Właśnie o brzeg uderzyła fala, a jej pienisty grzbiet prześlizgnął się gładko po ubitym piasku i oblizał stopy Pitta; potem umierająca fala zawahała się przez moment i wreszcie zaczęła się cofać. Wiatr ledwie dyszał i lśniące morze było względnie spokojne – księżyc rzucał na jego powierzchnię srebrzystą smugę, która sięgała horyzontu, gdzie woda i niebo zlewały się w nieprzeniknioną czerń. Pitt, wchłaniając w siebie ciepłą ciszę, wszedł do morza i popłynął wzdłuż owej smugi.

Ilekroć przebywał samotnie nad morzem, ogarniało go osobliwe uczucie. Było tak, jak gdyby wysączała się zeń dusza, przekształcając go w byt pozbawiony materialnego istnienia. Jego umysł oczyszczał się i sublimował; wysiłek intelektu stawał się zbędny; wszelkie myśli znikały. Będąc w takim stanie, Pitt miał tylko mętne poczucie gorąca, chłodu, zapachu i dotyku – pozostawał mu jedynie słuch. Wsłuchiwał się tedy w nicość ciszy, ów największy, lecz zarazem najmniej znany skarb człowieka. Na chwilę tonęły w zapomnieniu wszystkie jego klęski, zwycięstwa i miłości, nawet samo życie zatracało się i ginęło w owej ciszy.

Leżał jak martwy, pozwalając unosić się wodzie, prawie godzinę, dopóki wreszcie jakaś mała falka nie wtłoczyła mu do gardła kilku słonych kropel. Gdy usiłował je wyparskać, wróciła doń świadomość fizycznego istnienia i Pitt, ani przez moment nie kontrolując kierunku, bez wysiłku popłynął na grzbiecie w stronę brzegu. Kiedy wyczuł pod plecami twardy piasek, przestał płynąć i pozwolił, by fale wyrzuciły go na brzeg jak szczątek rozbitego okrętu. Wówczas podciągnął się nieco, aż górna połowa jego ciała wychynęła z morza, i pozwolił, by woda tysiącem miniaturowych wirów i prądów opływała jego nogi i pośladki. Ciepły egejski przybój narastał w szarówce przedświtu i zalewał plażę; Pitt zapadł w drzemkę.

 

Gwiazdy konały jedna po drugiej w bladym świetle brzasku, kiedy wewnętrzny alarm rozdzwonił się w mózgu Pitta, uprzedzając go o czyjejś obecności. Pitt obudził się natychmiast, ale trwał w całkowitym bezruchu i tylko zerkał spod lekko uchylonych powiek. Ledwie dostrzegał kontury stojącej nad sobą postaci. Wytężając wzrok, usiłował zobaczyć coś więcej. To była kobieta.

– Dzień dobry – powiedział i usiadł.

– O mój Boże! – wyrzuciła bez tchu, a potem poderwała rękę do ust, jak gdyby zamierzała wrzasnąć.

Było wciąż zbyt ciemno, aby widzieć przerażenie w jej oczach, ale Pitt słusznie się go domyślał.

– Przepraszam – powiedział miękko. – Nie chciałem pani przestraszyć.

Dłoń powoli opadła. Kobieta stała jakiś czas, wpatrując się w Pitta, wreszcie jednak, odzyskawszy głos, wyjąkała cichutko:

– Ja… ja sądziłam, że pan nie żyje.

– Wcale się pani nie dziwię. Przypuszczam, że doszedłbym do tego samego wniosku, gdybym o tej porze znalazł na granicy fal uśpionego faceta.

– I doznałam strasznego szoku, kiedy pan usiadł i powiedział „dzień dobry”.