Tropy umarłego - Peter James - E-Book

Tropy umarłego E-Book

Peter James

0,0

Beschreibung

 11 września 2001 roku nieudacznik Ronni Wilson znajduje swoją szansę: postanawia zniknąć, aby umknąć swojemu przegranemu życiu i gdzieś daleko rozpocząć wszystko od nowa. Pięć lat później w jednym z kanałów nadmorskiego Brighton zostają odnalezione szczątki kobiety. Badający sprawę komisarz Roy Grace odkrywa tropy, które prowadzą go aż na drugą półkulę. Wkrótce zdaje sobie sprawę, że od rozwiązania zagadki zależy życie młodej kobiety, która toczy ze swoim prześladowcą morderczą grę wśród ulic i zaułków brytyjskiego kurortu. 

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 508

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Tropy umarłego

Tropy umarłego

© Peter James 2008

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: Dead Man’s Footsteps

ISBN: 978-9979-64-578-8

——

Dla Dave’a Taylora

——

Niektóre wydarzenia przedstawione w tej książce mają związek z tragicznymi wydarzeniami jedenastego września 2001 roku.

Dedykuję ją z wyrazami najgtębszego szacunku pamięci ofiar oraz ich bliskim.

1

Gdyby Ronnie Wilson wiedział, że umrze za kilka godzin, pewnie inaczej zaplanowałby ten dzień. Na przykład zrezygnowałby z golenia. Nie marnował cennego czasu na układanie włosów żelem. Nie poświęciłby również tyle czasu na glansowanie butów czy wiązanie kosztownego, jedwabnego krawata w perfekcyjny sposób. I z pewnością nie zapłaciłby wygórowanej ceny osiemnastu dolarów za ekspresowe prasowanie garnituru. Bo na taką usługę nawet nie było go stać.

Byłoby jednak przesadą twierdzenie, że żył w błogiej nieświadomości swojego przeznaczenia. Od dłuższego czasu nie miał powodów do radości, wręcz zapomniał o tym, co znaczy szczęście. Nawet nie odczuwał rozkoszy w czasie ulotnych chwil orgazmu, gdy kochał się z Lorraine. Podczas tych sporadycznych okazji jego narządy płciowe drętwiały, podobnie jak reszta ciała.

Ostatnio, kiedy znajomi pytali go o samopoczucie, najpierw wzruszał ramionami, a potem, zawstydzając Lorraine, odpowiadał: „Moje życie jest gówniane”.

Pokój hotelowy też był gówniany, tak maleńki, że nawet upadając, nie uderzyłoby się o podłogę. Wybrał najtańszy hotel, ale przynajmniej miał taki adres, by pomógł mu zachować pozory, bo gdy zatrzymujesz się na Manhattanie, jesteś kimś. Nawet jeśli wynająłeś garderobę.

Ronnie wiedział, że musi zmienić swoje życie. Ludzie wyczuwają sygnały, które się wysyła, zwłaszcza gdy w grę wchodzą pieniądze. Nikt nie pożyczy pieniędzy ofermie, nawet stary kumpel. Przynajmniej takiej sumy, jakiej obecnie potrzebował, i z pewnością nie ten stary przyjaciel, o którym myślał.

Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić pogodę. Zerknął na 39. Ulicę, a potem dostrzegł wąski ślad na niebie. Zdawał sobie sprawę, że ten piękny poranek nie podniesie go na duchu. Poczuł, jakby chmury wyparowały z niebieskiej pustki ponad nim i ukryły się w jego sercu.

Podrabiany zegarek marki Bulgari wskazywał godzinę 7.43. Kupił go przez Internet za czterdzieści funtów, ale chwileczkę, kto mógłby powiedzieć, że był fałszywy? Dawno temu przekonał się, że drogie zegarki robią wrażenie na ludziach, którym się chce zaimponować. Jeśli zabiegasz o kupno najlepszego zegarka, pewnie w ten sam sposób troszczysz się o gotówkę. Stwarzanie pozorów jest bardzo ważne.

Była 7.43, czas zacząć dzień. Podniósł również podrabianą aktówkę firmy Louis Vuitton, umieścił ją na torbie, którą spakował tylko na jedną noc, zamknął pokój i ruszył, ciągnąc bagaż za sobą. Po wyjściu z windy przemknął obok recepcji. Jego karty kredytowe były wybrane do zera. Z pewnością nie mógłby uregulować hotelowego rachunku, ale teraz postanowił nie zawracać sobie tym głowy. Jego niebieski, bajerancki kabriolet bmw, którym Lorraine lubiła się przejechać, żeby szpanować przed koleżankami, miał być odebrany. A wierzyciele mieli lada dzień zająć jego dom. Dzisiejsze spotkanie jest ostatnią nadzieją, pomyślał ponuro. Upomni się o spełnienie obietnicy, którą otrzymał dziesięć lat temu. Ufał, że nadal była aktualna.

*

Bagaże kołysały się mu między kolanami, gdy siedział w metrze. Ronnie wiedział, że coś poszło źle w jego życiu, ale nie umiał tego dokładnie sprecyzować. Mnóstwo kolegów ze szkolnych czasów osiągnęło sukces, on zaś pozostawał daleko w tyle za nimi i był coraz bardziej zdesperowany. Dzisiaj szkolni koledzy to doradcy inwestycyjni, deweloperzy, księgowi, prawnicy. Mają wille, które postawili za ciężką kasę, żony na pokaz oraz dzieci, dla których zrobiliby wszystko. A on?

Żył z neurotyczną Lorraine trwoniącą jego wirtualne pieniądze na zabiegi upiększające, które wcale nie były jej potrzebne. Kupowała markowe ciuchy, choć nie było ich na nie stać. Płaciła absurdalne rachunki za wystawne lunche, których menu składało się z liści sałaty i wody mineralnej. Owe posiłki spędzała ze swoimi zamożniejszymi od nich, anorektycznymi przyjaciółkami. Pomimo fortuny wydanej na leczenie bezpłodności Lorraine nie mogła urodzić upragnionego przez niego dziecka. Jedynie powiększenie biustu było wydatkiem, który naprawdę pochwalił.

Ronnie był zbyt dumny, żeby się przyznać, w jakie gówno wdepnął, i wierzył nieco na wyrost, że zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie. Był jak kameleon, perfekcyjnie potrafił dostosować się do okoliczności. Na przykład sprawdzał się jako sprzedawca używanych samochodów, handlarz antyków czy agent nieruchomości. Był wygadany, ale nie miał głowy do interesów. Gdy biznes z nieruchomościami upadł, spokojnie odnalazł się jako deweloper. W dżinsach i sportowym swetrze prezentował się całkiem nieźle. Gdy bank przejął jego kolejną nieudaną inwestycję mieszkaniową, ponownie zamienił swój image — na doradcę inwestycyjnego. Niestety ta zmiana też nie przyniosła oczekiwanych rezultatów.

Teraz pokłada nadzieję w obietnicy otrzymanej od starego przyjaciela Donalda Hatcooka, który odkrył tajemnicę kolejnego sukcesu komercyjnego, a mianowicie — biopaliwa. Krążyły plotki, że zarobił miliard na derywatach (nie wiadomo, czy akcjach, czy obligacjach). Dziesięć lat temu stracił jedynie marne dwieście tysięcy, gdy zainwestował w upadającą agencję handlu nieruchomościami Ronniego. Po nieudanym przedsięwzięciu zapewnił Ronniego, że kiedyś się zrewanżuje.

Z pewnością Bill Gates oraz inni inwestorzy naszej planety już się zainteresowali rynkiem zbytu dotyczącym nowego, przyjaznego dla środowiska biopaliwa. Mieli pieniądze, żeby zainwestować, ale Ronnie stwierdził, że swoim pomysłem wypełni lukę rynkową. Tego ranka pragnął przekonać o tym Donalda. Tylko że Donald nie był głupi, i on o tym wiedział. Dopnie swego. Musi być dobrze, a mówiąc językiem nowojorczyków, to będzie łatwizna.

Pociąg metra zbliżał się do centrum, a on czuł się coraz pewniej, powtarzając gadkę przygotowaną dla Donalda. Był jak Michael Douglas w filmie Wall Street. Nawet wyglądał identycznie. Podobnie jak wielu hazardzistów z Wall Street podróżujących tym kołyszącym się wagonem. Gdyby ktokolwiek z nich borykał się choć z połową jego problemów, potrafiłby to świetnie ukryć. Wyglądali na cholernie zarozumiałych. Jeśli tylko zechciałoby się im spojrzeć na niego, zobaczyliby wysokiego, szczupłego, dobrze ostrzyżonego mężczyznę. Był tak samo pewny siebie jak oni.

Mówi się, że jeśli nie osiągniesz sukcesu przed czterdziestką, to już nigdy ci się nie uda. Za trzy tygodnie miał skończyć czterdzieści trzy lata.

Wysiadł na Manhattanie, gdzie powitał go piękny poranek, i sprawdził na mapie otrzymanej wczoraj od konsjerża, w którym miejscu dokładnie się znajduje. Miał mapę, którą otrzymał od konsjerża wczoraj wieczorem. Potem spojrzał na zegarek, była ósma dziesięć. Z doświadczenia wiedział, że w ciągu piętnastu minut powinien dojść do biura Donalda. Konsjerź poinformował go, że z tego miejsca to będzie dobre pięć minut piechotą. Tak czy inaczej, nie zgubi się.

Minął tabliczkę z napisem Wall Street, potem pijalnię soków po prawej stronie. Przeczytał reklamę usług krawieckich i wszedł do zatłoczonej restauracji DownTownDeli. Poczuł zapach kawy i smażonych jajek. Usiadł na stołku barowym z czerwonej skóry i zamówił sok ze świeżych pomarańczy, kawę latte, jajecznicę, bekon oraz tosta. W oczekiwaniu na posiłek ponownie kartkował swój biznesplan. Zerknął na zegarek i w myślach obliczył różnicę czasu pomiędzy Nowym Jorkiem a Brighton. W Anglii była pierwsza po południu. Lorraine pewnie jadła lunch. Zadzwonił na jej komórkę i powiedział, że ją kocha. Ona życzyła mu powodzenia podczas spotkania. Łatwo można zadowolić kobiety. Trochę czułości, jakieś poetyckie strofy czy drobiazgi z biżuterii o kosztownym wyglądzie, ale oczywiście nie za często.

Dwadzieścia minut później zapłacił rachunek i usłyszał potężny wybuch w oddali. Facet, który siedział na stołku obok niego, krzyknął: „Co to było, do cholery!?”.

Ronnie zabrał resztę, zostawił przyzwoity napiwek i skierował się w stronę biura Donalda Hatcooka, które znajdowało się na osiemdziesiątym siódmym piętrze południowej wieży WTC. Była ósma czterdzieści siedem rano, wtorek, 11 września 2001 roku.

2

Październik 2007

Abby Dawson wybrała to mieszkanie, ponieważ czuła się w nim bezpiecznie. O ile gdziekolwiek może poczuć się bezpiecznie.

Oprócz wyjścia pożarowego, które można otworzyć od wewnątrz, i wejścia do piwnicy, do tego domu były tylko jedne drzwi wejściowe. Poniżej znajdowało się osiem pięter, okna zaś gwarantowały dobry widok na zewnątrz.

Z mieszkania urządziła fortecę. Założyła wzmocnione zawiasy, stalowe okucia, trzy zamki w drzwiach i przy wyjściu pożarowym maleńkiego pomieszczenia gospodarczego oraz podwójny łańcuch. Każdy złodziej próbujący się włamać do jej mieszkania odszedłby z pustymi rękami. Nikt nie był w stanie dostać się do środka, chyba że miałby czołg albo zostałby zaproszony. Na wszelki wypadek miała jeszcze pod ręką spray z gazem pieprzowym, nóż myśliwski oraz kij baseballowy.

Pierwszy raz stać ją było na większe i luksusowe mieszkanie, do którego mogła zapraszać gości, ale — jak na ironię losu — musiała żyć samotnie. Utrzymywać to w tajemnicy.

Mieszkanie miała naprawdę niezłe. Dębowe podłogi, olbrzymie beżowe kanapy, na których leżały białe i brązowe poduszki. Współczesne malowidła na ścianach, kino domowe, kuchnia w postmodernistycznym stylu. Wielkie, rozkosznie wygodne łóżka. Ogrzewanie podłogowe w łazience i elegancka kabina prysznicowa dla gości, której jeszcze nie używała. Przynajmniej nie w tym celu, w jakim była zaplanowana.

Czuła, jakby żyła w designerskim gniazdku, takim, jakie dotąd z zazdrością oglądała w kolorowych magazynach. Przy dobrej pogodzie popołudniowe słońce opromieniało mieszkanie. A w tak wietrzne dni jak dzisiaj, gdy otwarła okno, czuła sól w powietrzu i słyszała krzyk mew. W odległości około dwustu metrów na końcu ulicy, przy skrzyżowaniu z zatłoczonym nadmorskim deptakiem Marinę Paradę, była plaża, gdzie mogła swobodnie spacerować.

Okolica też jej odpowiadała. Wyprawy do małych sklepów tuż obok były bezpieczniejsze niż do dużych supermarketów, ponieważ tu miała wszystko pod kontrolą i mogła błyskawicznie zniknąć. Wszystko po to, aby pewien człowiek jej nie rozpoznał.

Tylko jeden.

Najgorzej było w windzie. Miała klaustrofobię, a ostatnio nawet zdarzały jej się ataki paniki. Dlatego Abby nigdy sama nie jeździła windą, chyba że musiała. Na dodatek ta głupia trumna zacinała się kilka razy w ciągu miesiąca. Kiedyś zdarzyło się to, gdy nią jechała, i było to jedno z najgorszych przeżyć w jej życiu. Na szczęście nie była wtedy sama.

Zwykle chodziła piechotą. Ale w ostatnich tygodniach robotnicy remontujący mieszkanie pod nią zamienili klatkę schodową w tor przeszkód. Spacery po schodach były dobrym ćwiczeniem. Jeśli miała ciężkie zakupy, ułatwiała sobie życie i wysyłała torby windą, a sama szła. Gdy spotkała jakichś sąsiadów, podawała im rękę. Ale to była rzadkość, bo większość, ze względu na podeszły wiek, w ogóle nie wychodziła z mieszkań. Niektórzy wydawali się tak starzy jak ten blok.

Było kilku młodych mieszkańców, na przykład Hassan, młody Irańczyk, który mieszkał dwa piętra niżej. Czasem wydawał przyjęcia, ale ona zawsze uprzejmie odrzucała zaproszenia. Miała wrażenie, że przez większość czasu gdzieś podróżował. W weekendy, jeśli Hassan był nieobecny, w zachodniej części bloku panowała cisza. Miało się wrażenie, jakby mieszkały tam duchy.

Abby zdawała sobie sprawę, że w pewnym sensie też była duchem. Tylko po zmroku mogła bezpiecznie opuścić swoją kryjówkę. Niegdyś długie blond włosy obcięła na krótko i przefarbowala na czarno. Zawsze zakładała przeciwsłoneczne okulary, nosiła postawiony kołnierz marynarki. Czuła się jak obcy w mieście, w którym się urodziła i dorastała. Potem studiowała zarządzanie, pracowała w barach, odbyła biurowy staż, miała chłopaków, a nawet planowała założyć rodzinę, dopóki nie połknęła bakcyla podróżowania.

Teraz wróciła. Ukrywała się. Była jak zesłaniec. Rozpaczliwie nie chciała, aby ktoś ją rozpoznał. Odwracała twarz, gdy przechodziła obok kogoś znajomego. Natychmiast wychodziła, kiedy zobaczyła starego przyjaciela w barze. Była samotna jak cholera! I przerażona. Nawet jej matka nie wiedziała, że wróciła do Anglii.

Trzy dni temu skończyła dwadzieścia siedem lat i „urządziła sobie przyjęcie urodzinowe” — wspominała z ironią. Była załamana, pita szampana, oglądała erotyczne filmy w telewizji i sięgnęła po wibrator, choć miał wyczerpane baterie.

Dawniej była dumna ze swojego wyglądu. Piekielnie pewna siebie, mogła wybierać chłopaków w dowolnym barze, dyskotece czy na imprezach. Potrafiła interesująco zagadać, korzystała z uroku osobistego, sprawiała wrażenie zagubionej. Mężczyźni takie lubią najbardziej, przekonała się o tym dawno temu. Teraz była zagubiona na serio, a to jej nie odpowiadało.

Nie jest miło być uciekinierem. Nawet jeśli wiadomo, że kiedyś się to zmieni.

W całym mieszkaniu na regalach, stolach, podłogach leżały książki i płyty zamówione przez Internet. W czasie minionych dwóch miesięcy „wygnania” przeczytała mnóstwo książek, obejrzała więcej filmów i programów telewizyjnych niż kiedykolwiek przedtem. Poza tym większość czasu spędzała na nauce hiszpańskiego online.

Wróciła, ponieważ sądziła, że tutaj będzie bezpieczna. Dave się zgodził. Było to jedyne miejsce na całym świecie, w którym tamten nie ośmieliłby się pojawić. Ale nie mogła być tego pewna.

Istniał też inny powód powrotu do Brighton. Sprawa pierwszorzędnej wagi. Jej matka podupadła na zdrowiu, więc postanowiła znaleźć jej miejsce w jakimś odpowiednim domu opieki, gdzie spokojnie mogłaby spędzić resztę życia. Abby nie chciała, aby jej matka wylądowała na jednym z tych okropnych oddziałów geriatrycznych w państwowych ośrodkach. Znalazła już dla niej piękny, choć kosztowny dom w okolicy. Jednakże obecnie było ją stać, aby zamieszkały razem. Musiała tylko pociągnąć tę maskaradę jeszcze przez jakiś czas.

Nagle telefon zaterkotał. Spojrzała na wyświetlacz, przeczytała tekst i uśmiechnęła się, gdy zobaczyła nadawcę. Te krótkie wiadomości, które otrzymywała co kilka dni, pokrzepiały ją.

„Rozłąka osłabia mierne uczucie, a wzmaga wielkie, jak wiatr gasi świecę, a rozpala ogień”.

Przez chwilę się zamyśliła. Jedyną korzyścią obecnej sytuacji było to, że bez wyrzutów sumienia mogła swobodnie surfować w necie. Uwielbiała cytaty, dlatego teraz wysłała jeden z ulubionych.

„Miłość nie polega na tym, aby wzajemnie sobie się przyglądać, lecz aby patrzeć razem w tym samym kierunku”.

Pierwszy raz w życiu spotkała mężczyznę, który patrzył w tym samym kierunku. Na razie był tylko człowiekiem „z mapy”, obrazkiem wyświetlonym na monitorze. Wkrótce mieli się spotkać. Musi tylko zachować spokój jeszcze przez jakiś czas. Oboje tego potrzebowali.

Zamknęła czasopismo, w którym oglądała „domy marzeń”, zgasiła papierosa i pocieszyła się ostatnią kroplą czerwonego wina. Rozpoczęła rutynową kontrolę otoczenia, ponieważ zamierzała wyjść.

Najpierw podeszła do okna. Przez żaluzje zerknęła na szeroką ulicę, przy której stały staroświeckie domy. Światło latarni rzucało pomarańczowe cienie. Było wystarczająco ciemno, a szalejąca wichura i ulewa sprawiały, że miała wrażenie, jakby ktoś celował z wiatrówki prosto w okno. Będąc dzieckiem, bała się ciemności. Paradoksalnie teraz ciemności dawały jej poczucie bezpieczeństwa.

Znała wszystkie samochody zaparkowane po obu stronach ulicy. Ogarnęła je wzrokiem. Kiedyś ich nie rozróżniała, a teraz znała na pamięć. Był tam brudny, obsrany przez ptaki czarny golf. Ford galaxy, popularne auto karierowiczów, którym jeździła para mieszkająca naprzeciwko niej. Mieli parę marudnych bliźniaków. Sprawiali wrażenie, jakby nieustannie taszczyli po schodach zakupy i wózki spacerowe. Stała również toyota yaris o dziwnym wyglądzie. Stary porsche boxster należał do młodego mężczyzny, którego określiła jako lekarza prawdopodobnie pracującego w pobliskim szpitalu. Zardzewiały, biały van marki Renault ze zniszczonymi oponami. W oknie pasażera widniał przyklejony wykonany czerwonym kolorem na brązowej tekturze napis: „Na sprzedaż”. Zobaczyła jeszcze wiele innych samochodów, których właścicieli znała z widzenia. Nie zauważyła nic nowego, nic niepokojącego. Nikt nie czaił się w ciemnościach.

Jakaś para się śpieszyła. Szli pod rękę, zmagając się z otwartym parasolem, który w każdej chwili mógł się wywrócić na zewnątrz.

Okna w sypialni, pokoju gościnnym, łazience, salonie, jadalni są zamknięte. Natomiast włączone są regulatory czasowe lamp, telewizora i radia. W przedpokoju, aż do drzwi wejściowych, na wysokości kolan jest rozciągnięta bawełniana nitka. Mam paranoję? Nie ma się co dziwić.

Włożyła płaszcz przeciwdeszczowy, zdjęła parasol z haczyka, przekroczyła nitkę i zerknęła przez wizjer w drzwiach. Przez niewyraźnego, żółtego fisheya zarejestrowała puste półpiętro. Zdjęła łańcuchy, ostrożnie otworzyła drzwi i wyszła. Natychmiast poczuła zapach świeżo pociętego drewna. Zatrzasnęła drzwi i zamknęła na klucz wszystkie trzy zamki.

Chwilę nasłuchiwała. Gdzieś na dole dzwonił telefon. Zadrżała, a potem otuliła się płaszczem. Po latach spędzonych w słonecznym klimacie nie przyzwyczaiła się dotąd do wilgoci i zimna ani samotnych piątkowych wieczorów. Zaplanowała wyjście do kina na film Pokuta, potem coś zje — może spaghetti — a jeśli starczy jej odwagi, wypije kilka kieliszków wina w barze. Przynajmniej w ten sposób mogła spędzić czas między ludźmi.

Z rozwagą wybrała modne dżinsy, botki i czarny golf z dzianiny. Chciała ładnie wyglądać, ale nie rzucać się w oczy, na wypadek wycieczki do baru. Otworzyła drzwi klatki schodowej i z przykrością odkryła, że robotnicy zatarasowali wyjście płytami gipsowymi oraz stosem drewna. Przeklinając ich, zastanawiała się, czy da radę zejść na dół, potykając się o zaistniałe przeszkody. Rozważając tę możliwość, nacisnęła przycisk windy. Wpatrywała się w odrapane, metalowe drzwi. Chwilę później usłyszała brzęczenie i rytmiczne podnoszenie się kabiny. Trzęsąc się i szczękając, winda dojechała na górę. Abby otworzyła zewnętrzne drzwi, które zgrzytnęły, jakby ktoś wygładzał żwir łopatą.

Weszła do windy, z podobnym zgrzytem zamknęła podwójne, bardzo szczelne drzwi. Wdychała zapach czyichś perfum i cytrynowego mleczka do czyszczenia. Winda szarpnęła w górę tak mocno, że Abby prawie upadła. Gdy było za późno, żeby wyjść, bo metalowe ściany szczelnie ją otoczyły, a w małym, matowym lustrze ujrzała swą wykrzywioną paniką twarz, winda gwałtownie ruszyła w dół.

Abby zdała sobie sprawę, że popełniła wielki błąd.

3

Październik 2007

Nadinspektor Roy Grace siedział przy biurku w swoim biurze. Odłożył słuchawkę telefonu, odchylił się, rękami objął oparcie krzesła, które dotknęło ściany. Cholera. Była szesnasta czterdzieści pięć w piątek, a on już wiedział, że weekend będzie do niczego. Wszystko zmarnowane.

Wczoraj wieczorem, podczas cotygodniowego pokera z chłopakami, karta szła mu kiepsko. Stracił prawie trzysta funtów. Wycieczka do kanału spływowego w to ulewne, piątkowe popołudnie nigdy nie przyszłaby mu do głowy. Wiedział, że tylko pogorszy sobie nastrój. Wsłuchiwał się w bębnienie deszczu, a przez nieszczelne okna czuł lodowate podmuchy wiatru. To nie był dobry dzień, aby ruszać się gdziekolwiek.

Przeklął informację otrzymaną od telefonisty z centrali i pomyślał: zabić posłańca. Miał już przygotowany plan, jak spędzi jutrzejszą noc z Cleo w Londynie. Teraz będzie musiał odwołać wyjazd, ponieważ zgodził się zastąpić chorego kolegę. Nie zapowiadało się na wesoły weekend.

W pracy głównie zajmował się morderstwami. W Sussex było ich od piętnastu do dwudziestu na rok, ale zdarzały się też w Brighton i Hove i w okolicy. Wtedy starsi rangą detektywi mogli się wykazać umiejętnościami. Takie rozumowanie wydaje się niemoralne, jednakże Roy wiedział, że tylko prowadzenie śledztw dotyczących brutalnych, spektakularnych morderstw otwierało drogę do kariery. Wtedy interesują się tobą media, ludzie, współpracownicy, a przede wszystkim szefowie. Aresztowanie winnego i skazanie go dostarczało ogromnej satysfakcji. Było czymś więcej niż tylko dobrze wykonaną robotą. Dzięki temu rodzina ofiary mogła zamknąć pewien rozdział w życiu i spróbować żyć dalej. Grace uważał, że to najważniejszy aspekt w jego policyjnej pracy.

Lubił zajmować się morderstwami, jeżeli trop był jeszcze świeży. Wtedy, czując adrenalinę we krwi, mógł wkroczyć do akcji, błyskawicznie podejmować decyzje, dopingować zespół do pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu i miał szansę na zatrzymanie przestępcy. Lecz z raportu telefonisty wywnioskował, że znalezisko w kanale z pewnością nie pochodzi ze świeżego morderstwa. Były to szczątki kościotrupa. Może nawet nie doszło do morderstwa, może to było samobójstwo lub po prostu naturalna śmierć. Istniało też znikome prawdopodobieństwo, że był to manekin sklepowy, bo tak się kiedyś zdarzyło. Takie szczątki mogły tam leżeć od wielu lat. Więc kolejne kilka dni nie zmieniłoby ich w żaden sposób.

Był zły na siebie za ten przypływ irytacji. Popatrzył na dwadzieścia niebieskich pudeł. Oprócz okrągłego stołu i czterech krzeseł zajmowały resztę jego biura.

W pudłach znajdowały się akta nierozwiązanych spraw dotyczących morderstw. Pozostałe akta zalegały gdzieś w szafach centrali wydziału kryminalnego. Inne pleśniały w wilgotnym policyjnym garażu albo były archiwizowane w nieuczęszczanej części piwnicy razem z opisanymi i poukładanymi dowodami rzeczowymi.

Od dwudziestu lat prowadzi śledztwa w sprawie morderstw. Teraz miał uczucie, że kolejne niebieskie pudło wypełni się aktami szczątków w kanale, które oczekiwały jego przyjazdu.

Był zawalony papierkową robotą, dlatego jego biurko pokrywały stosy dokumentów. Dla prokuratora musiał zebrać wszystkie informacje o czasie zbrodni, dowodach, zeznaniach w dwóch sprawach, których procesy rozpoczynały się w przyszłym roku. Jedna dotyczyła morderstwa Carla Vennera, skorumpowanego drania, który kombinował w Internecie, a druga psychopaty Normana Jecksa.

Zerkając na dokumenty przygotowane przez Emily Gaylor, młodą kobietę z sądu w Brighton, podniósł słuchawkę i wybrał numer wewnętrzny. Niewielką satysfakcję sprawiło mu poczucie, że jeszcze komuś zepsuje nadchodzący weekend.

— Inspektor Branson — usłyszał prawie natychmiast.

— Co robisz?

— Miło mi, że pytasz, stary, ale idę do domu — odparł Glenn Branson.

— To zła odpowiedź.

— Nie, to jest dobra odpowiedź — stwierdził Glenn — Ari ma zajęcia w ujeżdżalni i muszę się zająć dziećmi.

— W ujeżdżalni? O co chodzi?

— Jazda konna, której godzina kosztuje trzydzieści funtów.

— Będzie musiała wziąć dzieciaki ze sobą. Spotkajmy się na dole przy samochodzie za pięć minut. Trzeba sprawdzić jakieś zwłoki.

— Wolałbym pojechać do domu.

— Ja też. A nieboszczyk też pewnie wołałby siedzieć w domu przed telewizorem i pić herbatę, zamiast gnić w ścieku kanalizacyjnym — odparował Grace.

4

Październik 2007

Po kilku sekundach winda ostro szarpnęła, a potem się zatrzymała. Kołysała się, obijała o ściany, wywołując echo, jakby zderzały się dwie beczki. Potem znowu ruszyła w górę, a Abby upadła na drzwi. Po chwili winda znowu gwałtownie opadła. Dziewczyna zaczęła płakać. Przez ułamek sekundy podłoga oddaliła się od niej, jak w stanie nieważkości. Znów nastąpił ogromny trzask, podłoga zaczęła się podnosić. Abby przewróciła się, nie mogła zapanować nad ciałem.

Winda szalała, rzucała Abby jak zepsutą, szmacianą lalką. Była prawie nieruchomo, potem znów szarpała. Lekko się huśtała, a podłoga falowała, jakby miała gumowe kąty.

— O Jezu — szepnęła Abby.

Lampy migotały, wyłączały się, a potem znów zapalały. Poczuła gryzący zapach spalonych przewodów elektrycznych i zobaczyła cienką smugę dymu, która powoli prześlizgnęła się obok niej. Wstrzymała oddech. Krzyk uwiązł jej w gardle. Czuła, że ta cholerna winda jest zawieszona na jednej, wytartej linie.

Nagle rozległ się dźwięk podobny do rozrywania czegoś metalowego. Przerażona zamknęła oczy. Nie znała się na windach, ale miała wrażenie, że ktoś coś przecina. Wyobraziła sobie, że klamra spinająca linę zostaje zerwana.

Abby wrzasnęła. Winda opadła o kilka centymetrów, a jej wnętrze zdawało się powiększać. Gwałtownie przechyliła się w lewo i rozległ się potężny, metaliczny huk. Nad głową Abby pojawiła się rysa, jakby coś pękło. Potem winda znów ruszyła w dół.

Gdy Abby próbowała wstać, przewróciła się, ramieniem wyrżnęła w ścianę, a głową w drzwi. Leżała nieruchomo, wdychała kurz wykładziny, wpatrywała się w sufit, bała się wykonać jakikolwiek ruch. Patrzyła na płytę z matowego szkła, która była oświetlona z każdej strony. Pomyślała, że musi się stąd wydostać, i to natychmiast. W sufitach filmowych wind można odsunąć klapę ewakuacyjną. Dlaczego z tą tak nie było?

Nie potrafiła dosięgnąć płytki z przyciskami. Próbowała zbliżyć się na kolanach, ale winda zaczęła się wściekle kołysać. Uderzała o ściany szybu, jakby rzeczywiście była zawieszona na pojedynczej linie. Abby znieruchomiała, w tym momencie dodatkowy ruch nie był wskazany.

W panicznym strachu ciężko oddychała, nasłuchiwała, czy może ktoś mógłby jej pomóc. Nic nie słyszała. Jeśli Hassan wyjechał, a pozostali mieszkańcy też wyszli lub głośno oglądali telewizję, nikt nie usłyszy, co się dzieje.

Alarm. Naciśnij przycisk alarmowy.

Wzięła kilka głębokich oddechów, czuła ucisk w głowie. Miała wrażenie, że ściany się kurczą, a potem rozluźniają. Są jak oddychające płuca. Dostała ataku paniki.

— Cześć — chrapliwie wyszeptała. Terapeuta nauczył ją, że tak powinna się zachować w przypływie paniki — jestem Abby Dawson. Czuję się dobrze. To tylko niepożądana reakcja chemiczna. Nic mi nie jest. Czuję się dobrze w swoim ciele. Nie umarłam. To minie.

Przesunęła się w stronę przycisku alarmowego. Podłoga się zakołysała. Czuła się jak na tratwie, która w każdej chwili może się przechylić. Poczekała, aż się uspokoi, wtedy znowu się podczołgała. Kolejna smuga niebieskiego, gryzącego dymu pojawiła się jak dżin z butelki. Z ogromnym wysiłkiem wyciągnęła rękę i trzęsącym się palcem nacisnęła szary guzik z czerwonym napisem ALARM.

Nic się nie wydarzyło.

5

Październik 2007

Słońce powoli zachodziło. Pogrążony w rozmyślaniach Roy Grace jechał nieoznakowanym, szarym hyundaiem w stronę Trafalgar Street. Wjechał w ulicę nazwaną tak ku pamięci zwycięskiej bitwy. Jednakże po obu stronach obskurnej drogi stały niechlujne, zaniedbane domy i sklepy, gdzie nieustannie kręcili się dilerzy narkotyków. Na szczęście paskudna pogoda udaremniła większości dzisiejszy handel. Glenn Branson miał na sobie elegancki, brązowy garnitur w prążki i jedwabny krawat. Zasępiony siedział w milczeniu obok Roya.

Mimo że hyundai, którym jechali, był często używany, nie zalatywał jeszcze jak wyrzucone pudełko z McDonald’sa, tylko zachował świeży zapach nowiutkiego samochodu. Grace skręcił w prawo obok dużego billboardu rozpiętego na ścianie firmy budowlanej. To tutaj remontowano dość sporą i zaniedbaną część miasta. Przerabiano dwa nieużywane obiekty kolejowe na kolejne szykowne miejskie osiedle.

Wizja architekta lśniła na banerze. NOWA ANGIELSKA DZIELNICA. DZIĘKI NAM ZMIENISZ STYL ŻYCIA, DOM I PRACĘ. Podobne napisy można spotkać we wszystkich nowoczesnych osiedlach, pomyślał Grace, gdzie domy mają dużo szklanych elementów, stalowe wzmocnienia są wyeksponowane, na skwerach rosną urocze krzaki oraz drzewa i nie widać żadnych bandziorów. Pewnego dnia cała Anglia będzie tak wyglądać, a wtedy się nie rozróżni miast od wsi. Czy to ma jakieś znaczenie, zastanawiał się. Mam trzydzieści dziewięć lat, może jestem już starym pierdolą? Czy chciałbym, aby moje ukochane miasto się nie zmieniało mimo upływu czasu?

Jednakże w tej chwili miał poważniejsze zmartwienie niż polityka mieszkaniowa Brighton i Hove oraz ludzkie szczątki, które jechał obejrzeć. Powodem zmartwienia był Cassian Pewe.

W poniedziałek, po długiej rekonwalescencji spowodowanej wypadkiem samochodowym, Cassian Pewe miał rozpocząć pracę w wydziale kryminalnym na tym samym stanowisku co Grace. Miał tylko jedną zaletę. Pomimo atrakcyjnej powierzchowności nie był za bardzo łubiany przez Alison Vosper, zastępcę szefa policji.

Choć ostatnio zdarzały mu się sukcesy, Roy Grace wiedział, że jeśli da plamę, to przeniosą go z policji hrabstwa Sussex gdzieś na odludzie. Nie chciał opuszczać Brighton i Hove, a przede wszystkim Cleo.

Uważał, że Cassian Pewe jest jednym z tych aroganckich mężczyzn, którzy są niesamowicie przystojni i świetnie zdają sobie z tego sprawę. Miał blond włosy, anielskie, błękitne oczy, ciągłą opaleniznę i przejmujący głos. Zawsze szykownie ubrany, chodził dumnym krokiem, promieniejąc poczuciem własnego autorytetu. Stale zachowywał się, jakby kierował jakąś sprawą, nawet jeżeli nie był zaangażowany w żadne śledztwo.

Roy wszedł z nim w konflikt, gdy stołeczna policja przysłała posiłki na czas zjazdu laburzystów. Pewe — wtedy jeszcze inspektor, a nie komisarz — z właściwą sobie arogancją aresztował dwóch informatorów. Roy dyskretnie kontaktował się z nimi od lat, ale po aresztowaniu stanowczo odmówili współpracy. Wtedy, jak na złość, Alison Vosper wzięła stronę Pewe’a.

Nie mógł pojąć, co ona widziała w tym człowieku. Czasem podejrzewał, że mieli romans, choć było to nieprawdopodobne. Pewe został przeniesiony ze stołecznej, dostał awans, a obowiązki Roya, z którymi spokojnie poradziłby sobie bez niczyjej pomocy, podzielono.

Glenn Branson, zazwyczaj bardzo rozgadany, siedział w milczeniu, odkąd wyjechali z biura. Na pewno był wściekły, że nie mógł spędzić piątkowego wieczoru z rodziną. A może wkurzał się, bo Roy nie pozwolił mu prowadzić. Zdecydował się przerwać ciszę.

— Widziałeś film W upalną noc? — zapytał.

— Nie sądzę — odpowiedział Grace. — Czemu pytasz?

— To jest o takim rasistowskim gliniarzu z Missisipi.

— No i...?

Branson wzruszył ramionami.

— Uważasz, że jestem rasistą?

— Mogłeś komuś innemu zawalić weekend. Dlaczego mnie?

— Bo zawsze wybieram czarnych.

— Ari też tak myśli.

— Chyba żartujesz?

Kilka miesięcy temu Roy przygarnął Glenna, gdy żona wyrzuciła go z domu. Już po kilku dniach wspólnego mieszkania ich przyjaźń wisiata na włosku. Potem Glenn wrócił do żony.

— Mówię poważnie.

— No to Ari ma problem, nie ja.

— Jest tam słynna sekwencja strzelaniny na moście. W historii kina to jedna z najdłuższych scen w takim ujęciu — ciągnął Glenn.

— Super, kiedyś go obejrzę. Posłuchaj stary, Ari się myli.

Glenn podał mu gumę do żucia. Grace ożywił się pod wpływem miętowego smaku.

— Naprawdę musiałeś mnie dzisiaj wyciągać? Nie mogłeś zabrać kogoś innego? — zapytał Glenn.

Na zakręcie Grace zobaczył mężczyznę w niechlujnym dresie. Rozmawiał z nastolatkiem ubranym w bluzę z kapturem. Wprawnym okiem ocenił, że sprawa podpada pod paragraf. Diler narkotyków prezentował swoją ofertę.

— Myślałem, że między wami się poprawiło.

— Też tak myślałem. Kupiłem jej cholernego konia. Teraz okazało się, że to nie był właściwy koń.

W końcu Grace zobaczył kilka koparek, samochód policyjny, niebiesko-białe taśmy rozciągnięte w poprzek wjazdu na plac budowy. Przemoczony, zafrasowany posterunkowy w żółtej, odblaskowej kamizelce trzymał segregator w plastikowej siatce. Grace ucieszył się na ten widok. Mundurowi dobrze zabezpieczyli miejsce zbrodni.

Zaparkował przed policyjnym autem i odwrócił się w stronę Glenna.

— Wiesz, że czeka cię awans?

— Uhm. — Glenn znów wzruszył ramionami.

— Może to śledztwo pomoże ci się wykazać podczas rozmowy z kierownictwem. Trzeba dbać o własne interesy.

— Powiedz to Ari.

Grace położył rękę na ramieniu Glenna. Bardzo go lubił, uważał, że jest jednym z najbystrzejszych detektywów, jakich kiedykolwiek spotkał. Glenn miał ogromne szanse zrobić policyjną karierę, lecz nie bez wyrzeczeń. Niektórzy nie akceptowali tych warunków, ponieważ nienormalne godziny pracy zniszczyły wiele małżeństw. Przetrwali tylko ci, którzy też się ożenili z policjantkami albo pielęgniarkami. W grę wchodziły także inne zawody, ale tylko te, gdzie nietypowe godziny pracy były na porządku dziennym.

— Poprosiłem cię, bo jesteś najlepszy. Jednak do niczego cię nie zmuszam. Możesz iść ze mną albo wrócić do domu. Zrób, jak uważasz.

— No jasne, stary, wrócę do domu i co potem? Zdegradują mnie i będę ścigał ekshibicjonistów na deptaku. Zgadza się?

— Pewnie tak.

Grace i Branson wysiedli z samochodu. Zmagając się z deszczem i wiatrem, nałożyli białe kombinezony oraz kalosze, co nadało im wygląd dwóch plemników, po czym tak wystrojeni podeszli do posterunkowego i wpisali się na listę.

— Zabierzcie latarki — poradził posterunkowy.

Grace i Branson sprawdzili, czy latarki są sprawne. Drugi posterunkowy poszedł przodem. Przez olbrzymi plac brnęli w koszmarnym biocie, szli koleinami wyżłobionymi przez opony ciężkich maszyn.

Minęli wysoki dźwig, koparkę i stertę desek przykrytych folią, która powiewała na wietrze. Przed nimi, tuż przy fundamentach parkingu, pojawiła się rozpadająca ściana starego budynku. W ciemnościach otaczała ich pomarańczowa poświata miejskich latarni. Słychać było szelest targanego wiatrem kawałka billboardu i brzęk obijających się o siebie kawałków metalu.

Grace przyglądał się ziemi. Fundamenty tonęły w wodzie. Ciężki sprzęt przejeżdżał tędy od kilku miesięcy. Pewnie w kanale burzowym nie pozostał żaden ślad, a jeśli coś było na zewnątrz, uległo całkowitemu zniszczeniu.

Posterunkowy zatrzymał się i wskazał na wykopany kanał, który miał około sześciu metrów. Grace spojrzał w dół. Zobaczył coś, co wyglądało jak zakopany prehistoryczny wąż z wyciętą dziurą. Stare cegły prawie straciły kolor; zatopione w wodzie, lekko tylko wystawały nad powierzchnię błota. To był kanał spływowy na starej trasie kolejowej z Brighton do Kemp Town.

— Nikt o nim nie wiedział — powiedział posterunkowy — koparka najechała na niego dzisiaj.

Roy Grace cofnął się na chwilę, musiał opanować lęk wysokości. Wziął głęboki oddech i zszedł po śliskiej pochyłości. Poczuł ulgę, kiedy bez szwanku znalazł się na dole. Wtedy „wąż” zrobił się większy, bardziej realny, niż gdy patrzył z góry. Stał w okrągłej dziurze wysokości kilku metrów. W środku było ciemno jak w jaskini.

Włączył latarkę i energicznie ruszył. Wiedział, że Branson i posterunkowy idą za nim, więc musi dać im przykład.

Cienie rzucane przez latarkę niespokojnie podskakiwały. Schylił głowę, uderzył go cuchnący odór wilgoci. Był silniejszy, niż wydawało się na zewnątrz. Czul się jak w starożytnym grobowcu.

— Trzeci człowiek — nagle odezwał się Branson — znasz ten film, zdaje się, że masz go w domu.

— Tam gra Orson Welles i Joseph Cotten? — upewnił się Grace.

— Tak, masz świetną pamięć! Kanały ściekowe zawsze przypominają mi o tym filmie.

Grace poświecił w prawo. Oprócz migoczących kałuż wody i wiekowego muru ceglanego nic nie ujrzał. Potem skierował światło w lewo i natychmiast odskoczył.

— Cholera! — krzyknął Branson, a echo poniosło jego głos.

Grace, mimo iż był przygotowany na to, co zobaczy, wystraszył się. Pod ścianą leżał, częściowo zatopiony w błocie, szkielet. Wyglądał, jakby specjalnie czekał tam na niego. Oprócz kości, zgniłych części ciała, maleńkich kawałków skurczonej skóry, pozostało jedynie trochę włosów.

Grace podszedł bliżej, starając się nie poślizgnąć w tym kompoście. Dwa czerwone światełka pojawiły się na chwilkę i zniknęły. To był szczur. Grace skierował światło na czaszkę, której pusty grymas był niepokojący.

Coś jeszcze go zaniepokoiło.

Włosy. Choć dawno straciły swój blask, miały tę samą długość i pszeniczny kolor jak włosy Sandy, jego żony, która zniknęła dawno temu.

Starając się pozbyć natrętnej myśli, odwrócił się do posterunkowego i zapytał:

— Czy przeszukaliście cały kanał?

— Nie. Czekaliśmy na was.

— To dobrze.

Grace odetchnął. Ucieszył się, że młody człowiek nie ryzykował utraty lub zniszczenia ewentualnych dowodów, które mogły nadal tu być. Zaczął drżeć. Ponownie skierował latarkę w stronę czaszki. Patrzył na kosmyki włosów.

W jego trzydzieste urodziny, czyli prawie dziewięć lat temu, uwielbiana przez niego żona Sandy zniknęła. Prawie do dziś jej szukał. Codziennie się zastanawiał, co się wydarzyło. Czy ktoś ją porwał i uwięził? Czy uciekła z tajemniczym kochankiem? Została zamordowana? Popełniła samobójstwo? A może nadal żyła? Zwrócił się do medium, jasnowidzów i innych mistyków, żeby pomogli mu ją odnaleźć.

Niedawno pojechał do Monachium, bo pojawił się pewien trop. Sandy miała tam krewnych ze strony matki, więc ta wycieczka wydawała się logiczna. Jednakże nikt nic o niej nie słyszał, więc wszystkie jego poszukiwania, jak zwykle, spełzły na niczym. Zawsze kiedy widział martwą kobietę w wieku Sandy, zastanawiał się, czy to nie ona.

Wydawało mu się, że znaleziony szkielet w kanale ściekowym miasta, w którym się urodził, dorastał, a potem się zakochał, zarzuca mu: „Nie śpieszyłeś się!”.

6

Październik 2007

Abby siedziała na wykładzinie i wpatrywała się w szarą ścianę, a konkretnie w maleńki napis obok panelu z przyciskami. Na białym tle, czerwonymi, drukowanymi literami wypisano:

W RAZIE AWARII

DZWOŃ POD NUMER

013 228 7828

LUB

999

Napis nie brzmiał przekonująco. Pod panelem z przyciskami była wąska, pęknięta szybka. Powoli podczołgała się w jej stronę. Była zaledwie kilka centymetrów od niej, ale w tej rozhuśtanej windzie wydawało się, że jest na drugim końcu świata.

Wreszcie dotarła do celu. Wyważyła okienko i zdjęła słuchawkę, za którą ciągnął się skręcony sznur.

Słuchawka była zepsuta.

Naciskała na widełki, winda się zakołysała. W słuchawce panowała cisza. Na wszelki wypadek wybrała podane numery telefoniczne, ale bez rezultatu.

Świetnie, pomyślała. Wspaniale. Ostrożnie wyciągnęła swoją komórkę z torebki i wybrała numer 999.

Usłyszała ostry dźwięk. Na wyświetlaczu pojawił się komunikat: „Brak zasięgu”.

— Chryste, nie rób mi tego.

Szybko oddychała, wyłączyła telefon, potem znowu włączyła, czekała na jakikolwiek znak, ale żaden się nie pojawił.

Wybrała 999 i ponownie po ostrym sygnale przeczytała tę samą wiadomość. Nieustannie próbowała, za każdym razem coraz mocniej stukała w klawisze.

— No dalej, proszę cię.

Patrzyła na wyświetlacz. Czasem sygnał się pojawiał, ale zaraz znikał. Może gdyby dłużej czekała...

Wtedy zawołała. Zaczęła niepewnie.

— Pomocy!

Jej głos był cichy i stłumiony. Oddychając pełną piersią, potężnie krzyknęła:

— HALO, PROSZĘ MI POMÓC! POMOCY! JESTEM UWIĘZIONA W WINDZIE!

Czekała na odzew. Panowała cisza.

Cisza była tak potworna, że wszystko doskonale słyszała. Na przykład buczenie świetlówki nad głową. Łomot serca. Krew przepływającą w żyłach. Gwałtowny syk jej oddechów.

Miała wrażenie, że ściany się kurczą.

Miarowo oddychała. Spoglądała na telefon. Dłoń drżała jej tak mocno, że prawie nie potrafiła czytać cyfr. Głęboko nabierała powietrza. Próbowała połączyć się z numerem 999, ale bezskutecznie. Odłożyła telefon i potężnie uderzyła w ścianę.

Rozległ się huk i winda niepokojąco się zakołysała, uderzała w ściany szybu, potem opadła o kilka centymetrów.

— NA POMOC! — wrzeszczała.

Kabina znowu się bujała, więc Abby leżała bez ruchu. Winda się uspokoiła.

Z powodu sytuacji, w jakiej się znalazła, poczuła przypływ histerycznego gniewu. Podczołgała się jeszcze kilka centymetrów, a potem zaczęła się wydzierać i walić w metalowe drzwi. Od tego wrzasku bolały ją uszy i gardło odmówiło posłuszeństwa. Zakaszlała, pełnymi płucami wdychała kurz.

— WYPUŚĆCIE MNIE!

Wydawało się jej, że winda troszkę się poruszyła. Jakby ktoś nacisnął ją z góry. Zamknęła oczy. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała.

Otaczała ją tylko cisza.

7

11 września 2001

Półnaga Lorraine Wilson odpoczywała na leżaku w ogrodzie. Korzystała z ostatnich dni lata, by utrwalić opaleniznę. Przez ogromne przeciwsłoneczne okulary spoglądała na złotego roleksa, który Ronnie kupił jej w czerwcu na urodziny. Twierdził, że jest prawdziwy, ale ona mu nie wierzyła. Znała go zbyt dobrze. Nie wydałby dziesięciu tysięcy funtów na zegarek, jeśli mógł znaleźć identyczny za jedyne pięćdziesiąt. Szczególnie teraz, kiedy miał kłopoty finansowe.

Nie skarżył się, ale domyślała się wszystkiego, ponieważ kazał jej zaciskać pasa. Sprawdzał rachunki ze sklepu spożywczego, narzekał, że za dużo wydaje na ciuchy, fryzjera i obiady z koleżankami. Część domu była żenująco zaniedbana, ale Ronnie zabronił jej zamówić malarzy, bo muszą oszczędzać.

Bardzo go kochała, ale nigdy całkowicie nie rozszyfrowała. Jakby miał jakiś sekret, z którym zmagał się samotnie. Poniekąd domyślała się powodu jego niepokoju. Za wszelką cenę chciał udowodnić światu, a w szczególności znajomym, że jest człowiekiem sukcesu. Dlatego kupil dom, na który nie było ich stać, tuż przy Shirley Drive. Nie był duży, ale znajdował się w jednej z najdroższych dzielnic okręgu Brighton i Hove. Spokojna okolica z willami, pokaźnymi ogrodami ułożonymi wzdłuż trzypasmowej drogi biegnącej wśród wzgórz. Nowoczesny kilkupoziomowy dom. Różnił się od innych, tradycyjnych budowli w stylu Tudorów, które przeważały w okolicy, dlatego ludzie nie zdawali sobie sprawy, że był maty. Tarasy z drewna tekowego i mały basen dodawały przepychu rodem z Beverly Hills.

Była prawie druga po południu. Milo, że zadzwonił. Strefy czasowe wprawiały ją w zakłopotanie. Dziwiła się, że szedł na śniadanie, podczas gdy ona jadła lunch złożony z twarożku i jagód. Cieszyła się, że wraca dziś wieczorem. Był flirciarzem, ale tęskniła za nim, kiedy wyjeżdżał. Zawsze się zastanawiała, co wyprawia podczas tych wyjazdów. Tym razem wyjechał tylko na trzy dni, więc nie było tak źle.

Ta część ogrodu, w której się znajdowała, leżała nieco na uboczu. Wysoka winna latorośl przeplatana potężnym bluszczem i ogromnym rododendronem oddzielała ją od sąsiadów. Lorraine obserwowała robota uwijającego się w wodzie. Pływał w górę i dół, czyszcząc basen. Alfie, ich pręgowany kot, znalazł coś intrygującego w krzewie rododendronu. Wolno spacerował, przyglądał się, potem znowu ruszał i obserwował. Nigdy nie wiesz, o czym myśli kot. Pomyślała, że podobnie jest z Ronniem.

Odłożyła talerzyk na trawę i sięgnęła po codzienną gazetę. Za półtorej godziny była umówiona u fryzjera. Miała zrobić sobie pasemka, a potem pójść do manikiurzystki. Zawsze chciała atrakcyjnie wyglądać dla niego.

Rozkoszując się gorącymi promieniami słońca, przewracała strony. Za chwilę będzie musiała wstać i uprasować jego koszule. Ronnie kupował podrabiane zegarki, ale nie koszule. Zawsze nabywał je w centrum Londynu na Jermyn Street. Obsesyjnie pilnował, żeby były starannie odprasowane. Odkąd odeszła sprzątaczka, sama musiała wykonywać domowe czynności.

Uśmiechnęła się na wspomnienie początków ich związku, kiedy właściwie lubiła zmywać i prasować. Pierwszy raz spotkali się dziesięć lat temu. Ona pracowała jako sprzedawczyni w sklepie wolnocłowym na lotnisku Gatwick. On próbował złożyć swoje życie do kupy. Jego piękna, głupiutka żona poznała pewnego reżysera podczas babskiego wypadu. Uciekła z nim do Los Angeles, ponieważ obiecał, że zrobi z niej gwiazdę filmową.

Przypomniała sobie ich pierwsze wakacje w Hiszpanii, kiedy wynajęli małe mieszkanie przy porcie w Puerto Banus. Ronnie popijał piwo na balkonie i z zazdrością patrzył na jachty; obiecywał jej, że kiedyś będą mieć największy z nich wszystkich. Wiedział, jak zauroczyć kobietę. W tym osiągnął mistrzostwo.

Uwielbiała prać jego ubrania, żeby poczuć koszulki, kąpielówki, bieliznę, skarpetki, chusteczki w swoich rękach i ich różnorodne zapachy. Czuła satysfakcję, kiedy po wyprasowaniu je wkładał. Jakby byli jednością.

Teraz to był dla niej przykry obowiązek, nie znosiła jego skąpstwa.

Wróciła do artykułu na temat hormonalnej terapii zastępczej. Studiowała debatę, czy zmniejszenie objawów menopauzy, a zatem zachowanie młodzieńczego wyglądu, zwiększa ryzyko wystąpienia raka piersi i innych chorób. Strzepnęła natrętną osę, która kręciła się wokół jej głowy, i spojrzała na swoje piersi. Miała trzydzieści osiem lat i ciało nie było już takie jędrne, z wyjątkiem jej „kosztownego” biustu.

Lorraine nie była obłędną, powalającą pięknością, ale mówiąc językiem Ronniego, zawsze była niezłą laską. Po babci z Norwegii odziedziczyła blond włosy. Nie tak dawno temu, podobnie jak milion innych blondyn na całym świecie, obcięła się w stylu księżnej Diany. Mnóstwo razy pytano ją, czy przypadkiem nie jest tą księżną Walii.

Muszę coś zrobić z ciałem, rozmyślała posępnie. Brzuch przypominał torbę kangura. Wyglądała, jakby urodziła gromadkę dzieci, mięśnie dawno zanikły, a skóra była rozciągnięta. Góra ud pokryła się cellulitisem.

Jej ciało wyglądało katastrofalnie pomimo ćwiczeń pod okiem osobistego trenera trzy razy w tygodniu, nie mówiąc już o niezadowoleniu Ronniego z powodu ich kosztu.

Osa znów przyleciała, brzęczała dookoła głowy.

— Spieprzaj! — krzyknęła Lorraine, odganiając ją. — Idź sobie.

Zadzwonił telefon. Pochyliła się i podniosła bezprzewodową słuchawkę.

— Masz włączony telewizor? — Dzwoniła jej siostra Mo. Zwykle mówiła spokojnym głosem, ale teraz była dziwnie poruszona.

— Nie, siedzę w ogrodzie — odpowiedziała Lorraine.

— Ronnie jest w Nowym Jorku, prawda?

— Tak, właśnie z nim rozmawiałam. Czemu pytasz?

— Stało się coś okropnego. Mówią o tym na wszystkich kanałach. Przed chwilą samolot uderzył w World Trade Center.

8

Październik 2007

Deszcz padał coraz mocniej. Walił jak kulki gradu w dach policyjnego vana. Przyciemnione okna nie pozwalały zaglądać ciekawskim. Na zewnątrz widać było przebłyski świateł. Ponury zmierzch jawił się kolorem rdzy w blasku tysięcy miejskich latarni.

Mimo że z zewnątrz wyglądał na obszerny wóz, w środku transita było ciasno. Roy Grace kończył rozmowę telefoniczną. Miał rozpocząć spotkanie, więc wyciągnął notatnik z plecaka.

Oprócz Glenna Bransona, w okropnej ciasnocie, przy stole siedzieli szef dochodzeniówki, doradca ze służby wspomagającej, doświadczony biegły, jeden z posterunkowych oraz Joan Major, archeolog sądowy, która regularnie pomagała w identyfikacji szkieletów. Służyła też pomocą w razie znalezienia kości na placach budów, w lesie przez dzieci albo wykopanych przez działkowiczów w ogródkach, dzięki analizom stwierdzając, czy są ludzkie, czy zwierzęce.

W vanie było chłodno i wilgotno, roznosił się syntetyczny smród. Na półkach znajdowały się spakowane zwoje taśmy ochronnej. W innym miejscu umieszczono torby z kombinezonami, namioty, karimaty, liny, kable, młotki, piły, siekiery i plastikowe butelki z chemikaliami. Grace zawsze czuł, że coś ponurego było w tych vanach. Wyglądały jak wozy kempingowe, ale nigdy nie jeździły na pola namiotowe, tylko na miejsca zbrodni.

Była szósta trzydzieści po południu.

— Nie ma Nadiuski. — Odłożył telefon i poinformował nowo powstały zespół.

— Czy to znaczy, że jest tylko Frazer? — posępnie zapytał Glenn.

— Tak.

Wszystkim zrzedły miny. Nadiuska De Sancha była patologiem, z którym każdy policjant w Sussex lubił współpracować. Pracowała błyskawicznie, była interesująca, zabawna i atrakcyjna. W przeciwieństwie do niej Frazer Theobald był uparty, powolny, choć, trzeba przyznać, pracował pedantycznie.

— Tylko że problem polega na tym, iż Frazer kończy robotę w Esher. Najwcześniej może tu być na dziewiątą.

Uchwycił wzrok Glenna. Oboje wiedzieli, co oznacza ta informacja — całonocną pracę.

Grace otworzył pierwszą stronę swojego notatnika. Wstępna odprawa na miejscu zbrodni. Piątek, 19 października, godz. 18.30. Plac budowy: osiedle dzielnicy New England.

— Mam pewną sugestię — odezwała się Joan Major.

Pani archeolog miała czterdzieści lat, miłą aparycję, długie, brązowe włosy i kwadratowe, modne okulary. Na spotkanie ubrała się w czarny golf, brązowe spodnie i solidne buty na gumowej podeszwie.

Grace dal jej znak gestem ręki.

— Proponuję zrobić tylko wstępną ocenę sytuacji, ale może niekoniecznie teraz musimy rozpoczynać poważną robotę, zwłaszcza że robi się ciemno. Przy świetle dziennym łatwiej nam będzie pracować. Wydaje się, że ten szkielet był tutaj od dłuższego czasu, więc jedna noc nie sprawi żadnej różnicy.

— To dobra myśl — potwierdził Grace. — Musimy tylko sprawdzić, czy prace budowlane nadal są prowadzone. — Porozumiewawczo spojrzał na doradcę ze służby pomocniczej. Ned Morgan był wysokim, brodatym mężczyzną o ciemnej karnacji. — Musisz się skontaktować z kierownikiem robót, Ned. Należy przerwać prace dokoła tego kanału burzowego.

— W drodze tutaj rozmawiałem z nim. Był zmartwiony, ponieważ czas ich goni — powiedział Ned. — Prawie dostał szału, gdy mu powiedziałem, że możemy spędzić tutaj nawet tydzień.

— To duży plac budowy — kontynuował Grace — nie musimy zamykać go całego. Zadecydujcie, którą część należy odciąć na wasze prace. — Potem odwrócił się do pani archeolog. — Masz rację Joan. Lepiej będzie zacząć jutro, przy dziennym świetle.

Grace zadzwonił do Steve’a Curry’ego, inspektora policji tej dzielnicy, który koordynował prace mundurowych, żeby zabezpieczali teren aż do kolejnego powiadomienia. Ta informacja nie zachwyciła nadinspektora, ponieważ ochrona miejsca zbrodni była wielkim obciążeniem finansowym.

Następnie Grace zwrócił się do szefa dochodzeniówki, Joego Tindalla, który z początkiem roku awansował na to stanowisko. Tindall uśmiechnął się pełen samozadowolenia.

— Wszystko jest jak zwykle, Roy — powiedział z akcentem typowym dla środkowej Anglii — ale teraz jestem szefem, więc należy mi się przyzwoity odpoczynek. Minęły czasy, kiedy ty i twój kolega zawalaliście mi weekendy. Teraz ja rujnuję innym weekendy dla ciebie.

Grace w cichości zazdrościł mu. Co więcej, rzeczywiście owe szczątki mogłyby poczekać aż do poniedziałku, ale teraz musieli się nimi zająć, bo zostały znalezione i opisane. Nie było innego wyjścia.

*

Dziesięć minut później, ubrani w stroje ochronne, zeszli do kanału ściekowego. Grace prowadził, za nim szli Joan Major i Ned Morgan. Doradca ze służby pomocniczej zasugerował, aby pozostali siedzieli w vanie, by jeszcze bardziej nie zacierać śladów zbrodni.

Cała trójka zatrzymała się przed szkieletem i skierowała latarki w tę stronę. Joan Major, grzęznąc w błocie, podeszła tak blisko, że mogła go dotknąć.

Roy Grace poczuł ucisk w gardle, gdy znowu wpatrywał się w tę twarz. Wiedział, że jest małe prawdopodobieństwo; to przypuszczalnie nie Sandy. Mimo to... Zęby były nienaruszone, a Sandy miała idealne zęby. Była to jedna z tych rzeczy, którą bardzo cenił. Jej zęby byty piękne, białe i równe. Zawsze się rozklejał pod wpływem jej uśmiechu.

— To mężczyzna czy kobieta, Joan? — Jego głos zabrzmiał nienaturalnie.

Przyglądała się czaszce.

— Czoło jest dość proste, mężczyźni mają raczej inny kształt — odpowiedziała. Jej głos brzmiał upiornie. Potem, trzymając latarkę w lewej dłoni, wskazującym palcem prawej pokazała na tył czaszki. — Grzebień potyliczny jest zaokrąglony. — Postukała o wystające wzgórki. — Jeśli dotkniesz tyłu swojej czaszki, Roy, to będą one bardziej wystające, bo tak mają mężczyźni — potem zajrzała do wnętrza lewego ucha — wyrostek sutkowy też potwierdza, że to kobieta, mężczyźni mają bardziej wyraźny — następnie przesunęła ręką przed oczami — popatrz na wypukłości brwi. Gdyby był to mężczyzna, byłyby wyraźniej zarysowane.

— Czyli prawie jesteś pewna, że to kobieta? — zapytał Grace.

— Tak. Gdy obejrzę miednicę, będę pewna na sto procent. Ale sądzę, że się nie mylę. Zrobiłam też pomiary. Męski szkielet jest potężniejszy, ma inne proporcje — przez chwilę się zawahała — jest coś, co trzeba natychmiast sprawdzić. Jestem ciekawa opinii Frazera.

— Co masz na myśli?

— Kość gnykową.

Skierowała jego wzrok na kość zawieszoną na cienkim skrawku wysuszonej skóry.

— Widzisz tę kość w kształcie podkowy? Dzięki niej język jest na swoim miejscu. Zdaje się, że wskaże nam przyczynę śmierci. Kość gnykowa zazwyczaj łamie się w czasie duszenia.

Grace był tym zaabsorbowany. Wpatrywał się w kość, potem znów studiował idealne zęby. Usiłował przypomnieć sobie oględziny ostatnich zwłok w sprawie, którą zajmował się kilka lat temu.

— Co powiesz na temat wieku?

— Jutro powiem ci bardziej precyzyjnie — odparła. — Na pierwszy rzut oka wygląda na najlepsze lata życia, to znaczy przedział od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat.

Grace się zamyślił, patrząc na czaszkę. Sandy miała dwadzieścia osiem lat, gdy zniknęła. Kątem oka dostrzegł, że Ned Morgan świeci latarką po kanale.

— Musi to obejrzeć jakiś inżynier, Roy — powiedział Ned. — Ktoś, kto świetnie zna kanalizację miejską. Trzeba sprawdzić, czy inne kanały są połączone z tym. Może jej ubrania lub rzeczy osobiste gdzieś popłynęły.

— Czy sądzisz, że ten kanał jest spławny? — zapytał Grace.

Morgan świecił latarką w zamyśleniu.

— Dzisiaj mocno pada przez cały dzień, choć nie ma tu zbyt dużo wody, ale jest to możliwe. Ten kanał zbudowano pewnie, żeby zapobiec zalewaniu torów kolejowych. Ale... — Zawahał się.

— Wygląda na to, że spędziła tu wiele lat. Gdyby kanał był spławny, pewnie wyrzuciłoby ją gdzieś i połamało. Ona jest nietknięta. Stan skóry wskazuje na to, że dość długo było tu sucho. Jednakże całkowicie nie możemy określić stopnia zalewania tego kanału — wtrąciła Joan.

Grace gapił się na czaszkę targany emocjami. Nagle poczuł, że nie chce czekać do jutra. Miał ochotę nakazać, żeby zespół rozpoczął pracę natychmiast.

Zamiast tego rzucił tylko posterunkowemu, żeby szczelnie zamknął wejście i zabezpieczył cały plac budowy.

9

Październik 2007

Abby nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Chciało się jej sikać. Popatrzyła na zegarek. Minęła godzina i dziesięć minut, odkąd weszła do tej cholernej windy. Dlaczego? Dlaczego była tak cholernie głupia?

Odpowiedź była następująca — z powodu tych zasranych budowlańców na dole.

Chryste. Trzydzieści sekund zajmowało jej zejście na dół. Było świetnym ćwiczeniem. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?

A teraz ta nagła potrzeba. Wyszła z mieszkania niedawno, a czuła się, jakby od tego czasu wypiła pięć litrów kawy i cztery litry wody.

Nie ma mowy, nie zleję się. Strażacy nie zobaczą mnie w kałuży sików. Dziękuję za takie upokorzenie. Mocno przyciskała kolana, drżała, patrzyła w górę na dach windy; siatkową, matową obudowę świateł. Nasłuchiwała. Wsłuchiwała się w odgłos kroków, które, była pewna, że słyszała.

Albo wydawało się jej, że słyszała...

W filmach ludzie wypychają drzwi albo wspinają się przez okienko dachowe. Ale w filmach windy nie kołyszą się w ten sposób.

Ochota na sikanie przeszła, ale pewnie wróci. W tej chwili czuła się lepiej. Chciała dotknąć stóp, ale winda zaczęła szaleńczo się kołysać. Obijała się o ściany szybu z hałasem. Abby wstrzymała oddech, czekała, aż się uspokoi. Modliła się, żeby liny się nie zerwały. Uklękła, wzięła komórkę z podłogi i wybrała numer alarmowy. Usłyszała ten sam ostry sygnał, tę samą wiadomość.

Palcami próbowała poszerzyć lukę w drzwiach, ale bezskutecznie. Zerknęła do torebki, szukała czegoś, co mogłaby wetknąć w cienką szparę. Nie znalazła niczego oprócz metalowego pilnika do paznokci. Wepchnęła go w cieniutki prześwit, ale po kilku centymetrach pilnik wbił się w coś twardego. Ruszała nim w prawo i lewo, aż w końcu się skrzywił.

Naciskała na przyciski panelu, potem z wściekłością waliła otwartą dłonią w ściany windy.

To przyniosło jej chwilową ulgę.

Jak długo jeszcze pociągnie?

Rozległo się kolejne złowieszcze skrzypnięcie nad jej głową. Wyobraziła sobie, że skręcone liny powolutku się rozwijają i robią się coraz cieńsze, a śruby przykręcone w dachu stopniowo się odkształcają. Przypomniała sobie rozmowę sprzed kilku lat, kiedy wspólnie roztrząsali, co zrobić, kiedy winda się urwie i spadnie. Podczas imprezy niektórzy ludzie twierdzili, że trzeba podskoczyć, zanim winda sięgnie fundamentu. Ale skąd mam wiedzieć, kiedy uderzę w dno? Poza tym, jeśli winda będzie spadać z prędkością stu kilometrów na godzinę, ja też będę poruszać się w tym samym tempie. Inni sugerowali, że dobrze jest się położyć. Pozostali twierdzili, że najlepiej byłoby w ogóle nie być w tej windzie.

A jej się to przydarzyło.

O Jezu, co za ironia losu. Tyle przeszła, żeby być znowu w Brighton. Ogromnie ryzykowała, podejmowała wszelkie środki ostrożności, by nie zostawiać po sobie żadnych śladów.

Widocznie to musiało się stać.

Wyobraziła sobie, jak ta historia będzie przedstawiona. Niezidentyfikowana kobieta zamordowana w niewyjaśniony sposób w windzie. O nie, nie ma mowy.

Spojrzała na matową szybę, próbowała ją wypchnąć, ale ta nawet nie drgnęła. Pchała coraz mocniej. Bez reakcji.

Musi się poruszyć. Naciskała obiema rękami z całej siły, ale ponownie rozkołysała windę. Odbijała się o ściany szybu z tym samym ponurym odgłosem.

Nagle usłyszała skrobanie. Wyraźne, długie skrobanie, jakby ktoś próbował ją ratować.

Wsłuchiwała się. Usiłowała zignorować głośny oddech i łomot serca. Chyba ze dwie minuty słuchała tego skrobania. Uszy jej pękały, jakby źle znosiła ciśnienie wysokościowe w samolocie. Bała się.

Potem słyszała jedynie miarowe zgrzytanie liny i z rzadka trzaski rozdzieranego metalu.

10

11 września 2001

Trzymając bezprzewodowy telefon przy uchu, odczuwając okropny mętlik w głowie, Lorraine ruszyła w stronę domu. Prawie przewróciła się o Alfiego. Z falującym biustem i brzęczącym złotym łańcuszkiem na kostce wpadła przez drzwi patia, rolując w biegu miękki, biały dywan.

— On tam jest — drżącym szeptem poinformowała siostrę — właśnie teraz tam jest.

Chwyciła pilota i włączyła wiadomości BBC. Wprawdzie obraz się urywał — jak to bywa przy ręcznym nagrywaniu — ale natychmiast rozpoznała dwie wysokie, srebrne wieże World Trade Center. Gęsty, czarny dym rozchodził się z jednej z nich, prawie nie było jej widać. Czarno-biały maszt wznosił się w stronę bezchmurnego, metalicznego nieba.

O Chryste. Ronnie tam był. W której z wież miał spotkanie? Na którym piętrze?

— O Boże! O mój Boże! — krzyczał wzburzony amerykański prezenter, ale Lorraine ledwie słyszała jego glos.

— Oddzwonię do ciebie, Mo — powiedziała — zaraz oddzwonię. — Wybrała numer Ronniego, ale był zajęty. Próbowała jeszcze kilka razy. O Boże! Ronnie, trzymaj się. Kochanie, proszę cię, trzymaj się.

Usłyszała ryk syren w telewizji. Na ekranie ludzie patrzyli w górę. Dziesiątki ludzi — turyści i pracownicy — stoją w bezruchu, zmrożeni dziwaczną sytuacją, pełną dramatycznego napięcia. Jedni trzymają się za głowy, inni uwieczniają tę chwilę kamerami. Potem znów pokazano WTC. Rozprzestrzeniający się czarny dym zasłonił błękit nieba.

Zadrżała. Nie potrafiła się poruszyć.

Syreny wyły coraz głośniej.

Prawie nikt się nie ruszał. Kilku ludzi rzuciło się w stronę budynku. Przyjechał wóz strażacki. Słyszała przeszywające powietrze wycie syren.

Kolejny raz wybrała numer Ronniego. Zajęty. Wiele razy starała się dodzwonić, ale numer zawsze był zajęty. Zadzwoniła do siostry.

— Nie mogę się dodzwonić do niego — płakała.

— Wszystko będzie dobrze, Lori. Złego licho nie bierze. Ronnie wyjdzie z tego.

— Jak to się mogło stać? — zapytała Lorraine. — W jaki sposób samolot mógł tak uderzyć? To znaczy...

— Jestem pewna, że Ronnie czuje się dobrze. To, co się stało, jest okropne, wprost nie do uwierzenia. To jak jedna z tych katastrof, które znamy z filmów grozy.

— Rozłączę się, może będzie próbował się do mnie dodzwonić. Też będę próbowała.

— Daj mi znać, jeżeli ci się uda.

— Dobrze.

— Obiecujesz?

— Tak.

— Kochanie, nic mu nie jest, na pewno.

Lorraine się rozłączyła, relacje telewizyjne ją zahipnotyzowały. Zaczęła wydzwaniać do Ronniego. Niestety, bez rezultatów.

11

Październik 2007

— Czy jestem miłością twego życia? — zapytała. — Jestem, Grace?

— Jesteś. — Uśmiechnął się.

— Nie kłamiesz, Grace, prawda?

Było cudowne czerwcowe popołudnie. Zjedli zakrapiany alkoholem lunch w restauracji La Coupole w dzielnicy St Germain. Następnie, przed powrotem do hotelu, wybrali się na przechadzkę brzegiem Sekwany.

Zawsze trafiali na piękną pogodę, gdy byli razem. Teraz też tak było. W przytulnym pokoju Sandy stała mu nad głową, zasłaniając promienie słońca. Blond warkocze spadały po obu stronach jej piegowatej buzi, łaskocząc go w policzki niczym pędzelki strzepujące kurz z jego twarzy.

— Hej! Muszę przeczytać raport prokuratury. Ja...

— Nie marudź, Grace. Zawsze musisz coś czytać. Przecież spędzamy romantyczny weekend w Paryżu! Czy już ci się nie podobam? — Pocąłowała go w czoło. — No to czytaj, czytaj, czytaj! — Ponownie go pocałowała. — Jesteś taki nudny, nudny, nudny!

Tańczyła, drażniąc się z nim, omijała jego wyciągnięte ramiona. Miała na sobie skąpą sukienkę, a jej biust prawie wylewał się z dekoltu. Przelotnie zerknął na jej długie, ozłocene słońcem nogi, zgrabne uda i poczuł się bardzo napalony.

Podeszła do niego i dotknęła pulsującej wypukłości.

— To wszystko dla mnie, Grace? Uwielbiam to! Taki jest czegoś wart!

Z powodu ostrego słońca trudno było mu zobaczyć jej twarz. Nagle jej rysy się rozmyły i patrzył na pusty, czarny owal oprawiony w długie blond włosy, który wyglądał jak zaćmienie słońca. Zaczął panikować. Przez ułamek sekundy nie mógł sobie przypomnieć jej wyglądu.

Wreszcie znowu ją widział.

— Kocham cię bardziej niż... — Uśmiechnął się.

Wydawało mu się, że słońce niespodziewanie zaszło za chmury. Zrobiło się zimno. Jej twarz zbladła, jakby była chora, wręcz umierała.

Mocno ją przytulił.

— SANDY! — krzyknął przeraźliwie. — SANDY, kochanie!

Dziwnie pachniała. Miała chropowatą skórę, nie taką delikatną jak zwykle. Pachniała zjelczałym tłuszczem, zgnilizną, ziemią i gorzkimi pomarańczami.

Potem zrobiło się całkowicie ciemno, jakby ktoś wykręcił bezpieczniki.

W zimnej i pustej przestrzeni Roy słyszał echo swojego głosu.

— Sandy! — krzyczał, ale glos uwiązi mu w gardle.

Zrobiło się jasno. Uderzyło go ostre światło kostnicy. Znów wpatrywał się w jej oczy i wrzeszczał.

Gapił się na oczodoły czaszki, trzymał szkielet w ramionach. Czaszka miała idealne zęby i uśmiechała się do niego.

— Sandy! — wołał. — Sandy!

Wtedy światło się zmieniło. Zrobiło się delikatnie żółte. Łóżko skrzypnęło i usłyszał głos.

— Roy?

To był głos Cleo.

— Roy? Obudź się!

Patrzył na sufit, był zmieszany, zalewał go pot.

— Roy?

— Ja... ja... — Drżał.

— Strasznie głośno krzyczałeś.

— Przepraszam. Przykro mi.

Cleo usiadła, jej długie blond włosy opadały wokół bladej, przerażonej twarzy. Oparła się o jego ramię i patrzyła z wyrazem skargi. Wiedział, co zaraz usłyszy.

— Sandy — rzekła z wyrzutem — znowu to samo.

Miała podobny kolor włosów jak Sandy, identyczny kolor oczu, może były odrobinę bardziej szare niż niebieskie. Bardziej stalowe. Kiedyś czytał, że rozwiedzeni albo owdowiali mężczyźni często zakochują się w kobietach podobnych do ich żon. Aż do teraz ta myśl nigdy nie przyszła mu do głowy. Ale one nie były za bardzo podobne do siebie. Sandy była ładna, ale nie była klasyczną pięknością, jaką jest Cleo.

Gapił się na biały sufit i ściany sypialni Cleo. Patrzył na rozpadającą się czarną, lakierowaną toaletkę. Cleo nie lubiła bywać w jego domu. Uważała, że za bardzo czuje tam obecność Sandy, wolała spędzać z nim czas tutaj.

— Przepraszam — powiedział — to był tylko zły sen, koszmar.

Delikatnie pogłaskała go po policzku.

— Może powinieneś zgłosić się do tego terapeuty, do którego już chodziłeś?

Pokiwał głową. Koniec końców wrócił do niespokojnego, nerwowego snu. Był przerażony, że coś może mu się znowu przyśnić.

12

Październik 2007

Skurcze były coraz bardziej uciążliwe, boleśniejsze i łapały ją coraz częściej. Prawie co kilka minut. Może podobnie jest przy rodzeniu...

Zegarek wskazywał osiem minut po trzeciej nad ranem. Abby spędziła w windzie prawie dziewięć godzin. Może pozostanie tutaj aż do poniedziałku, jeśli wcześniej winda się nie urwie i nie spadnie.

Cholera. Jak ci minął weekend? Ja spędziłam weekend w windzie. Było super. Było tam lustro, panel z przyciskami i brudny, szklany dach ze świetlówkami. Na ścianie było zadrapanie, jakby ktoś zaczął ryć swastykę, ale potem się rozmyślił. Był też drukowany napis zrobiony przez jakiegoś głupka, który ani nie umie porządnie pisać, ani utrzymać w dobrym stanie tej pieprzonej windy.

W RAZIE AWARII

DZWOŃ POD NUMER

013 228 7828

LUB

999

Drżała z wściekłości, gardło miała wyschnięte, obolałe od krzyku, prawie całkiem straciła głos. Po chwili odpoczynku spróbowała wstać. Nie obchodziło ją, że winda może się zacząć kołysać i runąć w dół. Wiedziała, że musi stamtąd wyjść, nie może czekać, aż winda się zerwie, śruby się odkształcą lub cokolwiek innego przyczyni się do jej śmierci.

— Próbuję stąd wyjść, dranie — chrypiała, wpatrywała się w napis i czuła, że ściany znów się kurczą, nadchodził kolejny atak paniki.

Telefon windy nie działał. Wzięła komórkę, trzymała blisko ucha, głęboko oddychała, starała się uspokoić, czekała na sygnał, przeklinała operatora sieci; wszystko przeklinała. Ból rozsadzał jej czaszkę, obraz się zamazywał i znowu pojawiła się ta przeklęta ochota na sikanie, która przeszywała jej wnętrzności.

Ściskała kolana, wdychała powietrze, uda jej drżały. Czuła okropny ból w brzuchu, jakby ktoś kręcił w nim ostrym nożem. Płakała, trzęsła się i skręcała z bólu. Wiedziała, że dłużej już nie da rady.

Wytrzyma, zaciśnie zęby — pamięta o wyższości ducha nad materią — stoczy walkę z własnym ciałem, zdeterminowana nie podda się niczemu. Przypomniała sobie swoją mamę, która mając niecałe siedemdziesiąt lat, nie potrafiła kontrolować swoich odruchów z powodu demencji.

Ale ja potrafię utrzymać ten cholerny mocz. Tylko mnie stąd wypuśćcie. Wypuśćcie mnie. Powtarzała to jak mantrę, kiedy nagła potrzeba sikania się wzmogła, a potem cholernie powoli zaczęła się oddalać.

Na szczęście potrzeba sikania minęła, a ona wyczerpana osunęła się na podłogę. Zastanawiała się, jak długo można się powstrzymywać od wysiusiania się, zanim pęcherz pęknie.

Ludzie czasem przeżywają na pustyni, ponieważ piją swój mocz. W obłędzie pomyślała, że może powinna zrobić to do buta i użyć go jako pojemnika? Zrobić zapasy picia w tej awaryjnej sytuacji? Jak długo można wytrzymać bez wody? Kiedyś czytała, że ludzie tygodniami mogą żyć bez jedzenia, ale tylko kilka dni bez wody.

Chwiejąc się na rozkołysanej podłodze, zdjęła prawy but. Potem wysoko wyskoczyła i szpilką kubańskich butów uderzyła w dach. To nie był dobry pomysł. Winda wściekle się zakołysała i uderzyła o szyb, Abby odbijała się od ścian. Wstrzymała oddech, ponieważ tym razem z pewnością coś się złamało. Może ostatni postrzępiony kabel, który oddzielał ją od wielkiej niewiadomej.

Chwilami nawet chciała, żeby winda się urwała. Wiele pięter było pod nią, więc rozwiązałoby to, wprawdzie nieelegancko, ale jednak rozwiązało, wszystkie problemy. Co za ironia losu.

W odpowiedzi na jej rozważania zgasły światła.

13

11 września 2001

Gdy Ronnie Wilson mieszkał w dzielnicy Coldean w Brighton, pewien dom spłonął niedaleko jego mieszkania. Ubrany w szlafrok i pantofle stał w ciemnościach i obserwował. Pamiętał smród, hałas, wozy strażackie... prawdziwe piekło. Był zafascynowany i wystraszony jednocześnie. Ale przede wszystkim nie zapomniał tego zapachu. Okropnego fetoru zniszczenia i rozpaczy.

Teraz czuł ten sam odór w powietrzu. Nie był to przyjemny, słodki zapach ogniskowego dymu czy żarzącego się węgla, tylko ostry, zjadliwy fetor spalonej farby, osmolonego papieru, przypalonej gumy i gryzące opary roztopionego winylu i plastiku. Duszący dym szczypał w oczy. Musiał zakryć nos, powinien się wycofać, uciekać do kawiarni, którą opuścił przed chwilą.

Stał jednak nieruchomo, podobnie jak wszyscy dookoła.

Surrealistyczna chwila ciszy na Manhattanie, jakby ktoś włączył stop-klatkę na ulicy. Jakby po włączeniu czerwonego światła wszystko zamarło.