Przygody Dirka Pitta 7: Operacja HF - Clive Cussler - E-Book

Przygody Dirka Pitta 7: Operacja HF E-Book

Clive Cussler

0,0

Beschreibung

Polityczna rywalizacja między mocarstwami może przybrać kosmiczne rozmiary. Co wspólnego mają ze sobą zaginiony balon wywiadowczy USA, sowieckie plany podboju kosmosu i stara kubańska forteca? Dirk Pitt łączy kropki międzynarodowej intrygi związanej z sowieckim programem kosmicznym. Czy na Księżycu powstała tajna sowiecka kolonia? Jaka będzie kosmiczna przyszłość ludzkości? Śledztwo agenta prowadzi do konfrontacji na najwyższych szczeblach rządowych i może zachwiać globalną równowagą sił. Siódma powieść z serii o Dirku Pittcie to pozycja obowiązkowa dla miłośników Indiany Jonesa i Jamesa Bonda.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 457

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Przygody Dirka Pitta 7: Operacja HF

Clive Cussler

Przygody Dirka Pitta 7: Operacja HF

Tłumaczenie Sławomir Kędzierski

Saga

Przygody Dirka Pitta 7: Operacja HF

 

Tłumaczenie Sławomir Kędzierski

 

Tytuł oryginału Deep Six

 

Język oryginału angielski

Copyright © 1984 by Clive Cussler Enterprises, Inc. All rights reserved.

 

W porozumieniu z 

Peter Lampack Agency, Inc.

350 Fifth Avenue, Suite 5300 

New York, NY 10118 USA

Zdjęcie na okładce: Midjourney by Sara Winding

 

Copyright © 1984 by Clive Cussler

W porozumieniu z Peter Lampack Agency, Inc. 350 Fifth Avenue, Suite 5300 New York, NY 10118 USA

Copyright ©1984, 2025 Clive Cussler i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727203126 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Preludium „SAN MARINO”

15 lipca 1966 roku Ocean Spokojny

 

Dziewczyna osłoniła piwne oczy przed słońcem i patrzyła na wielkiego petrela szybującego nad tylnym bomem przeładunkowym statku. Parę minut podziwiała pełny wdzięku lot ptaka, a potem znudzona usiadła, odsłaniając czerwone pręgi, które na jej opalonych plecach odcisnęły listewki staroświeckiego fotela wypoczynkowego.

Rozejrzała się, wypatrując członków załogi. Nie dostrzegła nikogo i pospiesznie poprawiła piersi w staniku bikini.

Czuła, jak w przesyconym wilgocią powietrzu jej ciało staje się spocone i gorące. Przesunęła dłonią po płaskim brzuchu i poczuła krople potu na skórze. Znowu położyła się w fotelu, rozluźniona i spokojna. Rytmiczne dudnienie maszyn starego statku i słoneczny żar ją usypiały.

Strach, który ją dręczył od chwili wejścia na pokład, zniknął. Już nie leżała bezsennie, wsłuchując się w łomotanie serca, nie wpatrywała się w twarze członków załogi z obawą, że dostrzeże jakieś podejrzliwe spojrzenie. Zniknęły także obawy, że kapitan ponurym głosem poinformuje ją, iż została aresztowana. Powoli przestawała myśleć o swoim przestępstwie i zaczynała zastanawiać się nad przyszłością. Przekonała się z ulgą, że poczucie winy słabnie.

Kątem oka dostrzegła białą kurtkę azjatyckiego stewarda, który pojawił się w zejściówce. Zbliżał się lękliwie, ze wzrokiem wbitym w deski pokładu, jakby krępował go widok jej prawie nagiego ciała.

– Przepraszam, panno Wallace – powiedział. – Kapitan Masters przesyła wyrazy szacunku i pyta, czy zechce pani zjeść dziś wieczorem obiad z nim i jego oficerami. Oczywiście jeżeli czuje się pani lepiej.

Estella Wallace pomyślała, że jej mocna opalenizna na pewno ukryje gwałtowny rumieniec. Chciała uniknąć rozmów z oficerami statku i od chwili kiedy weszła na pokład w San Francisco, symulowała złe samopoczucie i wszystkie posiłki jadła w swojej kabinie. Teraz uznała jednak, że nie może bez końca unikać kontaktów z ludźmi. Nadeszła pora, by zacząć próbować żyć zgodnie ze swymi kłamstwami.

– Proszę powiedzieć kapitanowi Mastersowi, że czuję się o wiele lepiej. Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia.

– Bardzo się z tego ucieszy – odparł steward. Jego szeroki uśmiech odsłonił szczelinę między zębami. – Dopilnuję, żeby kucharz przygotował coś specjalnego.

Ukłonił się w sposób, który wydał się Estelli zbyt uniżony, nawet jak na Azjatę.

Przekonana o słuszności podjętej decyzji, patrzyła bezmyślnie na wysoką nadbudówkę śródokręcia „San Marino”. Niebo było niesamowicie niebieskie nad czarnym dymem, którego kłęby wydobywały się z pojedynczego komina, kontrastując ostro z białą farbą łuszczącą się na ściankach.

– To dobry statek – oznajmił z dumą kapitan, prowadząc Estellę do mesy. Chcąc podnieść dziewczynę na duchu, opowiedział jego historię, podał dane techniczne, zupełnie jakby Estella była przerażoną turystką na pierwszej wycieczce łódką po przełomie rzeki.

„San Marino” był wybudowany w 1943 roku jako standardowy statek typu Liberty i przewoził materiały wojskowe przez Atlantyk do Anglii. Udało mu się wykonać szesnaście rejsów tam i z powrotem. Tylko jeden raz, kiedy odłączył się od konwoju, został trafiony torpedą, ale nie miał ochoty zatonąć i o własnych siłach dotarł do Liverpoolu.

Po wojnie wędrował po oceanach świata pod panamską banderą jako jeden z trzydziestu statków należących do Manx Steamship Company w Nowym Jorku. Miał długość czterystu czterdziestu jeden stóp, zadarty dziób oraz półokrągłą rufę i przecinał fale Pacyfiku z prędkością jedenastu węzłów. Po kilku latach zarabiania na armatora najprawdopodobniej skończy w stoczni złomowej.

Jego stalowe poszycie plamiła rdza. Wyglądał niechlujnie, jak dziwka z Bovery, ale w oczach Estelli Wallace był czysty i piękny.

Przeszłość już zacierała się w jej pamięci. Z każdym obrotem wysłużonych maszyn przepaść oddzielająca monotonne życie Estelli od wytęsknionych marzeń powiększała się coraz bardziej.

Pomysł przeistoczenia się Arty Casilighio w Estellę Wallace powstał w chwili, gdy podczas wieczornego szczytu w Los Angeles znalazła paszport na to nazwisko, wciśnięty pod siedzenie autobusu na Wilshire Boulevard. Właściwie nie zdając sobie sprawy, dlaczego to robi, wsunęła go do torebki i wzięła do domu.

Nie oddała dokumentu kierowcy autobusu ani nie wysłała go właścicielce. Przez wiele godzin oglądała strony ostemplowane zagranicznymi pieczęciami. Intrygowała ją twarz na fotografii. Mimo bardziej eleganckiego makijażu była zaskakująco podobna do jej własnej. Obie były mniej więcej w tym samym wieku – różnica wynosiła zaledwie osiem miesięcy. Kolor oczu zgadzał się całkowicie i gdyby nie mała różnica w uczesaniu i odcieniu włosów, mogłyby uchodzić za siostry.

Musi spróbować upodobnić się do Estelli Wallace, swojego alter ego, które mogło uciec do egzotycznych miejsc na świecie, niedostępnych dla cichej, myszowatej Arty Casilighio.

Pewnego wieczoru po zamknięciu banku, w którym pracowała, zorientowała się, że patrzy właśnie na stosy świeżo wydrukowanych banknotów dostarczonych po południu z Banku Rezerw Federalnych, mieszczącego się w śródmieściu Los Angeles. W ciągu czterech lat pracy tak przyzwyczaiła się do dużych sum pieniędzy, że uważała się za uodpornioną na ten widok – stan ducha, który wszyscy kasjerzy osiągali prędzej czy później. Ale tym razem w trudny do wytłumaczenia sposób stosy zielonych papierków zafascynowały ją. Podświadomie zaczęła sobie wyobrażać, że należą do niej.

Wróciła do domu na weekend i zamknęła się w mieszkaniu, aby umocnić się w swoim postanowieniu i zaplanować przestępstwo, które miała zamiar popełnić. Ćwiczyła każdy gest, każdy ruch. Przez całą noc z niedzieli na poniedziałek leżała skąpana w zimnym pocie. Nie mogła zasnąć, ale zdecydowana była przeprowadzić sprawę do końca.

W transporcie pieniędzy przywożonych co poniedziałek pancernym samochodem znajdowało się od sześciuset do ośmiuset tysięcy dolarów. W banku liczono je powtórnie i przechowywano do momentu ponownego rozprowadzenia do oddziałów rozproszonych po całym Los Angeles. Postanowiła, że zrealizuje plan w poniedziałek wieczorem, kiedy będzie oddawać szufladę z pieniędzmi do skarbca.

Rankiem wzięła prysznic i zrobiła makijaż, a później nałożyła parę rajstop. Od połowy łydki do samej góry owinęła nogi dwustronną taśmą klejącą, pozostawiając zewnętrzną warstwę ochronną. Te dość dziwne elementy odzieży zostały zakryte długą spódnicą sięgającą aż do kostek.

Następnie wzięła dokładnie przycięte paczki papieru i wsunęła je do dużej, przypominającej sakwę torby. Na zewnętrznych stronach miały umieszczone nowiutkie banknoty pięciodolarowe i oklejone były prawdziwymi niebiesko-białymi banderolami Banku Rezerw Federalnych. Postronny obserwator uznałby je za autentyczne.

Stanęła przed dużym lustrem i powtarzała raz za razem: „Arta Casilighio już nie istnieje. Jesteś obecnie Estellą Wallace”. Autosugestia zaczęła działać. Poczuła, jak jej mięśnie rozluźniają się, oddech staje się wolniejszy i bardziej płytki. Nabrała głęboko powietrza, wyprostowała się i poszła do pracy.

Tak bardzo chciała sprawiać zupełnie zwyczajne wrażenie, że niechcący przyszła do banku o dziesięć minut za wcześnie. Mogło to zdziwić tych, którzy dobrze ją znali, ale był poniedziałek rano i nikt tego nie zauważył. Kiedy usiadła za swym kontuarem kasowym, miała wrażenie, że każda minuta ciągnie się godzinę, a każda godzina wieczność. Czuła się dziwnie obca w tym tak dobrze jej znanym otoczeniu, lecz szybko tłumiła każdą myśl o porzuceniu zuchwałego planu.

Kiedy wreszcie nadeszła szósta i jeden z zastępców wiceprezesa zamknął i zabezpieczył masywne drzwi frontowe, szybko podliczyła zawartość swojej kasetki i dyskretnie wymknęła się do damskiej toalety. Tam, zamknięta w kabince, szybko odkleiła zewnętrzną warstwę taśmy, wrzuciła ją do sedesu i spuściła wodę. Potem wyjęła spreparowane paczki, umocowała je do taśmy i kilkakrotnie tupnęła nogami, aby upewnić się, że żadna nie odklei się w czasie chodzenia.

Uznała, że wszystko jest gotowe, i wróciła do sali. Tam marudziła do chwili, kiedy pozostali kasjerzy umieścili swoje szuflady z pieniędzmi w skarbcu i wyszli. Potrzebowała jedynie dwóch minut samotności w tym wielkim stalowym pomieszczeniu. Kiedy została sama, szybko podwinęła spódnicę i precyzyjnymi ruchami wymieniła fałszywe pakiety na prawdziwe, po czym wyszła ze skarbca i uśmiechnęła się na pożegnanie do zastępcy wiceprezesa, który skinął jej głową, otwierając boczne drzwi. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę się udało.

W parę sekund po wejściu do mieszkania zrzuciła spódnicę, odczepiła od nóg paczki pieniędzy i przeliczyła je. Okazało się, że jest to pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Nie, to niewystarczająca suma.

Poczuła straszliwe rozczarowanie. Potrzebowała przynajmniej dwa razy tyle, żeby uciec z kraju i zapewnić sobie minimalny komfort, zanim dzięki korzystnym lokatom będzie mogła pomnożyć większą część łupu.

Łatwość, z jaką udało jej się przeprowadzić całą operację, wywoływała zawrót głowy. Zastanawiała się, czy ośmieli się wykonać jeszcze jeden wypad do skarbca. Pieniądze Banku Rezerw Federalnych były już przeliczone i zostaną rozprowadzone do oddziałów banku dopiero w środę. Jutro będzie wtorek. Wciąż mogła wykonać jeszcze jeden ruch, zanim kradzież zostanie odkryta.

Czemu nie?

Myśl o dwukrotnym okradzeniu tego samego banku w ciągu dwu dni ją podniecała. Być może Arcie Casilighio brakowałoby ikry, ale Estelli Wallace wcale nie trzeba było popędzać.

Tego samego wieczoru kupiła wielką staroświecką walizkę w sklepie z używanymi przedmiotami i dorobiła do niej fałszywe dno. Zapakowała tam pieniądze oraz ubrania i pojechała taksówką do Międzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles. Umieściła walizkę w skrytce bagażowej i kupiła bilet na odlatujący wieczorem samolot do San Francisco. Owinęła niewykorzystany bilet na nocny lot w gazetę i wrzuciła do kosza na śmieci. Kiedy nie miała już nic więcej do zrobienia, wróciła do domu i zasnęła kamiennym snem.

Druga kradzież odbyła się równie gładko jak pierwsza. Trzy godziny po ostatecznym pożegnaniu się z Beverley-Wilshire Bank ponownie liczyła pieniądze w hotelu w San Francisco. Ogólna suma wyniosła sto dwadzieścia osiem tysięcy dolarów. Biorąc pod uwagę inflację, nie był to oszałamiający rezultat, ale na jej potrzeby wystarczało aż nadto.

Następny krok był stosunkowo prosty. Znalazła w gazetach rozkład rejsów i wybrała statek handlowy „San Marino”, który o szóstej trzydzieści następnego ranka miał wyruszyć do Auckland w Nowej Zelandii.

Godzinę przed odpłynięciem weszła po schodni na statek. Kapitan twierdził wprawdzie, że niezbyt często bierze pasażerów, ale wreszcie zgodził się wziąć ją na pokład – za uzgodnioną sumę, która, jak podejrzewała Estella, trafiła w całości do jego portfela, nie zaś do kasy kompanii żeglugowej.

 

Estella przeszła przez próg mesy oficerskiej i zatrzymała się na chwilę niepewnie. Powitały ją pełne uznania spojrzenia sześciu mężczyzn siedzących w kabinie.

Jej miedziane włosy opadały na ramiona i pięknie harmonizowały z opalenizną. Miała na sobie długą, wąską bawełnianą suknię, która przylegała do ciała w odpowiednich miejscach. Biała kościana bransoleta była jedynym dodatkiem. Oficerom, którzy wstali na jej powitanie, ta prosta elegancja wydawała się czymś niezwykłym i wspaniałym.

Kapitan Irvin Masters, wysoki mężczyzna o siwiejących skroniach, podszedł do niej i ujął ją pod ramię.

– Panno Wallace – oznajmił z ciepłym uśmiechem. – Jakże się cieszę, że już się pani dobrze czuje.

– Sądzę, że najgorsze minęło – stwierdziła.

– Muszę przyznać, że zaczynałem się martwić. Nie opuszczała pani przez całe pięć dni kabiny... Nie mamy na pokładzie lekarza i gdyby trzeba było udzielić pani pomocy medycznej, mielibyśmy kłopoty.

– Dziękuję – powiedziała łagodnie.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Za co?

– Za pańską troskę. – Delikatnie uścisnęła jego ramię. – Od bardzo dawna nikt się o mnie tak nie troszczył.

Skinął głową i mrugnął.

– Po to właśnie są kapitanowie statku. – Potem odwrócił się w stronę pozostałych oficerów. – Panowie, chciałbym przedstawić wam pannę Estellę Wallace, która będzie zaszczycać nas swoją obecnością do chwili, gdy przycumujemy w Auckland.

Oficerowie zaczęli się przedstawiać. Rozbawiło ją to, że większość tych mężczyzn była ponumerowana. Pierwszy oficer, drugi... nawet czwarty. Wszyscy ostrożnie ściskali jej dłoń, jakby była wykonana z delikatnej porcelany – wszyscy poza mechanikiem, niskim barczystym mężczyzną o twardej słowiańskiej wymowie. Skłonił się przed nią sztywno i ucałował jej dłoń.

Pierwszy oficer skinął na stewarda, który stał za małym barkiem z mahoniu.

– Panno Wallace, na co ma pani ochotę?

– Czy można by prosić o daiquiri? Mam ochotę na coś słodkiego.

– Oczywiście – odparł pierwszy oficer. – „San Marino” nie jest może luksusowym liniowcem pasażerskim, ale mamy najlepszy bar koktajlowy na tej szerokości geograficznej.

– Bądź uczciwy – upomniał go wesoło kapitan. – Zapomniałeś dodać, że jesteśmy najprawdopodobniej jedynym statkiem na tej szerokości.

– To drobny szczegół. – Pierwszy oficer wzruszył ramionami. – Lee, jeden z twoich słynnych daiquiri dla młodej damy.

Estella patrzyła z zainteresowaniem, jak steward zręcznie wyciska limonę i wlewa wszystkie składniki. Każdy jego ruch był pełen gracji. Pienisty napój smakował wspaniale i musiała przezwyciężyć ochotę wypicia go duszkiem.

– Lee – powiedziała – jest pan cudowny.

– Rzeczywiście – stwierdził Masters. – Mieliśmy szczęście angażując go.

Estella wypiła kolejny łyk swojego drinka.

– Zauważyłam, że wśród załogi jest sporo Azjatów.

– Zastępstwo – wyjaśnił Masters. – Dziesięciu członków załogi zwiało ze statku, kiedy zacumowaliśmy w San Francisco. Na szczęście Lee i jego dziewięciu koreańskich współziomków przyszli z morskiej giełdy zatrudnienia, zanim odpłynęliśmy.

– Według mnie wszystko to jest cholernie dziwne – mruknął drugi oficer.

Masters wzruszył ramionami.

– Członkowie załogi uciekali w portach ze statków od czasów, kiedy kromaniończyk zbudował pierwszą tratwę. Nie ma w tym nic dziwnego.

Drugi oficer pokręcił z powątpiewaniem głową.

– Może jeden albo dwóch, ale nie dziesięciu! „San Marino” jest dobrym statkiem, a nasz kapitan to porządny facet. Nie było powodu do takiego masowego exodusu.

– Różnie bywa na morzu – westchnął Masters. – Koreańczycy są czyści i pracowici. Nie zamieniłbym ich na połowę naszego ładunku.

– To niezła cena – mruknął mechanik.

– Czy byłoby niestosowne – zainteresowała się Estella – gdybym zapytała, jaki ładunek przewozimy?

– Ależ nie – ochoczo wyjaśnił bardzo młody czwarty oficer. – W San Francisco nasze ładownie zapełniono...

– Sztabami tytanu – wtrącił kapitan.

– O wartości ośmiu milionów dolarów – dodał pierwszy, spoglądając surowo na czwartego.

– Proszę jeszcze jednego drinka – powiedziała Estella, podając pustą szklankę stewardowi. Odwróciła się w stroną Mastersa. – Słyszałam o tytanie, ale nie mam pojęcia, do czego jest używany.

– Oczyszczony w czasie specjalnych procesów chemicznych, staje się mocniejszy i lżejszy od stali, dzięki czemu jest bardzo poszukiwany przez konstruktorów odrzutowych silników lotniczych. Jest również powszechnie wykorzystywany przy produkcji farb, plastyków czy sztucznego jedwabiu. Podejrzewam, że jego ślady znajdzie pani nawet w swoich kosmetykach.

Kucharz, anemicznie wyglądający Azjata w śnieżnobiałym fartuchu, wychylił się z bocznych drzwi i skinął głową Lee, który w odpowiedzi stuknął mieszadełkiem w szklankę.

– Obiad gotowy – oznajmił, wyraźnie oddzielając słowa, i uśmiechnął się, odsłaniając szczelinę między przednimi zębami.

Posiłek był wspaniały i Estella obiecała sobie, że nigdy go nie zapomni. Towarzystwo sześciu elegancko umundurowanych i odgadujących jej życzenia mężczyzn było czymś, co całkowicie zaspokajało jej kobiecą próżność.

Po deserze kapitan Masters przeprosił zebranych i poszedł na mostek. Oficerowie po kolei udali się do swoich zajęć i Estella odbyła wycieczkę po pokładzie w towarzystwie pierwszego mechanika. Zabawiał ją opowieściami o morskich przesądach i dziwacznych potworach głębin oraz ploteczkami o załodze, które niezwykle ją rozśmieszały.

Wreszcie dotarli do jej drzwi i tam z galanterią znowu ucałował jej dłoń. Gdy zaproponował jej wspólne zjedzenie śniadania następnego dnia, zgodziła się.

Weszła do maleńkiej kabiny, zamknęła drzwi i włączyła górne światła. Potem dokładnie zaciągnęła zasłony jedynego iluminatora, wydobyła spod koi walizkę i ją otworzyła.

Górna przegródka zawierała kosmetyki i zmiętą niedbale bieliznę. Wyjęła ją. Pod spodem znajdowały się złożone starannie bluzki i spódnice. Wyjęła je również i odłożyła na bok. Będzie musiała usunąć zagniecenia, wystawiając odzież na działanie pary w kabinie prysznicowej. Wsunęła delikatnie pilnik do paznokci pod krawędź fałszywego dna i uniosła je do góry. Potem usiadła z westchnieniem ulgi. Pieniądze były na miejscu – paczki wciąż miały na sobie banderole Banku Rezerw Federalnych. Prawie nic z nich nie wydała.

Wstała i zdjęła suknię przez głowę, a potem rzuciła się na koję, zakładając ręce za głowę.

Zamknęła oczy i próbowała wyobrazić sobie zdziwienie na twarzach jej przełożonych, gdyby zorientowali się, że pieniądze i niezawodna mała Arta Casilighio zniknęły jednocześnie. Wyprowadziłaby ich wszystkich w pole!

Czuła dziwne, niemal seksualne podniecenie na myśl o tym, że FBI umieści ją na liście najbardziej poszukiwanych przestępców. Detektywi będą przesłuchiwać znajomych i sąsiadów, szukać jej we wszystkich dawnych miejscach zamieszkania, sprawdzą banki – czy nie dokonano w którymś z nich wpłaty składającej się z banknotów o kolejnej numeracji – ale nic im to nie da. Arta, czyli Estella, nie była tam, gdzie się spodziewali.

Otworzyła oczy i spojrzała na dobrze już znane ściany kabiny. Odniosła dziwne wrażenie, że całe pomieszczenie jakby się od niej odsuwało. Poszczególne przedmioty stawały się nieostre i nagle znowu wyraźne, jak w niestarannie zmontowanym filmie. Czuła, że powinna iść do toalety, ale ciało odmówiło posłuszeństwa. Każdy mięsień sprawiał wrażenie zamrożonego. Nagle drzwi się otwarły i do kabiny wszedł steward Lee w towarzystwie jeszcze jednego azjatyckiego członka załogi.

Tym razem już się nie uśmiechał.

To przecież niemożliwe, przekonywała samą siebie. Steward nie mógł bezczelnie wdzierać się do kabiny, kiedy ona leży nago na koi. To musi być jakiś zwariowany sen wywołany obfitym jedzeniem i alkoholem, koszmar zrodzony z niestrawności.

Czuła się zupełnie oddzielona od swego ciała. Miała wrażenie, że obserwuje całą tę scenę z kąta kabiny. Lee ostrożnie przeniósł ją przez drzwi, korytarz i wniósł na pokład.

Stało tam kilku koreańskich marynarzy. Ich okrągłe twarze skąpane były w jaskrawym świetle lamp przeładunkowych. Podnosili wielkie pakunki i przerzucali je przez reling. Nagle jeden z pakunków spojrzał na Artę. Dostrzegła szarą jak popiół twarz czwartego oficera. Jego oczy były szeroko rozwarte z przerażenia i niedowierzania. A potem zniknął za burtą.

Lee pochylił się nad nią i robił coś przy jej nogach. Nic nie czuła, jedynie letargiczne odrętwienie. Odniosła wrażenie, że przywiązuje do jej kostek kawał zardzewiałego łańcucha.

Dlaczego to robi? – pomyślała z roztargnieniem. Obserwowała obojętnie, jak unoszą ją w powietrze. Potem puszczono ją i poleciała w ciemność.

Coś ze straszną siłą uderzyło w jej ciało, odbierając oddech. Zamknęła się wokół niej zimna, dławiąca otchłań. Nieubłagany ciężar ściągał ją w dół, ciśnienie zgniatało ciało, zaciskając wnętrzności w gigantycznym imadle.

Bębenki uszu pękły i w tej samej chwili przeszywający ból z przerażającą jasnością uświadomił jej, że to nie sen. Usta otworzyły się do histerycznego krzyku.

Ale nie rozległ się żaden dźwięk. Narastające ciśnienie wody wkrótce zgniotło jej klatkę piersiową i martwe ciało opadło w rozwarte objęcia morskiej głębi.

Część I  „PILOTTOWN”

25 czerwca 1989 roku Cook Inlet, Alaska

 

Czarne chmury kłębiły się groźnie nad morzem, ciągnąc od wyspy Kodiak, i zmieniały jego intensywną niebieskozieloną barwę w kolor ołowiu. Pomarańczowy blask słońca został zdmuchnięty jak płomień świecy. Ale w porównaniu z większością nadciągających od zatoki Alaska sztormów, w czasie których prędkość wiatru sięgała pięćdziesięciu lub stu węzłów na godzinę, ten był łagodnym zefirkiem. Zaczął padać deszcz, najpierw drobny i rzadki, potem jednak przekształcił się w prawdziwy potop, którego strugi smagały wodę, zmieniając ją w białą kipiel.

Na skrzydle mostku patrolowca Ochrony Wybrzeża „Catawba” komandor podporucznik Amos Dover, wytężając wzrok, patrzył przez lornetkę, usiłując zobaczyć cokolwiek w strugach wody. Miał wrażenie, że ma przed oczyma migoczącą kurtynę. Widoczność nie przekraczała czterystu jardów. Czuł chłodne krople deszczu na twarzy i jeszcze chłodniejsze strużki spływające pod podniesiony kołnierz jego sztormówki i dalej, po karku. Wreszcie wypluł za reling przemokniętego papierosa i wszedł do suchego ciepła sterówki.

– Radar! – zawołał burkliwie.

– Kontakt sześćset pięćdziesiąt metrów 1  przed dziobem i zbliża się – odparł operator, nie odrywając spojrzenia od drobnych impulsów na ekranie.

Dover rozpiął kurtkę i wytarł kark chusteczką. Kłopoty były ostatnią rzeczą, jakiej by się spodziewał.

W lecie bardzo rzadko zgłaszano zaginięcie statków rybackich albo prywatnych jednostek turystycznych. To zima była porą roku, kiedy cieśnina stawała się paskudna i nie wybaczała pomyłek. Mroźne powietrzne arktyczne, zderzając się z cieplejszym, unoszącym się znad Prądu Alaska, eksplodowało niewiarygodnymi wiatrami i gigantycznymi falami, które miażdżyły kadłuby i powodowały oblodzenie nadbudówek. A potem w pewnym momencie okazywało się, że punkt ciężkości statku jest za wysoko. Jednostka przewracała się i tonęła jak kamień.

Otrzymano wezwanie o pomoc od statku. Podał swoją nazwę – „Amie Marie”. Jedno krótkie SOS, po nim pozycja i słowa: „...chyba wszyscy umierają”.

Kolejne próby wywołania statku i uzyskania dalszych informacji nie odniosły skutku. Radio na pokładzie „Amie Marie” milczało.

Pogoda uniemożliwiała poszukiwania z powietrza. W odpowiedzi na wezwanie pomocy każdy statek w promieniu stu mil zmieniał kurs i szedł pełną parą w kierunku podanej pozycji. Dover doszedł do wniosku, że dzięki swojej dużej prędkości „Catawba” pierwsza dotrze do zagrożonego statku. Potężne dieslowskie silniki patrolowca Ochrony Wybrzeża pozwoliły mu wyprzedzić kabotażowiec żeglugi przybrzeżnej i kuter do połowu halibutów. Obie jednostki kołysały się teraz w pozostawionych za rufą falach odkosu.

Dover był potężnym mężczyzną. Pełniąc służbę w ratownictwie morskim, spędził dwanaście lat na wodach Północy, stawiając czoło każdemu sadystycznemu kaprysowi pogody, jaki Arktyka mu zaserwowała. Poruszał się wolno i powłóczył nogami, ale jego precyzyjny jak komputer umysł wciąż wprawiał w podziw załogę. Teraz, również w czasie krótszym niż potrzebował komputer pokładowy, obliczył wpływ wiatru oraz prądu i uzyskał pozycję, na której według niego powinni znajdować się statek, wrak albo rozbitkowie – i trafił w dziesiątkę.

Pomruk silników pod jego stopami zmienił się w niemal gorączkowe wycie. „Catawba” sprawiała wrażenie spuszczonego ze smyczy charta, który złapał trop poszukiwanej zwierzyny. Cała załoga oczekiwała w napięciu. Wszyscy wylegli na pokład i skrzydła mostku, nie zważając na deszcz.

– Czterysta metrów! – zawołał operator radaru.

W tej samej chwili marynarz trzymający się flagsztoku zaczął machać gorączkowo ręką, wskazując na zasłonę deszczu.

Dover wychylił się z drzwi sterówki i krzyknął przez megafon:

– Czy jest na powierzchni?!

– Pływa jak gumowa kaczka w wannie! – odwrzasnął marynarz, składając dłonie przy ustach.

Dover skinął głową oficerowi wachtowemu.

– Zmniejszyć prędkość.

– Maszyny jedna trzecia naprzód! – Porucznik potwierdził rozkaz i przesunął kilka dźwigni na konsoli automatycznego sterowania maszynownią.

„Amie Marie” wynurzyła się wolno zza ściany deszczu. Spodziewali się, że będzie do połowy zanurzona, tonąca. Statek jednak unosił się dumnie na wodzie, kołysząc się na niewielkich falach. Nic w jego wyglądzie nie sugerowało tragedii. Ale cisza, jaka na nim panowała, robiła wrażenie nienaturalnej, niemal upiornej. Pokład był pusty i nikt nie odpowiedział Doverowi wołającemu przez megafon.

– Wygląda na poławiacza krabów – mruknął, nie zwracając się właściwie do nikogo konkretnego. – Stalowy kadłub, długość sto dziesięć stóp. Wodowany chyba w Nowym Orleanie.

Radiooperator wychylił się z kabiny łączności i dał ręką znak Doverowi.

– Wiadomość z Biura Rejestru Statków, sir. Właścicielem i szyprem „Amie Marie” jest Carl Keating. Port macierzysty Kodiak.

Dover ponownie okrzyknął dziwnie milczący kuter, tym razem zwracając się do Keatinga po nazwisku. Odpowiedzi nie było. „Catawba” zatoczyła krąg, zbliżając się na odległość stu jardów, potem wyłączono silniki i patrolowiec Ochrony Wybrzeża stanął w dryfie.

Wykonane ze stalowej siatki więcierze były starannie złożone na stalowym pokładzie, a z komina unosiła się cienka strużka dymu, wskazując, że silnik pracuje na jałowym biegu. W iluminatorach i oknach sterówki nie widać było żadnego ruchu.

Grupa kontrolna składała się z dwóch oficerów – podporucznika Pata Murphy’ego i porucznika Marty’ego Lawrence’a. Bez normalnych przy takich okazjach pogaduszek włożyli kombinezony ochronne, które zabezpieczyłyby ich przed lodowatą wodą, gdyby przypadkiem wpadli do morza. Wiele razy przeprowadzali normalne kontrole zagranicznych statków rybackich, które znalazły się w dwustumilowej strefie ochronnej rybołówstwa Alaski. Lecz w tym przypadku nie było nic normalnego. Nikt z załogi nie stał przy relingach, by ich powitać. Obaj oficerowie weszli do niewielkiego pontonu Zodiac z przyczepnym silnikiem i odbili od burty.

Do zmroku pozostało zaledwie kilka godzin. Deszcz przestał padać, ale za to wzmagał się wiatr i fale wyraźnie rosły. Na „Catawbie” panowała niezwykła cisza. Nikt się nie odzywał. Jakby wszyscy bali się mówić, przynajmniej do momentu gdy czar rzucony przez nieznane siły zostanie zdjęty.

Obserwowali, jak Murphy i Lawrence przycumowali ponton do kutra, wspięli się na pokład i zniknęli w drzwiach głównej nadbudówki.

Minęło kilka bardzo długich minut. W pewnej chwili na pokładzie pojawił się któryś z członków grupy kontrolnej, ale zaraz z powrotem zniknął w zejściówce. W sterówce „Catawby” rozlegał się jedynie szum zakłóceń z włączonego na pełną moc głośnika radia pracującego na częstotliwości alarmowej.

Nagle, tak niespodziewanie, że nawet Dover drgnął zaskoczony, wewnątrz sterówki odbił się głośnym echem głos Murphy’go:

– „Catawba”, tu „Amie Marie”.

– Słucham, „Amie Marie” – odparł do mikrofonu Dover.

– Wszyscy są martwi.

Słowa były tak zimne i suche, że początkowo nikt nie zrozumiał ich znaczenia.

– Powtórzcie.

– U żadnego nie wyczuwamy pulsu. To „coś” dopadło nawet kota. Grupa kontrolna ustaliła, że „Amie Marie” jest statkiem umarłych. Ciało szypra Keatinga leżało na pokładzie, z głową opartą o ściankę działową tuż pod radiostacją. W kambuzie, mesie, kabinach załogi – wszędzie leżały zwłoki. Twarze zastygły w wyrazie bólu, kończyny były groteskowo powykręcane, zupełnie jakby w ostatnich chwilach życia szarpały nimi konwulsje. Skóra dziwnie poczerniała, widać było ślady obfitego krwotoku. Syjamski kot okrętowy leżał obok grubego wełnianego koca, który poszarpał w przedśmiertnych drgawkach.

Dover słuchał meldunku Murphy’ego i na jego twarzy malowało się coraz większe zdziwienie.

– Czy możesz określić przyczynę? – zapytał.

– Nawet nie próbuję – odparł Murphy. – Nie ma śladów walki. Ciała nie mają śladów obrażeń, ale mimo to krwi jest tyle, jakby szlachtowano tu świnie. Wydaje się, że to, co spowodowało ich śmierć, zaatakowało wszystkich jednocześnie.

– Czekaj...

Dover poszukał wzrokiem wśród otaczających go twarzy lekarza okrętowego, komandora podporucznika Isaaca Thayera.

Doc Thayer był najpopularniejszym człowiekiem na okręcie. Weteran Ochrony Wybrzeża, już dawno zrezygnował z wygodnych gabinetów i wysokich dochodów, jakie przynosiła mu praktyka na lądzie, na rzecz służby w ratownictwie okrętowym.

– Co o tym myślisz, Doc? – spytał Dover.

Thayer wzruszył ramionami i się uśmiechnął.

– Wygląda na to, że powinienem złożyć wizytę domową.

Dover z niecierpliwością krążył po mostku, podczas gdy Doc Thayer wsiadł do drugiego zodiaca i przepłynął kilkadziesiąt jardów dzielących obie jednostki. Dover polecił sternikowi, żeby ustawił „Catawbę” w pozycji umożliwiającej podanie holu na „Amie Marie”. Pochłonięty manewrami, nie zauważył stojącego za nim radiooperatora.

– Dostałem właśnie sygnał, sir. Od pilota dostarczającego zaopatrzenie zespołowi naukowemu na Augustine Island.

– Nie teraz – odparł ostro Dover.

– To pilne, kapitanie – nalegał radiooperator.

– Dobra, przeczytaj mi najważniejsze.

– „Cały zespół naukowy nie żyje”. Potem niezrozumiałe słowa i coś, co brzmi jak: „Ratujcie mnie”.

Dover popatrzył na niego nic niewyrażającym wzrokiem.

– To wszystko?

– Tak jest, sir. Próbowałem go wywołać, ale nie odpowiedział.

Dover nie musiał spoglądać na mapę, żeby się zorientować, iż Augustine jest niezamieszkaną wulkaniczną wysepką położoną w odległości zaledwie trzydziestu mil na północny wschód od nich. Nagle przyszła mu do głowy koszmarna myśl. Chwycił mikrofon i zawołał:

– Murphy! Jesteś tam?

Nic. Cisza.

– Murphy... Lawrence... Słyszycie mnie?

Znowu bez odpowiedzi.

Spojrzał przez okna mostku i zobaczył, że Doc Thayer przechodzi przez reling „Amie Marie”. W razie potrzeby Dover potrafił poruszać się bardzo szybko, mimo swojej potężnej postury. Chwycił megafon i wybiegł na skrzydło mostku.

– Doc! Wracaj! Zejdź z tego statku! – Jego wzmocniony głos zahuczał nad falami.

Było już jednak za późno. Thayer zdążył zniknąć w zejściówce.

Ludzie na mostku popatrzyli na swego kapitana, nic z tego nie rozumiejąc. Mięśnie jego twarzy napięły się i z desperacją pobiegł do sterówki. Chwycił mikrofon.

– Doc, tu Dover. Czy mnie słyszysz?

Minęły dwie minuty, dwie niekończące się minuty, w czasie których Dover próbował wywołać swoich ludzi na „Amie Marie”. Ale nawet przeraźliwy ryk syreny „Catawby” pozostał bez odpowiedzi.

Wreszcie na mostku odezwał się dziwnie spokojny głos Thayera:

– Z przykrością informuję, że podporucznik Murphy i porucznik Lawrence nie żyją. Nie wiem, co spowodowało ich śmierć, ale cokolwiek to jest, zaatakuje również i mnie, zanim zdążę opuścić statek. Trzeba go poddać kwarantannie. Rozumiesz, Amos?

Do świadomości Dovera wciąż nie docierała myśl, że traci starego przyjaciela.

– Nie rozumiem, ale zrobię to.

– Dobrze. Będę opisywał symptomy, w miarę jak będą się pojawiały. Zaczynam czuć zawroty głowy. Puls wzrósł do stu pięćdziesięciu. Porażenie mogło nastąpić w wyniku absorpcji przez skórę? Puls sto siedemdziesiąt.

Thayer przerwał. Następne słowa przedzielane były pauzami.

– Zaczynają się... mdłości. Nie mogę... utrzymać się... na nogach... Uczucie... silnego pieczenia... w rejonie zatok. Wrażenie... pękania... narządów wewnętrznych.

Na mostku „Catawby” wszyscy, jak jeden mąż, pochylili się w stronę głośnika. Nikt nie mógł pogodzić się z myślą, że człowiek, którego dobrze znali, umiera tak niedaleko od nich.

– Puls... ponad dwieście. Ból... straszliwy. Czarno... przed oczyma. – Rozległ się wyraźny jęk. – Powiedz... powiedz mojej żonie...

Głośnik umilkł.

Oszołomienie widoczne w oczach znieruchomiałej z przerażenia załogi stało się niemal namacalne.

Dover wbił odrętwiałe spojrzenie w pływający grobowiec o nazwie „Amie Marie”. Jego dłonie zaciśnięte były w geście bezradności i rozpaczy.

– Co się dzieje? – mruknął głucho. – Co, na litość boską, zabija wszystkich na tym statku?

Mówię, że należało powiesić tego skurczybyka!

– Oskar, jak ty się wyrażasz przy dziewczynkach?

– Słyszały już gorsze słowa. To szaleństwo. Ten śmieć zamordował czworo dzieciaków, a jakiś kretyn sędzia odrzuca akt oskarżenia, bo podsądny był do tego stopnia naćpany, że nie rozumiał, co wyczynia. Boże, czy można w to uwierzyć?

Pogroził telewizorowi, jakby to spiker przekazujący wiadomości winien był temu, że zabójca znowu grasuje na wolności. Carolyn Lucas nalała mężowi pierwszą w tym dniu filiżankę kawy i wygoniła obie córki na przystanek szkolnego autobusu.

Oskar Lucas gestykulował w sposób, który trochę przypominał język migowy głuchoniemych. Siedział przygarbiony przy stole, nie było więc widać, że ma prawie dwa metry wzrostu. Był łysy jak kolano, z wyjątkiem kilku siwiejących pasemek na skroniach, a nad jego ciemnobrązowymi oczyma sterczały gęste, krzaczaste brwi. W przeciwieństwie do większości rządowych pracowników Waszyngtonu, dla których granatowy garnitur w prążki był nieomal mundurem, najchętniej nosił drelichowe spodnie i sportową kurtkę.

Miał około czterdziestki i sprawiał wrażenie raczej dentysty czy księgowego, a nie funkcjonariusza kierującego Sekcją Ochrony Prezydenta w Secret Service. W czasie dwudziestoletniej pracy swym sympatycznym, zwyczajnym wyglądem często wyprowadzał rozmówców w pole – poczynając od prezydentów, których ochraniał, a na potencjalnych zamachowcach, unieszkodliwionych przez niego, zanim mieli możność zacząć działać, kończąc. W pracy był poważny i rzeczowy, ale w domu zazwyczaj dokazywał i dowcipkował – chyba że popsuły mu humor wiadomości o ósmej rano.

Wypił ostatni łyk kawy i wstał od stołu. Prawą ręką odchylił połę kurtki – był leworęczny – i sprawdził umieszczoną wysoko na biodrze kaburę z rewolwerem Smith & Wesson kaliber 0,357 cala Magnum, model 19 z dwuipółcalową lufą. Otrzymał tę standardową broń służbową w chwili, gdy ukończył szkolenie i rozpoczął działalność jako świeżo upieczony agent. Pracował w terenowym biurze w Denver, gdzie zajmował się fałszerstwami. W czasie całej swej służby wyciągnął broń tylko dwa razy, ale za spust pociągał dotąd tylko na strzelnicy.

Carolyn wyjmowała naczynia ze zmywarki, gdy Oskar stanął za nią, odchylił spływającą na ramiona żony kaskadę blond włosów i pocałował ją w kark.

– Muszę już lecieć.

– Nie zapomnij, że dziś wieczorem jest składkowe przyjęcie u Hardingów.

– Powinienem wrócić na czas. Szef nie ma na dziś zaplanowanego wyjazdu z Białego Domu.

Spojrzała na męża i się uśmiechnęła.

– Przypilnuj tego.

– Zaraz po przyjściu powiadomię prezydenta, że moja żona niechętnym okiem patrzy na moje późne powroty do domu.

Roześmiała się i przytuliła na krótko do jego ramienia.

– No to do szóstej.

– Wygrałaś – westchnął z żartobliwym znużeniem i wyszedł kuchennymi drzwiami.

Wycofał tyłem na ulicę wypożyczony rządowy samochód – eleganckiego buicka – i ruszył w stronę śródmieścia. Zanim dojechał do końca kwartału, połączył się przez radio z centralnym punktem dowodzenia Secret Service.

– Crown, tu Lucas. Jestem w drodze do Białego Domu.

– Przyjemnej podróży – odparł metaliczny głos.

Czuł, że zaczyna się pocić, włączył więc klimatyzator. Miał wrażenie, że letni upał w stolicy nigdy się nie zmniejszy. Wilgotność sięgała dziewięćdziesięciu procent i flagi w dzielnicy ambasad na Massachusetts Avenue obwisły nieruchomo w ciężkim powietrzu.

Zwolnił i zatrzymał się przy punkcie kontrolnym na West Executive Avenue. Czekał przez moment, aż umundurowany strażnik skinie głową na znak, by jechał dalej. Chwilę później zaparkował samochód i zachodnim wejściem służbowym wszedł na parter Białego Domu.

Na punkcie dowodzenia W-16 zatrzymał się, żeby pogadać z ludźmi sprawującymi pieczę nad zestawem elektronicznych środków łączności. Potem przeszedł schodami do swego gabinetu na drugim piętrze Skrzydła Wschodniego.

Każdego ranka, zanim usiadł za biurkiem, przede wszystkim sprawdzał rozkład dnia prezydenta oraz wstępne raporty funkcjonariuszy odpowiedzialnych za planowanie zabezpieczeń.

Teraz również przestudiował najpierw grafik przewidywanych „ruchów” prezydenta i na jego twarzy odmalowała się konsternacja. Pojawił się nieoczekiwany element – i to dość istotny. Z irytacją cisnął broszurkę na biurko, obrócił się wraz z fotelem i wbił spojrzenie w ścianę.

Większość prezydentów była ludźmi z określonymi nawykami. Cały dzień mieli dokładnie rozplanowany i trzymali się ustalonego harmonogramu. Według Nixona można było regulować zegarek. Reagan i Carter również bardzo rzadko zmieniali ustalone plany. Ale człowiek, który obecnie zasiadał w Gabinecie Owalnym, był inny. Uważał procedury Secret Service za dokuczliwe niedogodności i cholernie trudno było przewidzieć, jak postąpi w takiej czy innej sytuacji.

Dla Lucasa i jego zastępców był to dwudziestoczterogodzinny mecz, w czasie którego usiłowali wyprzedzać szefa o jeden ruch, odgadując, gdzie i kiedy może nagle zechcieć pojechać oraz jakiego gościa zaprosi, nie dając obstawie czasu na podjęcie właściwych kroków zabezpieczających. Dość często był to mecz, w którym Lucas przegrywał.

Po niecałej minucie znalazł się już na dole Skrzydła Zachodniego i rozmawiał z drugim najbardziej wpływowym urzędnikiem Białego Domu – szefem personelu Danielem Fawcettem.

– Dzień dobry, Oskarze – powitał go Fawcett, uśmiechając się promiennie. – Właśnie myślałem, że za chwilę wpadniesz tu jak bomba.

– Zauważyłem, że mamy w harmonogramie nową wycieczkę – oznajmił Lucas oficjalnym tonem.

– Przykro mi z tego powodu. Ale czeka nas ważne głosowanie w sprawie pomocy dla krajów bloku wschodniego i prezydent chciałby oczarować senatora Larimera i przewodniczącego Izby Reprezentantów Morana, aby zapewnić sobie ich poparcie dla tego programu.

– I dlatego zabiera ich na przejażdżkę po rzece?

– A czemu nie? Od czasów Herberta Hoovera każdy prezydent używał swego jachtu do organizowania konferencji na wysokim szczeblu.

– Nie chodzi mi o powód – odparł stanowczo Lucas. – Protestuję przeciwko terminowi.

– Cóż złego w piątkowym wieczorze? – Fawcett spojrzał na niego niewinnym wzrokiem.

– Cholernie dobrze wiesz, co. Przecież to już za dwa dni.

– Co z tego?

– Żeby objąć skuteczną ochroną przejażdżkę Potomakiem połączoną z noclegiem w Mount Vernon, mój zespół planowania potrzebuje pięciu dni. W terenie musi zostać zainstalowany pełny system łączności. Jacht należy przeszukać, aby upewnić się, czy nie ma ładunków wybuchowych i urządzeń podsłuchowych. Należy sprawdzić brzegi rzeki. Poza tym Ochrona Wybrzeża chce być informowana z wyprzedzeniem, aby móc zapewnić motorówkę patrolową do eskorty jachtu. W ciągu dwóch dni nie sposób wykonać takiej roboty.

Fawcett był wojowniczym, energicznym człowiekiem o ostrym nosie, kwadratowej czerwonej twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Zawsze robił wrażenie sapera lustrującego opuszczony budynek przeznaczony do wysadzenia w powietrze.

– Czy przypadkiem trochę nie przesadzasz, Oskarze? Zazwyczaj dokonywano zamachów na zatłoczonych ulicach albo w teatrach. Czy ktokolwiek słyszał o tym, by zaatakowano głowę państwa w czasie przejażdżki łodzią?

– To może się stać wszędzie i w każdym momencie – oznajmił Lucas zdecydowanym tonem. – Czy zapomniałeś o facecie zatrzymanym przez nas w czasie próby porwania samolotu, którym miał zamiar staranować Air Force One? Większość prób zamachu na prezydentów miała miejsce w chwili, gdy opuszczali chronioną przez nas strefę.

– Prezydent stanowczo nalega na utrzymanie tego terminu – stwierdził Fawcett. – Dopóki pracujesz dla niego, będziesz robił to, co ci każe, podobnie jak ja. Jeżeli będzie miał ochotę popłynąć osobiście kajakiem do Miami, musisz się z tym pogodzić.

Twarz Lucasa skamieniała. Ruszył do przodu i stanął nos w nos z szefem personelu Białego Domu.

– Przede wszystkim, zgodnie z uchwałą Kongresu, nie pracuję dla prezydenta, ale dla Departamentu Skarbu. Nie mów mi więc, że mam się zamknąć i robić, co mi każą. Moim obowiązkiem jest zapewnić mu maksymalne bezpieczeństwo przy minimalnym zakłóceniu jego życia prywatnego. Kiedy jedzie windą do swojego apartamentu na górze, moi ludzie i ja zostajemy na dole. Ale od chwili gdy stawia stopę na parterze, do momentu kiedy wróci na górę, jego tyłek należy do Secret Service.

Fawcett doskonale znał ludzi pracujących w otoczeniu prezydenta. Uświadomił sobie, że tym razem przesadził, i miał wystarczająco dużo rozsądku, żeby ogłosić zawieszenie broni. Wiedział, że Lucas jest ofiarnym i bezwzględnie oddanym prezydentowi człowiekiem. Ale w żaden sposób nie mogliby zostać bliskimi przyjaciółmi. Może współpracownikami – pełnymi rezerwy i obserwującymi się uważnie. Ponieważ nie rywalizowali o władzę, nigdy nie będą wrogami.

– Nie przejmuj się, Oskarze. Rozumiem twoje obiekcje. Poinformuję o nich prezydenta. Wątpię jednak, czy zmieni swoje postanowienie.

– Zrobimy, co się da – westchnął Lucas. – Ale szef musi zrozumieć, że powinien jak najściślej współpracować ze swoją ochroną.

– Co ja mogę zrobić? Wszyscy politycy uważają, że są nieśmiertelni. Władza to dla nich coś więcej niż afrodyzjak: to jak narkotyk i kielich zarazem. Nic nie podnieca ani nie łechce ich próżności bardziej od wiwatującego tłumu i ludzi, którzy pchają się, żeby wymienić z nimi uścisk dłoni. Dlatego właśnie są tak łatwą ofiarą dla zabójcy, który we właściwym czasie znajdzie się we właściwym miejscu.

– Mnie to mówisz? – odparł Lucas. – Niańczyłem czterech prezydentów.

– I nie straciłeś żadnego.

– Dwa razy niewiele brakowało z Fordem, a raz z Reaganem.

– Nie możesz w stu procentach przewidzieć czyjegoś zachowania.

– Oczywiście. Ale po tylu latach w branży ochroniarskiej ma się już nosa. Dlatego właśnie czuję takie opory przed tą przejażdżką jachtem.

– Uważasz, że ktoś chce go zabić? – Fawcett zesztywniał.

– Zawsze jest ktoś, kto próbuje go zabić. Badamy dziennie dwudziestu potencjalnych świrów i prowadzimy aktywny nadzór dwóch tysięcy osób, które uważamy za niebezpieczne albo choćby tylko zdolne do popełnienia zabójstwa.

Fawcett położył dłoń na ramieniu Lucasa.

– Nie martw się, Oskarze. Prasa zostanie poinformowana o piątkowej wycieczce dopiero w ostatniej chwili. Tyle mogę ci obiecać.

– Doceniam to, Dan.

– Co się może zdarzyć na Potomacu?

– Może nic. A może coś nieoczekiwanego – odparł Lucas z dziwnym roztargnieniem w głosie. – I właśnie ta druga ewentualność jest powodem prześladujących mnie koszmarów.

 

Megan Blair, sekretarka prezydenta, zauważyła Dana Fawcetta stojącego w drzwiach jej maleńkiego gabinetu i skinęła mu głową znad maszyny do pisania.

– Cześć, Dan.

– Jak się ma dziś szef? – zapytał. Jak zwykle, starał się wybadać sytuację przed wejściem do Gabinetu Owalnego.

– Zmęczony – odparła. – Przyjęcie na cześć przemysłu filmowego przeciągnęło się do pierwszej w nocy.

Megan była przystojną kobietą koło czterdziestki o błyszczących, przyjaznych oczach. Miała czarne, krótko obcięte włosy i jakieś pięć kilogramów niedowagi. Kochała swoją pracę i swego szefa bardziej niż cokolwiek w życiu. Zjawiała się w pracy wcześnie, wychodziła późno i pracowała w weekendy. Niezamężna, po dwóch przelotnych romansach, ceniła sobie niezależne, samotne życie. Fawcett zawsze ją podziwiał, widząc, jak jednocześnie prowadzi rozmowę i pisze na maszynie.

– Postaram się ograniczyć jego spotkania do minimum, żeby mógł mieć trochę spokoju.

– Spóźniłeś się. Już rozmawia z admirałem Sandeckerem.

– Z kim?

– Admirałem Jamesem Sandeckerem. Dyrektorem NUMA: Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych.

Na twarzy Fawcetta pojawił się wyraz niezadowolenia. Bardzo poważnie traktował rolę strażnika prezydenckiego czasu i nie lubił intruzów na swoim terytorium. Każde przełamanie pierścienia osłony było zagrożeniem jego pozycji. Do diabła, jakim cudem Sandeckerowi udało się prześliznąć za jego plecami? Megan zauważyła jego irytację.

– Prezydent sam posłał po admirała – wyjaśniła. – Mam wrażenie, że spodziewa się twojego udziału w tym spotkaniu.

Fawcett uspokoił się trochę. Skinął jej głową i przeszedł do Gabinetu Owalnego. Prezydent studiował dokumenty rozrzucone na dużym stole. Naprzeciwko niego siedział niewysoki, szczupły mężczyzna o rudych włosach i takiej samej spiczastej bródce.

Prezydent podniósł głowę.

– Dan? Cieszę się, że cię widzę. Znasz admirała Sandeckera?

– Tak.

Sandecker wstał i podał mu rękę. Uścisk dłoni admirała był mocny i krótki. Skinął bez słowa Fawcettowi głową, przyjmując do wiadomości jego obecność. Nie była to nieuprzejmość ze strony admirała. Dał się poznać jako człowiek, który gra uczciwie, nie schylając przed nikim karku. W Waszyngtonie nienawidzono go i zazdroszczono mu, ale również powszechnie go szanowano, nigdy bowiem nie był stronniczy i zawsze wykonywał to, czego od niego wymagano.

Prezydent wskazał Fawcettowi miejsce na sofie obok siebie.

– Siadaj, Dan. Poprosiłem admirała, żeby poinformował mnie o tym, co się stało na wodach koło Alaski.

– Nic na ten temat nie wiem.

– Wcale się nie dziwię – odparł prezydent. – Dostałem raport zaledwie godzinę temu. – Przerwał i czubkiem ołówka wskazał na dużej mapie morskiej oznaczoną na czerwono strefę. – Tu, sto osiemdziesiąt mil na południowy wschód od Anchorage w Zatoce Cooka, nieznana trucizna zabija wszystko, co żyje.

– Brzmi to tak, jakby mówił pan o plamie ropy...

– To coś o wiele gorszego – odparł Sandecker, odchylając się na oparcie kanapy. – Mamy tam nieznaną substancję, która w ciągu niecałej minuty od momentu pierwszego kontaktu powoduje śmierć ludzi i wszystkiego, co egzystuje w morzu.

– Jak to możliwe?

– Przenika do organizmu za pośrednictwem dróg oddechowych albo przewodu pokarmowego – wyjaśnił Sandecker. – Zabija też na skutek absorpcji przez skórę.

– Musi być skoncentrowana na małej przestrzeni, skoro działa tak silnie.

– Jeżeli uważa pan tysiąc mil kwadratowych otwartej wody za małą przestrzeń.

Prezydent sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– Nie mogę sobie wyobrazić czegoś, co posiada aż tak przerażającą siłę.

Fawcett spojrzał na admirała.

– Co się tam stało?

– Patrolowiec Ochrony Wybrzeża znalazł dryfujący kuter rybacki z Kodiak z martwą załogą. Na jego pokład przerzucono dwóch członków grupy kontrolnej i lekarza. Oni również zginęli. Pilot dostarczający zaopatrzenie zespołowi geofizyków, którzy pracowali na wyspie położonej w odległości trzydziestu mil, znalazł ich wszystkich martwych. On sam też zmarł, nadając wezwanie pomocy. Kilka godzin później japoński trawler rybacki zameldował, że widzi ławicę wielorybów szarych. Wszystkie pływały brzuchami do góry. A potem zniknął i trawler. Ławice krabów, kolonie fok – zniszczone całkowicie. To dopiero początek. Może być więcej ofiar, o których jeszcze nie wiemy.

– Jeżeli ta substancja będzie się rozprzestrzeniać w sposób niekontrolowany, to jakiej najgorszej ewentualności możemy się spodziewać?

– Całkowitego zniszczenia wszystkiego, co żyje w zatoce Alaska. A jeżeli dostanie się do Prądu Kalifornijskiego i dojdzie na południe, zatruje każdego człowieka, zwierzę i ptaka, z którym się zetknie na Wybrzeżu Zachodnim... aż do samego Meksyku. Śmiertelne ofiary ludzkie można będzie liczyć w setkach tysięcy. Rybacy, pływacy, wszyscy, którzy znajdą się na zatrutym brzegu, każdy, kto zje zatrutą rybę... To jak reakcja łańcuchowa. Nie chcę nawet myśleć, co może się zdarzyć, jeżeli ta substancja wyparuje do atmosfery i spadnie razem z deszczem na stany położone w głębi lądu!

Fawcett pomyślał, że nie jest w stanie ogarnąć całej potworności kataklizmu.

– Chryste, co to takiego?

– Zbyt wcześnie na diagnozę – odparł Sandecker. – Agencja Ochrony Środowiska posiada skomputeryzowany system, zawierający szczegółowe dane dotyczące ponad tysiąca związków chemicznych. W ciągu kilku sekund mogą określić skutki działania dowolnej substancji wypuszczonej do morza, jej nazwę handlową, wzór chemiczny, głównych producentów, sposób transportu i stopień zagrożenia dla środowiska. W przypadku zatrucia w rejonie Alaski żaden element nie zgadza się z danymi w ich komputerowym banku pamięci.

– Ale przecież muszą mieć chyba jakąś koncepcję?

– Nie, proszę pana. Nie mają. Jest tylko jedna maleńka możliwość... Ale bez protokołu sekcji zwłok jest to tylko przypuszczenie.

– Chciałbym się jednak z nią zapoznać – stwierdził prezydent.

Sandecker nabrał głęboko powietrza w płuca.

– Trzema najbardziej trującymi substancjami, jakie znamy, są pluton, dioxin i pewien rodzaj broni chemicznej. Pierwsze dwa nie pasują. Głównym podejrzanym jest, przynajmniej według mnie, ta trzecia substancja.

Prezydent spojrzał na Sandeckera. Na jego twarzy pojawiły się zaskoczenie i nagłe olśnienie.

– Substancja „N”? – zapytał.

Sandecker powoli skinął głową.

– To dlatego służby Ochrony Środowiska nie mogły tego ugryźć – zastanawiał się głośno prezydent. – Jej wzór jest ściśle tajny.

Fawcett odwrócił się w stronę prezydenta.

– Obawiam się, że nie rozumiem...

– Substancja „N” to koszmarny preparat wynaleziony przez naukowców w Ośrodku Broni Chemicznych Rocky Mountain jakieś dwadzieścia lat temu – wyjaśnił prezydent. – Czytałem raport z doświadczeń. Zabija w ciągu kilku sekund od momentu zetknięcia ze skórą. Preparat wydawał się idealną bronią do zwalczania przeciwnika, nawet chronionego maskami przeciwgazowymi i kombinezonami przeciwchemicznymi. Ale jego właściwości były zbyt niestabilne i stanowił jednakowe zagrożenie dla obu stron. Tej, która by się nim posłużyła, i tej, która miałaby być obiektem ataku. Armia zrezygnowała więc z substancji „N” i zakopała ją na pustyni Newada.

– Nie widzę związku między Newadą a Alaską – stwierdził Fawcett.

– W czasie transportu koleją z arsenału w okolicach Denver zniknął wagon zawierający prawie pięć tysięcy litrów substancji „N” – wyjaśnił mu Sandecker. – Nie odnaleziono go do tej pory.

– Jeżeli rzeczywiście jest to wyciek tego preparatu, to jak można będzie go zneutralizować po zlokalizowaniu?

Sandecker wzruszył ramionami.

– Niestety, obecny stan wiedzy na temat fizykochemicznych właściwości substancji „N” oraz technologii jej dezaktywacji jest prawie żaden. Gdy dostanie się do wody, niewiele da się zrobić, aby powstrzymać jej rozprzestrzenianie. Cała nadzieja, że uda się zablokować źródło, z którego się wydobywa, zanim zamieni oceany w ściek pozbawiony jakichkolwiek form życia.

– Czy są jakieś przypuszczenia, gdzie znajduje się to źródło? – spytał prezydent.

– Wszystko wskazuje na to, że jest to statek, który zatonął między wyspą Kodiak a Alaską – odparł Sandecker. – Naszym następnym krokiem powinno być sprawdzenie przebiegu prądów morskich i sporządzenie mapy poszukiwań.

Prezydent pochylił się nad stołem i przez parę chwil przyglądał się nakreślonemu na mapie czerwonemu kółku. Potem popatrzył na Sandeckera.

– Jako dyrektor NUMA, admirale, będzie pan miał paskudną robotę ze zneutralizowaniem tego świństwa. Może pan korzystać z wszelkich agend oraz instytucji rządowych, których siły i środki mogą być panu przydatne: Narodowej Rady Naukowej, sił zbrojnych, Ochrony Wybrzeża, Agencji Ochrony Środowiska, wszystkiego. – Zamyślił się na chwilę, a potem dodał: – A jaka jest właściwie dokładna siła oddziaływania substancji „N” w wodzie morskiej?

Sandecker robił wrażenie zmęczonego. Twarz miał ściągniętą.

– Jedna łyżeczka herbaciana rozpuszczona w dwudziestu milionach litrów wody morskiej zabija każdy żyjący w tej wodzie organizm.

– Lepiej więc to znajdźmy – stwierdził prezydent. W jego głosie zabrzmiała nuta desperacji. – I to cholernie szybko!

W głębi mętnych wód niesionych przez James River, koło brzegów Newport News w stanie Wirginia, para nurków walczyła z prądem, przekopując się przez muł nagromadzony wokół butwiejącego kadłuba wraku.

W czarnej cieczy zatracało się poczucie kierunku. Przy widoczności ograniczonej do kilkunastu zaledwie centymetrów obaj nurkowie trzymali z całych sił wciągającą gęsty muł dyszę pompy ssącej. Wypluwała go na barkę, która znajdowała się dwadzieścia metrów wyżej, na powierzchni. Pracowali, posługując się niemal językiem migowym, korzystając z mdłej poświaty podwodnych reflektorów ustawionych na krawędzi krateru wykopanego w ciągu kilku minionych dni. Dostrzegali wyraźnie jedynie zawieszone w wodzie drobiny mułu, przesuwające się przed ich maskami jak krople deszczu unoszone wiatrem.

Z trudem mogli uwierzyć, że wyżej nad nimi jest inny świat – niebo, chmury i kołyszące się w letnim wietrze drzewa. W koszmarnym wirującym błocie i wiecznym mroku nie sposób było sobie wyobrazić, że w odległości pięciuset metrów po ulicach niewielkiego miasteczka jeżdżą samochody i spacerują ludzie.

Niektórzy twierdzą, że człowiek nie może pocić się pod wodą, ale to nieprawda. Nurkowie czuli, jak pod ich kombinezonami do nurkowania pot wydobywa się ze wszystkich porów skóry. Zaczynali już czuć zmęczenie, choć pracowali na dnie zaledwie od ośmiu minut.

Centymetr po centymetrze wciskali się w otwór w prawej burcie wraku. Poszycie wokół przypominającej wejście do jaskini dziury było strzaskane i powyginane. Sprawiało to wrażenie, jakby w statek z całą siłą wyrżnęła jakaś gigantyczna pięść. Wydobyli już z wraku rozmaite przedmioty – but, zawias skrzyni, mosiężny cyrkiel, narzędzia, a nawet kawałek materiału. Było to niesamowite uczucie – dotykać wykonanych ludzką ręką rzeczy, na których od stu dwudziestu siedmiu lat nie spoczęło ludzkie oko.

Jeden z mężczyzn przerwał pracę, by sprawdzić wskazania manometrów na butlach ze sprężonym powietrzem. Wyliczył, że mogą pracować jeszcze dziesięć minut, by z bezpiecznym zapasem powietrza wrócić na powierzchnię.

Zakręcili zawór węża ssącego i czekali, aż prąd odepchnie na bok chmurę podniesionego z dna mułu. Ukazał się nieco większy fragment wraku. Deski pokładu były zdruzgotane i wgniecione do wewnątrz. Zwoje lin przekształciły się w czarne, oblepione błotem węże. Wnętrze kadłuba sprawiało groźne wrażenie. Niemal czuli obecność niespokojnych duchów ludzi, którzy poszli na dno wraz ze statkiem.

Nagle usłyszeli dziwny pomruk. Nie przypominał dźwięku przyczepnego silnika niewielkiej łódki, raczej niższy w tonacji dźwięk silnika lotniczego. Nie potrafili określić, skąd dochodził. Nasłuchiwali przez kilka chwil, podczas gdy dźwięk narastał, wzmacniany gęstością wody. Dobiegał z powierzchni i w żaden sposób ich nie dotyczył, uruchomili więc pompę i zabrali się znowu do pracy.

Niecałą minutę później pompa uderzyła w coś twardego. Szybko zakręcili ponownie zawór i zaczęli odgarniać muł rękami.

Personel pomocniczy na zakotwiczonej nad wrakiem barce odniósł wrażenie, że czas się cofnął, gdy antyczna łódź latająca PBY Catalina nadleciała od zachodu, pochyliła się w głębokim wirażu, wyrównała wzdłuż rzeki i dotknęła jej powierzchni z niezgrabnym wdziękiem pijanej gęsi. Słońce rozbłysło na akwamarynowej farbie pokrywającej aluminiowy kadłub. Kiedy ciężki samolot zbliżył się do barki, na jego kadłubie zobaczyli litery NUMA. Silniki umilkły. W bocznym włazie pojawił się drugi pilot i rzucił linę cumowniczą jednemu z mężczyzn na barce.

Potem z wnętrza samolotu wyszła kobieta i przeskoczyła lekko na pokancerowany drewniany pokład. Była w beżowej luźnej bluzie, przewiązanej nisko na biodrach wąską krajką, dopasowanych zielonych spodniach i mokasynach. Miała chyba czterdzieści pięć lat i około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu. Jej włosy połyskiwały jasnym złotem, a skóra opalona była na kolor miedzi. Piękna twarz o wyraźnych kościach policzkowych była twarzą kobiety niezależnej, która nie ulega żadnym wpływom.

Szła, omijając starannie plątaninę lin i wyposażenia ratowniczego, aż wreszcie zatrzymała się pod obstrzałem męskich spojrzeń, w których zdziwienie walczyło o lepsze z nieskrywanym podziwem. Uniosła okulary przeciwsłoneczne i zaczęła lustrować piwnymi oczyma otaczające ją twarze.

– Który z panów jest Dirkiem Pittem? – zapytała bez zbędnych wstępów.

Krzepki, niższy od niej mężczyzna, dwa razy szerszy w barach niż w talii, zrobił krok do przodu i wskazał na rzekę.

– Znajdzie go pani na dole, pod wodą.

Odwróciła się i spojrzała tam, gdzie wskazywał wyciągnięty palec. Na falującej wodzie kołysała się duża pomarańczowa boja, której lina cumownicza znikała w brudnozielonej głębinie. Na powierzchni, w odległości jakichś dziesięciu metrów, pieniły się pęcherzyki powietrza.

– Kiedy wychodzi?

– Za jakieś pięć minut.

– Rozumiem – odparła. Namyślała się przez chwilę, a potem spytała: – Czy Albert Giordino jest razem z nim?

– Właśnie pani z nim rozmawia.

Niechlujny ubiór Giordina składał się z obciętych nad kolanami dżinsów, porwanego podkoszulka oraz rozdeptanych kapci i doskonale harmonizował z czarnymi, potarganymi wiatrem kędzierzawymi włosami i dwutygodniową brodą. Jego wygląd z całą pewnością nie wskazywał na to, że jest w NUMA zastępcą dyrektora do zadań specjalnych.

Kobieta sprawiała wrażenie bardziej rozbawionej niż zaskoczonej.

– Nazywam się Julie Mendoza i jestem z Agencji Ochrony Środowiska. Muszę z obydwoma panami omówić pewną ważną sprawę, ale sądzę, że lepiej będzie, jeżeli zaczekam, aż pan Pitt się wynurzy.

Giordino wzruszył ramionami.

– Bardzo proszę. – Potem jednak uśmiechnął się przyjaźnie i dodał: – Nie mamy tu specjalnych luksusów, ale dysponujemy zimnym piwem.

– Napiję się z przyjemnością, dziękuję.

Giordino wyciągnął ze skrzynki z lodem puszkę Coors i podał jej.

– Jak to się stało, że dama z EPA lata samolotem NUMA?

– Propozycja wyszła od admirała Sandeckera.

Najwyraźniej nie miała zamiaru dodać nic więcej, toteż Giordino nie nalegał.

– Co to za ekspedycja? – spytała.

– Pracujemy na „Cumberlandzie”.

– To okręt z okresu wojny domowej, prawda?

– Tak, i to o dużym znaczeniu historycznym. Fregata Unii, zatopiona w 1862 roku przez pancernik konfederatów „Merrimack” albo „Virginia”, jak nazywają go na Południu.

– O ile sobie dobrze przypominam, „Cumberland” zatonął przed walką „Merrimacka” z „Monitorem”...

– Widzę, że zna pani historię – odparł Giordino z uznaniem.

– Czy NUMA ma zamiar go podnieść?

– Nie. – Giordino pokręcił głową. To zbyt kosztowne. Szukamy jedynie taranu.

– Taranu...?

– To była zacięta walka – wyjaśnił Giordino. – Załoga „Cumberlanda” walczyła do chwili, gdy woda podeszła pod same lufy dział, choć ich pociski odbijały się od pancerza „Merrimacka” jak tenisowe piłki od ciężarówki. W końcu „Merrimack” staranował „Cumberlanda”, który poszedł na dno. Kiedy jednak „Merrimack” się cofał, jego taran w kształcie klina uwiązł w kadłubie fregaty i się odłamał. Właśnie jego szukamy.

– Jaka może być wartość takiego kawałka starego żelastwa?

– Może nie działa tak na wyobraźnię jak skarby z hiszpańskich galeonów, ale to bezcenny obiekt historyczny, kawał morskiej historii Stanów Zjednoczonych.

Mendoza miała zamiar zadać następne pytanie, lecz jej uwagę przykuły dwie okryte czarnymi gumowymi kapturami głowy wynurzające się koło barki. Płetwonurkowie podpłynęli, wspięli się po zardzewiałej drabince i zsunęli z ramion uprząż podtrzymującą ciężką aparaturę do oddychania. Ich ociekające wodą kombinezony błyszczały w promieniach słonecznych.

Wyższy płetwonurek zsunął z głowy kaptur i przesunął dłonią po gęstej grzywie czarnych włosów. Był opalony na ciemny brąz, a jego oczy miały czysty zielony kolor. Sprawiał wrażenie człowieka, który uśmiecha się często i z łatwością, potrafi rzucić wyzwanie losowi i z taką samą obojętnością przyjmuje zwycięstwo i porażkę. Wyprostowany, miał ponad metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, a mięśnie jego szczupłego, mocnego ciała zdawały się rozsadzać kombinezon. Mendoza zorientowała się, że to właśnie Dirk Pitt. Pitt pomachał im ręką.

– Znaleźliśmy – oświadczył z szerokim uśmiechem.

Giordino klepnął go z radością w plecy.

– Wspaniała robota, stary!

Wszyscy zaczęli zasypywać nurków pytaniami. W końcu Giordino przypomniał sobie o Mendozie i przywołał ją gestem dłoni.

– To Julie Mendoza z EPA. Chce z nami pogadać.

Dirk Pitt wyciągnął rękę, obrzucając kobietę pełnym uznania spojrzeniem.

– Witam, Julie.

– Dzień dobry, panie Pitt.

– Jeżeli da mi pani chwilkę na zdjęcie kombinezonu i osuszenie się...

– Obawiam się, że nie mamy czasu – przerwała. – Porozmawiamy w czasie lotu. Admirał Sandecker uważał, że samolot będzie szybszy od śmigłowca.

– Nie rozumiem...

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Musimy startować natychmiast. Mogę jedynie powiedzieć, że został pan skierowany do innej sprawy.

– Skąd ten szaleńczy pośpiech? – zapytał.

– Nie tu i nie teraz – odparła, zerkając na zgromadzoną wokół nich załogę.

– Co o tym myślisz, Al? – zwrócił się do Giordina.

Giordino wspaniale udał zupełnie zdezorientowanego.

– Bo ja wiem? Ta dama robi wrażenie bardzo stanowczej. Ale ja już zadomowiłem się tutaj, na tej barce. Nie chciałbym się stąd wynosić.

Na policzkach Mendozy pojawił się rumieniec gniewu. Uświadomiła sobie, że obaj mężczyźni bawią się jej kosztem.

– Panowie, każda minuta się liczy.

– Czy mogłaby nam pani powiedzieć, dokąd lecimy?

– Baza Sił Powietrznych w Langley. Tam czeka wojskowy odrzutowiec, który zawiezie nas na Kodiak na Alasce.

Równie dobrze mogłaby im powiedzieć, że lecą na Księżyc. Pitt spojrzał jej w oczy. Dostrzegł w nich jedynie śmiertelną powagę.

– Sądzę, że lepiej będzie, jeżeli skontaktuję się z admirałem i uzyskam potwierdzenie.

– Może pan to zrobić w czasie lotu do Langley – odparła niedopuszczającym dyskusji tonem. – Dopilnowałam też pańskich spraw osobistych. Pańskie ubrania i wszystko, czego może pan potrzebować w czasie dwutygodniowej operacji, zostały już spakowane i umieszczone w samolocie. – Przerwała i spojrzała mu prosto w oczy. – Kończmy już tę pogawędkę, panie Pitt. Tam umierają ludzie. Jeszcze pan o tym nie słyszał, ale proszę mi wierzyć na słowo. Niech pan się wreszcie skończy wygłupiać i wsiada do samolotu, i to już!

– Ależ pani umie skoczyć do gardła.

– Jeżeli jestem do tego zmuszona.

Zapadła lodowata cisza. Pitt nabrał powietrza w płuca i odetchnął głęboko. Odwrócił się do Giordina.

– Słyszałem, że Alaska jest wyjątkowo piękna o tej porze roku.

Giordino zrobił roztargnioną minę.

– Słyszałem, że na Skagway jest parę wspaniałych knajp, które warto sprawdzić.

Pitt skinął dłonią w stronę drugiego nurka, który ściągał z siebie kombinezon.

– Zostawiam wam „Cumberlanda”. Wyciągnijcie taran „Merrimacka” i dostarczcie do pracowni konserwatorskiej.

– Dopilnuję tego.

Pitt skinął głową, a potem wraz z Giordinem poszli do cataliny. Rozmawiali ze sobą, jakby Julie Mendoza przestała nagle istnieć.

– Mam nadzieję, że zapakowała mój sprzęt wędkarski – oznajmił głośno Giordino. – Tam powinno aż kipieć od łososi.

– Chciałbym przejechać się na karibu – odparł Pitt. – Słyszałem, że potrafią przegonić psi zaprzęg.

Mendoza szła za nimi. Przypomniała sobie słowa admirała Sandeckera: „Nie zazdroszczę pani roboty z tymi dwoma szatanami, a zwłaszcza z Pittem. Mógłby namówić białego żarłacza ludojada, żeby stał się jaroszem. Niech pani uważa i dobrze zaciska kolana”.

Jamesa Sandeckera uważano w damskich kręgach waszyngtońskiego towarzystwa za pierwszorzędną partię. Był jednak zdeklarowanym kawalerem, a jego jedyną prawdziwą kochanką była praca. Sporadyczne związki z płcią odmienną rzadko trwały dłużej niż kilka tygodni. Sentymentalizm i romantyczność, uczucia tak wysoko cenione przez kobiety, były czymś, czego zupełnie nie rozumiał. W swoim poprzednim życiu musiał być pustelnikiem albo – jak niektórzy uważali – Ebenezerem Scrooge’em.

Niewysoki, muskularny, o rudych włosach i brodzie bez najmniejszego śladu siwizny, miał już prawie sześćdziesiąt lat, lecz dzięki stałym ćwiczeniom zachował smukłą sylwetkę. Jego wyniosłość i szorstkość robiły na kobietach wrażenie. Wiele z nich zarzucało przynętę, ale żadnej nie udało się go złapać na haczyk.

Bonnie Cowan, prawniczka pracująca w jednej z najbardziej prestiżowych firm adwokackich, mogła uważać się za szczęśliwą, bo zdołała umówić się z nim na obiad.

– Wyglądasz na zamyślonego, Jim – powiedziała.

Nie patrzył na nią. Jego spojrzenie błądziło po innych gościach urządzonej ze spokojną elegancją restauracji Company Inkwell.

– Zastanawiam się, ilu ludzi przyszłoby tu na obiad, gdyby nie podawano frutti di mare.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem i roześmiała się.

– Przyznam, że po całym dniu spędzonym wśród nudnych prawniczych umysłów przebywanie w towarzystwie kogoś takiego jak ty przypomina łyk ożywczego górskiego powietrza.

Admirał Sandecker popatrzył w płomień świecy, a potem w oczy swojej towarzyszki. Bonnie Cowan miała trzydzieści pięć lat i była bardzo przystojna. Od dawna wiedziała, że uroda stanowi dodatkowy atut przy robieniu kariery. Miała piękne jedwabiste włosy, które sięgały poniżej ramion, i drobne, lecz kształtne piersi oraz zgrabne nogi, doskonale widoczne spod krótkiej spódniczki. Była również inteligentna i zawsze doskonale radziła sobie w sądzie. Sandecker poczuł się zakłopotany swoim brakiem uwagi.

– Masz piękną sukienkę – rzekł, próbując jakoś naprawić swój nietakt.

– Sądzę, że czerwony materiał pasuje do moich blond włosów.

– Bardzo dobrze pasuje – odparł z roztargnieniem.

– Jesteś beznadziejny, Jimie Sandecker – stwierdziła, kręcąc głową. – Powiedziałbyś tak nawet wtedy, gdybym siedziała tu nago.

– Hm?

– Mój drogi, mam brązową spódniczkę i kasztanowe włosy...

Potrząsnął głową, jakby próbował zrzucić z twarzy pajęczynę.

– Przepraszam, ale ostrzegałem cię, że będę dziś marnym kompanem.

– Sprawiasz wrażenie, że myślami jesteś tysiące kolometrów stąd.

Niemal z zawstydzeniem wyciągnął rękę nad stołem i ujął jej dłoń.

– Obiecuję, że przez pozostałą część wieczoru skupię swoją uwagę wyłącznie na tobie.

– Kobiety najłatwiej nabierają się na takich małych chłopczyków, którzy potrzebują matkowania. A ty jesteś najżałośniejszym ze wszystkich, jakich widziałam.

– Uważaj, co mówisz, kobieto. Admirałowie nie bardzo lubią, kiedy nazywa się ich żałosnymi chłopczykami.

– W porządku, Johnie Paulu Jonesie, co w takim razie powiesz o kęsie strawy dla umierającego z głodu majtka?

– Zrobię wszystko, by zapobiec buntowi na pokładzie – odparł i uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczoru.

Z lekkomyślną brawurą zamówił szampana i najdroższe delikatesy z frutti di mare, zupełnie jakby to była ostatnia szansa. Wypytywał Bonnie o sprawy, które prowadziła, i z powodzeniem usiłował ukryć brak zainteresowania plotkami o Sądzie Najwyższym i prawnych manewrach w Kongresie. Skończyli główne danie i właśnie zabierali się do gruszek duszonych w czerwonym winie, kiedy do holu wszedł mężczyzna zbudowany jak środkowy napastnik futbolowej drużyny Denver Bronco, rozejrzał się wokół i ujrzawszy Sandeckera, skierował się w stronę ich stolika.

Uśmiechnął się do Bonnie.

– Przepraszam panią, że przeszkadzam.

Potem pochylił się i szeptem powiedział coś Sandeckerowi do ucha. Admirał skinął głową i spojrzał ze smutkiem na Bonnie.

– Wybacz mi, ale muszę iść.

– Sprawy wagi państwowej?

Skinął głową.

– No cóż – stwierdziła z rezygnacją. – W każdym razie miałam cię dla siebie aż do deseru.

Pochylił się i pocałował ją po bratersku w policzek.

– Spotkamy się znowu.

Potem zapłacił rachunek, poprosił kierownika sali, żeby sprowadził Bonnie taksówkę, i wyszedł z restauracji.

 

Samochód admirała zatrzymał się przy podziemnym przejściu prowadzącym do Centrum Sztuki Aktorskiej imienia Kennedy’ego. Drzwi otworzył mężczyzna o posępnej twarzy, ubrany w służbowy czarny garnitur.

– Proszę iść ze mną – powiedział.

– Secret Service?

– Tak jest, sir.

Sandecker nie zadawał więcej pytań i korytarzem wyłożonym chodnikiem poszedł za agentem w stronę windy. Kiedy wjechali na górę i drzwi otworzyły się, przeprowadzono go za lożami widowni amfiteatru operowego do małej salki konferencyjnej.

Daniel Fawcett, z nieruchomą, jakby wykutą w marmurze twarzą, skinął niedbale ręką na przywitanie.

– Przepraszam, że popsułem panu randkę, admirale.

– Przekazano mi, że sprawa jest pilna.

– Otrzymałem właśnie kolejny meldunek z Kodiak. Sytuacja się pogorszyła.

– Czy prezydent już wie?

– Jeszcze nie – odparł Fawcett. – Lepiej będzie poczekać do przerwy. Gdyby wyszedł nagle z loży w czasie drugiego aktu Rigoletta, mogłoby to wzbudzić zbyt wiele podejrzeń.

Pracownik Centrum wszedł, niosąc tacę z kawą. Sandecker nalał sobie filiżankę, a Fawcett nerwowo chodził z kąta w kąt. Admirał ze wszystkich sił starał się opanować przemożną chęć zapalenia cygara.

Prezydent zjawił się po ośmiu minutach oczekiwania. Miał na sobie czarny smoking. Z kieszeni na piersi wystawała starannie złożona chusteczka.

– Chciałbym móc powiedzieć, że cieszę się z naszego ponownego spotkania, admirale, ale za każdym razem, kiedy się widzimy, dzieje się coś niedobrego.

– Na to wygląda – odparł Sandecker.

Prezydent odwrócił się do Fawcetta.

– Jakie są te złe wieści, Dan?

– Kapitan promu samochodowego zignorował polecenia Ochrony Wybrzeża i poprowadził statek z Seward na Kodiak tym samym kursem co zawsze. Kilka godzin temu znaleziono prom na mieliźnie koło wyspy Marmot. Pasażerowie i załoga nie żyją.

– Chryste! – wykrztusił prezydent. – Ile ofiar?

– Trzysta dwanaście.

– Gdy środki przekazu poczują pismo nosem, wybuchnie piekło – stwierdził Sandecker.

– Nie możemy nic zrobić – odparł bezradnie Fawcett. – Wiadomość o tym poszła już w serwisach prasowych.

Prezydent opadł na fotel. Na ekranie telewizora sprawiał wrażenie wysokiego, ale w rzeczywistości zaledwie o pięć centymetrów górował nad Sandeckerem. Miał lekko siwiejące włosy przerzedzone nad czołem, a jego szczupła twarz była spięta i posępna. Społeczeństwo rzadko go takim widywało. Prezydent cieszył się ogromną popularnością, zdobytą w dużej mierze dzięki przyjaznemu sposobowi bycia i ciepłemu uśmiechowi, którym potrafił rozbroić nawet najbardziej wrogo nastawione audytorium. Prowadzone przez niego pomyślne rokowania, które miały na celu połączenie Stanów Zjednoczonych i Kanady w jeden naród, przyczyniły się do ukształtowania obrazu polityka odpornego na wszelkiego rodzaju ataki.

– Nie możemy zwlekać ani minuty – oświadczył. – Cała zatoka Alaska zostaje objęta kwarantanną, a wszyscy mieszkający w odległości trzydziestu kilometrów od wybrzeża mają być ewakuowani.

– Muszę wyrazić sprzeciw – oznajmił spokojnie Sandecker.

– Chciałbym wiedzieć dlaczego.

– Skażenie utrzymuje się na otwartych wodach. W okolicach lądu stałego nie wykryto najmniejszego śladu. Ewakuacja ludności oznacza ogromną i czasochłonną operację. Mieszkańcy Alaski to twardzi ludzie, szczególnie miejscowi rybacy. Wątpię, czy zechcą dobrowolnie opuścić swoje domy. Rozkaz rządu federalnego w najmniejszym stopniu nie wpłynie na ich decyzję.

– Banda uparciuchów.

– Tak, ale nie głupców. Wszystkie stowarzyszenia rybackie zgodziły się zatrzymać swoje jednostki w portach, a przedsiębiorstwa przetwórcze zakopują produkty pochodzące z połowów dokonanych w ciągu ostatnich dziesięciu dni.

– Będą potrzebowali pomocy finansowej.

– Tak sądzę.

– Co pan by zalecił?

– Ochrona Wybrzeża nie posiada odpowiedniej liczby jednostek pływających ani ludzi, żeby skutecznie patrolować całą zatokę. Należałoby ich wesprzeć Marynarką Wojenną.

– Widzę pewien problem – myślał na głos prezydent. – Posyłanie ludzi i okrętów do tego rejonu grozi zwiększeniem liczby ofiar.

– Niekoniecznie – odparł Sandecker. – Załoga patrolowca Ochrony Wybrzeża, która pierwsza odkryła skażenie, nie została nim dotknięta, ponieważ statek rybacki zdryfował ze strefy śmierci.

– A grupa kontrolna i lekarz? Przecież oni zginęli.

– Trująca substancja pokryła pokład i relingi, prawie wszystko, czego dotykali na zewnątrz. W przypadku promu całe śródokręcie było odsłonięte, aby pomieścić samochody. Załoga i pasażerowie nie mieli żadnego zabezpieczenia. Ale współczesne okręty wojenne konstruowane są tak, aby można je było hermetycznie zamknąć i zneutralizować skutki opadu radioaktywnego po ataku nuklearnym. Mogą patrolować zatrute obszary, ponosząc niewielkie, możliwe do zaakceptowania ryzyko.

Prezydent skinął głową.

– Dobrze. Wydam rozkaz, aby Departament Marynarki Wojennej udzielił pomocy, choć wcale nie jestem przekonany, że powinniśmy zrezygnować z ewakuacji. Alaskijczycy mogą sobie być uparci, ale my musimy myśleć o kobietach i dzieciach.

– Mam inną sugestię albo prośbę, jak pan woli, panie prezydencie. Odłóżmy ewakuację o czterdzieści osiem godzin. Może w tym czasie mój zespół poszukiwawczy zlokalizuje źródło zatrucia.

Prezydent milczał przez chwilę. Przyglądał się Sandeckerowi z coraz większym zainteresowaniem.

– Kto się tym zajmuje?

– Koordynatorem miejscowych działań i przewodniczącym Regionalnego Zespołu Alarmowego jest doktor Julie Mendoza, starszy biochemik Agencji Ochrony Środowiska. Uważa się ją za najlepszą specjalistkę w zakresie oceny i lokalizowania niebezpiecznych skażeń środowiska wodnego – odparł Sandecker. – A podwodne poszukiwania wraku, który, jak sądzimy, zawiera substancję „N”, przeprowadzi mój dyrektor do zadań specjalnych, Dirk Pitt.

Oczy prezydenta rozszerzyły się.

– Znam pana Pitta. Był niezwykle pomocny w czasie tej kanadyjskiej sprawy sprzed paru miesięcy.

Ocalił ci wtedy tyłek, pomyślał Sandecker. A po chwili dodał:

– Zapewniliśmy sobie również współpracę dwustu innych specjalistów od zanieczyszczeń środowiska. Każdy ekspert działający w przemyśle został podłączony do naszego zespołu, aby zapewnić dopływ informacji i danych technicznych niezbędnych do pomyślnego przeprowadzenia dezaktywacji.

Prezydent spojrzał na zegarek.

– Musimy kończyć – powiedział. – Beze mnie nie zaczną trzeciego aktu. Ma pan czterdzieści osiem godzin, admirale. A potem zarządzę ewakuację i ogłoszę całą strefę rejonem klęski żywiołowej.

 

Fawcett towarzyszył prezydentowi do loży. Usiadł nieco z tyłu, lecz wystarczająco blisko, by móc rozmawiać po cichu.

– Czy chce pan odwołać przejażdżkę z Moranem i Larimerem?

Prezydent prawie niezauważalnie pokręcił głową.

– Nie. Mój pakiet propozycji pomocy ekonomicznej dla krajów bloku wschodniego ma absolutne pierwszeństwo.

– Stanowczo panu odradzam. Prowadzi pan beznadziejną walkę w przegranej sprawie.

– Mówił mi to pan w ciągu minionego tygodnia przynajmniej pięć razy. – Prezydent podniósł program na wysokość oczu, by ukryć ziewnięcie. – Jaki jest rozkład głosów?

– Konserwatywna opozycja zaczyna zdobywać coraz większe poparcie. Będziemy potrzebowali piętnastu głosów w Izbie i pięciu, może sześciu, żeby przepchnąć sprawę w Senacie.

– Mieliśmy już do czynienia z gorszym układem.

– Tak – mruknął ze smutkiem Fawcett. – Ale jeżeli tym razem zostaniemy pokonani, nie mamy co liczyć na drugą kadencję.

Już świtało, kiedy na horyzoncie zaczął rysować się ciemny pasek. Widoczna z okien śmigłowca czarna plama przybierała stopniowo kształt symetrycznego stożka, który wkrótce stał się otoczonym morzem górskim szczytem. Wyglądał zza niego księżyc w trzeciej kwadrze. W miarę jak słońce wstawało nad horyzontem, światło księżyca zaczęło zmieniać kolor z białego na indygo, a potem na pomarańczowy. Można już było dostrzec zbocza pokryte śniegiem.

Pitt zerknął na Giordina. Al spał. Był to stan, w który wchodził zawsze bez najmniejszego trudu. Spał od chwili startu z Anchorage. Pięć minut po tym, jak przesiedli się do śmigłowca, ponownie się wyłączył.

Pitt odwrócił się w stronę Mendozy. Siedziała tuż za pilotem i wyraz jej twarzy przypominał minkę dziewczynki z zapartym tchem oczekującej na rozpoczęcie parady. Nie odrywała spojrzenia od szczytu. Światło poranka sprawiło, że jej rysy jakby złagodniały. Nie była już tak zasadnicza, a linia ust nieoczekiwanie stała się delikatna i pełna czułości.

– Wulkan Augustine – powiedziała, nie zdając sobie sprawy, że Pitt patrzy na nią, a nie na widok za oknem. – Nazwany tak przez kapitana Cooka w 1778. Na pierwszy rzut oka trudno w to uwierzyć, ale Augustine jest najbardziej aktywnym wulkanem na Alasce. W tym stuleciu wybuchał aż sześć razy.

Pitt niechętnie odwrócił głowę i spojrzał w dół. Wyspa sprawiała wrażenie całkowicie bezludnej. Długie, wijące się języki zastygłej lawy spływały po zboczach wulkanu, sięgając do samego morza. Niedaleko szczytu widniała niewielka chmurka.

– Bardzo malownicze – stwierdził, ziewając. – Można by tu urządzić ośrodek narciarski.

– Nie radziłabym próbować. – Roześmiała się. – Ta chmura koło wierzchołka to para. Augustine wciąż coś kombinuje. Ostatni wybuch, w 1987, zakasował erupcję Mount Helen. Opad popiołu i drobin pumeksu zarejestrowano nawet w Atenach.

– A w jakim stadium jest obecnie? – spytał Pitt.

– Ostatnie dane wskazują na wzrost temperatury w okolicach szczytu, co może zapowiadać kolejną erupcję.

– Oczywiście nie można określić, kiedy nastąpi?

– Oczywiście. – Wzruszyła ramionami. – Działania wulkanów nie dadzą się przewidzieć. Czasami wybuch następuje bez najmniejszego ostrzeżenia. Czasami przez wiele miesięcy wulkan zbiera siły do finału, który nigdy nie następuje. Parsknie parę razy lawą, pomruczy trochę i znowu usypia. Geolodzy, o których panu wspominałam, ci, którzy zginęli na skutek porażenia substancją „N”, badali na wyspie objawy wzrastającej aktywności Augustine.

– Gdzie będziemy lądować?

– Jakieś dziesięć mil od brzegu – odparła. – Na patrolowcu Ochrony Wybrzeża „Catawba”.

– „Catawba”... – powtórzył.

– Tak. Zna pan ten okręt?

– Parę lat temu sam sadzałem śmigłowiec na jego lądowisku.

– Gdzie to było?