Pogrzebany - Peter James - E-Book

Pogrzebany E-Book

Peter James

0,0

Beschreibung

Michael Harrison za 3 dni sie zeni, a poniewaz zawsze uchodzil za zartownisia, teraz paczka jego najblizszych przyjaciól organizuje mu wieczór kawalerski, którego nie zapomni do konca zycia. Po wesolej imprezie w knajpie zakopuja go pijanego w trumnie kilka centymetrów pod ziemia z butelka whisky, krótkofalówka, podniecajacym "swierszczykiem" oraz rurka do oddychania.    Potem, kiedy – pijani i rozbawieni – wracaja autem do baru, dochodzi do wypadku, w którym wszyscy gina. Wyglada na to, ze nikt – ani piekna narzeczona, ani matka, ani bliski przyjaciel – nie maja pojecia, gdzie szukac Michaela.    Do akcji wkracza, slynacy z niekonwencjonalnych metod pracy, detektyw po przejsciach – Roy Grace. Tymczasem sam uwieziony rozpaczliwie walczy o zycie ...   ---   "Fantastyczna opowiesc o chciwosci, uwodzeniu i zdradzie" - Daily Telegraph    "Pierwszorzedny thriller. Chwile grozy i zaskakujace zwroty akcji" - The Times   "Nowy porywajacy thriller najlepszego brytyjskiego autora kryminalów". - The Daily Mirror   ---   Peter James jest jednym z najbardziej poczytnych brytyjskich autorów i zdobywca wielu nagród literackich., m. in.: Grand Prix de Littérature Policère za najlepsza powiesc kryminalna oraz Specsavers National Book Award za najlepszy kryminal.  35 powiesci pisarza przetlumaczono jak dotad na 36 jezyków i sprzedano w nakladzie przekraczajacym 23 milionów egzemplarzy. 16 razy zajmowaly pierwsze miejsce w rankingu bestsellerów "Sunday Timesa".

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 399

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Pogrzebany

Pogrzebany

© Peter James 2005

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: Dead Simple

ISBN: 978-9979-64-575-7

1

Mimo kilku drobnych komplikacji realizacja planu A przebiegała dotąd prawidłowo. Szczęśliwie dla nich, ponieważ tak naprawę nie przygotowali planu B.

Tego majowego wieczoru o 20.30 zaczęli już wierzyć, że wszystko jakoś się uda. Poprzedniego dnia, także wieczorem, czterej z nich pokonali tę samą trasę, wioząc pustą trumnę i pięć łopat. Tyle że teraz, kiedy zielony transit jechał z nadmierną prędkością wzdłuż wiejskiej drogi hrabstwa Sussex, mgła i padający deszcz utrudniały orientację w terenie.

— Czy już dojechaliśmy? — zapytał siedzący z tyłu Josh.

— Wielki Um Ga mówi: „Gdziekolwiek jadę, tam jestem” — odpowiedział Robbo; prowadził tylko dlatego, że był odrobinę mniej pijany niż pozostali. W trzech pubach, które zaliczyli w ciągu niecałych dwóch godzin, i kolejnych czterech, które były po drodze, ograniczył się do piwa z lemoniadą, chociaż pozwolił też sobie na wypicie kilku kropel gorzkiej sherry — żeby mieć „otwartą” głowę w czasie jazdy — jak wyjaśnił.

— Więc jesteśmy! — powiedział Josh.

— Zawsze byliśmy.

W ciemności mignął znak drogowy „Uwaga na jelenie”, a po chwili minęli małą, białą chałupkę.

Michael, który leżał z tyłu vana rozwalony na kocu w szkocką kratę, z głową wciśniętą w koło zapasowe, czuł się miło otumaniony.

— Myślę ściśle, bo mam piwo na umyśle — bełkotał.

Gdyby kumał dowcipy na swój temat, pewnie zrozumiałby ze słów kolegów, że coś się szykuje. Zazwyczaj nie pił dużo, ale tego wieczoru zatopił szare komórki w takiej ilościach piwa zakrapianego wódką, jakiej jeszcze w życiu nie wypił.

Było ich sześciu, kumpli od szczeniackich czasów, a Michaela Harrisona zawsze uważali za swojego przywódcę. Jeśli, jak mówią ludzie, tajemnica powodzenia w życiu polega na wyborze mądrych rodziców, to Michael trafił w samą dziesiątkę. Po matce odziedziczył piękną aparycję, a po ojcu urok osobisty i przedsiębiorczość, i to bez jakichkolwiek genów samozniszczenia.

Kiedy Michael skończył dwanaście lat, ojciec, Tom Harrison, otruł się spalinami w garażu, zostawiając w spadku spis dłużników. Chłopiec szybko dorósł i zaczął pomagać matce wiązać koniec z końcem; rozwoził gazety, a kiedy był starszy, w czasie wakacji przyjmował dorywcze prace. Wiedział, jak ciężko zarabia się pieniądze i jak łatwo można je roztrwonić.

Teraz, mając dwadzieścia osiem lat, był inteligentnym, porządnym człowiekiem i nadal liderem paczki kolegów. Jeśli miał jakieś słabe punkty, to należały do nich zbytnia łatwowierność i skłonność do robienia głupich dowcipów. Ale dziś wieczorem przyszła kryska na Matyska.

Tylko że na razie nie miał o tym bladego pojęcia.

Odpływał w rozkoszne odurzenie, przywołując jedynie szczęśliwe myśli, które w większości dotyczyły jego narzeczonej Ashley. W ogóle życie wydawało się w porządku. Matka umawiała się na randki z miłym facetem, młodszy brat dostał się właśnie na uniwersytet, młodsza siostra Carly wyjechała w roczną podróż po Australii, a jego interesy szły niewiarygodnie dobrze. Ale najlepsze z tego wszystkiego było to, że za trzy dni miał poślubić kobietę, którą kochał. A raczej uwielbiał.

Jego pokrewna dusza.

Ashley.

Nie zauważył ani leżącej na podłodze łopaty, która grzechotała na każdej nierówności na drodze, ani deszczu bębniącego nad jego głową o dach. Nie wzbudziły też jego niepokoju zdania wymieniane przez dwóch kolegów siedzących obok niego z tyłu samochodu i fałszywie nucących stary przebój Roda Stewarta I am sailing. W wozie unosił się smród benzyny.

— Kocham ją — wybełkotał Michael — kocham Ashley.

— To wspaniała kobieta — powiedział Robbo, odwracając głowę od kierownicy; jak zwykle się podlizywał. Taki już był. Niezdarny wobec kobiet, trochę życiowo nieporadny, o rumianej twarzy, rzadkich, prostych włosach, z brzuchem dosłownie rozpychającym koszulkę. Zawsze starał się dopasować do paczki, sprawiając wrażenie osoby potrzebnej. Dziś wieczorem, wyjątkowo, faktycznie był potrzebny.

— Tak, taka jest.

— Zbliżamy się — poinformował Luke.

Robbo zahamował i mrugnął do siedzącego obok Luke’a. Wycieraczki dudniły miarowo, rozmazując deszcz na przedniej szybie.

— To znaczy, ja naprawdę ją kocham. Onaaaa... ie, co mam na myśli?

— Wiemy, co masz na myśli — odparł Pete.

Josh, obejmując jedną ręką Pete’a, łyknął piwa z butelki i podał ją Michaelowi. Piana wylała się na podłogę, Michael głośno czknął. Samochód ostro zahamował.

— Szepraszam.

— Co, u diabła, może się Ashley w tobie podobać? — zapytał kpiąco Josh.

— Mój penis.

— Więc nie chodzi o pieniądze? O twój wygląd czy może urok osobisty?

— Josh, to też jest ważne, ale najważniejszy jest mój fiut.

Van przechylił się gwałtownie, ostro skręcając w prawo, ominął zaporę dla bydła i wjechał na polną drogę. Robbo, widząc głębokie koleiny, skręcił gwałtownie kierownicą. Przez drogę przemknął królik, ginąc w ciemnej ścianie lasu. Nagle w głosie Michaela pojawiły się nuty niepokoju.

— Gdzie jedziemy?

— Do kolejnego baru.

— Okej. Wspaniale. — A chwilę później dodał: — Obiecałem Ashley, że nie... nie będę pił za dużo.

— Widzisz — zauważył Pete — jeszcze się nie ożeniłeś, a ona już stawia ci warunki. Przecież wciąż jesteś wolnym człowiekiem. Jeszcze przez trzy dni.

— Trzy i pół — dodał Robbo usłużnie.

— Ale chyba nie zaprosiliście jakichś panienek? — dopytywał się Michael.

— A co, jesteś napalony? — Robbo roześmiał się.

— Ja jestem wierny.

— Właśnie to sprawdzamy.

— Dupki.

Van się zatrzymał. Robbo zgasił silnik, wyłączając przy okazji Roda Stewarta.

— Przyjechaliśmy! — powiedział — następny wodopój... pub „W rękach troskliwego grabarza”.

— Wolałbym inny... „W ramionach gorącej Tajki” — zachichotał Michael.

— Ona też tu jest.

Ktoś otworzył tylne drzwi vana, ale Michael nawet nie zauważył kto. Niewidzialne ręce przytrzymały go za kostki u nóg, Robbo chwycił jedną jego rękę, a Luke drugą.

— Hej!

— Jesteś ciężkim dupkiem — stęknął Luke.

Chwilę później Michael grzmotnął na mokrą ziemię; jakiś przytłumiony głos w jego głowie zawołał, że ulubiona sportowa marynarka i najlepsze dżinsy to nie najlepszy strój na wieczór kawalerski. W głębokich ciemnościach, rozświetlanych jedynie przez czerwone światła stopu i białe światełka latarek, w strugach deszczu nie widział zupełnie nic.

— Moje ub... ania...

Kilka minut później, prawie wyrywając mu ręce ze stawów, rzucili go do czegoś suchego i wyścielonego białym jedwabiem.

— Hej! — zawołał ponownie.

Z góry patrzyły na niego cztery pijane pyski, szczerzące w uśmiechach zęby. Potem ktoś mu wepchnął do ręki jakieś czasopismo. W świetle latarki dostrzegł rozmazane spojrzenie nagiej rudej kobiety z ogromnym biustem. Na brzuchu położyli mu butelkę whisky, małą włączoną latarkę i radyjko.

— Co jest!?

W usta wepchnęli mu kawałek obrzydliwego gumowego węża. Potem usłyszał skrobanie i nagle coś zasłoniło mu twarze pochylonych nad nim kumpli, stłumiło wszystkie odgłosy, a jego nozdrza wypełniły się zapachem drewna, nowego materiału i kleju. Przez chwilę poczuł się ciepło i przytulnie, ale zaraz ogarnęła go panika.

— Hej, panowie, no co jest!?

Robbo podniósł śrubokręt, a Pete oświetlał dębową trumnę.

— Ale chyba nie śrubujesz tak do końca? — zaniepokoił się Luke.

— Ależ tak! — odpowiedział Pete.

— Myślicie, że powinniśmy?

— Nic mu nie będzie — zapewnił Robbo. — Ma rurkę do oddychania.

— Myślę, że nie powinniśmy tak przykręcać aż do końca!

— Oczywiście do końca, w przeciwnym razie mógłby się wydostać.

— Hej — zawołał Michael. Ale nikt już go nie słyszał. I on też już nic nie słyszał, z wyjątkiem słabego odgłosu skrobania, który rozlegał się gdzieś ponad nim.

Robbo starannie przykręcił wszystkie cztery śruby. To była najlepsza, ręcznie wykonana dębowa trumna z wytłaczanymi mosiężnymi uchwytami, wypożyczona z salonu pogrzebowego jego wujka, gdzie terminował jako balsamista. Dobre, masywne, mosiężne śruby. Łatwo się je wkręcało.

Michael spojrzał w górę, jego nos prawie dotykał wieka. W świetle latarki zobaczył atlas w kolorze kości słoniowej. Próbował kopnąć w wieko, ale miał zbyt mało miejsca. Próbował pchać rękami, też się nie powiodło.

Nagle zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje.

— Hej, hej, posłuchajcie. Cierpię na klaustrofobię. To nie jest śmieszne! Hej! — Jego glos wracał do niego dziwnie stłumiony.

Pete podszedł do samochodu i włączył światła. Kilka metrów przed nimi czerniał grób, który wykopali wczoraj; obok pryzma ziemi, przygotowane taśmy, duża płyta blachy falistej i dwie łopaty. Czterej przyjaciele stanęli na krawędzi i spoglądali w dół. Nagle zdali sobie sprawę z tego, że nic w życiu tak naprawdę nie jest takie jak wtedy, kiedy się to przygotowuje — dziura wyglądała na głębszą i ciemniejszą. Prawdziwy grób. W dole odbijało się światło latarki.

— Tam jest woda — powiedział Josh.

— Tylko trochę deszczówki — machnął ręką Robbo.

Josh zmarszczył brwi.

— Tej wody jest za dużo, to nie deszczówka. Pewnie zeszliśmy poniżej poziomu wód gruntowych.

— Cholera — powiedział Pete. Ten sprzedawca samochodów w salonie BMW, na codzień stosownie ubrany w elegancki garnitur, starannie ostrzyżony, no i zawsze pewny siebie, tym razem miał niewyraźną minę.

— Nie ma sprawy — powiedział Robbo — tylko kilka kropel.

— Czy wykopaliśmy to na odpowiednią głębokość? — zastanawiał się Luke, świeżo upieczony radca prawny i młody żonkoś, powoli akceptujący nowe życiowe obowiązki.

— Przecież to jest grób, no nie? — powiedział Robbo. — Postanowiliśmy wykopać grób.

Josh zezował na gęsto padający deszcz.

— A co będzie, jeśli poziom wody się podniesie?

— Cholera, człowieku — zdenerwował się Robbo. — Wczoraj kopaliśmy, zajęło nam wiele godzin, żeby wykopać te kilka centymetrów. Nie ma się o co martwić.

Zamyślony Josh kiwał głową.

— A co się stanie, jeśli nie będziemy mogli go stamtąd wyciągnąć?

— Oczywiście, że będziemy mogli — uspokajał Robbo. — Po prostu odkręcimy wieko.

— Kończmy już z tym — wtrącił się Luke. — Okej?

— Sam sobie na to zasłużył — zapewniał kolegów Pete. — Pamiętasz, co zrobił w czasie twojego wieczoru kawalerskiego, Luke?

Luke z pewnością nigdy tego nie zapomni. Kiedy obudził się z zamroczenia alkoholowego, stwierdził, że jest w wagonie sypialnym pociągu jadącego do Edynburga. W efekcie spóźnił się prawie godzinę na ślub.

Pete także pamiętał dowcip, którego padł ofiarą. Tydzień przed ślubem znalazł się na wiszącym moście Clifton Gorge, w damskiej bieliźnie z koronkami, ze sztucznym penisem przypiętym do pasa i do tego zakuty w kajdanki; uratowała go brygada straży pożarnej. Obydwa figle były pomysłami Michaela.

— A Mark jak zwykle — sarknął Pete. — Pieprzony dupek. To on w końcu wszystko to zorganizował, a teraz nie ma go tutaj...

— Przyjedzie. Będzie w następnym barze, zna plan.

— Na pewno?

— Dzwonił, że jest w drodze.

— Będzie w knajpie w Leeds. Wspaniale! — ucieszył się Robbo.

— Będzie na nas czekał w pubie Królewski Dąb.

— Cholerny dupek — dodał Luke — ominie go cała ta ciężka robota.

— I ubaw! — przypomniał mu Pete.

— To ma być ubaw? — zdziwił się Luke. — Sterczenie w środku pieprzonego lasu, kiedy leje jak skurczybyk? To jest ubaw? Boże, jaki ty jesteś żałosny! Dobrze będzie, jak potem pomoże nam wyciągnąć Michaela.

Podnieśli trumnę, zataczając się, postawili ją na krawędzi grobu i energicznie zrzucili na taśmy. Zachichotali, słysząc stłumiony głos ze środka: — Au!

Potem rozległo się głośne walenie.

— Hej! Wystarczy!

Pete wyciągnął z kieszeni płaszcza walkie-talkie i włączył.

— Testujemy! — powiedział. — Testujemy.

— Żart skończony! — krzyczał Michael.

— Uspokój się! Baw się dobrze!

— Wypuśćcie mnie, dupki! Muszę się wysikać!

Pete wyłączył radiotelefon i wepchnął do kieszeni marynarki.

— Więc o co chodzi dokładnie?

— Podniesiemy za taśmy — objaśnił Robbo. — Każdy za jeden koniec.

Pete sięgnął po radiotelefon i włączył go.

— Będziemy cię teraz podnosić, Michael! — I znowu rozłączył się.

Ze śmiechem chwycili za taśmy i zaczęli nieporadnie podnosić.

— Raz... dwa... trzy...! — odliczał Robbo.

— O, kurwa, ale to ciężkie! — sapnął Luke.

Powoli, trzęsąc się niczym tonący statek, trumna zanurzyła się w głębokiej dziurze. Kiedy znalazła się na dnie, ledwie mogli ją zobaczyć. Pete zapalił latarkę i do maleńkiej dziury wyciętej w pokrywie wsunęli rurkę do oddychania.

— Hej, Michael, stoi ci? Podoba ci się gazetka?

— W porządku, żart skończony. Teraz mnie wypuśćcie!

— Wybieramy się do klubu na biegun. Fatalnie, że nie możesz pojechać z nami!

Robbo rozłączył się, zanim Michael zdążył odpowiedzieć. Schował radio do kieszeni, podniósł łopatę i rycząc ze śmiechu, zaczął zrzucać ziemię na wierzch trumny. Z głośnym okrzykiem Pete także chwycił łopatę i dołączył do niego. Ciężko pracowali i wkrótce trumny nie było już widać. Mimo to nie przerywali, a alkohol podsycał ich szaleństwo. Rurka do oddychania była ledwo widoczna ponad ziemią.

— Hej! — krzyknął Luke. — Hej, przestańcie! Im więcej teraz nasypiecie, tym więcej będziemy musieli odgrzebać za dwie godziny.

— To jest grób! — upierał się Robbo. — Tak się robi z grobami, zakrywa się trumnę!

Luke chwycił jego łopatę.

— Wystarczy! — powiedział stanowczo. — Wieczór chcę spędzić na piciu, a nie na cholernym kopaniu, rozumiesz?

Robbo kiwnął głową, nigdy nie chciał nikogo zdenerwować. Pete, który mocno się spocił, odrzucił łopatę na bok.

— Nie sądzę, abym chcial to robić zawodowo.

Rzucili jeszcze na wierzch kawał karbowanej blachy, potem cofnęli się w milczeniu. Deszcz stukał o metal.

— Okej — powiedział Pete. — Zbieramy się.

Luke z powątpiewaniem wsadził ręce do kieszeni.

— Jesteśmy pewni tego, co robimy?

— Zgodziliśmy się, że trzeba dać mu nauczkę — przypomniał Robbo.

— A co będzie, jeśli się zakrztusi albo zwymiotuje, albo stanie się jeszcze coś innego?

— Nic mu nie będzie, nie jest aż tak pijany — zawyrokował Josh. — Idziemy.

Josh wgramolił się na tył samochodu, a Pete, Luke i Robbo ścisnęli się z przodu. Jechali ścieżką niemal kilometr z powrotem, a następnie skręcili w prawo, na główną drogę. Pete włączył radio.

— Jak się masz, Michael?

— Chłopaki, posłuchajcie, nie podoba mi się ten żart.

— Naprawdę? — ironizował Robbo. — A nam bardzo!

Luke wyrwał mu radio.

— To się nazywa słodki smak zemsty, Michael!

Wszyscy czterej ryknęli śmiechem. Teraz była kolej Josha.

— Michael, jedziemy do tego fantastycznego klubu, gdzie najpiękniejsze kobiety ślizgają się gołymi tyłkami po rurze. Posikasz się, a nie będziesz tam z nami.

Bełkotliwy głos Michaela brzmiał jak głos zawodzącego chłopaczka.

— Czy możemy już przestać? Naprawdę nie podoba mi się to.

Prowadzący samochód Robbo zobaczył znak informujący o robotach drogowych, a ponieważ miał zielone światło, przyspieszył.

Luke krzyczał zza ramienia Josha.

— Hej, Michael, odpręż się, wrócimy za kilka godzin!

— Co znaczy za kilka godzin?!

Światło zmieniło się na czerwone, ale nie było czasu, żeby się zatrzymać. Robbo jeszcze bardziej przyspieszył.

— Daj mi to — powiedział. Jedną ręką chwycił radiotelefon, a drugą trzymał kierownicę. Wchodzili właśnie w długi zakręt. Roześmiany nacisnął klawisz rozmowy.

— Hej, Michael.

— ROBBO! — wrzasnął Luke.

Reflektory pędziły prosto na nich. Oślepiały.

A potem rozległo się trąbienie klaksonu, przenikliwe, okrutne.

— ROBBOOOOOOOO! — wrzeszczał Luke.

Robbo w panice nacisnął pedał hamulca i upuścił walkie-talkie. Kierownica wyskoczyła mu z rąk. Nie wiedział, dokąd uciekać. Po prawej stronie rosły drzewa, po lewej stała koparka, a z przodu oślepiały go światła.

2

Michaelowi zakręciło się w głowie. Usłyszał krzyk, potem ostry dźwięk, jak gdyby ktoś upuścił radiotelefon.

A potem nastąpiła cisza.

Nacisnął klawisz rozmowy.

— Halo?

Tylko trzaski.

— Halo? Chłopaki!

Nadal nic. Skupił wzrok na klawiszu umożliwiającym jednoczesną rozmowę obu rozmówców. Walkie-talkie miało także klawisze włączania i wyłączania, regulator głośności, przełącznik kanałów i malutkie, wielkości główki od szpilki zielone światełko. Potem usiłował skupić wzrok na białym atłasie wyścielającym wieko, ale nie potrafił się opanować; zaczął oddychać coraz szybciej i szybciej. Ogarniała go panika. Na dodatek chciało mu się sikać.

Gdzie był, do cholery? Gdzie byli Josh, Luke, Pete i Robbo? Czy może stali dookoła niego, zaśmiewając się? Czy też naprawdę poszli do pubu?

A potem uczucie paniki zaczęło ustępować, alkohol ponownie zadziałał. Myśli stały się ciężkie jak z ołowiu, oczy zamknęły się i prawie zasypiał. Kiedy otworzył oczy, atłas zaczął rozmazywać się tak jak fala, która zawsze przyprawiała go o chorobę morską. Do góry. I na dół. Do góry. I na dół. Przełknął ślinę, zamknął oczy. Wirował z zawrotną prędkością, miał wrażenie, że trumna dryfuje, płynąc to w jedną, to w drugą stronę. Nacisk na pęcherz jakby nieco zelżał. I nagle uczucie choroby morskiej nie wydawało się już takie złe. Było przytulnie. Tak sobie płynął. Jak w wielkim łóżku!

Zamknął oczy i zapadł w kamienny sen.

3

Roy Grace siedzący w swoim podstarzałym alfa romeo tkwił w korku drogowym. Było ciemno, deszcz bębnił o dach; ledwie słyszał muzykę, ale postukiwał rytmicznie palcami w kierownicę. Czuł się spięty. Zniecierpliwiony. Przygnębiony.

W ogóle czuł się do dupy.

Jutro miał stawić się w sądzie i wiedział, że to oznacza kłopoty.

Wypił haust wody, zakręcił butelkę i wcisnął ją z powrotem do schowka w drzwiach. „No dalej, no już!”, powiedział, niecierpliwie postukując palcami. Już czterdzieści minut spóźnił się na randkę. Nie znosił się spóźniać, uważał, że jest to oznaka grubiaństwa, to tak jakby się powiedziało: „Mój czas jest ważniejszy niż twój, więc możesz poczekać”. Gdyby tylko wyszedł minutę wcześniej z biura, nie spóźniłby się: ktoś inny mógł odebrać telefon i sprawa dwóch punków, którzy wjechali samochodem do sklepu jubilerskiego w Brighton (byli w euforii, Bóg jeden wie dlaczego) stałaby się problemem jednego z jego kolegów, a nie jego. Ale to był właśnie jeden z minusów roboty w policji — przestępcy nie chcieli trzymać się godzin pracy.

Wiedział, że nie powinien wychodzić dziś wieczorem, ale zostać w domu i szykować się na jutro. Znowu napił się wody. Usta miał suche, spieczone, a ołowiane motyle ćwiczyły salta w jego żołądku.

W ciągu ostatnich kilku lat przyjaciele namówili go parę razy na randkę i zawsze przed wyjściem był kłębkiem nerwów. A dzisiaj, co gorsza, nie miał szansy ani odświeżyć się, ani przebrać. Czuł się fatalnie.

Jeden z punków strzelił z obrzyna w stronę policjanta, który podszedł zbyt blisko sklepu, ale na szczęście nie za blisko. Roy wielokrotnie już widział efekty takich bliskich strzałów z dwunastki. Można było stracić rękę czy nogę albo mieć dziurę wielkości piłki futbolowej w klatce piersiowej. Tego glinę, inspektora Billa Greena — Grace znał go, kilka razy grali w rugby w tej samej drużynie — ostrzelano z jakichś trzydziestu metrów. Z tej odległości śrut mógł zaledwie obalić bażanta albo królika, ale nie prawie stukilogramowego faceta w skórzanej kurtce, który w końcu był filarem młyna w rugby. Tak więc Billa Greena można by uznać za szczęściarza — kurtka osłoniła mu ciało, chociaż kilka kulek raniło go w twarz, a jedna w lewe oko.

W tej chwili przestępcy siedzieli już w areszcie; wcześniej zdążyli jeszcze podczas ucieczki rozbić swego dżipa. Bez wahania aresztował ich za usiłowanie morderstwa i napad z bronią w ręku, ale przerażało go, że coraz częściej przestępcy posługiwali się bronią. W czasach jego ojca zdarzało się to rzadko, a teraz na porządku dziennym była broń w radiowozach policyjnych. Oczywiście Grace nie był mściwy, ale uważał, że każdy strzelający do policjanta lub niewinnej osoby powinien być powieszony.

Korek na drodze nie przesuwał się. Spojrzał na zegar, na padający deszcz, znów na zegar i na czerwone światła samochodu stojącego przed nim — głupek włączył światła przeciwmgłowe, prawie go oślepiając. Potem zerknął na zegarek na przegubie ręki, mając nadzieję, że ten samochodowy źle chodzi. Ale nie. Minęło mnóstwo minut, a oni nie ruszyli się nawet o centymetr. Samochody jadące z przeciwka też stały. Nagle w lusterku mignęło mu niebieskie światło, potem usłyszał dźwięk syreny. Przejechał samochód policyjny na sygnale, za nim karetka. I kolejny pędzący samochód, a za nim dwa wozy strażackie.

Cholera. Kilka dni temu jechał tędy i widział roboty drogowe, był więc pewien, że dlatego zrobił się korek, ale teraz zrozumiał, że musiało dojść do wypadku, a obecność wozów strażackich oznaczała, że do poważnego.

Kolejny wóz strażacki, potem kolejna karetka, a za nimi wóz techniczny potrzebny w takich akcjach ratowniczych.

Znowu popatrzył na zegar: 21.15. Trzy kwadranse temu powinien odebrać ją w Tunbridge Wells, czyli jakieś dwadzieścia minut drogi stąd.

Terry Miller, świeżo rozwiedziona inspektor w wydziale Grace’a, ciągle go ponaglała, aby odpowiadał na propozycje randek na stronach internetowych. Roy skutecznie się opierał, a potem nagle zaczął odbierać niedwuznaczne e-maile od różnych kobiet. Szybko ustalił, że to Terry Miller zarejestrowała go na stronie internetowej „Ty i twoja randka”, naturalnie nic mu o tym nie mówiąc.

Wciąż nie rozumiał, co go skłoniło do odpowiedzi na jeden z e-maili. Samotność? Ciekawość? Pożądanie? Przez ostatnie osiem lat każdy dzień spędzał statecznie. Czasami próbował zapomnieć, kiedy indziej czuł się winny, że nie pamiętał.

Sandy.

Teraz też czul się absolutnie winny.

Chociaż wyglądała cudownie — w każdym razie na zdjęciu. Podobało mu się także jej imię. Claudie. Francusko brzmiące, miało w sobie coś egzotycznego. A zdjęcie było pikantne! Bursztynowe włosy, ładna buzia, obcisła bluzka wskazująca na zabójcze rozmiary biustu... no i siedziała na brzegu łóżka w minispódniczce podciągniętej niezwykle wysoko.

Tylko raz rozmawiali przez telefon i praktycznie to ona uwodziła go od początku do końca. Bukiet kwiatów, który kupił na stacji benzynowej, leżał teraz obok niego na siedzeniu pasażera. Czerwone róże — dobrze wiedział, że są banalne, ale to był ten jego staroświecki romantyzm. Ludzie mieli rację, potrzebował zmian. Mógł policzyć na palcach jednej ręki randki, na które się wybrał w ciągu tych ponad ośmiu lat. Tyle że on nie mógł po prostu zaakceptować żadnej innej kobiety. Czy kiedykolwiek któraś dorówna Sandy?

A może to stałoby się właśnie dzisiaj?

Wyłącz te pieprzone światła przeciwmgłowe!

Czuł słodki zapach kwiatów. Miał nadzieję, że on też ładnie pachnie.

W łunie świateł samochodu stojącego przed nim spojrzał w lusterko. Uosobienie smutku.

Musisz coś zmienić w życiu.

Łyknął trochę wody.

Za dwa miesiące skończy trzydzieści dziewięć lat. Za dwa miesiące kolejna rocznica. Dwudziestego szóstego lipca minie dziewięćlat, odkąd odeszła Sandy. Właśnie w jego trzydzieste urodziny jakby rozpłynęła się w powietrzu. Żadnej wiadomości. Wszystkie jej rzeczy nadal są w domu, wszystkie z wyjątkiem jej torebki.

Po siedmiu latach mógł wystąpić o oficjalne uznanie jej za martwą. Jego matka umierająca w hospicjum na raka, jego siostra, jego najbliżsi przyjaciele i jego psychoanalityk, wszyscy mówili, że powinien tak zrobić.

Nigdy się na to nie zdecyduje.

John Lennon powiedział: „To, co ci się przydarza, dzieje się wtedy, kiedy jesteś zajęty innymi planami”. I to była prawda, do cholery.

Do trzydziestego szóstego roku życia często wyobrażał sobie, że jest z Sandy i mają rodzinę. W jego marzeniach zawsze pojawiała się trójka dzieci, dwóch chłopców i dziewczynka. Weekendy spędzałby z nimi. Rodzinne wakacje. Wyjazdy na plażę. Jednodniowe wycieczki do parków zabawy, wspólne gry. Wieczorne pomaganie w zadaniach domowych. Wszystkie te przyjemne rzeczy, które robił ze swoimi rodzicami.

A potem trawił go niepokój, który nie opuszczał go nawet we śnie. Czy Sandy żyła? Poświęcił osiem lat i dziesięć miesięcy, próbując dowiedzieć się czegoś, i nie zbliżył się do prawdy.

W jego życiu tylko praca miała teraz sens. Nie był w stanie, a może nie chciał zawierać nowej znajomości. Każda kolejna randka okazywała się katastrofą. Czasami miał wrażenie, że jedynym towarzystwem w jego życiu jest złota rybka Marlon — wygrał go podczas zawodów strzeleckich w lunaparku. Tyle że Marlon nie byt zbyt kontaktowy. Roy doszedł w końcu do wniosku, że prawdopodobnie dlatego właśnie się lubili.

Czasami wolałby nie być policjantem; miałby mniej absorbującą pracę, kończyłby ją o piątej, potem szedłby do pubu, następnie do domu, gdzie mógłby wyciągnąć nogi przed telewizorem. Normalne życie. Ale to by też mu nie pomogło. Był zbyt uparty, albo może zdeterminowany, pewnie odziedziczył to po ojcu, który przez całe życie bezlitośnie wymagał od niego, aby tropił fakty, tropił prawdę. To geny sprawiły, że znalazł się w policji i wyjątkowo szybko awansował na szefa pionu dochodzeniowo-śledczego. Ale to nie zapewniało mu wewnętrznego spokoju.

Raz jeszcze spojrzał w lusterko i skrzywił się, patrząc na swoje odbicie, na krótko obcięte włosy, na krzywy nos, efekt złamania w czasie bójki, kiedy był jeszcze gliniarzem od bijatyk.

Na pierwszej randce Sandy powiedziała mu, że ma oczy jak Paul Newman. Bardzo mu się to spodobało. Tak jak milion innych rzeczy. Ale najbardziej to, że wszystko w nim kochała bezwarunkowo.

Roy wiedział, że fizycznie jest całkiem przeciętny. Miał metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i ledwie przekroczył minimum wymagane podczas przyjęcia do policji; mimo pociągu do alkoholu, nieudanych prób rzucenia palenia, dzięki ciężkiej pracy w policyjnej siłowni miał jednak niezłą sylwetkę. Do tego codziennie biegał i od czasu do czasu grywał w rugby, zazwyczaj na skrzydle.

Spojrzał na zegarek — 21.20.

Do diabla.

Naprawdę nie chciał zarywać nocy. Nie mógł sobie na to pozwolić. Następnego dnia miał stawić się w sądzie i powinien się solidnie wyspać. Myśl o czekającym przesłuchaniu budziła w nim niepokój.

Nagle zrobiło się bardzo jasno i usłyszał ogłuszający łoskot helikoptera. Po chwili światło przesunęło się do przodu, helikopter zaczął się obniżać.

Wybrał numer na komórce.

— Witam, tu inspektor Grace. Stoję w korku na drodze A26 na południe od Crowborough, mam wrażenie, że to z powodu wypadku. Czy mógłbym uzyskać jakieś informacje?

Połączono go z biurem centrali operacji.

— Witam pana, nadinspektorze, zdarzył się poważny wypadek. Mamy meldunki o ofiarach śmiertelnych i ludziach, którzy są uwięzieni. Jeszcze przez jakiś czas droga będzie zablokowana, najlepiej byłoby zawrócić i pojechać inną trasą.

Roy Grace podziękował i rozłączył się. Potem wyciągnął notatnik z kieszeni, odszukał numer Claudie i przesłał jej wiadomość. Prawie natychmiast odpisała, żeby się nie martwił i przyjechał wtedy, kiedy będzie mógł.

To też mu się w niej spodobało.

I pozwoliło zapomnieć o jutrze.

4

Przejażdżki takie jak ta nie zdarzają się zbyt często, ale kiedy już się trafią, to są dla Daveya prawdziwą frajdą. Chłopak siedział przypięty pasami na siedzeniu obok ojca. Nagle przemknął obok nich z wyciem syreny samochód policyjny błyskający niebieskimi światłami. Jechał pod prąd, wymijając auta stojące w korku. O rany, to było tak dobre jak przejażdżka w lunaparku, do którego kiedyś ojciec go zabrał.

— Juhu! — pokrzykiwał gromko. Davey jak większość chłopaków był uzależniony od amerykańskich programów telewizyjnych o policjantach i dlatego lubił mówić z amerykańskim akcentem. Czasami udawał, że jest z Nowego Jorku, czasami, że z Missouri, a niekiedy z Miami. Ale zazwyczaj bywał z Los Angeles.

Phil Wheeler, potężny facet z ogromnym brzuchem — od piwa — ubrany w brązowy kombinezon, wytarte buty i czarną jarmułkę, uśmiechał się do syna. Wiele lat temu jego żona przeżyła załamanie i odeszła, pozostawiając mu Daveya. Przez ostatnie siedemnaście lat wychowywał go samotnie.

Wiele godzin spędzali razem w jego samochodzie pomocy drogowej, ozdobionym z obu stron napisem „Powypadkowy serwis Wheelera”. Zatrzymali się przed policyjną barierką chroniącą miejsce wypadku. W blasku reflektorów widać było pokiereszowane przednie zawieszenie vana transita, który nadal był wbity w przedni zderzak ciężarówki z cementem, reszta samochodu, zmiażdżona jak puszka po coli, leżała na boku w połamanym żywopłocie.

Niebieskie światła ślizgały się w poprzek mokrego asfaltu i zielonej krawędzi drogi. Stały tu wozy strażackie, samochody policyjne i karetka, a dookoła zgromadził się tłum gapiów, strażaków i policjantów. Jeden gliniarz zmiatał miotłą szkło z drogi.

Błysnął flesz policyjnego aparatu fotograficznego. Dwaj funkcjonariusze rozciągali taśmę pomiarową. Wszędzie lśniły metal i odłamki szkła. Phil Wheeler dostrzegł wśród rozrzuconych rzeczy jakąś klamrę, jeden adidas, koc, marynarkę.

— Wygląda to na porządną stłuczkę, prawda tato? — Dzisiaj mówił akcentem z Missouri.

— Okropną.

Na przestrzeni lat Phil Wheeler uodpornił się i nic chyba nie było już w stanie go zszokować. Oglądał tyle wypadków samochodowych; najbardziej utkwił mu w pamięci obraz biznesmena bez głowy, nadal ubranego w garnitur, koszulę i krawat, uwięzionego za kierownicą czegoś, co kiedyś było ferrari.

Davey, który właśnie skończył dwadzieścia sześć lat, ubrany był w strój New York Yankees, wełnianą kurtkę włożoną na koszulę w jaskrawą szachownicę, dżinsy i porządne buty, a na głowie miał bejsbolówkę założoną daszkiem do tyłu. Davey lubił ubierać się tak, jak w telewizji ubierali się Amerykanie. W rozwoju umysłowym zatrzymał się na poziomie sześciolatka, ale fizycznie rozwinął się wspaniale. Jego niezwykła siła często okazywala się przydatna w nagłych wypadkach. Davey potrafił gołymi rękami zgiąć cienką blachę, a pewnego razu podniósł przód samochodu, żeby uwolnić motocykl, który się z nim zderzył.

— Fatalną — dodał Wheeler.

— Sądzę, że są ofiary w ludziach, co tato?

— Mam nadzieję, że nie, Davey.

— Uważam, że mogą być.

Do ich samochodu podszedł policjant z drogówki, w czapce z daszkiem i żółtej odblaskowej kamizelce. Phil otworzył okienko, rozpoznał posterunkowego.

— Dobry wieczór, Brian. Niezły bałagan.

— Zaraz będzie tu dźwig i ściągnie ciężarówkę. A ty mógłbyś zająć się vanem?

— Nie ma sprawy. Co się stało?

— Czołowe zderzenie transita i ciężarówki. Będziemy potrzebowali ciężkiego sprzętu.

— Na pewno to uporządkują.

Davey wziął latarkę i wysiadł z samochodu. Podczas gdy ojciec rozmawiał z jednym z policjantów, oświetlał plamy ropy i pianę na drodze, potem bacznie przyglądał się karetce pogotowia i zastanawiał się, co też tam w jej środku się dzieje.

Prawie dwie godziny zajęło zebranie wszystkich części transita, załadowanie ich i umocowanie łańcuchami na platformie. Potem ojciec i policjant z drogówki odeszli na bok zapalić papierosa, a Davey poszedł za nimi, bawiąc się zapalniczką. Karetka i większość samochodów odjechała, a ogromny wóz z wysięgnikiem podnosił przód ciężarówki.

Deszcz przestał padać i księżyc świecił pomiędzy chmurami. Ojciec i Brian rozmawiali teraz o wędkowaniu — najlepsza pora na łowienie karpi. Davey czuł się znudzony i chciało mu się sikać, ruszył więc przed siebie, wypatrując nietoperzy na niebie. Lubił nietoperze, myszy, szczury, nornice... Właściwie lubił wszystkie zwierzęta. Zwierzęta nigdy nie śmiały się z niego, tak jak ludzie, kiedy jeszcze chodził do szkoły. Może wybierze się popatrzeć na domki borsuków. Lubił przesiadywać tak w świetle księżyca i obserwować ich zabawy.

Świecąc sobie latarką, przeszedł kilka kroków w stronę krzaków, rozpiął rozporek i obsikał kępkę pokrzyw. Nagle, kiedy kończył, usłyszał gdzieś przed sobą jakiś głos. Przeraził się piekielnie.

— Hej, jest tam kto?

Trzeszczący, bezcielesny głos.

Davey podskoczył.

I znów ten głos:

— Halo?

— Cholera!

Omiótł światłem latarki zarośla, ale nikogo nie zauważył.

— Halo? — odkrzyknął. Chwilę później ponownie usłyszał głos.

— Halo? Halo? Josh? Luke? Pete? Robbo?

Davey skierował promień światła w lewo, w prawo, a potem do przodu, przez moment w świetle pojawił się ogon królika i zniknął. To był jakiś dziwny, szeleszczący dźwięk.

— Halo, kto tam jest?

Zaległa cisza. Syknięcie. Trzask. A potem w odległości tylko kilku stóp znów rozległ się głos.

— Halo? Halo? Halo?

Coś błysnęło w krzakach. Uklęknął. Radio z anteną. Podniecony przyjrzał mu się bliżej i stwierdził, że to radiotelefon.

Był cięższy, niż przypuszczał, zimny i mokry. U dołu zobaczył duży, zielony przycisk z napisem „Mówić”.

Przycisnął więc i powiedział:

— Halo!

Glos od razu odpowiedział:

— Kto tam jest?

W tej samej chwili usłyszał wołanie:

— Davey!

To ojciec.

— W porządku, idę — odkrzyknął.

Idąc w stronę drogi, nacisnął klawisz ponownie.

— Mówi Davey! — powiedział. — Kim jesteś?

— DAVEY!

Znowu ojciec.

Zdenerwowany upuścił radiotelefon. Walnął tak mocno, że obudowa pękła, a baterie się rozsypały.

— IDĘ!

Ukląkł, pozbierał wszystkie kawałki i wepchnął ukradkiem do kieszeni kurtki.

— Idę, tato! — krzyknął. — Muszę się tylko wysikać!

Trzymając rękę w kieszeni, aby ukryć wybrzuszenie, pospieszył w stronę ciężarówki.

5

Michael nacisnął klawisz.

— Davey?

Cisza.

Znowu nacisnął.

— Davey? Halo? Davey?

Biało-atłasowa cisza. Przerażająca cisza dosłownie go przygniatała. Próbował poruszyć rękami, ale z równą siłą ściany naciskały na niego. Usiłował wyprostować nogi, ale także napotykały opór. Walkie-talkie leżało na jego piersiach, a on bezskutecznie pchał atłasowy dach, który znajdował się w odległości zaledwie kilku centymetrów od jego oczu. To było jak walka z betonową ścianą.

Wówczas chwycił rurkę i usiłował zerknąć przez nią. Kilka razy próbował zagwizdać, ale usłyszał tylko żałosny dźwięk.

Ponownie osłabł. W głowie mu huczało, czuł coraz mocniejsze parcie na pęcherz.

— Davey! Davey! Muszę się odlać. Davey!

Cisza.

Jako doświadczony żeglarz umiał się posługiwać takimi radiotelefonami. Postanowił wypróbować inny kanał. Znalazł przełącznik, okazało się jednak, że nie działał. Nacisnął mocniej, bezskutecznie. I nagle zrozumiał dlaczego — był po prostu zaklejony. Nie mógł wybrać kanału 16, międzynarodowego, którego używa się w nagłych wypadkach.

— Hej! Dranie, już wystarczy. No, cieszcie się, doprowadziliście mnie do rozpaczy!

Trzymał walkie-talkie przy uchu i nasłuchiwał.

Nic.

Położył radiotelefon na piersiach, a potem powoli, z wielkim trudem, wsunął prawą rękę do kieszeni marynarki i wyciągnął telefon komórkowy. Nacisnął klawisz i telefon się zaświecił. Ucieszył się, ale zaraz okazało się, że nie ma sygnału.

— Cholera!

Przeszukał listę adresową, aż natrafił na numer Marka, kolegi z pracy.

Pomimo braku sygnału wybrał numer.

Cisza.

Próbował jeszcze wybrać numery Robbo, Pete’a, Luke’a, Josha... z każdą chwilą był coraz bardziej zdesperowany.

Ponownie nacisnął klawisz radiotelefonu.

— Chłopaki! Słyszycie mnie? Do jasnej cholery, wiem, że mnie słyszycie!

Nic.

Komórka wskazywała aktualny czas — 23.13.

Uniósł lewą rękę tak, aby zobaczyć zegarek — 23.14.

Starał się przypomnieć, o której godzinie ostatni raz patrzył na zegarek.

Minęły dwie godziny. Zamknął oczy. Próbował zrozumieć, co dokładnie się stało. W prawie oślepiającym świetle latarki zobaczył butelkę sterczącą kolo szyi i czasopismo. Z trudem przesunął pismo na klatkę piersiową, potem manewrował tak, aż znalazło się przed jego twarzą i wtedy nagle został dosłownie przytłoczony przez ogromne, atrakcyjne piersi — rozmazane, bo zwisały zbyt blisko jego oczu.

Dranie!

Ponownie nacisnął klawisz walkie-talkie.

— Bardzo śmieszne! A teraz wypuście mnie, proszę!

Żadnej reakcji.

Kim, do cholery, jest Davey?

W gardle mu zaschło. Musiał się napić wody. Kręciło mu się w głowie. Chciał być w domu, w łóżku z Ashley. Będą razem, już wkrótce. Musi tylko poczekać. Jutro ich dopadnie.

Powróciły mdłości. Zamknął oczy. Płynął. Dryfował. Zapadł w sen.

6

Na koniec tego gównianego lotu samolot zatrząsł się w ogłuszającym łoskocie i koła grzmotnęły o asfalt. Stało się to dokładnie pięć i pół godziny później, niż przewidywał rozkład. Mark Warren był wyczerpany i miał już wszystkiego dosyć. Pas bezpieczeństwa wrzynał mu się w brzuch, który już i tak cierpiał z powodu zbyt dużej ilości precli i musaki, obrzydliwego dania kuchni greckiej, jakim go raczono. Żałował, że w ogóle jadł. Rzucił raz jeszcze okiem na zdjęcie ferrari 365 zamieszczone w magazynie motoryzacyjnym.

Pożądam cię, kotku, pomyślał. Tak mocno cię pragnę! O tak!

Za oknem błysnęły rozmywające się światła pasa startowego, a potem zabrzmiał czarujący głos pilota. Raz jeszcze przepraszał, tłumacząc opóźnienie mgłą.

Cholerna mgła. Cholerna angielska pogoda. Mark marzył o czerwonym ferrari, domu w Marbelli, życiu w słońcu i byciu z kimś, z kim mógłby to wszystko dzielić. O jednej wyjątkowej kobiecie. Jeżeli uda mu się wynegocjować korzystną umowę dotyczącą pewnych nieruchomości, będzie o krok bliżej dwu z tych marzeń — domu i ferrari. Kobieta to był osobny problem. Znużony odpiął pas, spod fotela wygrzebał aktówkę i wepchnął magazyn do środka. Następnie wstał i zbyt zmęczony, żeby martwić się o swój wygląd, rozluźnił krawat i wyjął płaszcz przeciwdeszczowy ze schowka. Potem wmieszał się w tłum pasażerów.

W przeciwieństwie do swojego partnera, który zawsze ubierał się niechlujnie, Mark zwykle przesadnie dbał o swój wygląd. Ale jak na dwudziestoośmiolatka jego ubrania były zbyt staroświecko skrojone i zbyt nieskazitelne; zawsze wyglądały jak zdjęte prosto z wieszaka. Lubił wyobrażać sobie, że świat postrzega go jako biznesmena o szlacheckim pochodzeniu, ale w rzeczywistości wyglądał na kogoś, kto chce po prostu coś sprzedać.

23.48. Włączył komórkę i natychmiast rozległo się ostrzegawcze piknięcie — wyładowana. Wsunął ją do kieszeni. Zrobiło się cholernie późno, o wiele za późno. Wszystko, czego teraz chciał, to pojechać do domu i położyć się do łóżka.

Godzinę później wjechał srebrnym bmw XS do garażu w budynku Van Allen, potem windą pojechał na czwarte piętro i wszedł do mieszkania.

Kupno tego apartamentu nadwerężyło mocno jego finanse, ale dzięki temu stał wyżej w hierarchii świata. Imponujący, nowoczesny budynek stojący od strony nadbrzeża, w którym mieszkało wielu znanych ludzi, to było coś. Jeżeli zamieszkałeś w Van Allen, stawałeś się kimś. Jeśli byłeś kimś, znaczyło, że jesteś bogaty. A Mark zawsze miał tylko jeden cel w życiu — być bogatym.

Światełko poczty głosowej mrugało na niego z daleka, ale postanowił je zignorować na chwilę. Odłożył aktówkę, podłączył komórkę do ładowarki, a następnie podszedł do barku i nalał sobie kilka kropel whisky. Potem podszedł do okna i patrzył na miasto. Widział błyszczące światła Pałacu Pier i atramentową ciemność morza.

Wtem komórka gwałtownie piknęła. Wiadomość. Spojrzał na wyświetlacz — czternaście nowych wiadomości. Cholera!

Pierwsza od Pete’a — o 19.00 pytał go, gdzie się znajduje. Drugą wysłał Robbo o 19.45 — informacja, że przenoszą się do kolejnego pubu, Lamb w Rile. Trzecia o 20.30, od zalanych Luke’a i Josha z Robbo w tle — przemieszczali się do pubu Cock na drodze do Uckfield.

Następne dwie pochodziły od agenta nieruchomości, a dotyczyły ich umowy z Leeds, i od prawnika z firmy.

Szósta, z 23.05, od bardzo roztrzęsionej Ashley. Jej głos wystraszył go; zwykle Ashley była spokojna i opanowana.

I znowu Ashley; tym razem spanikowana. I kolejne dwie, jedna po drugiej, w odstępie dziesięciu minut. Dziesiąta od matki Michaela. Ona też sprawiała wrażenie zrozpaczonej.

— Mark, zostawiłam ci także wiadomość na telefonie stacjonarnym. Proszę, zadzwoń do mnie, gdy tylko ją odsłuchasz, nieważne o której godzinie.

Co, do diabła, się działo?

I ponownie telefon od Ashley; wydawała się bliska histerii.

— Mark, zdarzył się straszny wypadek. Pete, Robbo i Luke nie żyją. Josh żyje, jest na OIOM-ie. Nikt nie wie, gdzie jest Michael. O Boże, Mark, zadzwoń do mnie, jak tylko otrzymasz tę wiadomość.

Mark powtórnie odsłuchał, prawie nie wierząc w jej słowa. Usiadł ciężko na kanapie. O Jezu!

Nalał sobie kolejną, tym razem solidną porcję whisky i podszedł do okna. Gapił się na promenadę, obserwował ruch uliczny, a potem morze. Na horyzoncie widział dwie maleńkie plamki światła — jakiś frachtowiec albo tankowiec.

Gdyby samolot się nie opóźnił, też byłby ofiarą wypadku.

Sączył whisky. Kiedy telefon zadzwonił, spojrzał na wyświetlacz. Numer Ashley. Wyłączyła się po czterech dzwonkach. Chwilę później zadzwoniła komórka. Ashley. Zawahał się, a potem nacisnął przycisk „zakończ” i wysłał wiadomość do poczty głosowej. Wyłączył telefon i usiadł ze szklanką w dłoni.

Kostki lodu brzęczały w szkle. Dłonie mu się trzęsły. Uświadomił sobie, że cały drży. Wstał i włączył muzykę. Mozart zawsze pomagał mu się skupić, a on miał wiele do przemyślenia.

Gapił się na whisky, skupiając spojrzenie na kostkach lodu, jakby go zaczarowały. Po godzinie sięgnął po telefon i wybrał numer.

7

Parcie było coraz silniejsze. Ściskając uda, wstrzymując oddech i zaciskając oczy, Michael usiłował odsunąć niebezpieczeństwo zsikania się w spodnie. Nie mógł do tego dopuścić, nie mógł znieść myśli o ich śmiechu, kiedy przyjdą i znajdą go zmoczonego.

Ale sytuacja się pogorszała. Biały atłas wydawał się kurczyć wokół niego, niepokojąco przybliżać do twarzy.

W promieniu latarki Michael spojrzał na zegarek — 2.47.

Cholera.

W co oni się bawili? Gdzie byli, do cholery? Szaleli w jakimś nocnym klubie, nie myśląc o nim?

Wpatrywał się w atłas. W głowie mu huczało, miał wysuszone usta, ból pęcherza rozchodził się po całym ciele. Nie wiedział, jak długo zdoła się jeszcze powstrzymywać.

Walił przegubami w wieko i wrzeszczał: „Hej! Dranie!”. Bez rezultatu.

Popatrzył na komórkę. Brak sygnału. Mimo to wybrał numer Luke’a. Gwałtowne piknięcie i informacja „Brak sygnału”.

Wtedy zaczął dłubać przy radiotelefonie. Włączył go i wołał kolejno przyjaciół, a potem tego, czyj głos słabo pamiętał.

— Davey? Halo, Davey?

Wody. Jego usta były suche, a język obłożony. Czy zostawili mu jakąś wodę? Uniósł lekko głowę i zobaczył błysk butelki. Sławna whisky grouse.

Rozczarowany złamał pieczęć, odkręcił nakrętkę i wypił haust. Przez chwilę wspaniałe uczucie płynu w ustach. A potem ogień. Mimo to poczuł się trochę lepiej. Wypił kolejny łyk, potem trzeci.

Zamknął oczy. Ból głowy trochę ustąpił. Pragnienie sikania także.

— Dranie... — mamrotał.

8

Ashley, opierająca się o ladę rejestracji OIOM-u szpitala w Sussex, wyglądała jak duch. Jej bezbronność sprawiła jednak, że w oczach Marka była jeszcze piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem.

Skołowany, po nieprzespanej nocy, ale ubrany w elegancki garnitur oraz nieskazitelne, czarne mokasyny od Gucciego, podszedł, objął ją ramieniem i przytulił mocno. Szpitale go przerażały. Zwłaszcza od czasu choroby ojca; ten bliski zawału serca człowiek, zawsze tak silny, wyglądał na szpitalnym łóżku niezwykle żałośnie i beznadziejnie, a na jego twarzy malował się strach.

Przycisnął Ashley mocno. Tuż koło jej głowy, na zielonym ekranie komputera mrugnął kursor.

Ashley trzymała się go kurczowo, jakby był ostatnią deską ratunku.

— Mark, dzięki Bogu, że jesteś.

Jedna z pielęgniarek wypisywała dokumenty, druga rozmawiała przez telefon chyba z krewnym jakiegoś pacjenta.

— To jest okropne — powiedział Mark. — Nie do wiary.

Ashley kiwnęła głową, z trudem przełykając ślinę.

— Gdybyś i ty był na tym spotkaniu, też byś...

— Wiem. Nie mogę przestać o tym myśleć. Co z Joshem?

Włosy Ashley pachniały świeżością, a w oddechu wyczul ślad czosnku. Wczoraj wieczorem dziewczęta miały wieczór panieński gdzieś we włoskiej restauracji.

— Niedobrze. Jest z nim Zoe.

Wskazała palcem. Mark spojrzał, po drugiej stronie, daleko, aż na końcu oddziału zobaczył siedzącą żonę Josha. Miała na sobie białą koszulkę, dresową bluzę i rozciągnięte spodnie. Niesforne blond loki zakrywały jej twarz.

— Michael wciąż się nie pojawił. Mark, gdzie on jest? Na pewno musisz wiedzieć.

Pielęgniarka odłożyła słuchawkę, ale telefon natychmiast ponownie zadzwonił.

— Nie mam pojęcia. Zupełnie nie mam pojęcia.

Popatrzyła na niego surowo.

— Ale przecież planowaliście to od tygodni. Lucy powiedziała, że zamierzaliście odpłacić mu za te wszystkie kawały, które on zrobił innym na tych waszych idiotycznych wieczorach kawalerskich.

Cofnęła się o krok i odrzuciła włosy z czoła. Mark dostrzegł, że tusz na rzęsach jej się rozmazał; rękawem przecierała oczy.

— Może chłopcy w ostatniej chwili zmienili zdanie — powiedział. — Pewnie, że myśleli o tym, by go upić i wsadzić do samolotu lecącego gdzieś na koniec świata, ale udało mi się ich od tego odwieść — przynajmniej tak mi się wydawało.

Posłała mu blady uśmiech zrozumienia, a on wzruszył ramionami.

— Wiedziałem, że będziesz się martwić, że zrobiliśmy coś głupiego.

— Strasznie się martwiłam. — Spojrzała na pielęgniarkę i pociągnęła nosem. — Więc gdzie on jest?

— A na pewno nie siedział w samochodzie?

— Z pewnością. Dzwoniłam na policję, a oni powiedzieli, że... powiedzieli... oni... — Zaczęła szlochać.

— Co powiedzieli?

— Że go nie znaleźli.

Szlochała, starając się opanować.

— Mówią, że sprawdzili cały teren dookoła miejsca wypadku i że nic nie wskazuje, by tam był. Że prawdopodobnie śpi gdzieś pijany.

Mark czekał, aż się uspokoi, ale ona cały czas płakała.

— Może to prawda.

Potrząsnęła głową.

— Obiecał mi, że się nie upije.

Mark popatrzył na nią. Po chwili pokiwała ze zrozumieniem głową.

— To był jego wieczór kawalerski, tak? To jest to, co robicie na takich imprezach, prawda? Zalewacie się w trupa.

Mark gapił się na szarą wykładzinę podłogową.

— Chodźmy do Zoe — powiedział wreszcie.

Ashley poszła za nim przez oddział.

Zoe była piękna i szczupła, a dzisiaj wydała się Markowi jeszcze szczuplejsza. Położył rękę na jej ramieniu, czując twardą kość pod delikatnym materiałem.

— Jezu, Zoe, przykro mi.

Zareagowała ledwo widocznym poruszeniem ramion.

— Jak on się czuje? — Mark miał nadzieję, że niepokój w jego głosie brzmiał szczerze.

Zoe popatrzyła na niego. Jej oczy były przenikliwie zimne, a policzki prawie półprzezroczyste, bez makijażu, ze śladami łez.

— Nic więcej nie mogą zrobić. Operowali go, teraz pozostało tylko czekać.

Mark stał, wpatrując się w Josha, w jego zamknięte oczy, w posiniaczoną i pokaleczoną twarz. Rannego podłączono do kroplówki, cienka rurka wsunięta była do jego nosa, a gruba do ust — maszyna ułatwiała mu oddychanie. Spod prześcieradła wychodziły liczne przewody prowadzące do aparatów, a na monitorach wyświetlały się cyferki i diagramy. Jego przyjaciel wyglądał jak obiekt przedziwnych eksperymentów.

Mark obserwował monitory, starając się zrozumieć, co znaczą wyświetlane na nich dane. Starał się przypomnieć sobie to, co mu tłumaczyli lekarze, kiedy stał w takim samym pokoju obok łóżka umierającego ojca — EKG, ciśnienie krwi...

I myślał. Josh zawsze miał wszystko. Bogaci rodzice, dobry wygląd, perspektywy. Miał szczegółowo zaplanowaną przyszłość. Pracował w ubezpieczeniach jako likwidator szkód, potrafił liczyć i bez końca mówił o planach pięcioletnich, dziesięcioletnich, o celach życiowych. Jako pierwszy z paczki ożenił się, a dzieci chciał mieć wcześnie, żeby być jeszcze wystarczająco młody i cieszyć się życiem, kiedy one dorosną. Poślubienie słodkiej, ślicznej, bogatej Zoe, gotowej natychmiast rodzić dzieci, pozwoliło mu realizować jego plan.

Mark rozejrzał się, popatrzył na pielęgniarki, na lekarzy, a potem na kroplówkę Josha. Spojrzał na respiratory, na aparat EKG. Ostrzegawcze sygnalizatory włączyłyby się, gdyby za bardzo obniżyło się tempo pracy serca. Lub poziom tlenu we krwi schodził poniżej normy

Gdyby Josh przeżył, byłby to problem; w nocy, kiedy myślał o tym wszystkim, nie mógł zasnąć, a potem przyznał, że tej możliwości nie brał pod uwagę.

9

Roy Grace zawsze uważał, że sala sądowa numer jeden została zaprojektowana tak, by zastraszać i budzić respekt. Nie różniła się właściwie od pozostałych sal w tym budynku, a mimo wszystko takie wywierała wrażenie. Utrzymana była w stylu neoklasycystycznym — wysokie sklepienie, galeria dla widzów, ściany pokryte dębowymi panelami, ciemne dębowe ławki i ława oskarżonych oraz trybuna z balustradą dla świadków.

Sprawie przewodniczył ubrany w perukę sędzia Driscoll. Siedział, drzemiąc, na czerwonym krześle ustawionym pod herbem, a miejsce to wyglądało jak scena teatralna.

Grace stał na miejscu dla świadka. Elegancko ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę, ciemny krawat, na nogach miał wypolerowane, czarne sznurowane buty; wyglądał dobrze, ale w głębi duszy nie czuł się pewnie. Był nie tylko niewyspany, ale i nerwy robiły swoje. Trzymając Biblię w ręce, klepał przysięgę; ileż to już razy wypowiadał te słowa.

Ława przysięgłych wyglądała tak, jak zwykle wyglądają ławy przysięgłych — przypominała grupę turystów pozostawionych samym sobie na dworcu autobusowym. Nieuporządkowany tłum ludzi; krzykliwe swetry, rozpięte koszule i marszczone bluzki, a na ich tle dwa rzędy twarzy. Na pulpicie dzbanki z wodą, kubeczki, notatniki i luźne kartki. Za sędzią stały: odtwarzacz wideo, rzutnik i olbrzymi magnetofon. Poniżej stołu sędziowskiego siedziała stenografka. Galerię zapełniali dziennikarze i widzowie. Nic tak nie przyciąga gapiów, jak proces o morderstwo. A ten proces uznano za proces roku.

Wielki triumf Roya Grace’a.

Siedzący na ławie oskarżonych Suresh Hossain był otyły, miał twarz pokrytą śladami po ospie, przylizane, sczesane do tyłu włosy, włożył brązowy garnitur w białe prążki i fioletowy atłasowy krawat. Beznamiętnym spojrzeniem obrzucał salę, jak gdyby miejsce należało do niego, a cały ten proces przygotowano wyłącznie dla jego rozrywki. Mułowata szuja, właściciel slumsów. Przez ostatnią dekadę wymykał się policji, ale Roy Grace wsadził go wreszcie za kratki. Za spisek w celu morderstwa. Jego ofiarą był równie nieciekawy rywal biznesowy, Raymond Cohen. Gdyby proces przebiegał tak, jak powinien, to Hossaina skazano by na spędzenie za kratkami więcej lat, niż zdołałby przeżyć; przez te lata setki porządnych obywateli Brighton i Hove cieszyłyby się życiem w swoich domach uwolnione od widma tego fagasa, który potrafił każdą godzinę zamienić im w piekło.

Myśli Roya krążyły wokół wczorajszego wieczoru. Claudine, Claudine, cholerna Lamont. Przyjechał na randkę spóźniony godzinę i trzy kwadranse. Jej zdjęcie z randkowej strony internetowej, mówiąc delikatnie, było co najmniej od dziesięciu lat nieaktualne; zapomniała też wspomnieć, że nie pije alkoholu, jest weganką i nienawidzi gliniarzy, a interesuje się wyłącznie dziewięcioma ocalonymi kotami.

Grace tymczasem lubił psy. Nie miał nic konkretnego przeciwko kotom, ale nigdy z żadnym nie był tak związany jak z każdym napotkanym psem. Po ponad dwóch godzinach spędzonych w beznadziejnej wegetariańskiej restauracji w Guildford, pouczany i dręczony na temat wolnej duszy kotów, brutalnej natury brytyjskich policjantów i ludzi, którzy postrzegają kobiety wyłącznie jako obiekt seksualny, Grace uciekł, i poczuł ogromną ulgę.

A teraz znowu miał być maglowany.

Obrońca Richard Charwell, który zaskoczył wszystkich, wzywając go na świadka, stał teraz w aroganckiej pozie, którą podkreślały szara peruka, czarna toga i zaciśnięte usta skrzywione w grymasie uśmiechu. Grace spotkał się już z nim wcześniej i nie było to nic miłego. W ogóle nie cierpiał prawników. Prawnicy, procesy — wszystko to stanowiło grę. Nigdy nie musieli nigdzie jeździć i narażać życia, łapiąc przestępców. I nie miało dla nich żadnego znaczenia, jaka zbrodnia została popełniona.

— Pan jest Roy Grace, nadinspektor policji z wydziału kryminalnego w Sussex House, Hollingbury, Brighton? — spytał adwokat.

— Tak — odpowiedział Grace. Jego głos, zazwyczaj zdecydowany, zabrzmiał teraz jak rechot.

— I miał pan do czynienia z tą sprawą?

— Tak. — Kolejny zdławiony odgłos wydobył się z wyschniętych ust policjanta.

Na moment zapadła cisza. Charwell panował nad całym sądem. To był doskonały aktor, umiał uzyskać efekt nagłej zmiany, sugerującej, że oto został nowym przyjacielem Roya.

— Inspektorze, zastanawiam się, czy może nam pan pomóc w pewnej sprawie. Czy wie pan coś na temat buta, który łączy się z tą sprawą? Brązowy mokasyn z krokodylowej skóry ze złotym łańcuszkiem?

Grace patrzył zdumiony przez kilka chwil.

— Tak. — I nagle ogarnęła go panika. Nim adwokat zadał kolejne pytanie, przeczuwał już, jak wszystko może się potoczyć.

— Czy może nam pan powiedzieć, od kogo wziął pan ten but?

— Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

— A ja myślę, że pan bardzo dobrze to wie.

Sędzia Driscoll, człowiek porywczy, zdenerwowany tym, że przerwano mu drzemkę, wtrącił się:

— Panie Charwell, proszę przejść do rzeczy. Po całym dniu jeszcze nic nie mamy.

— Oczywiście, wysoki sądzie — odpowiedział adwokat z obłudnym uśmieszkiem.

A potem ponownie zwrócił się do Grace’a.

— Inspektorze, czy prawdą jest, że zniszczył pan główny dowód rzeczowy w sprawie? To znaczy ten but?

Podniósł but ze stołu, na którym zgromadzone były dowody rzeczowe, i trzymał go niczym sportowe trofeum.

— Nie powiedziałbym, że zniszczyłem — odparł Grace świadomy gry adwokata.

Charwell z namaszczeniem oglądał but.