Nie dość martwy - Peter James - E-Book

Nie dość martwy E-Book

Peter James

0,0

Beschreibung

W tym samym czasie, kiedy Brian Bishop zamordował w Brighton swoją żonę, świadkowie widzieli go w oddalonym o 90 kilometrów Londynie. Tak wyglądają fakty, które ustalił prowadzący śledztwo detektyw Roy Grace.   Ale tajemnica przebywania podejrzanego w dwu odległych miejscach jednocześnie nie jest jedyną zagadką, przed którą staje. Tropienie cieni przeszłości okazuje się ryzykowną grą, również dla niego. Może zwłaszcza dla niego.   ---   "Nowy porywający thriller najlepszego brytyjskiego autora kryminałów". - The Daily Mirror   "Błyskotliwe dialogi, świetnie zarysowane postaci, inteligentny detektyw Grace i piękne jak kamea nadmorskie Brighton". - The Times "Kolejny   mistrzowski kryminał obsypanego nagrodami Jamesa. Subtelna intryga, niespodziewane zwroty akcji, zaskakujący finał. »Nie dość martwy«, podobnie jak jego poprzednie wysokooktanowe thrillery, natychmiast katapultował się na czołówkę listy bestsellerów". - The Argus    Peter James jest jednym z najbardziej poczytnych brytyjskich autorów i zdobywca wielu nagród literackich., m. in.: Grand Prix de Littérature Policère za najlepsza powiesc kryminalna oraz Specsavers National Book Award za najlepszy kryminal.  35 powiesci pisarza przetlumaczono jak dotad na 36 jezyków i sprzedano w nakladzie przekraczajacym 23 milionów egzemplarzy. 16 razy zajmowaly pierwsze miejsce w rankingu bestsellerów "Sunday Timesa".

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 657

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Nie dość martwy

Nie dość martwy

© Peter James 2007

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: Not Dead Enough

ISBN: 978-9979-64-577-1

Bertie, Sooty i Phoebe — to dla was

Rozdział 1

Długo trwało, nim nastała ciemność, ale warto było poczekać. Zresztą upływ czasu nie stanowił dla niego problemu. Czas — jak sobie uświadomił — to jedna z tych rzeczy, których ma się w życiu dużo, kiedy niewiele ma się czego innego. On miał mnóstwo czasu. Pod tym względem był niemal miliarderem.

Krótko przed północą kobieta, za którą jechał, skręciła z dwupasmowej drogi szybkiego ruchu i zajechała na samotnie świecącą w ciemności stację benzynową BP. Zatrzymał kradzioną furgonetkę na nieoświetlonej drodze dojazdowej, nie spuszczając z oczu świateł stopu jej samochodu. Zdawały się rozjarzać jaśniej, kiedy się w nie wpatrywał. Jaskrawa czerwień oznacza niebezpieczeństwo, czerwień oznacza fart, czerwień oznacza seks! 71% ofiar zabójstw znało mordercę. Statystyka przetoczyła mu się przez głowę jak kula bilardowa szukająca luzy. Zbierał statystyki, chomikował je starannie, aby krzepić się nimi w tym długim okresie hibernacji umysłu, o którym wiedział, że kiedyś go czeka.

Pytanie brzmi: Ile z tych 71 % wiedziało, że zaraz zostanie zamordowane?

Czy pani wie?

Migały reflektory przejeżdżających samochodów. Strumień powietrza wytworzony przez wielką ciężarówkę tak zakołysał niebieskim renault, że aż zagrzechotała jego rura wydechowa. Przy dystrybutorach stały dwa inne samochody — toyota bus, która właśnie miała odjechać, i ogromny jaguar. Jego właściciel, mężczyzna przy tuszy, w źle leżącym smokingu, wracał od okienka kasowego, upychając portfel w wewnętrznej kieszeni. Opodal zaparkowana była cysterna BP. Kierowca w kombinezonie rozwijał długi wąż, szykując się do napełnienia zbiorników stacji.

Do tej pory zdążył się już uważnie rozejrzeć i upewnić, że teren stacji monitoruje tylko jedna kamera. Problem, ale nie aż taki, żeby nie umiał sobie z nim poradzić.

Naprawdę nie mogła lepiej wybrać miejsca na zatrzymanie się!

Posłał jej całusa.

Rozdział 2

W ciepłym powietrzu letniej nocy Katie Bishop strząsnęła z twarzy rozwichrzone, ogniście rude włosy i ziewnęła. Czuła się zmęczona. Właściwie bardziej niż zmęczona — wyczerpana, ale za to bardzo, bardzo przyjemnie wyczerpana. Przyjrzała się badawczo dystrybutorowi, jakby był jakimś pozaziemskim stworem przysłanym na ten świat w celu stwarzania dla niej zagrożenia, bo tak się właśnie czuła wobec większości dystrybutorów na stacjach benzynowych. Jej mąż zawsze miał problemy z rozgryzieniem instrukcji zmywarki czy pralki i twierdził, że pisane są w jakimś obcym języku „dla kobiet”. Jeśli o nią chodzi, to dystrybutory benzyny przemawiały w równie obcym języku — umieszczone na nich instrukcje pisane były w języku „dla facetów”.

Chwilę walczyła, jak zawsze, z korkiem wlewu paliwa w swoim bmw, po czym wgapiła się w słowa Premium i Super, usiłując przypomnieć sobie, którą powinna wlać, chociaż miała wrażenie, że nigdy nie jest w stanie trafić we właściwą. Jeżeli zatankowała premium, Brian miał do niej pretensję, że wlała benzynę niskiej jakości; jeżeli wzięła super, wkurzał się na nią, że wyrzuca pieniądze. W tej chwili jednak nic ją to nie obchodziło. Trzymając pistolet dystrybutora jedną ręką i mocno naciskając spust, drugą zamachała do zaspanego nocnego pracownika stacji, starając się zwrócić na siebie jego uwagę.

Brian irytował ją coraz bardziej. Męczył ją sposób, w jaki awanturował się o rozmaite głupie drobiazgi — położenie tubki pasty do zębów na półeczce w łazience, rozmieszczenie krzeseł przy kuchennym stole w równych odstępach. W calach, nie w stopach. No i robił się coraz bardziej perwersyjny. Znosił do domu torby z sex shopów, pełne dziwacznych przedmiotów i upierał się, żeby je wypróbowywali. A z tym naprawdę miała kłopot.

Tak była pogrążona w myślach, że nie zauważyła, jak spust odskoczył z gwałtownym szczękiem i pompa przestała tłoczyć paliwo. Wdychając zapach benzyny, który zawsze lubiła, odwiesiła pistolet, zamknęła pilotem samochód — Brian ostrzegał ją, że na stacjach benzynowych często zdarzają się kradzieże samochodów — i poszła do budynku zapłacić.

Po wyjściu starannie złożyła potwierdzenie transakcji kartą kredytową i wsunęła je do portmonetki. Otworzyła samochód, wsiadła, zamknęła się od środka, zapięła pas i uruchomiła silnik. Znów rozległo się „I1 Divo” z płyty. Przez chwilę zastanawiała się, czy by nie opuścić dachu bmw, ale zdecydowała, że jednak nie. Było po północy i niepotrzebnie narażałaby się, jadąc do Brighton o tej porze z opuszczonym dachem. Lepiej zostać w bezpiecznym wnętrzu.

Dopiero kiedy wyjechała z terenu stacji i ujechała dobre sto jardów ciemną drogą dojazdową, wyczuła, że w samochodzie jakoś inaczej pachnie. Dobrze znała ten zapach. Comme des Garçons. Wtedy też dostrzegła w lusterku jakiś ruch.

Zorientowała się, że ktoś jest w samochodzie.

Strach chwycił ją za gardło, jej dłonie zamarły na kierownicy. Wciskając z całej siły pedał hamulca, gwałtownie zatrzymała samochód z piskiem opon i szamocząc się z dźwignią zmiany biegów, próbowała znaleźć wsteczny, żeby cofnąć się na bezpieczną stację. Wtem poczuła, że zimny, ostry metal wbija się jej w kark.

— Jedź dalej, Katie — usłyszała. — Nie byłaś bardzo grzeczną dziewczynką, prawda?

Wytężając wzrok, żeby zobaczyć obcego we wstecznym lusterku, dostrzegła srebrzysty błysk ostrza noża, który mignął jak iskra.

I we wstecznym lusterku ujrzała przerażenie w swoich oczach.

Rozdział 3

Marlon robił to, co zawsze, to znaczy pływał w kółko w swojej szklanej kuli, opływając swój świat dookoła z niestrudzoną determinacją odkrywcy zmierzającego ku nieznanym lądom. Otwierał i zamykał pyszczek, głównie nabierając wody i tylko od czasu do czasu chwytał jeden z mikroskopijnych płatków, które, jak wnioskował Roy Grace z ich astronomicznej ceny, musiały być dla złotej rybki odpowiednikiem kolacji u Gordona Ramsaya.

Grace na wpół leżał w fotelu z rozkładanym oparciem, w salonie swojego domu, urządzonym przez jego od dawna nieobecną żonę Sandy w czerni i bieli, w stylu minimalizmu zen, do niedawna pełnym pamiątek po niej. Teraz zostało tu zaledwie kilka stylowych przedmiotów z lat 50., które razem kupili — w tym duma tego domu, odrestaurowana przez nich szafa grająca — i tylko jedno jej zdjęcie w srebrnej ramce, zrobione dwanaście lat temu podczas wakacji na Capri, na którym jej śliczna, opalona twarz uśmiecha się dziewczęco. Stała na tle piętrzących się skał, z długimi blond włosami rozwianymi przez wiatr, skąpana w słońcu jak bogini, którą dla niego była.

Przełknął łyk glenfiddicha z lodem, ze wzrokiem utkwionym w ekran telewizora, na którym oglądał stary film z DVD. Był to jeden z dziesięciu tysięcy nigdy przez niego niewidzianych filmów, co jego kumplowi Glennowi Bransonowi absolutnie nie mieściło się w głowie.

Tym razem to nie wywyższanie się Bransona zmobilizowało jego skłonną do rywalizacji naturę. Grace wypełniał zadanie uczenia się, kształcenia, zapełnienia kulturalnej czarnej dziury w swojej głowie. W ciągu ostatnich miesięcy powoli zdał sobie sprawę, że jego mózg przechowuje setki stron z podręczników policyjnych, fakty dotyczące rugby, piłki nożnej, wyścigów samochodowych i krykieta, ale niewiele więcej. To się musiało zmienić. I to szybko.

Ponieważ wreszcie znowu z kimś się spotykał — chodził z kimś — pragnął — był całkowicie zauroczony — może nawet zakochany. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Tyle tylko, że ona była o wiele lepiej wykształcona. Czasami wydawało się, jakby przeczytała każdą książkę, jaką kiedykolwiek napisano, widziała każdy film, była na każdej operze i zapoznała się intelektualnie z dziełem każdego wartego uwagi artysty, żyjącego lub nie. I jak by tego było mało, była w połowie kursu filozofii na Otwartym Uniwersytecie.

To wyjaśniało obecność sterty książek filozoficznych na stoliku do kawy obok jego fotela. Większość z nich kupił ostatnio w City Books przy Western Road, resztę wygrzebał, myszkując po prawie wszystkich pozostałych księgarniach w całym Brighton i Hove.

Dwie przypuszczalnie najbardziej przystępne pozycje — „Pociechy z filozofii” oraz „Zenon i żółw” — leżały na samym wierzchu. Książki dla laika, które był w stanie mniej więcej zrozumieć. No, w każdym razie ich fragmenty. Przynajmniej dawały mu podstawy do blefowania w dyskusjach z Cleo o interesujących ją sprawach. Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że zaciekawiło go to naprawdę. Taki na przykład Sokrates szczególnie przypadł mu do gustu. Samotnik, ostatecznie skazany na śmierć za swoje poglądy i nauki, który powiedział: „Nie warto żyć życiem przez nas niepoznanym”.

W zeszłym tygodniu zabrała go do Glyndebourne na przedstawienie „Wesela Figara” Mozarta. Niektóre fragmenty opery dłużyły mu się, ale były też chwile tak przejmującego piękna, zarówno pod względem muzyki, jak i widowiska, że wzruszył się niemal do łez.

Teraz wciągnął go ten czarno-biały film, którego akcja rozgrywała się w Wiedniu zaraz po wojnie. We właśnie oglądanej scenie Orson Welles, grający spekulanta Harry’ego Lime’a, odbywa przejażdżkę na diabelskim młynie w wesołym miasteczku razem z Josephem Cottenem. Cotten gani starego przyjaciela Harry’ego za zepsucie, jakiemu uległ. Welles odgryza się, mówiąc: „We Włoszech przez trzydzieści lat pod rządami Borgiów mieli wojnę, terror, morderstwa, rozlew krwi — ale stworzyli Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli miłość braterską, mieli pięćset lat demokracji i pokoju, i co stworzyli? Zegar z kukułką”.

Grace pociągnął kolejny spory łyk whisky. Welles grał sympatyczną postać, ale jakoś nie czuł do niego sympatii. Ten człowiek był przestępcą, a w ciągu dwudziestu lat pracy Grace nigdy nie spotkał przestępcy, który nie próbowałby usprawiedliwić swoich uczynków. W ich spaczonych umysłach to świat jest zły, nie oni.

Ziewnął, po czym zagrzechotał kostkami lodu w pustej szklance, myśląc o jutrze — piątku i kolacji z Cleo. Nie widział się z nią od tygodnia. Wyjechała na weekend do Surrey, na wielki zjazd rodzinny. Była to 35. rocznica ślubu jej rodziców i poczuł nieprzyjemne ukłucie, bo nie zaprosiła go, żeby jej towarzyszył — tak jakby chciała zachować dystans, dając mu do zrozumienia, że chociaż spotykają się i sypiają ze sobą, to właściwie nie są parą. Potem w poniedziałek pojechała na szkolenie. Mimo że rozmawiali codziennie, SMS-owali i e-mailowali ze sobą, tęsknił za nią jak wariat.

Jutro rano miał się też spotkać ze swoją nieprzewidywalną szefową, na przemian słodką i kwaśną Alison Vosper, zastępcą naczelnika policji hrabstwa Sussex. Zmęczony nagle jak pies usiłował podjąć decyzję, czy nalać sobie kolejną whisky i obejrzeć film do końca, czy zachować to na następny wieczór spędzany samotnie w domu, kiedy odezwał się dzwonek u drzwi.

Kogo diabli niosą o północy?

Dźwięk dzwonka rozległ się ponownie. Po nim energiczne stukanie. I jeszcze raz stukanie.

Zdziwiony i czujny zatrzymał DVD, wstał nieco chwiejnie i poszedł do przedpokoju. Kolejne uparte stukanie. I znów dzwonek.

Grace mieszkał w spokojnej, prawie podmiejskiej dzielnicy Hove. Ulica dwurodzinnych domów prowadziła nad morze. Dla ćpunów i ogółu nocnych szumowin Brighton i Hove było to zadupie, niemniej jednak miał się na baczności.

Przez lata pracy zawodowej wchodził w drogę i wkurzał wielu łajdaków w tym mieście. W większości były to zwykłe męty, ale zdarzali się też poważni gracze. Dowolna liczba ludzi mogła mieć powód, żeby chcieć wyrównać z nim rachunki. Mimo to nigdy nie zawracał sobie głowy instalowaniem wizjera czy łańcucha w drzwiach.

Tak więc polegając na swojej przytomności umysłu, co prawda lekko przyćmionej nadmiarem whisky, otworzył drzwi na oścież. Naprzeciw niego stał człowiek, którego kochał najbardziej na świecie, detektyw sierżant Glenn Branson — sześć stóp i dwa cale wzrostu, czarny i łysy jak meteoryt. Tylko że zamiast jak zwykle wyszczerzyć się w radosnym uśmiechu, stał cały pomięty i płakał.

Rozdział 4

Ostrze nacisnęło mocniej na jej kark. Przecięło skórę. Ból nasilał się z każdą nierównością nawierzchni.

— Nawet nie myśl o tym, co tam sobie myślisz, żeby zrobić — powiedział spokojnym głosem zdradzającym dobry humor.

Krew pociekła jej po karku, a może to był pot, może jedno i drugie. Nie wiedziała. Starała się, rozpaczliwie się starała mimo przerażenia myśleć jasno. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, patrząc na światła mijanych samochodów, ściskając kierownicę bmw w śliskich dłoniach, ale ostrze wbijało się coraz głębiej.

Wjeżdżali na szczyt wzgórza, po lewej miała światła Brighton i Hove.

— Zjedz na lewy pas. Drugi zjazd z ronda.

Katie posłusznie skręciła w szeroką, dwupasmową Dyke Road Avenue. Pomarańczowy blask latarni ulicznych. Wielkie domy po obu stronach. Wiedziała, dokąd jadą, i wiedziała, że musi coś zrobić, zanim tam dojadą. Nagle serce zatrzepotało jej z radości. Po drugiej stronie ulicy rozbłysły niebieskie migające światła. Samochód policyjny! Akurat zatrzymał się przed innym samochodem.

Przesunęła lewą rękę z kierownicy na włącznik kierunkowskazów. Pociągnęła mocno do siebie. Wycieraczki zazgrzytały o suchą szybę.

Cholera.

— Po co włączyłaś wycieraczki, Katie? Nie pada — usłyszała jego glos z tylnego siedzenia.

Cholera, cholera, cholera. Nie ten pieprzony włącznik!

Już minęli samochód policyjny. Widziała, jak oaza jego świateł znika w jej lusterku. Dostrzegła zarys brodatej twarzy zacienionej czapką bejsbolową i dodatkowo przesłoniętej ciemnymi okularami, mimo że była noc. Twarz obcego, ale zarazem i twarz, i głos były niepokojąco znajome.

— Będziemy skręcać w lewo, Katie. Powinnaś zwolnić. Wiesz, gdzie jesteśmy, mam nadzieję.

Czujnik na desce rozdzielczej automatycznie uruchomi mechanizm bramy. Za kilka sekund zacznie się otwierać. Za kilka sekund skręci i wjedzie, a brama zamknie się za nią. Znajdzie się w ciemności, na prywatnym terenie, niewidziana przez nikogo poza mężczyzną siedzącym z tyłu.

Nie. Musi temu zapobiec.

Mogłaby gwałtownie skręcić i uderzyć w latarnię. Albo zderzyć się z samochodem, którego światła właśnie zbliżają się z przeciwka. Spięła się jeszcze bardziej. Spojrzała na prędkościomierz, próbując to sobie poukładać w głowie. Gdyby nagle zahamowała albo w coś uderzyła, poleciałaby do przodu. Nóż poleciałby do przodu. To byłoby sprytne. Nie tylko sprytne. To było jedyne wyjście.

O Jezu, pomóż mi.

Coś zimniejszego niż lód podeszło jej do gardła. W ustach czuła suchość. Wtem, ni z tego, ni z owego, jej komórka leżąca na siedzeniu obok zaczęła dzwonić. Głupia melodyjka, którą zaprogramowała jej pasierbica Carly, zaledwie trzynastoletnia, a ona nie umiała jej zmienić. Cholerna piosenka o kurczakach wprawiająca ją w zakłopotanie za każdym razem, kiedy tylko dzwonił telefon.

— Niech ci nawet nie przyjdzie do głowy odebrać, Katie — powiedział.

Nie odebrała. Zamiast tego potulnie skręciła w lewo i przez bramę z kutego żelaza, która usłużnie otworzyła się przed nią, wjechała na krótki asfaltowy podjazd obsadzony nienagannie utrzymanymi krzakami rododendronów kupionymi przez Briana za idiotyczną cenę w centrum architektury ogrodowej. Dla prywatności, powiedział.

Aha. Słusznie. Prywatność.

W światłach reflektorów ukazał się front domu. Kiedy wyjeżdżała stąd przed kilkoma godzinami, to był jej dom. Teraz, w tej właśnie chwili, wydawał się czymś zupełnie innym. Sprawiał wrażenie obcej, wrogiej budowli i zdawał się krzyczeć na nią, że ma się wynosić.

Ale brama już się zamykała.

Rozdział 5

Roy Grace gapił się na Glenna Bransona przez chwilę w szoku. Zazwyczaj doskonale ubrany detektyw sierżant, tego wieczoru miał na sobie niebieską, wełnianą czapkę, szarą bluzę z kapturem założoną na podkoszulkę, workowate spodnie i adidasy. Jego twarz pokrywała kilkudniowa szczecina. Zamiast roztaczać typowy dla siebie zapach najnowszej wody kolońskiej miesiąca dla macho, śmierdział starym potem. Wyglądał bardziej na bandziora niż na glinę.

Zanim Grace zdążył cokolwiek powiedzieć, Branson otoczył go ramionami, ścisnął mocno i przycisnął mokry policzek do twarzy przyjaciela.

— Roy, wyrzuciła mnie! O Boże, stary, wyrzuciła mnie!

Grace zdołał jakoś wprowadzić go do domu, do salonu i posadzić na kanapie. Siadając obok niego i obejmując ramieniem jego potężne bary, spytał ostrożnie:

— Ari?

— Wyrzuciła mnie.

— Wyrzuciła cię? Co chcesz przez to powiedzieć?

Glenn Branson pochylił się do przodu, oparł łokcie na stoliku do kawy i ukrył twarz w dłoniach.

— Nie mogę tego znieść. Roy, musisz mi pomóc. Ja się nie zgadzam.

— Może ci coś przyniosę. Co chcesz? Whisky? Kieliszek wina? Kawę?

— Ja chcę Ari. Chcę Sammy’ego. Chcę Remiego. — I rozszlochał się na dobre.

Przez chwilę Grace przyglądał się złotej rybce. Patrzył, jak Marlon dryfuje, z rzadka robiąc przerwę w swojej podróży dookoła świata, jak obojętnie otwiera i zamyka pyszczek. Złapał się na tym, że jego usta też otwierają się i zamykają. Wstał, wyszedł z pokoju i otworzył butelkę courvoisiera od lat pokrywającą się kurzem w szafce pod schodami. Nalał trochę do szklanki, którą wcisnął w wielkie łapska Glenna.

— Napij się trochę — powiedział.

Branson obejmował szklankę dłońmi, przez chwilę wpatrując się w nią w milczeniu, jakby szukał jakiejś wiadomości, którą spodziewał się znaleźć wypisaną na powierzchni trunku. W końcu wziął mały łyk, natychmiast po nim wielki haust, a następnie odstawił szklankę, nie przestając się w nią wpatrywać ponurym wzrokiem.

— Rozmawiaj ze mną — powiedział Grace, spoglądając na nieruchomy, czarno-biały obraz z Orsonem Wellesem i Josephem Cottenem na ekranie telewizora. — Powiedz mi. Powiedz, co się stało?

Branson podniósł wzrok i również zapatrzył się w ekran.

— Tu chodzi o lojalność, co? Przyjaźń. Miłość. Zdrada — wymamrotał.

— O czym mówisz?

— Ten film. — Glenn zaczął mówić urywanymi zdaniami: — „Trzeci człowiek”. Reżyseria Carol Reed. Ta muzyka. Cytra. Za każdym razem mnie bierze. Orson Welles wcześnie osiągnął szczyt, ale później nie potrafił już powtórzyć sukcesu. To było jego tragedią. Biedny sukinsyn. Zrobił kilka największych filmów wszechczasów. A jak większość ludzi go pamięta? Jako grubasa z reklamówek sherry.

— Nie całkiem chwytam, o czym mówisz.

— Domecq. Myślę, że to to. Domecq sherry. Możliwe. Ale kogo to obchodzi? — Glenn podniósł szklankę i opróżnił ją do dna. — Jadę. Pieprzę to.

Grace czekał cierpliwie. Nie było mowy, żeby pozwolił Glennowi dokądkolwiek jechać. Jeszcze nigdy nie widział przyjaciela w takim stanie.

Glenn bezwiednie podniósł szklankę.

— Chcesz jeszcze?

Spuszczając wzrok i wbijając go w stolik, odpowiedział:

— Cokolwiek.

Grace nalał mu na cztery palce. Ponad dwa miesiące temu Glenn został postrzelony podczas pościgu, który organizował Grace — i od tego czasu stale czuł się winny jak diabli. Kula kalibru .38, która trafiła Bransona, jakimś cudem wyrządziła stosunkowo niewielkie szkody. Pół cala w prawo i byłaby to zupełnie inna historia. Zaokrąglony pocisk o małej prędkości wszedł w jamę brzuszną sporo poniżej żeber i zdołał ominąć kręgosłup, tętnicę główną, żyłę główną dolną i moczowód. Uszkodził natomiast część pętli jelit, które trzeba było poddać resekcji, oraz tkankę miękką, głównie tłuszczową i mięśniową, co również wymagało operacji. Wypuszczono go ze szpitala po dziesięciu dniach na dalszą, długotrwałą rekonwalescencję w domu.

W ciągu następnych dwóch miesięcy nie było dnia ani nocy, żeby Grace nie odtwarzał w pamięci zdarzeń podczas tamtego pościgu. Ciągle od nowa, bez końca. Mimo całego planowania i podjętych środków ostrożności, wszystko poszło fatalnie. Żaden ze zwierzchników nie miał do niego pretensji, ale w głębi duszy Grace czul się winny, ponieważ człowiek pod jego komendą został postrzelony. Fakt, że Branson był jego najlepszym przyjacielem, dodatkowo pogarszał sprawę.

Na domiar złego wcześniej, podczas tej samej akcji, inny z jego funkcjonariuszy, niebywale bystra, młoda detektyw Emma-Jane Boutwood została ciężko ranna przy próbie zatrzymania furgonetki i wciąż przebywała w szpitalu.

Cytat z filozofa, którego ostatnio czytał, dawał pewne pocieszenie i utkwił mu w pamięci. „Życie można zrozumieć, tylko patrząc nań wstecz. Żyć jednak trzeba naprzód” — brzmiał ten cytat z Sørena Kierkegaarda.

— Ari — powiedział nagle Glenn. — Jezu, nie rozumiem tego.

Grace wiedział, że przyjaciel ma problemy małżeńskie. To było do przewidzenia. Funkcjonariusze policji pracują w szalonych, nieuregulowanych porach. Jeśli nie zawierają małżeństwa z kimś, kto również jest w służbie i potrafi to zrozumieć, problemy są prawie pewne. Przechodził przez to dosłownie każdy glina. Może Sandy też miała z tym problem, tylko nigdy o tym nie mówiła. Może to dlatego znikła. Może po prostu któregoś dnia miała dość, zwinęła się i sobie poszła? Była to tylko jedna z wielu możliwości tego, co się z nią stało w tamtą lipcową noc. W jego trzydzieste urodziny.

Dziewięć lat temu, a jakby wczoraj.

Branson popił jeszcze trochę brandy i rozkaszlał się gwałtownie. Kiedy skończył, spojrzał na Grace’a wielkimi, pełnymi żalu oczami.

— Co ja mam zrobić?

— Powiesz mi, co się stało?

— Ari miała dość. To się stało.

— Dość czego?

— Mnie. Naszego życia. Sam nie wiem. Po prostu nie wiem — powiedział, patrząc przed siebie. — Chodziła na te całe kursy samodoskonalenia. Mówiłem ci, że kupuje mi te wszystkie książki „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus”, tak? „Dlaczego kobiety nie umieją czytać map, a mężczyźni nie umieją znaleźć jedzenia w lodówce?” i tego rodzaju gówna, tak? No więc była coraz bardziej wściekła, że wciąż wracam do domu późno i jej przepadają te kursy, bo musi tkwić w domu z dzieciakami. Rozumiesz?

Grace podniósł się, żeby nalać sobie następną whisky. Nagle odczuł przemożną chęć zapalenia papierosa.

— Ale zdawało mi się, że to przede wszystkim ona zachęcała cię, żebyś wstąpił do policji?

— No. I teraz jedną z rzeczy, które wkurzają ją najbardziej, są godziny. Bądź tu mądry, jak taka kobieta myśli.

— Jesteś bystry, ambitny, robisz duże postępy. Czy ona to rozumie? Wie, jaką masz dobrą opinię u przełożonych?

— Wydaje mi się, że gówno ją to obchodzi.

— Nie opowiadaj, stary! Glenn, za dnia pracowałeś jako ochroniarz, a po nocach stałeś na bramce. Do czego, u diabła, mogłeś dojść? Sam mi mówiłeś, że kiedy urodził się twój syn, doznałeś objawienia. Nie chciałeś, żeby musiał opowiadać kolegom w szkole, że jego tata jest bramkarzem w nocnym klubie. Chciałeś robić coś, z czego mógłby być dumny, prawda?

Branson bez przekonania wpatrywał się w szklankę, która jakimś trafem znów była pusta.

— No.

— Nie rozumiem...

— Nie ty jeden.

Widząc, że alkohol przynajmniej uspokaja Glenna, Grace wziął jego szklankę, dolał mu jeszcze na dwa palce i podał. Myślał o swoim doświadczeniu dzielnicowego, kiedy musiał odrabiać przypadającą na niego działkę interwencji domowych. Wszyscy policjanci nienawidzą wezwań do domowych awantur. Oznacza to najczęściej wejście do domu, w którym między parą idzie na noże, zazwyczaj jedno lub oboje są pijani i wiadomo, że można zaliczyć cios w szczękę albo dostać krzesłem za fatygę. Jednak to doświadczenie dało Grace’owi pewną podstawową wiedzę w zakresie prawa domowego.

— Czy kiedykolwiek użyłeś przemocy wobec Ari?

— Chyba żartujesz. Nigdy. Przenigdy. Nie ma takiej możliwości — zaprzeczył Glenn z naciskiem.

Grace wierzył mu. Jego zdaniem przemoc wobec bliskich byłaby sprzeczna z naturą Bransona. To wielkie ciało należało do najmilszego, najlepszego, najdelikatniejszego człowieka.

— Macie hipotekę?

— Tak, ja i Ari na spółkę.

Branson odstawił szklankę i znów się rozpłakał. Po kilku minutach łamiącym się głosem wyznał:

— Jezu, żałuję, że ta kula wszystko ominęła. Chciałbym, żeby mi wyrwała pieprzone serce.

— Nie mów tak.

— Kiedy to prawda. Tak się czuję. Wszystko, kurwa, nie tak. Była na mnie wściekła, kiedy pracowałem dwadzieścia cztery na siedem, bo nigdy nie było mnie w domu, teraz chodzi wkurzona, bo jestem w domu od siedmiu tygodni. Mówi, że się jej plączę pod nogami.

Grace zastanawiał się przez chwilę.

— To twój dom. Tak samo twój, jak Ari. Może być na ciebie wściekła, ale nie może cię ot, tak wyrzucić. Masz swoje prawa.

— Jasne. Wiesz, jaka jest Ari.

Grace wiedział. Była bardzo atrakcyjną, dwudziestokilkuletnią damą o silnej woli, która zawsze nie pozostawiała cienia wątpliwości co do tego, kto rządzi w domu Bransonów. Glenn mógł sobie nosić spodnie, ale wyglądał w nich przez rozporek.

Była już prawie piąta rano, kiedy Grace wyciągnął ze schowka kilka prześcieradeł i koc, żeby przygotować posłanie dla przyjaciela. Butelki whisky i brandy były prawie puste, w popielniczce leżało kilkanaście niedopałków. Już prawie zupełnie rzucił palenie — po tym, jak ostatnio pokazano mu w prosektorium sczerniałe płuca nałogowego palacza — ale wielogodzinne posiedzenia przy alkoholu nadwerężały jego siłę woli.

Zdawało się, że minęło zaledwie parę minut, kiedy zaczęła dzwonić jego komórka. Zerknął na zegar cyfrowy koło łóżka, z którego dowiedział się ku swemu zdumieniu, że jest 9.10.

Wiedział prawie na pewno, że to telefon z pracy, więc odczekał kilka dzwonków, usiłując dobudzić się na tyle, żeby nie mówić jak zawiany. W głowie czuł, jakby krajarka do sera przerzynała mu mózg. Był dyżurnym oficerem dochodzeniowym w tym tygodniu i powinien być w biurze od 8.30, przygotowany na każdy możliwy wypadek. W końcu odebrał.

— Roy Grace.

Poważnie brzmiący głos młodego cywilnego dyspozytora Jima Waltersa, z którym Grace rozmawiał kilka razy, ale go nie znał.

— Panie nadkomisarzu, jest do pana prośba od detektywa sierżanta z Brighton Central, żeby pan zajął się sprawą podejrzanego zgonu w domu przy Dyke Road Avenue w Hove.

— Jakie szczegóły możecie mi podać? — spytał Grace, teraz już w pełni czujny, sięgając po swojego BlackBerry.

Po rozłączeniu się czym prędzej wciągnął na siebie szlafrok, nalał wody do kubka od mycia zębów, z szafki w łazience wyjął paracetamol, przełknął dwie tabletki, następnie wydobył z opakowania jeszcze dwie i poczłapał do pokoju gościnnego, cuchnącego alkoholem i niemytym ciałem. Potrząsnął Glenna Bransona za ramię.

— Pobudka, tu twój terapeuta z piekła rodem!

Branson na wpół otworzył jedno oko, jak ślimak ostrożnie wyglądający ze swojej bezpiecznej skorupy.

— Co jest, kurwa, stary? — wybełkotał, łapiąc się za głowę. — Jasna cholera, ile ja wczoraj wypiłem? Łeb mam jak...

Grace podał mu kubek i tabletki.

— Przyniosłem ci śniadanie do łóżka. Masz dwie minuty, żeby wziąć prysznic, ubrać się, połknąć to i coś przegryźć w kuchni. Idziemy do roboty.

— Nie ma mowy. Jestem na chorobowym. Jeszcze cały tydzień.

— Już nie. Zalecenie twojego terapeuty. Koniec z chorobą! Musisz natychmiast wracać do pracy. Dzisiaj, w tej chwili. Jedziemy na oględziny zwłok.

Powoli, jakby obolały, Branson spuścił nogi z łóżka. Grace dostrzegł okrągły, pozbawiony koloru ślad kilka cali nad jego pępkiem, w miejscu, gdzie weszła kula. Wydawał się taki mały. Przerażająco mały.

Glenn wziął tabletki, popił wodą, po czym wstał i przez chwilę zdezorientowany dreptał w kółko w samych bokserkach, drapiąc się po jajach.

— Cholera, chłopie, nic tu nie mam, tylko te śmierdzące łachy. Nie mogę w tym oglądać zwłok.

— Zwłokom będzie wszystko jedno — zapewnił go Grace.

Rozdział 6

Telefon Skunksa dzwonił i wibrował. Świecąc, wił się jak wielki, oszalały, ranny żuk na obudowie zlewu, gdzie go zostawił.

Po trzydziestu sekundach udało mu się go obudzić. Usiadł gwałtownie, jak co rano waląc głową w niski sufit swojego zdezelowanego kampera.

— Jasny szlag.

Telefon spadł z krawędzi zlewu i teraz podskakiwał na wąskim pasku wykładziny, nie przestając kurewsko hałasować. Zabrał go zeszłej nocy z samochodu, który ukradł. Właściciel nie był uprzejmy zostawić instrukcji obsługi ani pinu. Skunks był zbyt zakręcony, żeby domyślić się, jak wyciszyć dzwonek, a nie chciał ryzykować wyłączenia, bo mógłby potrzebować pinu, żeby włączyć komórkę z powrotem. Miał do wykonania kilka telefonów, zanim właściciel zorientuje się, że komórka przepadła, i odłączy ją. Między innymi dzwonił do swojego brata Micka, mieszkającego w Sydney, w Australii, z żoną i dzieciakami. Mick jednak nie był zachwycony, że go słyszy, powiedział, że jest czwarta rano, i rozłączył się.

Po kolejnej serii pisków i bzyków telefon zamilkł z rozładowaną baterią. Był w porządku, w błyszczącej obudowie ze stali nierdzewnej, najnowsza generacja Motoroli. Cena detaliczna w sklepie, bez żadnej specjalnej oferty, wynosiłaby jakieś trzysta funtów. Jeśli mu się pofarci, to prawdopodobnie wytarguje za niego tego ranka dwadzieścia pięć.

Zdał sobie sprawę, że się trzęsie. I ta czarna, nieokreślona niemoc rozchodząca się żyłami po całym ciele, kiedy tak leżał na prześcieradłach w podkoszulce bez rękawów i majtkach, na przemian pocąc się i drżąc. Co rano budził się z poczuciem, że świat jest nieprzyjazną jamą, która zawali się nad nim i pogrzebie go. Na zawsze.

Skorpion przeszedł mu po oczach.

— Ożeż kurwa, spierdalaj!

Usiadł, waląc się znów w głowę, i krzyknął z bólu. To nie był skorpion. To nic nie było. To tylko jego umysł się z nim szarpał. W ten sposób mówił mu, że robaki żrą jego ciało. Tysiące robaków pełzało po nim, tak ciasno jeden przy drugim, że były jak druga skóra.

— Spierdalać! — wrzasnął, strzepując je z siebie, zaklął jeszcze głośniej, po czym uświadomił sobie, że nie ma tam żadnych robaków, tak samo jak nie było skorpiona.

To tylko jego umysł. Coś mu mówi. Tak samo jak codziennie. Mówi mu, że potrzebuje trochę brązowej substancji. Albo białej. Jezu, czegokolwiek.

Mówi mu, że musi wyjść z tego zaduchu śmierdzących stóp, cuchnących łachów i skwaśniałego mleka. Musi wstać, iść do swojego biura. Bethany podobało się, kiedy nazywał to biurem. Uważała to za zabawne. Miała dziwny śmiech, który wykręcał jej drobne usta tak, że na chwilę znikał kolczyk w górnej wardze. Nigdy nie wiedział, czy śmieje się z nim, czy z niego.

Ale troszczyła się o niego. Tyle umiał wyczuć. Przedtem nie znał tego uczucia. Widział w telewizji postacie z oper mydlanych, które mówiły o troszczeniu się o siebie nawzajem, ale nie wiedział, co to znaczy, dopóki jej nie spotkał — nie poderwał — w Escape-2 w piątkowy wieczór kilka tygodni, a może kilka miesięcy temu.

Troszczyła się o niego w tym sensie, że zaglądała tu od czasu do czasu. Przynosiła jedzenie, sprzątała, prała jego ubrania, opatrywała wrzody, jakich czasem dostawał, i uprawiała z nim niezręczny seks, a potem odchodziła w pośpiechu w dzień albo w nocy.

Pomacał na półce za swoją dwukrotnie uderzoną głową, wyciągając chudą rękę z wytatuowaną liną oplatającą ją na całej długości. Znalazł paczkę papierosów, plastikową zapalniczkę i popielniczkę z folii aluminiowej, leżące obok jego noża sprężynowego, który zawsze trzymał otwarty, na wszelki wypadek.

Ze strąconej na podłogę popielniczki wysypało się kilka petów i smuga popiołu. Wytrząsnął z paczki camela, zapalił i z papierosem w ustach położył się znów na zbitej w grudy poduszce. Zaciągnął się głęboko, po czym powoli wypuścił dym przez nozdrza. Słodko. Jaki niewiarygodnie słodki smak! Na chwilę opuściła go niemoc. Poczuł, że serce zabiło mu mocniej. Przypływ energii. Wracał do życia.

Słychać było, że na zewnątrz, w jego biurze panuje ruch. Rozległ się dźwięk syreny i oddalił. Przejechał autobus, psując powietrze naokoło. Ktoś trąbił niecierpliwie. Terkotał motorower. Sięgnął po pilota. Dźgał go kilka razy, zanim znalazł właściwy guzik, żeby włączyć telewizor. Ta czarna dziewczyna, Trisha, którą dość lubił, przeprowadzała wywiad z łkającą kobietą, której mąż właśnie wyznał, że jest gejem. Światełko pod ekranem pokazywało 10.36.

Wcześnie. Nikogo jeszcze nie będzie. Żadnego z jego współpracowników jeszcze nie będzie w biurze.

Przejechał następny samochód na sygnale. Rozkaszlał się od papierosa. Zwlókłszy się z łóżka, przestąpił ostrożnie przez śpiącego palanta z Liverpoolu — jego imienia nie potrafił zapamiętać — który wrócił ze swoim kumplem w środku nocy. Wypalili trochę towaru i wypili butelkę wódki zwiniętą przez jednego z nich w monopolowym. Na szczęście tamten odpieprzył się, kiedy się obudził, i stwierdził, że nie ma nic do żarcia ani nie zostało towaru i wódy.

Wyjął z lodówki jedyną znajdującą się w niej rzecz — do połowy pełną butelkę ciepłej coca-coli. Lodówka nie działała, odkąd miał tego kampera. Przy odkręcaniu zakrętki rozległ się słaby syk. Płyn smakował dobrze. Magicznie.

Przechylił się przez kuchenny zlew pełen talerzy wymagających zmywania i kartonów do wyrzucenia — kiedy znów przyjdzie Bethany — i rozsunął pomarańczowe, cętkowane zasłonki. Jaskrawe światło słoneczne uderzyło go w twarz jak wrogi promień lasera. Poczuł, jak parzy mu siatkówki. Wypala je.

Światło obudziło Ala, jego chomika. Mimo że jedną łapkę miał w łubkach, wskoczył do swojego kołowrotka i zaczął biegać. Skunks zajrzał przez pręty klatki, żeby sprawdzić, czy stworzonko ma dość wody i karmy. Wyglądało, że jest w porządku. Potem wyrzucił z klatki odchody. To było jedyne zajęcie domowe, jakie kiedykolwiek wykonywał.

Szarpnięciem zaciągnął zasłonki z powrotem. Upił jeszcze trochę coli, podniósł z podłogi popielniczkę i po raz ostatni zaciągnął się papierosem, do samego filtra, zanim zdusił niedopałek. Znów chwycił go przeciągły, bolesny kaszel, który męczył go od kilku dni. Może nawet tygodni. Nagle oszołomiony, trzymając się ostrożnie zlewu i oparcia szerokiego siedziska, wrócił na swoją koję. Położył się. Odgłosy dnia wirowały wokół niego. To były jego dźwięki, jego rytmy, puls i głosy jego miasta. Tu się urodził i tu, bez wątpienia, kiedyś umrze.

To było miasto, któremu nie był potrzebny. Miasto ze sklepami pełnymi rzeczy, na które nigdy nie będzie go stać, z całą sztuką i kulturą poza jego zasięgiem, z jachtami, z golfem, agentami od nieruchomości, prawnikami, biurami podróży, turystami, uczestnikami konferencji, policją. Na wszystko patrzył jak na potencjalne łupy zapewniające mu przetrwanie. Nie obchodziło go, kim są ci ludzie. Nigdy go to nie obchodziło. Oni i ja.

Oni mieli rzeczy. Rzeczy oznaczały forsę.

A forsa oznaczała przetrwanie kolejnej doby.

Dwadzieścia funtów z telefonu pójdzie na działkę heroiny albo cracku, czegokolwiek, co będzie do dostania. Pozostałą piątkę, jeśli ją uzyska, wyda na coś do jedzenia, picia i na fajki. Uzupełni to tym, co jeszcze uda mu się dziś ukraść.

Rozdział 7

Zapowiadała się wielka rzadkość — piękny dzień angielskiego lata. Nawet wysoko na Downs nie było czuć najlżejszego powiewu. Do 10.45 słońce już wypaliło większość rosy z wykwintnych greenów i fairwayów Klubu Golfowego w Północnym Brighton, a w powietrzu unosił się oszałamiający zapach świeżo skoszonej trawy i pieniędzy. Upał był tak gęsty, że niemal można go było zdrapywać ze skóry.

Na parkingu połyskiwał kosztowny metal. Jedynymi dźwiękami, poza przerywanym parp-parp-parp natarczywego alarmu samochodowego, było bzyczenie owadów, uderzenia tytanu o wytłaczany polimer, warkot elektrycznych wózków, gwałtownie wyciszane dzwonki komórek i sporadyczne stłumione przekleństwo gracza po wyjątkowo spartaczonym uderzeniu.

Widok z tego miejsca sprawiał, że można się było poczuć jak na szczycie świata. W kierunku południowym rozciągała się panorama miasta Brighton i Hove, z dachami domów, skupiskiem wysokościowców na nadbrzeżu od strony Brighton i pojedynczym kominem elektrowni Shoreham. Dalej, zazwyczaj szare wody kanału La Manche były dziś błękitne jak Morze Śródziemne.

Na południowym zachodzie, w oddali, można było dostrzec sylwetkę eleganckiego nadmorskiego miasteczka Worthing niknącą, jak wielu jego starszych mieszkańców, za mgiełką. Na północ rozciągał się nieprzerwanie, jeśli nie liczyć kilku silosów, widok zielonych łąk Downland i pól pszenicy. Na niektórych, świeżo zżętych, klockowate lub cylindryczne bele porozkładane były jak pionki na rozległej planszy do gry, na innych pracowały kombajny, które z tej odległości wyglądały jak dziecięce zabawki.

Jednak większość członków klubu znajdujących się na polu golfowym widywała te obrazy tak często, że ledwo je zauważała. Gracze stanowili mieszankę elity Brighton i Hove, składającej się z przedstawicieli wolnych zawodów i biznesmenów (oraz tych, którzy lubili sobie wyobrażać, że należą do elity), całej galerii pań, dla których golf stał się osią ich świata, oraz dużej liczby emerytów, w większości mężczyzn sprawiających wrażenie nieco zagubionych, jakby nie całkiem tu pasowali.

Bishop przy dziewiątym, pocąc się jak wszyscy, skoncentrował się na połyskliwej bieli titleist, którą właśnie ustawił na tee. Usztywnił kolana, wysunął biodra i wzmocnił uchwyt kija, szykując się do próbnego zamachu. Zawsze pozwalał sobie na jeden próbny. To była dyscyplina, a on wierzył w przestrzeganie dyscypliny. Ignorując brzęczenie trzmiela, spojrzał gniewnie na biedronkę, która nagle wylądowała na trawie tuż przed nim. Jakby zamierzając zostać na dłużej, schowała skrzydła pod pancerzykiem.

Próbował przypomnieć sobie, co kiedyś matka powiedziała mu o biedronkach. Jakiś przesąd, że jakoby przynoszą szczęście i pieniądze. Nie był szczególnie przesądny, w każdym razie nie bardziej niż inni. Świadom, że jego trzej partnerzy czekają na swoją kolej i że gracze za nimi są już na geeenie, przyklęknął, dłonią w rękawiczce delikatnie podniósł pomarańczowo-czarne stworzenie i strząsnął je w bezpieczne miejsce. Potem znów przyjął postawę, skoncentrował się i nie zwracając uwagi na własny cień padający na wprost, nie zwracając uwagi na trzmiela, który wciąż krążył w pobliżu, wykonał próbny zamach. Jest! — wykrzyknął w duchu.

Mimo że tego ranka przyjechał do klubu zmordowany, grał jak w transie. Trzy poniżej para na pierwszych ośmiu dołkach. Żaden z jego partnerów ani dwóch przeciwników nie wierzył własnym oczom. Owszem, był graczem klubowym dość wysokiej klasy, z handicapem utrzymującym się konsekwentnie od wielu lat na poziomie osiemnastu, ale dziś sprawiał wrażenie, jakby połknął jakąś pigułkę szczęścia, która odmieniła zarówno jego poważny zazwyczaj nastrój, jak i jego grę. Zamiast chodzić z nimi markotny i milczący, pogrążony we własnym wewnętrznym świecie, sypał dowcipami, a nawet klepał ich po plecach. Tak jakby jakiś osobisty demon, którego zazwyczaj nosił w duszy, został przegnany. Przynajmniej chwilowo.

Teraz musiał tylko uniknąć kłopotów z tym dołkiem, żeby zakończyć pierwsze dziewięć w wielkim stylu. Po prawej miał kępę drzew z gęstym podszytem, w którym piłka mogła przepaść bez śladu. Po lewej mnóstwo otwartego terenu. Zawsze najbezpieczniej było mierzyć trochę w lewo od tego dołka. Dziś jednak czuł się tak pewny siebie, że zamierzał posłać piłkę prosto w green. Podszedł do piłki, uderzył swoją Grubą Bertą i znów mu się udało. Z najsłodszym dla uszu dźwiękiem piłka wystrzeliła prosto przed siebie, zakreśliła łuk na tle bezchmurnego, kobaltowego nieba, po czym potoczyła się i stanęła kilka jardów przed greenem.

Jego bliski przyjaciel Glenn Mishon, któremu grzywa brązowych włosów nadawała raczej wygląd podstarzałej gwiazdy rocka, a nie najlepiej w Brighton prosperującego agenta od nieruchomości, z uśmiechem pokręcił głową.

— Cokolwiek to jest, co wziąłeś, chłopie, ja też chcę trochę! — powiedział.

Brian odsunął się, wsunął kij do torby i przyglądał się, jak partner składa się do uderzenia. Jeden z jego przeciwników, drobny Irlandczyk, dentysta w okularach +4 i berecie w szkocką kratę z pomponem pociągał z oprawionej w skórę piersiówki, raz za razem proponując wszystkim kolejkę, mimo że była dopiero 10.50. Drugi, Ian Steel, dobry gracz, którego znał od kilku lat, miał na sobie wyglądające na drogie bermudy i koszulkę polo z emblematem Hilton Head Island.

Żadne z ich uderzeń nie umywało się do jego.

Chwyciwszy wózek, ruszył przed siebie, trzymając się z dala od pozostałych, zdecydowany utrzymać koncentrację i nie rozpraszać się na pogawędki. Gdyby udało mu się zakończyć pierwsze dziewięć efektownym, pojedynczym strzałem do dołka, miałby cztery poniżej para — niesłychana historia. Mógłby to zrobić! Tak cholernie blisko greenu!

Czterdziestojednoletni Bishop miał nieco ponad sześć stóp wzrostu, szczupłą sylwetkę, pociągłą, przystojną twarz emanującą chłodem i brązowe włosy starannie zaczesane do tyłu. Ludzie często zwracali uwagę na jego podobieństwo do aktora Clive’a Owena, o co nie miał pretensji. Nawet mu się to podobało, sycąc jego nienajskromniej szych rozmiarów ego. Zawsze odpowiednio — choć pretensjonalnie — ubrany na każdą okazję, tego ranka miał na sobie niebieską, otwartą pod szyją koszulkę polo od Armaniego, spodnie w kratę, nienagannie wyglansowane, dwukolorowe buty do golfa i okulary przeciwsłoneczne bez podziału Dolce&Gabbana.

Normalnie w tygodniu nie miałby czasu na grę w golfa, ale odkąd ostatnio został wybrany do zarządu tego prestiżowego klubu — z ambicją zostania kapitanem — zaczęło być ważne, aby widywano go uczestniczącego we wszystkich klubowych imprezach. Samo bycie kapitanem nie znaczyło dla niego tyle, co widoczne oznaki prestiżu związane z tym tytułem. Klub byt dobrym miejscem do nawiązywania kontaktów i należało do niego kilku inwestorów z jego branży. Tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze, było uszczęśliwienie Kathy przez pomoc w realizacji jej towarzyskich ambicji, do czego niestrudzenie dążyła.

Kathy sprawiała wrażenie, jakby miała w głowie zaczerpniętą z podręcznika dla pnących się po szczeblach drabiny społecznej listę, na której należy odfajkować kolejne pozycje. Wstąpić do klubu golfowego — odfajkowane; wejść do zarządu — odfajkowane; wstąpić do Rotary — odfajkowane; zostać prezesem oddziału Rotary — odfajkowane; wejść do zarządu Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Zapobiegania Okrucieństwu wobec Dzieci — odfajkowane; Rocking Horse Appeal1— odfajkowane. Ostatnio zaczęła nową listę, planując na dobre dziesięć lat z góry. Powiedziała mu, że muszą utrzymywać stosunki z ludźmi, którzy pewnego dnia wybiorą go na Naczelnego Szeryfa lub Lorda Gubernatora Wschodniego albo Zachodniego Sussex.

Przystanąwszy w nakazanej uprzejmością odległości za pierwszą z czterech piłek na fairwayu, zauważył z pewną dozą pyszałkowatości, jak daleko przed innymi znajduje się jego własna piłka. Teraz, z bliska, mógł w pełni ocenić, jak dobre było jego uderzenie. Do greenu brakowało niecałe dziesięć stóp.

— Wspaniały strzał — powiedział Irlandczyk, wyciągając do niego piersiówkę, na co on wykonał gest odmowny.

— Dzięki Matt. Za wcześnie jak dla mnie.

— Wiesz, co powiedział Frank Sinatra? — zagadnął Irlandczyk.

Uwagę Bishopa zwrócił nagle widok sekretarza klubu, wytwornego byłego oficera, który stojąc przed budynkiem klubowym, wskazywał ich jakimś dwóm mężczyznom.

— Nie. Co? — spytał.

— Powiedział: „Żal mi ludzi, którzy nie piją, bo kiedy budzą się rano, nic lepszego ich tego dnia nie czeka”.

— Nigdy nie byłem fanem Sinatry — skomentował Bishop, patrząc chmurnie na trzech mężczyzn, którzy zdecydowanym krokiem zmierzali w ich stronę. — Niepoważny goguś.

— Nie trzeba być fanem Sinatry, żeby lubić się napić.

Ignorując piersiówkę, którą Irlandczyk podsunął mu po raz drugi, skupił się na decyzji wielkiej wagi, dotyczącej wyboru kija. Elegancko byłoby wziąć pitching wedge i, jak miał nadzieję, jednym krótkim uderzeniem wbić piłkę do dołka. Jednak lata ciężkich doświadczeń w tej grze nauczyły go, że kiedy ma się przewagę, należy to wykorzystać. W dodatku był sierpień i na tym suchym podłożu dobrze wyważony putt, nawet jeśli spoza greenu, byłby o wiele bezpieczniejszy. Dziewiczy green wyglądał jak ogolony przez fryzjera brzytwą zdolną poderżnąć gardło, a nie skoszony. Przypominał filc na stole bilardowym. Tego ranka wszystkie greeny dawały śmiertelną prędkość.

Patrzył, jak sekretarz klubu, w niebieskim blezerze i spodniach z szarej flaneli, zatrzymuje się po drugiej stronie greenu i wskazuje na niego. Stojący po jego bokach dwaj mężczyźni — jeden wysoki, łysy i czarny, w eleganckim brązowym garniturze, drugi równie wysoki, bardzo szczupły, biały, w niebieskim garniturze, który źle na nim leżał — skinęli głowami. Stali nieruchomo i przyglądali się. Był ciekaw, kim są.

Irlandczyk posłał piłkę do bunkra i zaklął głośno. Ian Steel jako następny uderzył doskonale dobranym żelazem numer dziewięć. Jego piłka potoczyła się i stanęła kilka cali od flagi oznaczającej położenie dołka. Partner Bishopa Glenn Mishon uderzył piłkę za wysoko. Spadła dobre dwadzieścia stóp przed greenem.

Bishop przez chwilę obracał w rękach swój putter, jednak postanowiwszy popisać się przed sekretarzem czymś bardziej klasycznym, włożył go z powrotem do torby i zamiast niego wybrał pitching wedge.

Kiedy przyjął postawę, jego długi, chudy cień padł na piłkę. Wykonał próbny zamach, następnie wyszedł do przodu i uderzył. Główka kija za wcześnie zetknęła się z ziemią, wyrywając wielki kawał darni. Patrzył skonsternowany, jak piłka wybita pod niemal idealnym kątem prostym wpada do bunkra.

Niech to szlag!

Wraz z fontanną piasku wydobył piłkę z bunkra, ale wylądowała dobre trzydzieści stóp od flagi. Wielkim puttem udało mu się skierować ją na odległość niecałych trzech stóp od dołka, do którego wbił ją, kończąc z jednym nad parem.

Podliczyli swoje wyniki. Na dotychczasowych dziewięciu dołkach wciąż miał godne uznania dwa poniżej para, ale w duchu klął. Gdyby wybrał bezpieczniejszą opcję, mógłby skończyć z druzgocącymi czterema poniżej para.

Kiedy ruszył, ciągnąc swój wózek po krawędzi greenu, zastąpił mu drogę wysoki, czarny mężczyzna.

— Pan Bishop? — głos był silny, głęboki i pewny siebie.

Zatrzymał się zirytowany.

— Tak?

Następną rzeczą, jaką zobaczył, była legitymacja policyjna.

— Detektyw sierżant Branson z Wydziału Kryminalnego Policji Sussex. A to mój kolega, detektyw Nicholl. Czy można zamienić z panem słowo?

Jakby nagle wielki cień przesłonił niebo.

— Na jaki temat? — spytał.

— Przykro mi, proszę pana — odparł policjant, przybierając przepraszający wyraz twarzy, co wyglądało na autentyczne. — Wolałbym nie mówić o tym tutaj.

Bishop zerknął na pozostałych trzech graczy. Zbliżył się do Bransona i ściszając głos w nadziei, że nikt go nie usłyszy, powiedział:

— To naprawdę nie jest dobry moment. Jestem w połowie turnieju golfa. Czy nie można z tym zaczekać, aż skończę?

— Przykro mi, ale to bardzo ważne — nalegał Branson.

Sekretarz klubu rzucił mu krótkie spojrzenie, z którego trudno było cokolwiek wyczytać, po czym udał niezmiernie zainteresowanego czymś w zmierzwionej trawie pod swoimi nogami.

— O co chodzi? — spytał Bishop.

— Musimy porozmawiać o pańskiej żonie. Obawiam się, że nie mamy dla pana dobrych wiadomości. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan przejść z nami na chwilę do budynku.

— O mojej żonie?

Branson wskazał w kierunku budynku klubu.

— Naprawdę musimy pomówić na osobności, proszę pana.

1 Organizacja zajmująca się zbieraniem funduszy na specjalistyczny sprzęt medyczny dla szpitali dziecięcych — przyp. tłum.

Rozdział 8

Sophie Harrington szybko podliczyła trupy. Na tej stronie było ich siedem. Przekartkowała do tylu. Jedenaście cztery strony wcześniej. Dodała do tego cztery z zamachu bombowego z użyciem samochodu pułapki ze strony pierwszej, trzy zastrzelone z uzi z dziewiątej, sześć w prywatnym odrzutowcu z dziewiętnastej, pięćdziesiąt dwa w ostrzelanej melinie narkotykowej w Willesden ze strony dwudziestej ósmej. I teraz tych siedmiu handlarzy narkotyków na porwanym jachcie na Karaibach. Póki co osiemdziesiąt trzy trupy, a była dopiero na czterdziestej pierwszej stronie 136-stronicowego scenariusza.

Co za kupa gówna!

Tymczasem według e-maila od producenta, który dostała dwa dni temu, Anthony Hopkins, Matt Damon i Laura Linney już się zgodzili, Keira Knightley była w trakcie czytania, a reżyser Simon West, twórca „Lary Croft”, która jej zdaniem mogła ujść, i „Con Air — Lotu skazańców”, który naprawdę się jej podobał, jakoby przebierał nogami, żeby to robić.

Tak, tak, pewnie.

Metro wjeżdżało na stację. Naprzeciwko niej naćpany rastafarianin ze słuchawkami w uszach nie przestawał uderzać jednym pokrytym łachmanami kolanem o drugie, jednocześnie w tym samym rytmie miotając głową. Siedzący obok niego, starszy mężczyzna o rzadkich włosach spal z otwartymi ustami. Dalej, młoda, śliczna Azjatka w ogromnym skupieniu czytała czasopismo.

Na końcu wagonu, pod kołyszącymi się uchwytami i reklamą agencji zatrudnienia siedział strasznie wyglądający typ w bluzie od dresu z kapturem naciągniętym na głowę i w ciemnych okularach, długowłosy i brodaty. Twarz wsadził w jedną z darmowych gazet, które są rozdawane w godzinach szczytu przy wejściach do metra. Chwilami ssał sobie grzbiet prawej dłoni.

Od pewnego czasu Sophie weszło w nawyk przyglądanie się wszystkim pasażerom pod kątem kryteriów, jakie jej zdaniem mógłby spełniać zamachowiec samobójca. Stało się to jej kolejnym sposobem na zachowanie zapewniającej przetrwanie równowagi sił, takim samym jak rozglądanie się na obie strony przed przejściem przez jezdnię — automatycznie powtarzaną rutyną jej życia. W tej chwili jednak jej rutyna była nieco rozchwiana.

Była spóźniona, ponieważ przed przyjazdem do miasta musiała pozałatwiać różne sprawy. Była 10.30 i normalnie już od godziny siedziałaby w biurze. Zobaczyła przesuwający się napis Green Park, reklamy na ścianie stały się wyraźne i czytelne. Drzwi otworzyły się z sykiem. Wróciła do scenariusza, drugiego z dwóch, które zamierzała doczytać do końca poprzedniego wieczoru, zanim jej nie przeszkodzono — i to jak! Boże, na samą myśl o tym robiła się niebezpiecznie napalona!

Przerzuciła stronę, starając się skupić w gorącym, dusznym wagonie jeszcze przez kilka minut, zanim będzie musiała wysiąść na następnej stacji Piccadilly, będącej celem jej podróży. W biurze czekało ją napisanie streszczenia scenariusza.

Historia, jak na razie... Obrzydliwie bogaty tatuś, zrozpaczony, bo jego piękna, dwudziestoletnia córka, jego jedyne dziecko, zmarła po przedawkowaniu heroiny, wynajmuje byłego najemnika, a obecnie płatnego zabójcę. Płatny zabójca otrzymuje nieograniczony budżet, żeby wytropić i zabić każdego w łańcuchu dostaw, od hodowcy maku do dilera, który sprzedał dziewczynie fatalną działkę.

Jednozdaniowe streszczenie: „Życzenie śmierci” skrzyżowane z „Traffic”.

Pociąg już wjeżdżał na Piccadilly. Sophy wepchnęła scenariusz w eleganckiej, jaskrawo czerwonej okładce do plecaka, razem z laptopem, egzemplarzem do połowy przeczytanej książki z gatunku literatury kobiecej „Alfabetyczne weekendy” i sierpniowym wydaniem „Harpers & Queen”. Nie był to magazyn takiego rodzaju, jaki odpowiadał jej najbardziej, ale jej ukochany — jej facet, jak ostrożnie mówiła o nim wyłącznie swoim dwóm najlepszym przyjaciółkom — był od niej trochę starszy i o wiele bardziej wyrafinowany, więc starała się nadążać za tym, co akurat na topie w modzie, w kulinariach, we wszystkim, żeby stać się tą elegancką, odlotową, obytą w mieście dziewczyną pasującą do jego wielkiego jak świat ego.

Kilka minut później szła w lepkim upale zacienioną stroną Wardour Street. Kiedyś słyszała od kogoś, że jest to jedyna na świecie ulica, która ma obie strony ciemne — była to aluzja do mieszczących się tu firm branży zarówno muzycznej, jak i filmowej. Zawsze miała poczucie, że jest w tym coś z prawdy.

Dwudziestosiedmiolatka z długimi, brązowymi włosami kołyszącymi się przy szyi i atrakcyjną twarzą z zadartym nosem nie była pięknością w żadnym klasycznym sensie, tak jak rozumieją to spece od reklamy, ale miała w sobie coś bardzo seksownego. Ubrana w lekką marynarkę khaki narzuconą na kremową podkoszulkę, workowate, mające wyglądać na niechlujne dżinsy i adidasy, jak zawsze wychodziła na spotkanie nowego dnia w biurze. Dziś jednak czuła ukłucie tęsknoty za swoim facetem, nie mając pewności, kiedy znów go zobaczy, i jeszcze dotkliwsze ukłucie zazdrości, bo on ten wieczór spędzi w domu i pójdzie do łóżka ze swoją żoną.

Wiedziała, że ten związek do niczego nie prowadzi. Nie wyobrażała sobie, że rzuci dla niej wsźystko, co ma, nawet jeśli jego poprzednie małżeństwo — to, z którego miał dwoje dzieci — skończyło się rozwodem. Nie było to w stanie powstrzymać jej przed uwielbieniem dla niego. Nic na to nie mogła poradzić.

Wielbiła go totalnie, w każdym calu. Wszystko, co go dotyczyło. Nawet sekretną naturę ich związku. Uwielbiała jego baczne rozglądanie się, kiedy wchodzili do restauracji, kilka miesięcy przedtem, zanim zaczęli ze sobą sypiać, żeby sprawdzić, czy nie zobaczy go ktoś znajomy. Jego SMS-y. E-maile. Jego zapach. Jego poczucie humoru. To, że ostatnio zaczął odwiedzać ją niespodziewanie w środku nocy. Tak jak ostatnio. Zawsze przyjeżdżał do jej małego mieszkania w Brighton, co wydawało się jej trochę dziwne, jako że miał mieszkanie w Londynie, w którym w tygodniu mieszkał sam.

Niech to szlag, pomyślała, dochodząc do drzwi biura. Niech to jasny szlag.

Przystanęła, żeby wyklepać SMS-a:

Tęsknię! Uwielbiam Cię totalnie. Czuję się niebezpiecznie napalona! XXXX

Otworzyła drzwi kluczem i kiedy była w połowie wąskich schodów, usłyszała dwa ostre dzwonki swojego telefonu. Zatrzymała się i przeczytała odebraną wiadomość.

Ku jej rozczarowaniu SMS pochodził od jej najlepszej przyjaciółki Holly:

Chcesz iść na imprezę dziś wieczorem?

Nie, pomyślała. Nie chcę iść na imprezę dziś wieczorem. Ani dziś wieczorem, ani wcale. Chcę tylko...

Czego, u diabła, ja chcę?

Przed sobą miała drzwi z umieszczonym na nich logo: błyskawicą z celuloidowej taśmy. Pod spodem napis cieniowanymi literami: Blinding Light Production.

Weszła do niewielkiego, odjazdowo urządzonego apartamentu zajmowanego przez biuro. Całe w meblach Perspex — krzesła i stoły z przezroczystego plastiku, dywany w kolorze akwamaryny, na ścianach plakaty filmów, z którymi wspólnicy firmy w różnych okresach mieli coś wspólnego. „Kupiec wenecki”, z twarzami Ala Pacino i Jeremy’ego Ironsa. Wczesny film Charlize Theron, który poszedł od razu na wideo. Film o wampirach, z Dougrayem Scottem i Saffron Burrows.

Przez matą recepcję z biurkiem Sophie i pomarańczową sofą przechodziło się do otwartej przestrzeni biurowej, gdzie siedział Adam, szef firmy i dyrektor ds. prawnych — ogolony na łyso, piegowaty, garbił się przed komputerem, ubrany w najkoszmarniejszą koszulę, jaką kiedykolwiek widziała (przynajmniej jeszcze koszmarniejszą od tej, jaką miał na sobie wczoraj) — oraz Christian, dyrektor finansowy, który intensywnie wpatrywał się w kolorowy wykres na ekranie. Ubrany był w jedną ze swoich niezliczonych jedwabnych koszul wyglądających na bajecznie drogie — tym razem kremową — miał też dość wyrafinowane, zamszowe mokasyny. Obok niego stała czarna rama jego składanego roweru.

— Cześć chłopaki! — przywitała się Sophie.

W odpowiedzi każdy zamachał ręką.

Sophie pełniła w firmie funkcję dyrektora ds. rozwoju. Była też sekretarką, parzyła herbatę, a odkąd polska sprzątaczka przestała przychodzić z powodu urodzenia dziecka, do jej obowiązków należało również sprzątanie biura. Była i recepcjonistką, i wszystkim innym też.

— Właśnie przeczytałam gówniany scenariusz — oznajmiła. — „Ręka śmierci”. Straszna tandeta.

Żaden nie zareagował.

— Ktoś chce kawy? Herbaty?

To z kolei wywołało natychmiastową reakcję. Typową dla obydwu. Przeszła do kuchenki, napełniła wodą czajnik elektryczny i po włączeniu go zajrzała do puszki z herbatnikami — było w niej jedynie trochę okruchów, jak zwykle. Niezależnie od tego, ile razy dziennie napełniała puszkę, te głodomory zawsze ją opróżniały. Rozdzierając opakowanie czekoladowych digestivo, spojrzała na telefon. Brak odpowiedzi.

Wybrała numer jego komórki.

Po chwili odebrał, a jej serce wykonało salto w tył. Jak cudownie usłyszeć jego głos!

— Cześć, to ja — powiedziała.

— Nie mogę teraz rozmawiać. Oddzwonię — usłyszała lodowaty głos.

Telefon zamilkł.

Tak jak by rozmawiała z kimś zupełnie obcym. Nie z mężczyzną, z którym zaledwie kilka godzin temu dzieliła łóżko i wiele, wiele więcej. Wstrząśnięta wpatrywała się w telefon, ogarnięta do głębi poczuciem jakiegoś nieokreślonego przerażenia.

Naprzeciwko biura Sophie, po drugiej stronie ulicy znajdował się Starbucks. Typ w bluzie od dresu, kapturze i ciemnych okularach, który poprzednio siedział na końcu wagonu metra, teraz stal przy ladzie, z darmową gazetą zwiniętą pod pachą, i zamawiał chudą latte. Dużą. Nie spieszył się. Przyłożył grzbiet prawej dłoni do ust i ssał, próbując uśmierzyć umiarkowany, piekący ból jak po oparzeniu pokrzywą.

Jak na zawołanie rozległa się piosenka Louisa Armstronga. Może rozbrzmiewała tylko w jego głowie, może we wnętrzu kawiarni. Nie był pewien. Nie miało to zresztą znaczenia, słyszał ją, a Louis grał tylko dla niego. Jego prywatną, ulubioną melodię. Jego mantrę. „We Have All the Time in the World”.

Mrucząc melodię, odebrał swoją latte, wybrał dwa biszkopty, zapłacił gotówką i przeniósł się z tym wszystkim pod okno. We have all the time in the world, zanucił pod nosem. Faktycznie miał. Cholera, człowiek, który, jeśli chodzi o czas do dyspozycji, był niemal miliarderem, miał do zabicia cały dzień, chwała Bogu!

Z tego miejsca miał doskonały widok na wejście do jej biura.

Ulicą przejechało czarne ferrari. Najnowszy model, F430 Spider. Patrzył bez emocji, jak samochód zatrzymał się przed nim, przyblokowany przez taksówkę, z której wysiadał pasażer. Nowoczesne samochody nigdy go nie kręciły. Nie tak, jak innych ludzi. Nie w sposób „muszę go mieć”. Niemniej jednak, orientował się w nich całkiem nieźle. Znał wszystkie modele prawie każdej marki na świecie, głowę miał nabitą ich danymi technicznymi i cenami. Kolejna korzyść z posiadania mnóstwa czasu. Patrząc przez szprychy kół, zauważył, że ten egzemplarz ma udoskonalone hamulce Brembo z 380milimetrowymi tarczami ceramicznymi, z ośmiotłoczkowymi zaciskami na przednich kotach i czterotłoczkowymi na tylnych. Dawało to oszczędność wagi 20,5 kg w porównaniu ze stalą.

Ferrari zniknęło z jego pola widzenia. Sophie była na piętrze, ale nie miał pewności, które to jej okno. Nie szkodzi — i tak mogła wejść i wyjść tylko przez drzwi, które obserwował.

Wciąż słyszał piosenkę.

Zanucił ją zadowolony.

Rozdział 9

Gabinet sekretarza klubu golfowego w Północnym Brighton miał w sobie coś z wojskowej atmosfery odzwierciedlającej drogę życiową emerytowanego majora, któremu udało się przeżyć czynną służbę na Falklandach i w Bośni i wyjść z tego z nietkniętymi częściami ciała, a co najważniejsze, z nietkniętym handicapem w golfie.

Na lśniącym, mahoniowym biurku obok kilku równo ułożonych stosów papierów znajdowały się dwie małe flagi — Union Jack oraz druga, z zielono — niebiesko — białym emblematem klubu. Ściany zdobiły liczne, oprawione w ramki fotografie — niektóre w sepii, przedstawiające golfistów i dołki — oraz kolekcja zabytkowych kijów, skrzyżowanych jak szpady pojedynkowe.

Bishop usiadł sam na wielkiej, skórzanej sofie. Przyglądał się detektywowi sierżantowi Glennowi Bransonowi i detektywowi Nickowi Nichollowi, którzy zajęli miejsca naprzeciwko, na krzesłach. Bishop, nadal w swoim stroju do golfa i butach z kolcami, pocił się obficie, zarówno na skutek upału, jak i tego, co słyszał.

— Panie Bishop — zaczął wysoki, czarny detektyw sierżant — przykro mi, że muszę to panu powiedzieć, ale pańska sprzątaczka — przerzucił kilka stron notatnika — pani Atala, przybyła do pańskiego domu przy Dyke Road Avenue w Hove o 8.30 dziś rano, odkryła, że pańska żona, pani Katherine Bishop... — przerwał, jakby czekając na potwierdzenie, że tak się właśnie nazywała. Bishop patrzył pustym wzrokiem. — Hm. Pani Bishop zdawała się nie oddychać. Ratownicy medyczni z karetki przybyłej o 8.52 zgłosili brak reakcji na próby wykrycia oznak życia. Przykro mi to mówić, ale lekarz policyjny, który dotarł na miejsce o 9.30 poświadczył, że pańska żona nie żyje.

Bishop otworzył usta. Twarz mu drgała, przez chwilę toczył wokół niewidzącym wzrokiem. Z jego gardła wydobył się slaby, ochrypły dźwięk:

— Nie. Proszę powiedzieć, że to nieprawda. Proszę. — Pochylił się do przodu i ukrył twarz w dłoniach. — Nie. Nie. Nie wierzę! Proszę mi powiedzieć, że to nieprawda!

Nastała długa cisza przerywana tylko jego łkaniem.

— Proszę! — powtórzył. — To nieprawda, tak? Nie Katie? Nie moje kochanie, moja najdroższa Katie...

Dwaj policjanci siedzieli nieruchomo, czując się bardzo niezręcznie. Glenn Branson, któremu głowa pękała od potężnego kaca, klął w duchu, że dał się zmusić Royowi Grace’owi do wcześniejszego powrotu do pracy i został wrobiony w tę sytuację. Normą było, że to funkcjonariusze do spraw kontaktów z rodziną, wyszkoleni w pomocy psychologicznej osieroconym, przekazywali takie wiadomości, ale jego zwierzchnik zawsze postępował inaczej. W przypadkach podejrzanego zgonu, takiego jak ten, Grace chciał zrobić to osobiście albo wysyłał z wiadomością któregoś z członków swojego zespołu w celu zaobserwowania pierwszej reakcji. Ci od kontaktów z rodziną będą jeszcze mieć dość czasu, żeby wykonać swoją robotę później.

Od chwili, kiedy Glenn obudził się rano w domu Roya, ten dzień był dla niego jednym wielkim koszmarem. Najpierw musiał obejrzeć miejsce śmierci. Trzydziestokilkuletnia, atrakcyjna, rudowłosa kobieta naga na łóżku, z rękami przywiązanymi krawatami. Obok niej maska przeciwgazowa z okresu II wojny światowej. Cienka, sina linia wokół jej szyi mogła być śladem ligatury. Prawdopodobną przyczyną śmierci było uduszenie, ale za wcześnie było, żeby to stwierdzić. Nieudana zabawa erotyczna czy morderstwo? Tylko patolog z Wydziału Spraw Wewnętrznych, który o tej porze powinien już dotrzeć na miejsce, będzie w stanie określić z całą pewnością, co było przyczyną śmierci.

Ten cholerny sukinsyn Grace, którego absolutnie ubóstwiał — chociaż czasami nie był pewien dlaczego — kazał mu pojechać do domu, przebrać się, a następnie przekazać wiadomość mężowi. Mógł odmówić, przecież wciąż był na chorobowym, i prawdopodobnie odmówiłby każdemu innemu oficerowi. Ale nie Grace’owi. I nawet jakoś chwilami był mu wdzięczny za możliwość odwrócenia uwagi od własnych trosk.

Pojechał do domu w towarzystwie detektywa Nicka Nicholla, który nie przestawał pleść o swoim nowo narodzonym dziecku i radościach ojcostwa. Z ulgą zauważył, że Ari wyszła. Teraz więc, odziany i obuty, znajdował się w budynku klubu golfowego dla wyższych sfer i przekazawszy wiadomość, czyhał jak jastrząb na reakcję Bishopa, starając się oddzielić emocje od zadania, jakie miał tu do wykonania. Polegało ono na ocenie tego człowieka.

Faktem jest, że około 70% ofiar zabójstw w Wielkiej Brytanii znało mordercę. W tym przypadku mąż był pierwszą osobą, którą należało wziąć pod uwagę.

— Czy mogę pojechać do domu, żeby ją zobaczyć? Moją najdroższą. Moją...

— Obawiam się, proszę pana, że wejście do domu nie będzie możliwe, dopóki ekipa kryminalistyczna nie zakończy pracy. Prawdopodobnie już niedługo pańska żona zostanie przewieziona do prosektorium. Tam będzie pan mógł ją zobaczyć. Będzie pan też musiał zidentyfikować zwłoki, obawiam się.

Branson i Nicholl przyglądali się w milczeniu, jak Bishop z twarzą w dłoniach kiwa się w przód i w tył, siedząc na sofie.

— Dlaczego nie mogę pójść do domu? Do mojego domu? Naszego domu! — wybuchł nagle.

Branson spojrzał na Nicholla, który na wszelki wypadek gapił się przez szerokie okno na czterech graczy przy dziewiątym dołku. Do cholery, jak to taktownie powiedzieć? Przyglądając się uważnie Bishopowi, jego twarzy, a zwłaszcza oczom, powiedział:

— Nie możemy podać szczegółów, ale traktujemy pański dom jako miejsce zbrodni.

— Miejsce zbrodni? — Bishop wydawał się zdezorientowany.

— Obawiam się, że tak, proszę pana — potwierdził Branson.

— Co... jaka zbrodnia, o co chodzi?

Branson zastanawiał się chwilę, wytężając umysł. Nie dało się tego powiedzieć łagodnie.

— Istnieją pewne podejrzane okoliczności dotyczące śmierci pańskiej żony.

— Podejrzane? Co pan chce przez to powiedzieć? Co? Jak?

— Obawiam się, że tego nie mogę powiedzieć. Będziemy musieli zaczekać na raport patologa.

— Patologa? — Bishop powoli kręcił głową. — To moja żona, Katie. Moja żona. Nie możecie mi powiedzieć, jak umarła? Ja... ja jestem jej mężem. — Znów zakrył twarz dłońmi. — Została zamordowana? To chcecie mi powiedzieć?

— Nie możemy podać szczegółów, proszę pana. Nie w tej chwili.

— Owszem, możecie. Możecie podać szczegóły. Jestem jej mężem. Mam prawo wiedzieć.

Branson patrzył na niego spokojnie.

— Dowie się pan, kiedy tylko będziemy coś wiedzieć. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciał pan udać się do naszej siedziby, żebyśmy mogli porozmawiać o tym, co się stało.

Bishop podniósł ręce.

— Ja... rozgrywam turniej golfa. Ja...

Tym razem Branson i jego kolega wymienili spojrzenia. Każdy zauważył uniesioną brew drugiego. Osobliwy priorytet. Wiadomo jednak, że w szoku ludzie często mówią dziwne rzeczy. Niekoniecznie trzeba się w tym czegoś doszukiwać. Poza tym, w tej chwili Branson przede wszystkim usiłował przypomnieć sobie, ile czasu minęło od połknięcia ostatnich paracetamoli. Zastanawiał się, czy nie zaszkodzi sobie, biorąc następne. Uznawszy, że może, dyskretnie wyłuskał w kieszeni dwie tabletki z foliowego opakowania i włożył je do ust. Przy próbie przełknięcia ich z samą śliną miał wrażenie, jakby utkwiły mu w połowie przełyku.

— Wyjaśniłem sytuację pańskim przyjaciołom. Kontynuują grę.

Jeszcze raz spróbował przełknąć.

Bishop pokręcił głową.

— Zmarnowałem ich szanse. Zostaną zdyskwalifikowani.

— Przykro mi z tego powodu, proszę pana.

Miał ochotę dodać: „tkwi pan w gównie”, ale taktownie zrezygnował.

Rozdział 10

Blinding Light była w fazie przedprodukcyjnej horroru, który mieli kręcić w Malibu i Los Angeles. Opowiadał o grupie bogatych dzieciaków, które podczas party w domu w Malibu zostały zeżarte przez wrogie mikroorganizmy z kosmosu. W swoim oryginalnym streszczeniu scenariusza Sophie Harrington napisała: „Obcy” skrzyżowany z „Życiem na fali”.

Odkąd jako dziecko widziała „Czarodzieja z krainy Oz”, zawsze chciała w jakiś sposób, pełniąc choćby najskromniejszą funkcję, uczestniczyć w robieniu filmów. Teraz miała swoją wymarzoną pracę. Pracowała z bandą facetów, którzy w sumie zrobili dziesiątki filmów. Część z nich widziała, czy to w kinie, czy na wideo albo DVD, a niektóre w produkcji i co do tych była pewna, że zapowiadają się jeśli nie na Oscara, to przynajmniej na jakiś sukces komercyjny.

Podała kubek kawy z dużą ilością mleka i dwiema kostkami cukru Adamowi, a kubek jaśminowej herbaty bez niczego Cristianowi, po czym zasiadła za swoim biurkiem z własnym kubkiem mocnej, czarnej herbaty (mleko, dwie kostki cukru). Zalogowała się i zabrała się do przeglądania miliona e-maili, które zaatakowały jej skrzynkę.

Wszystkie wymagały załatwienia, ale — cholera — był tylko jeden priorytet. W swojej komórce znów wybrała jego numer.

Od razu włączyła się poczta głosowa.