Rozmowy Z Krótkiego Stulecia - Marco Lupis - E-Book

Rozmowy Z Krótkiego Stulecia E-Book

Marco Lupis

0,0
3,99 €

-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

W trakcie swojej długoletniej kariery jako korespondent specjalny i zagraniczny dla największych wydawnictw prasowych we Włoszech i państwowego nadawcy telewizyjnego RAI, Marco Lupis miał szansę na bliższe spotkania z wieloma ludźmi, którzy kształtowali świat, jaki dziś znamy. W tej książce Marco przypomina najważniejsze wywiady w swojej karierze, nie tylko z odważnymi mężczyznami i kobietami, którzy poświęcili swoje życie walce z niesprawiedliwością i nadużyciami władzy, ale także z niektórymi z największych postaci współczesności: laureatami Nagrody Nobla, głowami państw, gwiazdami rocka i supermodelkami, by wymienić tylko kilka z nich.

Ta książka oferuje wyjątkowy wgląd w pięćdziesiąt osobowości, które w jakiś sposób ukształtowały drugą połowę XX wieku (zwanego „krótkim stuleciem”). Zawiera ekskluzywne wywiady przeprowadzone przez Marco Lupisa podczas jego wieloletniej kariery korespondenta specjalnego i zagranicznego zajmującego się Ameryką Łacińską i Dalekim Wschodem dla największych włoskich mediów, w tym Corriere della Sera, Panorama, L'Espresso, La Repubblica i RAI. Gwiazda rocka Peter Gabriel, piosenkarz i autor tekstów Franco Battiato, supermodelka Claudia Schiffer, meksykański rewolucjonista Subcomandante Marcos, laureatka nagrody Nobla i birmańska przywódczyni Aung San Suu Kyi, kolumbijska polityk Ingrid Betancourt, prezydent Argentyny Carlos Menem, japońscy i chińscy pisarze nagrodzeni Noblem Kenzaburō Ōe i Gao Xingjian oraz prezydent Timoru Wschodniego i laureat Nagrody Nobla José Ramos-Horta to tylko kilka z najważniejszych postaci ze świata polityki, kultury i sztuki, których głosy usłyszymy. Niekiedy dramatyczne, niekiedy lekkie, ale zawsze rzetelne i pełne fascynujących rewelacji wywiady Marca nawiązują do istotnych zagadnień współczesnej epoki: wojny, wolności, walki z niesprawiedliwością i poszukiwania prawdy, czy to poprzez politykę, literaturę, sztukę czy kino.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
MOBI

Seitenzahl: 307

Veröffentlichungsjahr: 2024

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Marco Lupis

ROZMOWY z KRÓTKIEGO STULECIA

Tłumaczenie: Izabela Kowalska

© 2024 - Marco Lupis

Wprowadzenie

Tertium non datur

Pewnego październikowego dnia jesienią 1976 roku szedłem wzdłuż Corso Venezia w Milanie w kierunku teatru San Babila, spiesząc się, aby przeprowadzić mój pierwszy w życiu wywiad.

Miałem 16 lat i wraz z przyjacielem, Albertem, prowadziłem program radiowy dla młodzieży pod tytułem „Spazio giovani” na antenie jednej z pierwszych prywatnych rozgłośni radiowych Radio Milano Libera.

To były niesamowite czasy, w których wszystko wydawało się możliwe, i często bywało. Czasy wspaniałe i straszne. Były to „lata ołowiu” (anni di piombo), okres protestów młodzieżowych, anarchii, strajków szkolnych i demonstracji, które nieuchronnie kończyły się przemocą. Były to lata nadziei, pełne zapału kulturowego tak ożywionego i wszechogarniającego, że pochłaniał i groził eksplozją. Były to czasy młodych ludzi walczących i ginących, czasem po lewicy, czasem po prawicy. To były proste czasy: można było być tylko po jednej albo po drugiej stronie. Tertium non datur.

Nade wszystko jednak były to czasy, gdy wszyscy czuliśmy, a często wręcz mieliśmy pewność, że mamy moc, aby wprowadzać zmiany. Aby na nasz własny nieznaczny sposób, zmieniać świat.

W całym tym chaosie, ekscytacji i przemocy byliśmy dość spokojni, przyjmując rzeczy takimi, jakimi były. Ataki terrorystyczne, zamachy bombowe, Czerwone Brygady... Wszystko to było nieodłączną częścią naszej młodości i dojrzewania, ale ogólnie nie bardzo się tym przejmowaliśmy. Szybko nauczyliśmy się przetrwania w sposób nieróżniący się zbytnio od tego, który później obserwowałem wśród ludzi żyjących w regionach konfliktów czy wojen domowych. Przystosowywali się do życia w tak ekstremalnych warunkach, trochę tak, jak my w latach siedemdziesiątych.

Alberto i ja z całych sił chcieliśmy coś zmienić. Podczas gdy dzisiejsze dzieciaki są pochłonięte selfiakami, Instagramem i smartfonami, my przelewaliśmy nasz bezgraniczny entuzjazm i zupełną beztroskę na czytanie wszystkiego w zasięgu ręki, chodzenie na koncerty, festiwale muzyczne (to był ten magiczny okres, w którym muzyka rockowa przeżywała rozkwit) i udział w klubach filmowych.

I tak oto uzbrojeni w dyktafon i z głowami pełnymi marzeń szliśmy pospiesznie w stronę teatru San Babila w słoneczne październikowe popołudnie ponad czterdzieści lat temu.

Byliśmy umówieni na czwartą po południu, na godzinę przed rozpoczęciem wieczornego przedstawienia. Zaprowadzono nas do podziemi teatru, w których znajdowały się garderoby aktorów. W jednej z nich czekała na nas gwiazda tego przedstawienia i nasz pierwszy rozmówca: Peppino De Filippo.

Nie pamiętam już dokładnie tego wywiadu i niestety nagranie naszej audycji radiowej najprawdopodobniej zaginęło podczas jednej z licznych przeprowadzek.

Natomiast dokładnie pamiętam tę ekscytację, przepływ nerwowej energii, który czułem, zanim rozpocząłem wywiad. I czułem się tak jeszcze wiele razy w życiu. Używam terminu „wywiad”, choć moim zdanie było to raczej spotkanie – znacznie więcej, niż tylko seria pytań i odpowiedzi.

Peppino De Filippo zbliżał się już do kresu swojej legendarnej już wtedy kariery aktorskiej na scenie i ekranie (zmarł zaledwie kilka lat później). Powitał nas, nie wstając ze swego miejsca przed lustrem, gdzie robił makijaż. Był miły, uprzejmy i ujmujący, i udawał, że nie jest zaskoczony tym, że przyszło mu się spotkać z parą pryszczatych małolatów. Pamiętam prosty, metodyczny sposób, w jaki nakładał grubą warstwę bardzo jasnego makijażu scenicznego. Jednakże tym, co najgłębiej utkwiło w mej pamięci, był wyraz porażającego smutku w jego oczach. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, ponieważ z dużą intensywnością wczułem się w jego smutek. Być może wiedział, że jego życie zbliża się do nieuchronnego końca, lub może był to dowód na potwierdzenie starej teorii na temat komików, według której potrafią oni rozśmieszyć każdego, ale sami są najsmutniejszymi ludźmi na świecie.

Rozmawialiśmy oczywiście o teatrze i o jego bracie, Eduardo. Opowiadał nam, że od urodzenia był związany z show-biznesem, od zawsze podróżując z rodzinną trupą.

Gdy wyszliśmy po prawie godzinie spędzonej w jego towarzystwie, mieliśmy pełną kasetę nagrań i lekki zawrót głowy.

To nie był zabawny wywiad. To właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że kariera reportera to dla mnie jedyna możliwa ścieżka. W tamtej chwili poczułem po raz pierwszy tę dziwną, prawie magiczną chemię pomiędzy prowadzącym wywiad a jego rozmówcą.

Wywiad to formuła pozwalająca na dotarcie do prawdy, choć może być to również jałowe ćwiczenie z próżności. Wywiad to również potężna broń, ponieważ dziennikarz może podjąć decyzję, czy reprezentuje osobę, z którą przeprowadza rozmowę, czy też czytelników.

Moim zdaniem wywiad to znacznie więcej. Chodzi o analizę psychiki człowieka, pojedynek umysłów pomiędzy dziennikarzem i jego rozmówcą.

W jednym z wywiadów w tej książce José Luis de Vilallonga bardzo pięknie to ujmuje: „Chodzi przede wszystkim o to, by odszukać to niezwykłe miejsce, w którym osoba prowadząca wywiad przestaje być dziennikarzem, a staje się przyjacielem, kimś przed kim rozmówca może się szczerze otworzyć. Opowiedzieć o rzeczach, o których nigdy nie wspomniałby dziennikarzowi”.

Wywiad w praktyce wykorzystuje sokratejską metodę majeutycznej: zdolności dziennikarza do nakłonienia rozmówcy do szczerości, skłonienia go do opuszczenia gardy, zaskoczenia go jakąś szczególną tematyką pytań, która usuwa z odpowiedzi wszelkie filtry.

Taka magia nie zawsze powstaje. Gdy jednak już się wytworzy, daje pewność, że wywiad okaże się sukcesem, a nie tylko jałową sesją pytań i odpowiedzi lub ćwiczeniem z próżności dla dziennikarza zmotywowanego wyłącznie poszukiwaniem sensacji.

Przez ponad trzydzieści lat pracy dziennikarskiej przeprowadziłem wywiady z wieloma sławami, głowami państw, premierami, przywódcami religijnymi i politykami, ale muszę przyznać, że to nie oni wzbudzają we mnie szczerą empatię. Ze względu na moje korzenie kulturowe i rodzinne powinienem stać po ich stronie, po stronie tych mężczyzn i kobiet u szczytów władzy, którzy mają moc decydowania o losie, a często też o życiu i śmierci milionów ludzi. Czasami losy całych populacji spoczywają w ich rękach.

Nigdy tak jednak nie było. Prawdziwą empatię, tę bliskość i przepływ nerwowej energii czułem tylko wtedy, gdy przeprowadzałem wywiady z buntownikami, bojownikami, tymi, którzy udowodnili, że są gotowi narazić swoje (czasem spokojne i wygodne) życie w obronie swoich ideałów.

Niezależnie od tego, czy był to odziany w kominiarkę przywódca rewolucji, ukrywający się w chacie w środku meksykańskiej dżungli, czy dzielna chilijska matka, tocząca upartą, ale godną walkę, aby poznać straszliwą prawdę o tym, co stało się z jej synami, którzy zaginęli za czasów generała Pinocheta.

Dla mnie to są ludzie, którzy mają faktyczną władzę.

Grotteria, sierpień 2017 r.

*****

Wywiady, które zgromadziłem w tej książce, były publikowane w latach 1993-2006 w wydawnictwach, w których pracowałem przez lata jako reporter lub korespondent, głównie w Ameryce Łacińskiej i na Dalekim Wschodzie: tygodnikach „Panorama” i „L’Espresso”, dziennikach „Il Tempo”, „Corriere della Sera” i „La Repubblica”, oraz kilku programach telewizji RAI.

Celowo pozostawiłem je w formie, w jakiej zostały pierwotnie napisane, czasami jako tradycyjne pytania i odpowiedzi, a czasem w stylu bardziej reporterskim.

Każdy wywiad poprzedziłem wprowadzeniem, aby zarysować kontekst.

1

Subcomandante Marcos

(W końcu) Zwyciężymy!

Hotel Flamboyant, San Cristóbal de las Casas, Chiapas, Meksyk. Ktoś wsuwa mi pod drzwi wiadomość:

Musisz dziś jeszcze wyruszyć do dżungli.

Bądź przy recepcji o 19:00.

Weź ze sobą buty do wędrówek, koc,

plecak i trochę puszkowanego jedzenia.

Mam tylko półtorej godziny, żeby spakować te rzeczy. Wyruszam właśnie do serca dżungli Lacandona, znajdującej się na granicy Meksyku i Gwatemali, która jest jednym z najmniej zbadanych obszarów na świecie. W dzisiejszych czasach żaden organizator wycieczek nie zdecydowałby się na zabranie mnie w to miejsce. Jedyną osobą, która może to zrobić, jest Subcomandante Marcos, dla którego ta dżungla to ostateczne schronienie.

*****

Spotkanie z Subcomandantem Marcosem w imieniu „Sette”, tygodnika „Corriere della Sera”, do dziś pozostaje jednym z momentów w mojej karierze, które napawają mnie największą dumą. Być może nie jestem pierwszym włoskim dziennikarzem, który przeprowadzał z nim wywiad (jeśli mam być szczery, nie mam pewności, czy nie uprzedził mnie wszechobecny ulubienic czytelników, Gianni Minà), jednak z pewnością sporo czasu upłynęło, od trwającego kilka lat okresu, gdy ten legendarny bojownik w charakterystycznej czarnej kominiarce woził przedstawicieli światowych mediów tam i z powrotem do swej kryjówki w dżungli, którą traktował jako swego rodzaju wojenne biuro prasowe.

Prawie dwa tygodnie wcześniej, pod koniec marca, samolot ze stolicy Meksyku, w którym się znajdowałem, wylądował na małym lotnisku wojskowym w Tuxtla Gutiérrez, stolicy stanu Chiapas. Po pasie startowym kołowały samoloty z oznaczeniami meksykańskiej armii, a otaczające parkingi pełne były groźnie wyglądających samochodów wojskowych. Stan Chiapas jest prawie trzy razy mniejszy niż Włochy, a jego populacja to prawie trzy miliony ludzi, z czego większość to Meksykanie indiańskiego pochodzenia – około dwieście pięćdziesiąt tysięcy z nich wywodzi się bezpośrednio od Majów.

Znalazłem się w jednym z najuboższych regionów świata, gdzie dziewięćdziesiąt procent rdzennej ludności pozbawione jest dostępu do wody pitnej, a poziom analfabetyzmu sięga sześćdziesięciu trzech procent populacji.

Tylko chwilę zajęło mi rozszyfrowanie istniejącego w tym regionie układu sił: kilku bardzo bogatych, białych właścicieli ziemskich i cała masa biednych farmerów, którzy zarabiają średnio 7 peso dziennie (to mniej niż 10 dolarów amerykańskich).

1 stycznia 1994 roku ci biedacy zyskali nadzieję na wybawienie. Gdy w życie wchodził Północnoamerykański Układ o Wolnym Handlu (NAFTA) podpisany przez Meksyk ze Stanami Zjednoczonymi i Kanadą, zamaskowany rewolucjonista wypowiedział wojnę własnemu krajowi. Około dwóch tysięcy konnych i uzbrojonych (choć głównie w drewniane repliki broni palnej) bojowników z Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego (EZLN) rozpoczęło okupację San Cristóbal de las Casas, starej stolicy stanu Chiapas z okrzykiem bojowym „Tierra y libertad!” („Ziemia i wolność!”) na ustach.

Dziś już wiemy, jak zakończyła się ta decydująca bitwa: liczące pięćdziesiąt tysięcy ludzi opancerzone oddziały regularnej armii skutecznie stłumiły rewoltę. A co z Marcosem? Co stało się z człowiekiem, który przywołał wspomnienie Emiliana Zapaty, legendarnego bohatera rozpoczętej w 1910 roku rewolucji meksykańskiej?

*****

Punktualnie o dziewiętnastej w recepcji hotelu Flamboyant zjawia się nasza osoba kontaktowa, Antonio. Jest on meksykańskim dziennikarzem, który twierdzi, że był w lacandońskiej dżungli już wielokrotnie. Oczywiście dziś sytuacja znacznie różni się od tej sprzed roku, gdy Marcos i jego towarzysze cieszyli się względnie spokojną egzystencją w wiosce Guadalupe Tepeyac, na obrzeżu dżungli, z dostępem do telefonów, komputerów i Internetu, w pełnej gotowości na przyjęcie reporterów z amerykańskich stacji telewizyjnych. Życie meksykańskich Indian toczy się bez zmian, ale dla Marcosa i jego ludzi zmieniło się wszystko. W wyniku ostatniej ofensywy oddziałów rządowych liderzy EZLN zostali zmuszeni do poszukiwania schronienia w górach, gdzie nie ma telefonów, prądu, dróg…, gdzie nic nie ma.

Colectivo (dziwne skrzyżowanie taksówki i minibusa) pędzi w ciemnościach, pokonując ostre zakręty. Wnętrze cuchnie potem, a ubranie przykleja mi się do ciała. Dotarcie do Ocosingo, miasteczka na obrzeżu dżungli, zajmuje nam dwie godziny. Ulice tętnią życiem, wypełnione śmiechem dziewcząt z długimi, ciemnymi włosami o wyglądzie meksykańskich Indianek. Żołnierze są wszędzie. Pokoje w jedynym w tym mieście hotelu nie mają okien, a jedynie kraty w drzwiach. Czuję się jak w celi więziennej. W radiu trzeszczy wiadomość: „Pewien mężczyzna ujawnił dziś, że jego syn, Rafael Sebastián Guillén Vicente, trzydziestoośmioletni profesor uniwersytecki z Tampico, to Subcomandante Marcos”.

Następnego dnia rano dołącza do nas nowy przewodnik. Ma na imię Porfirio i także jest meksykańskim Indianinem.

Przez prawie siedem godzin jedziemy jego jeepem pełną kurzu i dziur polną drogą, aby dotrzeć do Lacandón, wioski, w której kończy się droga, a zaczyna dżungla. Brniemy po kolana w błocie, choć nawet nie pada. Śpimy w napotkanych na trasie chatach i po dwóch dniach wyczerpującego żwawego marszu przez niegościnną dżunglę, całkowicie przytłoczeni wszechogarniającą wilgocią, w końcu docieramy do Giardin. Jest to wioska w Rezerwacie Biosfery Montes Azules, która stała się domem dla około dwustu osób – samych kobiet, dzieci i starców. Mężczyźni poszli na wojnę. Przyjmują nas gościnnie, choć niewiele osób zna tu hiszpański. Wszyscy porozumiewają się majańskim językiem tseltal. – Czy spotkamy się z Marcosem? – pytamy. –Być może – kiwa głową Porfirio.

O trzeciej nad ranem ktoś nas delikatnie budzi i mówi, że musimy iść. Po półgodzinnej wędrówce prowadzeni światłem gwiazd raczej niż księżyca docieramy do jakiejś chaty. Z trudem zauważamy w środku trzech mężczyzn, gdyż jest tam prawie tak ciemno, jak ciemne są kominiarki, które zasłaniają ich twarze. Zgodnie z opisem opublikowanym przez meksykański rząd Marcos był profesorem z dyplomem z filozofii, autorem pracy na temat Althaussera i absolwentem studiów magisterskich paryskiej Sorbony. Ciszę przerywa głos, początkowo po francusku: „Mamy dwadzieścia minut. Jeśli to możliwe, wolę rozmawiać po hiszpańsku. Jestem Subcomandante Marcos. Radzę nie nagrywać naszej rozmowy, bo jeśli to nagranie zostanie przechwycone, stanie się to problemem dla wszystkich, zwłaszcza dla Pana. Co prawda oficjalnie jesteśmy w trakcie zawieszenia broni, ale robią, co tylko mogą, żeby mnie wyśledzić. Może mnie Pan pytać, o co tylko chce”.

Skąd

wzięło się określenie „Subcomandante”?

Wszyscy mówią: „Marco jest szefem”, ale to nie prawda. To oni, zapatyści, są prawdziwymi szefami. Ja tylko dowodzę wojskami. Wyznaczyli mnie na swojego mówcę, bo znam hiszpański. Moi towarzysze komunikują się przeze mnie; ja tylko wykonuję rozkazy.

Dziesięć lat na tym odludziu to szmat czasu. Jak spędza Pan czas w tych górach?

Czytam. Wziąłem ze sobą do dżungli dwanaście książek. Jedną z nich jest Pieśń powszechna Pabla Nerudy, koleją Don Kichot.

Co jeszcze?

Cóż, dni i lata mijają na walce. Gdy każdego dnia patrzysz na tę samą biedę, tę niesprawiedliwość... Gdy jesteś tutaj, żądza walki i potrzeba wprowadzania zmian może tylko rosnąć. No, chyba że jesteś cynikiem lub draniem. Do tego są jeszcze kwestie, o które dziennikarze zazwyczaj mnie nie pytają. Na przykład tu, w dżungli, czasem jesteśmy zmuszeni jeść szczury i pić mocz współtowarzyszy, aby nie umrzeć z głodu i pragnienia podczas długiej podróży..., o takie kwestie mi chodzi.

Za czym Pan tęskni? Czego Panu tu brakuje?

Tęsknię za cukrem. I suchą parą skarpet. Mokre stopy przez całe dnie i noce, na mrozie... Nie życzę tego nikomu. A jeśli chodzi o cukier, to chyba jedyna rzecz, której w dżungli nie da się znaleźć. Musimy go przywozić z odległości wielu kilometrów, ponieważ potrzebujemy go, aby zachować siły. Dla tych z nas, którzy pochodzą z miasta, to prawdziwa tortura. Ciągle powtarzamy: „A pamiętasz te lody z Coyoacán? I tacos z Division del Norte?” Są to dla nas tylko odległe wspomnienia. Tutaj, jeśli uda ci się upolować bażanta lub jakieś inne zwierzę, musisz odczekać trzy, cztery dni, zanim będzie ono zdatne do zjedzenia. A jeśli żołnierze są zbyt wygłodniali, żeby czekać i zjedzą je na surowo, przez cały następny dzień borykamy się z biegunką. Życie tutaj toczy się inaczej; zaczynasz patrzeć na wszystko z nowej perspektywy... No tak, pyta Pan, czego mi tu brakuje? Biletu na metro, stosu książek, notatnika pełnego wierszy... I kilku przyjaciół. Nie tak znowu wielu, tylko kilku.

Czy kiedyś pokaże Pan swoją twarz?

Nie wiem. Uważam, że kominiarka to także pozytywny symbol ideologiczny: to nasza rewolucja... nie chodzi o jednostki, nie ma jednego lidera. Dzięki tym kominiarkom wszyscy jesteśmy Marcosem.

Strona rządowa pewnie twierdziłaby, że ukrywa Pan twarz, bo ma Pan coś do ukrycia...

Oni tego nie rozumieją. Jednakże to nie rząd jest prawdziwym problemem. To bardziej radykalne siły w Chiapas, lokalni farmerzy i właściciele ziemscy, z prywatnymi armiami białych strażników. Myślę, że nie ma wielkiej różnicy między rasizmem białego mieszkańca RPA w stosunku do osoby czarnoskórej a rasizmem właściciela ziemskiego z Chiapaneco w stosunku do meksykańskiego Indianina. Tutaj długość życia meksykańskich Indian to 50-60 lat dla mężczyzn i 45-50 lat dla kobiet.

A co z dziećmi?

Śmiertelność wśród niemowląt sięga zenitu. Opowiem Panu historię Patichy. Jakiś czas temu, gdy przenosiliśmy się z jednego rejonu dżungli do innego, natrafiliśmy na niewielką, bardzo ubogą społeczność, gdzie powitał nas towarzysz zapatysta, ojciec trzy-, może czteroletniej dziewczynki. Miała na imię Patricia, ale ona wymawiała je jako „Paticha”. Pytałem ją, kim chciałaby zostać, gdy dorośnie, a ona zawsze odpowiadała tak samo: „Partyzantką”. Pewnej nocy dostała bardzo wysokiej temperatury, przypuszczam, że co najmniej 40 stopni, a my nie mieliśmy żadnych antybiotyków. Próbowaliśmy chłodzić ją wilgotnymi okładami, ale miała zbyt wysoką gorączkę i po prostu odpływała. Zmarła w moich ramionach. Patricia nigdy nie miała aktu urodzenia ani aktu zgonu. Tak, jakby w państwie meksykańskim nigdy nie istniała. W takiej właśnie rzeczywistości żyją meksykańscy Indianie w Chiapas.

Ruch Zapatystów pogrążył cały meksykański system polityczny w kryzysie, ale nie wygraliście, czyż nie?

Meksyk potrzebuje demokracji, ale także potrzebuje ludzi, którzy wychodzą poza partyjną politykę, aby ją chronić. Jeśli nasza walka zbliży nas do tego celu, nie będzie walką bez znaczenia. Jednak Armia Zapatystów nigdy nie stanie się partią polityczną; po prostu zniknie. A gdy do tego dojdzie, będzie to oznaczało, że w Meksyku panuje demokracja.

A jeśli tak się nie stanie?

Z perspektywy militarnej, jesteśmy otoczeni. Prawda jest taka, że rząd się nie cofnie, ponieważ Chiapas, a w szczególności dżungla lacandońska, leżą na morzu ropy. I to właśnie chiapasańska ropa stanowi gwarancje, których Meksyk udzielił Stanom Zjednoczonym pod wielomiliardową pożyczkę. Nie mogą pozwolić, aby Amerykanie myśleli, że nie panują nad sytuacją.

A co z Panem i Pana towarzyszami?

My? My nie mamy nic do stracenia. Walczymy o przeżycie i godny pokój.

Mamy tylko tę walkę.

2

Peter Gabriel

Wieczny showman

Peter Gabriel, legendarny założyciel i główny wokalista Genesis, nie gra zbyt wielu koncertów, ale gdy już to robi, udowadnia, że jego apetyt na muzyczne, kulturowe i technologiczne eksperymenty naprawdę nie zna granic.

Spotkałem się z nim, aby przeprowadzić wywiad na prawach wyłączności podczas Sonorii, trzydniowego festiwalu w Mediolanie poświęconego w całości muzyce rockowej. Podczas dwugodzinnego występu pełnego wyśmienitej muzyki Gabriel śpiewał, tańczył i skakał po scenie, porywając publiczność pokazem, który jak zawsze był czymś więcej niż tylko koncertem rockowym.

Pod koniec imprezy zaprosił mnie do swojej limuzyny. W drodze na lotnisko opowiadał o sobie, o planach na przyszłość, zaangażowaniu w walkę z rasizmem i niesprawiedliwością we współpracy z Amnesty International, o swojej pasji do technologii multimedialnych i o kulisach powstania Secret World Live, albumu, który czekał już na światową premierę.

Czy uważa Pan, że koniec apartheidu w RPA był zwycięstwem muzyki rockowej?

To było zwycięstwo mieszkańców RPA, ale uważam, że muzyka rockowa odegrała w nim pewną rolę.

W jaki sposób?

Myślę, że muzycy przyczynili się do uświadomienia skali problemu ludziom w Europie i Ameryce. Spójrzmy na przykład na Biko. Napisałem tę piosenkę, aby spróbować nakłonić polityków z jak największej liczby krajów do kontynuowania sankcji wobec RPA i utrzymania presji. Chodzi o te niewielkie rzeczy, które robimy. Być może nie zmienią świata, ale coś zmieniają i wszyscy możemy się w to zaangażować. Walka z niesprawiedliwością nie zawsze polega na wielkich gestach czy demonstracjach.

Co ma Pan na myśli?

Podam przykład. Na Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych mieszka para starszych pań, które do szału doprowadzają ludzi stosujących tortury w Ameryce Łacińskiej. Całe dnie spędzają na pisaniu listów, jednego za drugim, do dyrektorów więzień. Są dobrze poinformowane, a ich listy często są publikowane w amerykańskich gazetach. I często zdarza się, że więźniowie polityczni, o których wspominają w tych listach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki są nagle wypuszczani na wolność. O tym właśnie myślę, gdy mówię, że niewielkie rzeczy mogą coś zmienić. Zasadniczo muzyka, którą tworzymy, to właśnie jeden z takich listów.

Pana zaangażowanie w zwalczanie rasizmu jest blisko powiązane z działaniami Pana wytwórni Real World, która promuje muzykę świata, czyż nie?

Oczywiście. Zebranie grupy różnych muzyków z miejsc tak odległych, jak Chiny, Afryka, Rosja i Indonezja sprawiło mi ogromną satysfakcję. Produkowaliśmy muzykę takich artystów, jak Guo Brothers z Chin i Nusrat Fateh Ali Khan z Pakistanu. Ich praca, a także muzyka innych artystów wytwórni Real World, była dla mnie olbrzymią inspiracją. Rytmy, połączenia harmoniczne, głosy... Zacząłem zmierzać w tym kierunku już w 1982 roku, gdy organizowałem pierwszą edycję festiwalu WOMAD (World of Music, Arts and Dance). Podczas tego wydarzenia publiczność mogła dołączyć do grających na scenie grup z Afryki. To doświadczenie było tak przejmujące, afirmujące życie, że od tego czasu festiwal odbywał się w innych częściach świata, w tym w Japonii, Hiszpanii, Izraelu i Francji.

Czy to dlatego niektórzy nazywają Pana „ojcem światowej muzyki”?

Real World i world music to przede wszystkim wytwórnie komercyjne. Zajmujemy się produkcją muzyczną dla różnych artystów z całego świata, aby trafiła ona do globalnych odbiorców, w stacjach radiowych i sklepach muzycznych. Jednakże zależy mi też na tym, aby muzycy, którzy nagrywają albumy w mojej wytwórni, zyskali sławę dzięki własnym osiągnięciom. Nikt już nie pyta: „To jest reggae?”. Pytają natomiast: „To Bob Marley?”. Z czasem liczę na to, że ludzie, którzy usłyszą jeden z utworów moich artystów, przestaną pytać: „To world music?”

Ostatnio poświęciliście sporo uwagi technologiom multimedialnym. Wasza interaktywna płyta CD Xplora1 wzbudziła duże zainteresowanie. Jak łączy się to z działaniami wytwórni Real World?

Ta płyta daje wiele możliwości – można na przykład wybierać utwory poszczególnych artystów, po prostu klikając okładkę albumu. Chciałbym także widzieć o wiele więcej takich pomysłów. Interaktywność to doskonały sposób na zaproszenie ludzi do świata muzyki. Zasadniczo, wytwórnia Real World stara się połączyć tradycyjną muzykę analogową z nowymi możliwościami cyfrowymi, jakie daje nam współczesna technologia.

Czy chce Pan powiedzieć, że sama muzyka rockowa już nie wystarcza? Że wymaga jakiegoś rodzaju interakcji ze słuchaczem? Czy chciałby Pan, aby każdy mógł dołączyć do tworzenia ostatecznego produktu?

Nie zawsze. Na przykład często słucham muzyki w samochodzie i nie chcę do tego używać monitora ani komputera. Gdy jednak jakiś artysta mnie zainteresuje lub gdy chciałbym dowiedzieć się o nim więcej – skąd pochodzi, jakie ma poglądy, kim tak naprawdę jest – to właśnie w takich momentach technologia multimedialna może zapewnić mi jakiś interesujący materiał wizualny. Zasadniczo chciałbym, aby w przyszłości wszystkie płyty CD oferowały tę podwójną funkcjonalność, aby można było po prostu posłuchać muzyki lub „eksplorować”. Poprzez płytę Xplora1 chcieliśmy stworzyć mały świat, w którym ludzie mogliby się poruszać, dokonywać wyborów i wchodzić w interakcje z otoczeniem i muzyką. Jest mnóstwo rzeczy, które możesz zrobić na tej płycie. Na przykład wybrać się na wirtualną wycieczkę po studiach nagraniowych wytwórni Real World, uzyskać dostęp do wydarzeń takich jak Grammy czy festiwal WOMAD, posłuchać utworów na żywo, zapoznać się z moją karierą od wczesnych dni z Genesis do dziś, czy choćby dowolnie remiksować moje utwory!

A nawet wirtualnie poszperać w Pana szafie, prawda?

Oczywiście (śmiech). Można nawet poszperać w szafie Petera Gabriela!

Wszystko to wydaje się odległe o lata świetlne od Pana czasów z Genesis. Co od tego czasu się nie zmieniło? Czy nigdy nie chciał Pan, na przykład, zrobić kolejnej opery rockowej, takiej jak The Lamb Lies Down on Broadway? Czy ten pomysł już Pana nie interesuje?

Dobre pytanie. Część z tych pomysłów w dalszym ciągu mnie interesuje, ale w inny sposób. To, co chciałem robić w moich ostatnich latach z Genesis, było w pewien sposób związane z pomysłem działań multimedialnych. Tyle że odbiór dźwiękowy był ograniczony dostępną w tamtym czasie technologią. Teraz chcę zrobić znacznie więcej w tym kierunku.

Wróćmy do Pana działalności politycznej i humanitarnej. Teraz, gdy okres apartheidu się zakończył, w jakie inne szczytne działania chciałby się Pan zaangażować? Jakie przypadki niesprawiedliwości na świecie chciałby Pan wykorzenić?

Jest tego mnóstwo. Przy czym obecnie uważam, że najważniejszą kwestią jest pomoc ludziom, których głosy nie są słyszalne. Każdy powinien mieć możliwość wystąpienia w telewizji lub skorzystania z innych środków komunikacji, takich jak faksy czy komputery. Zasadniczo uważam, że w dzisiejszych czasach możemy korzystać z sieci technologii komunikacyjnych, aby lepiej chronić prawa człowieka.

To szalenie interesujące. Mógłby Pan podać przykład?

Chcę wyznaczać niewielkie, łatwe do osiągnięcia cele. Na przykład sprawić, że do jakieś konkretnej wioski zostanie dociągnięta linia telefoniczna, że będzie w niej dwadzieścia lub trzydzieści komputerów, tego typu zmiany mam na myśli. Taki sprzęt można zainstalować w dowolnym miejscu na świecie – w Indiach, Chinach, w górach, wszędzie... W ciągu trzech czy pięciu lat ludzie żyjący w takich miejscach mogliby nauczyć się jak opracowywać informacje, zarządzać nimi i je przetwarzać. Przy niewielkim wysiłku możemy przekształcić gospodarki wielu krajów z typowo rolniczych na takie, oparte na informacji. To byłby olbrzymi postęp.

Co dalej z Peterem Gabrielem?

Wypoczynek (śmiech). Byliśmy w trasie przez wiele miesięcy. Czasem mieliśmy jakąś przerwę, ale myślę, że potrzebuję wypocząć. Podczas trasy presja czasu i stres związany z podróżowaniem są nieustanne... I nie mam czasu na uprawianie aktywności fizycznej. A uwielbiam grać w tenisa. Jeśli chodzi o kwestie zawodowe, myślę o stworzeniu czegoś podobnego do interaktywnego CD. Właśnie zakończyłem nagrywanie nowego albumu zatytułowanego Secret World Live, nagranego podczas trwania tej długiej trasy koncertowej. To podsumowanie mojej dotychczasowej kariery, rodzaj antologii. Jedynym utworem, który nie pojawił się na którymś z moich wcześniejszych albumów studyjnych jest Across The River. Zasadniczo album ten jest moim sposobem na podziękowanie wszystkim tym ludziom, którzy występowali ze mną podczas tej wyczerpującej trasy. Oczywiście są tam jak zwykle Tony Levin i David Rhodes, ale pojawia się także Billy Cobham i Paula Cole, którzy towarzyszyli mi w Milanie, Billy na perkusji i Paula jako wokalistka.

Ma Pan jakieś marzenie?

Tak. Marzą mi się Zjednoczone Stany Europy.

Dlaczego?

Bo coraz wyraźniej widać, że małe kraje nie będą już miały znaczenia w gospodarce światowej. Potrzebujemy organizacji, która chroni tożsamość kulturową i reprezentuje je na arenie międzynarodowej i rynkach finansowych. Aby przetrwać, a w szczególności konkurować z miejscami, które mogą zaoferować tanią siłę roboczą, kraje te potrzebują solidnej reprezentacji gospodarczej i odpowiedniej unii handlowej. Musimy również przestać dzielić świat na dwie grupy: tradycyjną anglosaską elitę i biedne kraje, które istnieją tylko po to, aby dawać się wyzyskiwać. Powinniśmy celebrować różnice między ludźmi w poszczególnych krajach, a nie próbować sprawić, by wszyscy byli tacy sami.

3

Claudia Schiffer

Najpiękniejsza

Była najpiękniejszą i najlepiej opłacaną kobietą na świecie, a jednocześnie najprawdopodobniej najczęściej cenzorowaną. „Jestem jedyną modelką, która nigdy nie została sfotografowana topless” – często się chwaliła. Nawet jej wielomilionowy kontrakt z firmą Revlon zawierał zakaz pozowania nago.

Wszystko jednak zmieniło się, gdy dwóch hiszpańskich fotografów z agencji Korpa uniosło tę zasłoną, dzięki czemu cały świat mógł podziwiać piękny biust legendarnej Claudii Schiffer. Prasa międzynarodowa miał używanie – jedynie niemiecki tygodnik „Bunte” oszczędził jej wstydu na okładce, ale nawet oni wypełnili wielostronicową rozkładówkę w środku jej zdjęciami topless. Claudia gwałtownie protestowała i zapowiadała pozwy o astronomicznie wysokie odszkodowania.

Miałem trochę znajomości w branży modowej, więc zdecydowałem kuć żelazo, póki gorące i spróbować zorganizować wywiad z nią dla włoskiego tygodnika „Panorama”. Zdecydowanie nie było to proste, ale po dziesiątkach rozmów telefonicznych i przedłużających się negocjacjach z jej nieułatwiającą sprawy agentką moja wytrwałość została nagrodzona i w sierpniu 1993 roku zostałem zaproszony do przeprowadzenia wywiadu z Claudią podczas jej rodzinnych wakacji na Balearach.

To była prawdziwa sensacja. Claudia nigdy wcześniej nie rozmawiała z włoską prasą, a ja byłem pierwszym dziennikarzem, który został zaproszony do kameralnego domu, w którym wraz z rodziną spędzała wakacje. To właśnie w tym miejscu powstały zdjęcia będące źródłem tego skandalu: Port d’Andratx, ekskluzywny kurort na zachód od Palmy na Majorce, w którym przez wiele lat znajdował się dom wakacyjny należący do rodziny Schifferów.

W 1993 roku Claudia miała szczególne powody, aby szukać tam spokoju i wypoczynku. Właśnie zakończyły się zdjęcia do pełnometrażowego filmu dokumentalnego zatytułowanego Around Claudia Schiffer, w którym grała samą siebie. Jego reżyserem jest były asystent Clauda Leloucha, Daniel Ziskind, a zdjęcia były kręcone we Francji, w Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Produkcja filmu właśnie się zakończyła, a stacje telewizyjne na całym świecie starały się o prawa do tego dokumentu.

Tuż przed wyruszeniem w drogę napomknąłem (nie do końca przez przypadek, jeśli mam być szczery) dość zamożnemu przyjacielowi, którego rodzina posiadała renomowaną firmę narzędziową, że jadę do Palmy, aby spotkać się z Claudią. Przyjaciel zapewnił mnie wtedy, że nie będę musiał rezerwować hotelu: „Mam tam [wspaniały dwustustopowy jacht]. Pięciu żeglarzy i kucharz bumeluje teraz po Palmie na mój koszt, nie mając nic do roboty. Przynajmniej zapracują na swoje pensje, gdy się tam zjawisz! No i będziesz mógł popłynąć w krótki rejs z Palmy do Port d’Andratx!”

Nie musiał zapraszać mnie dwa razy. Tak oto w dniu wywiadu zszedłem z pokładu jachtu mojego przyjaciela w marinie Port d’Andratx po dwugodzinnym rejsie z Palmy. Radośnie machając załodze, udałem się do Café de la Vista, przytulnej małej kawiarni naprzeciwko zatłoczonej przystani jachtowej, gdzie na trzecią trzydzieści byłem umówiony z Claudią.

Z pewnością nigdy żaden dziennikarz nie przybył na wywiad w takim stylu!

*****

Po krótkiej chwili oczekiwania na miejsce spotkania podjechało Audi 100 z tablicą rejestracyjną z Düsseldorfu. Przyjechali. Z przodu siedzi dwóch mężczyzn, a na tylnym siedzeniu widać wszechobecną agentkę Claudii, Aline Soulier. „Gdzie ona jest?” – zastanawiam się z niepokojem. Moje zaskoczenie nie trwa długo. Zza pleców Aline wyłania się blondynka o falujących włosach i pochyla się do przodu na swoim siedzeniu. „Cześć, jestem Claudia” – mówi, z uśmiechem wyciągając do mnie rękę. Jest olśniewająco piękna jak hipnotyzujące połączenie Lolity i Matki Boskiej.

Z auta nikt nie wysiada. „Wszędzie są paparazzi” – szepcze Aline, gdy udajemy się w krótką podróż do rodzinnego domu wakacyjnego, parterowej willi z czerwonej cegły. Idąc przodem, Claudia mówi, że jestem pierwszym reporterem, którego kiedykolwiek tu zaprosiła, po czym przedstawia mnie swojej rodzinie: „To mój młodszy brat, moja siostra Carolin, moja mama”. Matka Claudii ma typowo niemiecki wygląd: krótkie blond włosy, jest bardzo dystyngowana i wyższa nawet od córki, która mierzy 180 centymetrów. Ojciec Claudi, prawnik z Düsseldorfu, jest nieobecny. Wtajemniczeni twierdzą, że to on stoi za jej sukcesem, z tylnego siedzenia kierując karierą kobiety uważanej za jedną z najpiękniejszych na świecie.

Pani historia zaczęła się w nocnym klubie w Düsseldorfie, prawda?

Byłam taka młoda. Pewnego wieczoru podszedł do mnie szef agencji Metropolitan i zaproponował, żebym dla niego pracowała.

Jak Pani zareagowała?

Powiedziałem mu: „Jeśli mówi Pan poważnie, może Pan jutro porozmawiać z moimi rodzicami”. Chodziło mi o to, że ludzie próbują różnych sposobów na nawiązanie znajomości w klubach. To mogła być kolejna taka próba. I do tego niezbyt oryginalna...

Ma Pani bliskie relacje z rodziną?

Bardzo. Jako rodzina mocno stąpamy po ziemi. Mój tata jest prawnikiem, a mama pomaga mu w zadaniach administracyjnych. Mój sukces ich nie zmienił, wiele potrzeba, żeby zrobić na nich wrażenie. Oczywiście, są ze mnie bardzo dumni, ale dla nich to praca, jak każda inna, i oczekują, że będę ją wykonywała najlepiej, jak potrafię.

Rodzeństwo nie jest zazdrosne?

Oczywiście, że nie! Są ze mnie dumni, zwłaszcza mój dwunastoletni brat. Mam dziewiętnastoletnią siostrę, która studiuje, więc między nami nie ma rywalizacji, oraz i dwudziestoletniego brata, z którym dobrze się rozumiemy.

Zawsze spędzacie wakacje razem na Majorce?

Przyjeżdżam tu, odkąd byłam bardzo mała. Uwielbiam to miejsce.

Teraz, gdy jest Pani starsza, zdaje się, że trudno Pani tak po prostu pójść tu na spacer...

Zgadza się. Paparazzi są wszędzie, ukrywają się za krzakami. To żenujące. Każdy mój ruch jest obserwowany, analizowany, fotografowany... Patrząc na to w ten sposób, to żadne wakacje! (śmiech).

Myślę, że taka jest cena sławy...

Owszem. Natomiast często wypływamy łodzią z mamą, braćmi i siostrą. Mam poczucie, że na morzu nie mogą mi tak bardzo przeszkadzać.

Na prawdę?

Aaa, ma Pan na myśli te zdjęcia topless? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak mogło do tego dojść. Byłam na łodzi z mamą i moją siostrą, Carolin. Staliśmy na kotwicy i korzystaliśmy z okazji, aby rozkoszować się słońcem. Był z nami też Peter Gabriel. To mój serdeczny przyjaciel...

Widzieliśmy...

No właśnie. Też znalazł się na tych zdjęciach. Chociaż wolałabym o tym nie rozmawiać. Zresztą, już poleciłam moim prawnikom, aby rozpoczęli walkę o odszkodowania...

Słychać głosy, że myśli Pani o karierze aktorskiej.

Mam ochotę spróbować, to wszystko. Ludzie wciąż podsyłają mi scenariusze, a im więcej ich czytam, tym bardziej chcę to sprawdzić... Chciałabym teraz spróbować swoich sił w filmie. Chętnie bym to zrobiła.

Jednakże nie pojawi się Pani w przyszłym roku w filmie Roberta Altmana Prêt-à-porter?

To po prostu niewiarygodne. Prasa na całym świecie ciągle o tym mówi, a to absolutnie nie jest prawda. Do tego nie chcę wystąpić w filmie, w którym po prostu gram samą siebie.

Gdyby miała Pani wybrać między byciem supermodelką a aktorką, co by Pani wybrała?

Modelką nie da się być przez całe życie. To kariera dla bardzo młodych dziewczyn, którą można wykonywać tylko przez kilka lat, trochę tak jak z grą w tenisa czy pływaniem. Więc trzeba zbierać plony, póki pogoda sprzyja. Chciałbym także rozpocząć studia i studiować historię sztuki.

Zawsze powtarzała Pani, że za wszelką cenę będzie Pani chronić swoją prywatność. Czy nie ma w tym trochę sprzeczności, że powstaje film dokumentalny o Pani życiu w Pani domu, w domu rodziców?

Nie sądzę. Te najbardziej prywatne momenty pozostaną prywatne. W filmie można zobaczyć tylko to, co z uwagą wybrałam do pokazania: moją rodzinę, przyjaciół, wakacje, hobby... Zasadniczo to, co kocham. Są też wątki podróży po całym świecie, pokazów mody, moich fotografów, konferencji prasowych...

Mieszka Pani częściowo w Paryżu, częściowo w Monte Carlo?

Mieszkam głównie w Monte Carlo. Zawsze tam wracam, gdy nie pracuję, na przykład w weekendy.

Czy zawsze podróżuje Pani z agentką?

Zazwyczaj nie. Potrzebuję jej, gdy pracuję w krajach, których nie znam zbyt dobrze. Takich jak Argentyna, Japonia, Australia lub RPA. W tych miejscach jest tak wielu fanów, reporterów, paparazzi...

Czy ciągłe podróżowanie nie jest męczące?

Nie, ponieważ uwielbiam czytać, a dobra książka sprawia, że czas płynie szybciej, nawet w samolocie. Do tego to moja praca, a nie wakacje!

Jakiego rodzaju książki Pani czyta?

Zwykle książki o sztuce. Moimi ulubionymi stylami są impresjonizm i pop art. Pasjonuje mnie także historia i czytam biografie znanych ludzi. Ostatnio czytałam świetną biografię Krzysztofa Kolumba.

Ludzie określają Panią jako połączenie Brigitte Bardot i Romy Schneider. Zgodzi się Pani z takim porównaniem?

Tak, choć nie pod względem fizycznym. Bardziej chodzi o to, że pewne aspekty ich charakteru i stylu życia przypominają moje... Uważam, że Bardot jest kobietą niezwykłą i niesamowicie piękną. Cóż za charakter! W pewnym sensie uwielbiam też Romy Schneider. Widziałem wszystkie jej filmy i to było po prostu okropne, jak zmarła. Takie tragiczne życie...

Pomijając te tragiczne wydarzenia, czy chciałaby Pani być nową Romy Schneider?

Och, cóż to za komplement! Być porównywaną do tych wszystkich pięknych kobiet. To naprawdę pochlebiające, ale przede wszystkim chcę po prostu zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby być sobą.

Kim chciała Pani być, będąc dzieckiem?

Z pewnością nie myślałam, że zostanę modelką. Chyba chciałam zostać prawniczką.

Tak jak Pani ojciec?

Tak, byłam gotowa iść w jego ślady i pracować w jego firmie. A potem moje plany się zmieniły. Uświadomiłam sobie, że to zbyt duża szansa, aby ją zmarnować, więc chwyciłam ją obiema rękoma.

Pani historia w dzisiejszych czasach brzmi trochę jak bajka. Na pewno nie wszystko było łatwe i proste?

Och, tak. Choć ja zawsze wierzę we własne siły.

Jaki jest Pani sekret?

Mnóstwo dyscypliny. Oraz możliwość bycia z innymi ludźmi. Jestem osobą lubiącą ludzi. Lubię reagować na bieżąco, gdy na konferencji prasowej dziennikarze zasypują mnie pytaniami. Traktuję to jako wyzwanie i nie przeraża mnie to.

Samodyscyplina wystarcza?

Muszę także zachowywać równowagę. I tu sprawdził się sposób, w jaki zostałam wychowana. Rodzina bardzo mi pomogła. Sprawili, że jestem taka jaka jestem: pewna siebie, pragmatyczna i zrównoważona. Potrafię zachować spokój, nawet w sytuacji wykraczającej poza moją strefę komfortu. Na przykład dzięki moim rodzicom potrafię przemawiać publicznie bez tremy.

Jeśli wierzyć mediom, dość szybko przechodzi Pani od jednego związku do kolejnego: dziś książę Albert z Monako, jutro Julio Bocca. Kim jest prawdziwa Claudia?

Prawdziwa Claudia jest osobą, która ma wielu przyjaciół. Książę Albert jest jednym z nich, Julio Bocca kolejnym. Są w tej grupie także Plácido Domingo, Peter Gabriel i wielu innych sławnych ludzi. Jak tylko ktoś zrobi mi z którymś z nich zdjęcie, prasa na całym świecie twierdzi natychmiast, że to mój nowy partner. To nie tak.

Czy w przyszłości widzi się Pani w związku, małżeństwie, z dziećmi?

Jestem absolutnie gotowa, aby się zakochać, im szybciej, tym lepiej. Nie mam obecnie partnera, po prostu dlatego, że nie jestem w nikim zakochana.

Czego poszukuje Pani w mężczyźnie?

Nie mam ideału, jeśli chodzi o wygląd. Pierwszą kwestią, na którą zwracam uwagę, jest osobowość i, przede wszystkim, poczucie humoru. Potrzebuję mężczyzny, który mnie oczaruje, zdobędzie inteligencją, swoim umysłem. Kogoś, kto nauczy mnie prawdziwej wartości poczucia humoru. To znaczy, trzeba umieć się śmiać, prawda?

Zdaje się, że bycie Pani partnerem to wymagające zadanie...

Każdy, kto wiąże się z osobą sławną, sam musi mieć silny charakter. Uwielbiam mężczyzn z charakterem, którzy jednocześnie są wrażliwi. Jeśli ktoś chce być ze mną, musi być w stanie tolerować hałas, natręctwo, plotki, reporterów...

Czy ma Pani czasem poczucie winy?

Co ma Pan na myśli?

Cóż, wydaje się, że ma Pani wszystko: urodę, sławę, pieniądze...

Uważam, że mam szczęście. Jestem wdzięczna Bogu i rodzicom, że dali mi życie, jakie prowadzę. Dlatego, gdy tylko mogę, staram się robić rzeczy przydatne lub pomocne.

Jednakże w świecie mody nie wszystko jest usłane różami, prawda? Są narkotyki, alkohol, zażarta rywalizacja...

Narkotyki i alkohol nie mają na mnie wpływu. Zazdrość, oczywiście, choć zupełnie jej nie rozumiem. Modelki mają różne sylwetki, rozmiary, osobowość i mentalność, więc myślę, że dla wszystkich znajdzie się wystarczająco dużo miejsca. I wcale nie musisz być szalenie piękna. Każda kobieta ma w sobie coś pięknego. Wystarczy to pielęgnować.

Czego potrzeba, aby osiągnąć sukces w tej branży?

Najważniejszy jest charakter, ponieważ na świecie nie brakuje pięknych kobiet. Ponadto potrzebne są wykształcenie, osobowość i dyscyplina.

Czy rozumie Pani przez to również dyscyplinę w zakresie diety?

Wcale. Nie palę i nie piję alkoholu, ale tylko dlatego, że to do mnie nie przemawia. Nie jem zbyt dużo mięsa, bo uważam, że nie jest ono zdrowe i jestem ostrożna, jeśli chodzi o tłuszcze. Ale uwielbiam czekoladę... No i oczywiście Fantę! (śmiech).

Jakie ma Pani podejście do pieniędzy?

Pieniądze to nie wszystko, ale dzięki nim będę mogła robić to, co chcę w przyszłości. Pieniądze dają wolność.

Co oznacza dla Pani słowo seks?

Dla mnie? (wydaje się szczerze zaskoczona).

Tak dla Pani.

Cóż, jest to coś, co pojawia się naturalnie między dwojgiem zakochanych w sobie ludzi. I tyle.

Czy czuje Pani, że jest osobą szczególnie seksualną, czy też raczej zmysłową?

Oczywiście.

4