Erotyczny pamiętnik masażysty - Michał Migar - E-Book

Erotyczny pamiętnik masażysty E-Book

Michał Migar

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

"Erotyczny pamiętnik masażysty" to drugie już wydanie bestsellerowego pamiętnika wiejskiego chłopaka gdzieś z nad Sanu, wstydzącego się rówieśników z powodu swojej wybujałej męskości. W wyniku pijackiej głupoty ojca chłopak traci wzrok. Paradoksalnie, "wielgachny", którego się wstydzi, ułatwia mu powrót do równowagi duchowej, dowartościowuje, i w rezultacie, czyni zeń nie tylko masażystę, lecz perwersyjnego żigolaka, powiernika i ulubieńca wielu kobiet. Przekonuje się, że to co ma, jest nieocenionym skarbem. Seks na dość długo stanowi treść jego życia. Z tej ścieżki sprowadza go odwzajemniona miłość i kuriozalny, niezwykły dar powonienia. Przypadkowo plącze się w aferę narkotykową. Odzyskuje wzrok,ale los jest nieprzewidywalny. Przekonuje się, że szczęście nie jest przywilejem zdrowych, a nieszczęście monopolem kalek. POWIEŚĆ WYŁĄCZNIE DLA DOROSŁYCH CZYTELNIKÓW!!

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Michał Migar

Erotyczny pamiętnik masażysty

© Copyright by Michał Migar & e-bookowo

ISBN 978-83-61184-78-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Fatum

Nazywam się Adam Tobuz i urodziłem się, gdzieś u źródeł Sanu. Czemu zaciemniam? Bo dziś jestem ozdobą mojej ojcowizny i nie chcę, by mi ktoś z powodu tego pamiętnika wypominał przeszłość. 
Gdyby mi powiedziano, że popełnię na papierze w swoim życiu coś więcej niż wypracowanie z Kochanowskiego, z sześćdziesięcioma trzema błędami, które w siódmej klasie mojej szkoły, dawało mi nie najgorsze, bo piętnaste miejsce, to ja bym ze swojej strony, raczej uwierzył w to, w co przecież żadną miarą uwierzyć nie mogłem, że mój ojciec, przestanie pić, chociaż on rzucić picia wcale nie zamierzał, tak, jak ja, pod słowem, niczego w życiu nie zamierzałem pisać.
Baćkowa nahajka, której ślady po latach mydłem nie dało się zmyć, zniechęcała nie tylko do pisania. A gdyby matula część z tych, dla mnie przeznaczany wyrazów ojcowskiej miłości, nie przyjęła na siebie, to zapewne wyglądałbym, jak cętkowane, kacze jajo. 
Nie dziwota, że często przemyśliwałem, jakby tu struć, ojca, po tutejszemu baćkę, na amen. W grę wchodziła trutka na szczury, wilcze jagody, atrament. Wilcze jagody były sezonowe, trutka za droga, atrament, dostępny wprawdzie, ale, jak tu zatrzeć ślady, prowadzące wprost do mnie, bo oboje ojce, tego do niczego nie używały. 
W domu zostałem jedynakiem z woli boskiej, bo całą resztę rodzeństwa, powołała, ta sama wola, wcześniej, do siebie. Miałem jedynego serdecznego bracha Włodka, i gdyśmy tak z moim brachem grzeszyli w kułak za stodołą, Włodek mówił niezmiennie: „Masz ty, brachu, oj masz ty zaganiacza, fu, strach patrzyć!” Nic dziwnego, że nabrałem przekonania, że jestem jakimś zaprzańcem, a nie stworem boskim. A to i ojciec był tegoż zdania.
Rozpocząłem naukę w Technikum Mechanizacji Rolnictwa, w powiecie i postanowiłem w przyszłości postąpić na służbę bożą. Moją, uwikłaną w starowierstwo duszyczkę, na prostą, ku panu Bogu drogę, jął wyprowadzać proboszcz, nasz szkolny katecheta. Żadnych formalności mi nie czynił. Nauczył i pozwolił ministrantować. Dostałem od duchownego panczeny, które, na wszelki wypadek zakopałem, w żelaznej skrzynce po gwoździach, w sobie tylko wiadomym miejscu. Na wieść, że służę do mszy w katolickim kościele i się odszczepiłem od naszej wiary prawosławnej, ojciec chwycił za nahaj, ale wrzasnąłem, że uderza w konstytucję, za co mu władza rękę po ramie utnie. Splunął za siebie ze trzy razy i wyniósł się do karczmy.
 Po lekcjach, najczęściej zostawałem na trochę w bożym domu, posprzątałem, posiedziałem w ławie, czasem usłużyłem do ceremonii zaślubin czy pogrzebu. Chciałem służyć Bogu, ale i grosza potrzebowałem. Byle by zbiec przed pokusą grzechu wszetecznego i nie czyniąc ujmy detce, dać przystęp aniołowi. Widać było w tym moim postępowaniu coś na rzeczy, bo dostałem od duchownego również wieczne pióro, które schowałem wraz z panczenami. Anielskie dary jednak się detce nie podobały. Słowa diabeł nie śmiałem użyć, palcem nie wytykałem. I tak wie się, o kogo chodzi. Zamiast dary zabrać, jeśli już tego koniecznie chciał, to on podburzył mojego bracha Włodka. Inaczej być przecie nie mogło. Wzbudził w nim srogą do mnie zawieść. Brach mój zdradził na wsi okropny sekret „wielgachnego”. Teraz na potańcówkach, nie mogłem się wprost odpędzić od dziewuch, które potrafiły przyjeżdżać do nas z daleka, żeby się do mnie przytulać, piszczeć i srom mi robić tak dotkliwy, że z czasem przestałem w ogóle na potańcówki chodzić. To, i nie było wątpliwości, że maczał w tym palce detko, a wszystko dlatego, że przedwcześnie go zlekceważyłem, bo go nazwałem przy duchownym po biblijnemu, szatanem.
Tego roku zima srożyła się na dobre. Rzekę skuł lód, po którym, jak po lustrze, do powiatu i z powrotem mknęły dzwoniąc dzwoneczkami dziesiątki chłopskich sani. Wśród nich, wzbudzając głośne okrzyki zdumienia, z rozwianym włóczkowym szalikiem, jak torpeda, na moich anielskich, błyszczących panczenach mknąłem ja.  
W tym dnia słupek rtęci spadł poniżej dwudziestej kreski. Po lekcjach ochędożyłem dom boży. Duchowny rzekł:
 − Zostań dziś, Adamie u mnie. Zimno, do twojej wsi nikt nie jedzie. – Błysnął w uśmiechu, złotym zębem, którego mu zazdroszczono. 
Podziękowałem dobrodziejowi. 
Żona organisty, ze strzelistymi, jak wieże kościelne piersiami postanowiła uzupełnić mój niedobór kalorii, tak, jak się dolewa olej do traktora. Miałem jeść. Natarczywie się we mnie wpatrywała, zagryzała wargi. 
– Wielebny kazali, żebyś szedł pod prysznic. Wcisnęła ręcznik.
Wlazłem. Przybytek, w życiu czegoś takiego nie widziałem. Ciuchy precz i dotykałem cudeniek. Wrzasnąłem pod strugą lodowatej wody i bryknąłem z łazienki. Baba, jakby czekała. Wbiła wzrok w moją odpychającą męskość.
Bryknąłem z powrotem pod kaskadę ciepłej już wody. Ha, cudo! Zapach konwalii, w mydle. 
Z chmur spadłem na ziemię. Szturchała mnie zimna ręka. Zza wodnej firany sterczała naga ręka gospodyni. Zmierzała do wielgachnej męskości.
– Coś cie? – wrzasnąłem. – Powiem wielebnemu. 
Jak groch o ścianę.
– Nie darmo gadali we wsi. Jak kłonica – mruczała. 
Oczy organiścichy jarzyły się bursztynowym blaskiem. Uciekać? Zimna ściana. Ręką go ucapiła. Wychynął ze szczeciny nieproszony na światło dzienne olbrzymi, nagi, naprężony, jak jakaś fioletowa maczuga.
„Spietra się” – przeleciało mi przez myśl. Tak, by było, gdyby była kobietą. Była detkiem. Była detkiem pewnikiem, bo i śmiałaby sięgać po wielgachnego, co nie był jej? Przestało chlapać.
– Odpuść, że mi, nie uchodzi pod dachem duchownego.
– A skądże. 
– Sam diabeł ci go przyprawił – powiedziała, oglądając z wypiekami na twarzy narzędzie szczególnych dla kobiety tortur. Tak przynajmniej wtedy o tym myślałem. I ciarki mi po plecach przeszły. 
Jakbym słyszał swego ojca. Musieli o czymś wiedzieć, czegom ja nie wiedział. Oglądała go w całej ohydnej okazałości, wielkiego, jak zardzewiały skobel u wrót stodoły.
Sięgnęła krocza. Odnalazła wprawną ręką dwie uciekające kulki. Stanęła w ogniu, niczym żagiew pod kotłem w chlewni. Podbrzuszem przebiegły mi dreszcze. Wielgachny podnosił się i spadał, jak szlaban na przejeździe.
– A mnie byś ty sobie nie obejrzał trochę? – stęknęła. – Nałykałam się ja tych waszych męskich słodkości. Z wielebnym mi nie wyjeżdżaj, też człowiek.
Organiścicha rozerwała przy szyi bluzkę, i rzuciła się na ten, ów, mój szlaban i wepchnęła go sobie w szczelinę między piersiami. Stała przede mną na kolanach, twardymi cyckami ogarnęła wielgachnego, że skrył się jak kułak w wyrobionym cieście. 
Widziałem nieraz piersi mojej matki, ale gdzie jej do tych. Miała ciemne, sterczące sutki. Po raz pierwszy zobaczyłem, że cyckami nie tylko karmi się dzieci. Nagle odchyliła się do tyłu, by ukazać tłuste, wysoko obrośnięte krótkim włosem, rozwalone na boki uda. 
Gołą rzycią siedziała na lakierowanym stołeczku. Nie siedziała. Jak ślimak wraz ze stołkiem pełzała w moją stronę. Na zydelku zostawiała wilgotny ślad. Palce mojej stopy wcisnęła między te rozłożone uda, pod kotkę, w gorące, śliskie siedlisko. Spomiędzy jej rozwartych kolan łypało na mnie tajemnicze, przekrwione oko otoczone wijącymi się czarnymi rzęsami. Ześrodkowałem cała swoją uwagę na tym podniecającymi i przerażającym zjawisku. Niczego podobnego w życiu nie widziałem. Komuś złorzeczyła, stękała. Brykała nogami, chrumkała jak maciora, ruszała biodrami i wciąż nie zamykała przepastnego oka, jakby wabiła nim moją spęczniałą maczugę.
Dostałem dreszczy, ni to ze strachu, ni to z innej przyczyny. Wielgachnego znowu wejcowała spoconymi piersiami. To było coraz przyjemniejsze, o furę przyjemniejsze, niż to, co robiliśmy z moim brachem Włodkiem za stodołą. Potężna rozkosz drążyła mi krzyż.
Wziąłem się na odwagę i dotknąłem jej cycek. Troskliwie je gładziłem. Wymykały mi się z rąk, wiec je zażyłem sprytnym chwytem z pod spodu i zacząłem mocno miętosić. Bawiłem się nimi z coraz większą pasją widząc, jak kobieta wije się w jakichś cudownych, niewysłowionych mękach. Pocałowała moje ręce. Schyliła się. Kłąb mego sprężonego mięsa dotknął jej ust. Trysnął, aż się zachwiałem. Kołysała się w przysiadzie na palcach mojej stopy, wyprężyła się. Zarechotała i nagle ryknęła, jak zarzynane ciele.
Na czworakach pod razami bykowca, padając od uderzeń mężowskiego buta, jęcząc i błagając o litość, skryła się w głębi pomieszczeń. Kopnąłem się do ucieczki, ale czerwony na gębie organista był tuż. Uderzył bykowcem, jakby chciał przeciąć na pół. Uch! Bolało. Rąbał we mnie, jak tłuczkiem w wieprzowy kotlet. Leżałem przed nim bezbronny.
– Ja, panie, niewinny! – jęczałem.
Oszczędziłby mi dalszych lat życia, gdyby nie postać duchownego.
Na wyjaśnienia nie liczyłem. Łaski się nie dopraszałem. Ciuchy w garść, panczeny też, i na mrozie potykając się, padając i podnosząc, biegiem do rzeki. Naciągałem ciuchy na zorane od razów ciało. Więcej niż bólu, organisty, mrozu, a może i śmierci, bałem się baćki. 
Dopadłem wyrastających wprost z lodu wiklin. Rzeka ciemna po obu brzegach środkiem lśniła uciekającą i ginącą gdzieś w poświacie księżyca wstęgą. Srebrnym, lodowym szlakiem, poturbowany i zniewolony, pomknąłem na darowanych mi przez księdza łyżwach. Kłębiły mi się czarne myśli i najgorsze przeczucia. Grzeszyłem w kułak, o czym wspomniałem, podobnie, jak chłopcy ze wsi, ale tylko mnie nachodziły myśli, że anioł za tym nie stoi. A jeśli nie anioł to, kto? Ojciec był pijakiem, ale głupcem być nie musiał. W pijanym widzie, dostrzegł widać stojącego za mną detkę.
– Insze dzieci klęczą u stóp najświętszych, ty u kopyt kosmatego – żartował w rzadkich u niego chwilach wisielczego humoru. Matka milczała, miała to w charakterze. 
Próbowałem, odstąpić detkę, służąc do mszy. Nasłał na mnie wiedźmę i złoił bykowcem. Zresztą. Może ten „wielgachny” dla kobiet rozkwitłych jest cymesem, a bykowcem bił mnie i ją za karę anioł? Nie na mój skołatany rozum to było.
Im bliżej chaty, tym mocniej ściskał gardło strach. Niechby baćka był spity. Spałbym w stodole zagrzebany w ciepłym, fermentującym sianie. 
Gnałem. W zwężeniu rzeki cień mój zderzył się z drugim, niższym, wydłużonym. „Detko” - przemknęło mi przez myśl. Nie mniej groźne od bezcielesnego, okazały się cielesne wilki. Naliczyłem trzy. I choć mi życie było niemiłe, zdwoiłem prędkość. Byłem na lodzie nieosiągalny. Na skarpie wyrosły zaśnieżone chaty ze strużkami sinawego dymu. Ścigający kamraci detki, wsiąkli w czerń lasu. Pocieszenia nie było. Jasne okno chaty zwiastowało najgorsze. Ruszyłem do stodoły, ale w drzwiach chaty stanął baćka.
– Kto? – warknął. Kopniakiem nakierował mnie na sień.
– Psia jucho? – Chlasnął mnie otwartą dłonią w ucho. Cofnął się i spoglądał, to na swoją rękę, to na moją twarz. Przysunął wiszącą żarówkę do mnie i splunął z odrazą. Zauważyłem, że był tylko w koszuli, bez swoich długich gaci. Matka leżała na wyrku zupełnie bez sił, jakby ciężko zaniemogła. Jedna noga zwieszała się na podłogę. Gdy wszedłem zawstydziła się i z trudem okryła kołdrą. „Widocznie ją swoim zwyczajem napastował” – kołatało mi się we łbie.
– Zaprowadzi cię ten twój orczyk do grobu. Od urodzenia zwisał ci jak bat budząc zachwyt tylko położnej. Patrzeć, dzieciarów naznoszą – zawyrokował baćka. Porównał mnie z nierogacizną. Moją biedną mamę obarczał winą, że wydała na świat dziwoląga i suponował, że dopadł ją w kartoflisku jakiś zwierz. Powtarzał to często po pijanemu i zgryźliwie rechotał. 
Matka boso wylazła z łóżka, coś narzuciła na grzbiet, zdjęła ze mnie wilgotne ciuchy. Nie zdradziła, że mi brak gaci i skarpetek. Na widok pleców jednak załkała. 
– To tak! – ryknął baćka, w którym obudziła się nagle pijacka drażliwość. – Kto?
Milczałem. Organista sługa boży. Jak wytłumaczyć, że byłem ofiarą detki, a później anioła? Kto to zrozumie? Po prawdzie i ja tego nie rozumiałem. Napytałbym tylko nową chłostę. Ale ona była mi widać i tak sądzona. Baćka zdjął z drzwi splecioną z gumowych kabli nahajkę, której smak w równej mierze znaliśmy koń, ja i matka. Sparciała guma odsłaniała w wielu miejscach cieniutkie miedziane włókna. Przecinały skórę jak żyletka.
Zakryłem twarz rękami, a ojciec smagnął mnie ostrzegawczo po łydkach. Matka chwyciła go pod kolana. Zdzielił i ją. Wiła się, jak pokutnica łyskając gołym ciałem. Brakowało mi sił.
– Organista – wycharczałem.              
– Organista?!– wrzasnął z niekłamanym zdumieniem. – Teraz ja mu wyrżnę. Baćka nie zapomniał mi odstępstwa od naszej wiary prawosławnej.
– Zakryjże cycki i rzyć! – ryknął na matkę. – Łachy! – Wyskoczył na dwór i nie bacząc na noc, założył konia do sań. Do sań wrzucił widły i nahajkę.
– Tam wilki – ostrzegłem w nadziei, że poniecha zamiaru.
Lecieliśmy lodową wstęgą i tym razem księżyc świecił prosto w oczy. Baćka pokrzykiwał, złorzeczył, sanie łomotały, źle kuty koń ślizgał się i łapał równowagę. Dygotałem z zimna i bezsilnej rozpaczy na myśl, co mnie teraz tam spotka.
Świsnęła nahajka raniąc koński zad. Wałach zarył kopytami. Obrócił spieniony pysk i łypnął złym, lśniącym okiem. Katapultował okute tylnie kopyta wprost w siedzących za nim ludzi.

Ciemność

Leżałem okryty derką, ale ciepło nie było. Miałem pod głową miękką poduszkę, ale miękko nie było. W głowie żarzył się ból. Ciało odstawało od kości. Powieki, jak sklejone żywicą, ani rozerwać. Puściły. Wokół ciemno. Może ja w grobie? Pochowali. Słyszało się o tym. Krzyk z pod ziemi, to boją się, że dusza potępiona tak krzyczy. Spociłem się.
– Mamo! – wyszedł z tego nie krzyk, tylko jakieś zardzewiałe skrzypienie. Strzyknęło w głowie.
– Żyjesz? – szept matki był ciepły i wilgotny. – Ojca będziemy grzebać. Przywieźli nieboszczyka ze szpitala.
– Żyję – snułem przez chwilę radosne nadzieje.
Oczy miałem otwarte, a matki nie widziałem. Ciemność czarna i bezdenna. Skądś sączył się monotonny i pluskliwy szmer. Baby odmawiały antyfonę „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z tobą, błogosławionaś...” Wydawało mi się, że cały świat zamarł w grobowym śnie. Zalatywało smrodem łojowych świec. Słodkawo cuchnęło padliną.
– To noc – wystękałem?
Długie milczenie. Czułem utkwiony w siebie wzrok matki.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!