Zdrada strażnika planety - Edward Guziakiewicz - E-Book

Zdrada strażnika planety E-Book

Edward Guziakiewicz

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Akcja powieści toczy się w 475 r. p.n.e. najpierw w Tracji (na terenach dzisiejszej Bułgarii), potem w ukrytym w masywie Olimpu skarbcu, by wreszcie znaleźć ciąg dalszy w Attyce (Grecja). Na Ziemi rozbija się statek kosmiczny z przedstawicielami obcej cywilizacji, a z katastrofy uchodzą z życiem jedynie nieliczni przybysze. Obecność wrytego w grunt goliata odnotowują nie tylko pobliscy prymitywni Trakowie. Na planecie zagościł bowiem ktoś znacznie potężniejszy, kto losy kilku niezwykłych rozbitków pragnie związać z własnymi. To zagadkowy kosmita, tytułowy strażnik planety. Nici intrygi sięgają daleko w kosmos i rozstrzyga się przyszłość Ziemi.Fantastyka jest tu ujęta w ramy powieści historycznej, a narracja i dialogi są podporządkowane jej stylistycznym wymogom. Jednak realia greckiego antyku i odwołania do panteonu greckich bóstw nie gryzą się z technologicznym potencjałem potężnej pankosmicznej rasy. Jej przedstawiciele, na swój sposób nieśmiertelni, potrafią to samo, co mityczny Zeus z Olimpu i inni bogowie. A nawet więcej.Starożytność została dobrze zbadana przez historyków, zaś autor zadbał w powieści o realia epoki. Ateny odbudowują się po wojnach z Persami, powstaje Symmachia Delijska, zaś Kimon oblega Eion. Nie zanudza on jednak czytelników tymi wydarzeniami i nie zmusza ich do repetytorium z historii starożytnej Grecji. Tylko raz w powieści tytułowy bohater, siwobrody Raha, opowiada Urchitce Ni o wojnach Dariusza i Kserksesa. Autor gustuje natomiast w detalach, co widać — na przykład — w opisie bogatej w dzieła sztuki willi Eurypidesa w Atenach. Poza tym jego bohaterowie zmagają się z losem również poza Ziemią — w odległych stronach kosmosu — dzięki możliwości błyskawicznego pokonywania wielkich przestrzeni (sztuczne planetoidy Tauros i Favo).Przenikają się w książce dzieje trzech różnych cywilizacji: ziemskiej, urchickiej i transgalaktyckiej. Subtelnie zaznacza się również obecność czwartej, pochodzącej jakby z innego wymiaru kosmosu. Potwierdzają ją swym istnieniem wiecznotrwali (immortusi). Poza tym dopiero na Ziemi rozbitkowie z Urch odkrywają cała prawdę o ich osobliwej naturze. Reprezentują rasę zdolną do biologicznych przeobrażeń. Metamorfoza pozwala im przyjmować nowe kształty fizyczne i upodabniać się do dowolnych gatunków w przyrodzie.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2015

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edward Guziakiewicz

Zdrada strażnika planety

powieść science fiction • nagrodzona Złotym Piórem ZLP

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-25-1 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Na­pi­sa­na lek­ko ar­cha­izu­ją­cym ję­zy­kiem po­wieść prze­no­si czy­tel­ni­ka do sta­ro­żyt­no­ści. Jej ak­cja to­czy się w 475 r. p.n.e. naj­pierw w Tra­cji (na te­re­nach dzi­siej­szej Buł­ga­rii), po­tem w ukry­tym w ma­sy­wie Olim­pu skarb­cu, by wresz­cie zna­leźć ciąg dal­szy w At­ty­ce (Gre­cja). Na Zie­mi roz­bi­ja się sta­tek ko­smicz­ny z przed­sta­wi­cie­la­mi ob­cej cy­wi­li­za­cji, a z ka­ta­stro­fy ucho­dzą z ży­ciem je­dy­nie nie­licz­ni przy­by­sze. Obec­ność wry­te­go w grunt go­lia­ta od­no­to­wu­ją nie tyl­ko po­bli­scy pry­mi­tyw­ni Tra­ko­wie. Na pla­ne­cie za­go­ścił bo­wiem ktoś znacz­nie po­tęż­niej­szy, kto losy kil­ku nie­zwy­kłych roz­bit­ków pra­gnie zwią­zać z wła­sny­mi. To za­gad­ko­wy ko­smi­ta, ty­tu­ło­wy straż­nik pla­ne­ty. Nici in­try­gi się­ga­ją da­le­ko w ko­smos i roz­strzy­ga się przy­szłość Zie­mi.

Fan­ta­sty­ka jest tu uję­ta w ramy po­wie­ści hi­sto­rycz­nej, a nar­ra­cja i dia­lo­gi są pod­po­rząd­ko­wa­ne jej sty­li­stycz­nym wy­mo­gom. Jed­nak re­alia grec­kie­go an­ty­ku i od­wo­ła­nia do pan­te­onu grec­kich bóstw nie gry­zą się z tech­no­lo­gicz­nym po­ten­cja­łem po­tęż­nej pan­ko­smicz­nej rasy. Jej przed­sta­wi­cie­le, na swój spo­sób nie­śmier­tel­ni, po­tra­fią to samo, co mi­tycz­ny Zeus z Olim­pu i inni bo­go­wie. A na­wet wię­cej.

Sta­ro­żyt­ność zo­sta­ła do­brze zba­da­na przez hi­sto­ry­ków, zaś au­tor za­dbał w po­wie­ści o re­alia epo­ki. Ate­ny od­bu­do­wu­ją się po woj­nach z Per­sa­mi, po­wsta­je Sym­ma­chia De­lij­ska, zaś Ki­mon ob­le­ga Eion. Nie za­nu­dza on jed­nak czy­tel­ni­ków tymi wy­da­rze­nia­mi i nie zmu­sza ich do re­pe­ty­to­rium z hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej Gre­cji. Tyl­ko raz w po­wie­ści ty­tu­ło­wy bo­ha­ter, si­wo­bro­dy Raha, opo­wia­da Urchit­ce Ni o woj­nach Da­riu­sza i Kserk­se­sa. Au­tor gu­stu­je na­to­miast w de­ta­lach, co wi­dać — na przy­kład — w opi­sie bo­ga­tej w dzie­ła sztu­ki wil­li Eu­ry­pi­de­sa w Ate­nach. Poza tym jego bo­ha­te­ro­wie zma­ga­ją się z lo­sem rów­nież poza Zie­mią — w od­le­głych stro­nach ko­smo­su — dzię­ki moż­li­wo­ści bły­ska­wicz­ne­go po­ko­ny­wa­nia wiel­kich prze­strze­ni (sztucz­ne pla­ne­to­idy Tau­ros i Favo).

Prze­ni­ka­ją się w książ­ce dzie­je trzech róż­nych cy­wi­li­za­cji: ziem­skiej, urchic­kiej i trans­ga­lak­tyc­kiej. Sub­tel­nie za­zna­cza się rów­nież obec­ność czwar­tej, po­cho­dzą­cej jak­by z in­ne­go wy­mia­ru ko­smo­su. Po­twier­dza­ją ją swym ist­nie­niem wiecz­no­tr­wa­li (im­mor­tu­si). Poza tym do­pie­ro na Zie­mi roz­bit­ko­wie z Urch od­kry­wa­ją cała praw­dę o ich oso­bli­wej na­tu­rze. Re­pre­zen­tu­ją rasę zdol­ną do bio­lo­gicz­nych prze­obra­żeń. Me­ta­mor­fo­za po­zwa­la im przyj­mo­wać nowe kształ­ty fi­zycz­ne i upo­dab­niać się do do­wol­nych ga­tun­ków w przy­ro­dzie.

Rozdział pierwszy

NA SKAL­NYM usko­ku przy­siadł ptak i nie­po­ko­ją­co za­skrze­czał, zwia­stu­jąc obec­ność in­tru­za. Przy­bysz z ko­smo­su o zwie­rzę­cym wy­glą­dzie wy­trwa­le wspi­nał się po pra­wie pio­no­wej ścia­nie, ze śle­pym upo­rem ła­piąc ko­lej­ne wy­stę­py skal­ne i szu­ka­jąc ogo­nem opar­cia. Igrał ze śmier­cią. Jego cia­ło po­kry­wa­ła z tyłu dłu­ga gę­sta sierść i się­ga­ją­ca po­ło­wy ple­ców lwia grzy­wa, jed­nak z przo­du chro­nił je tyl­ko krót­ki włos, więc źle zno­sił kar­ko­łom­ną wspi­nacz­kę. Co rusz gro­zi­ło mu, że ode­rwie się od po­chy­ło­ści i jak stra­ce­niec po­le­ci w dół, ale nie ustę­po­wał. Nie miał zresz­tą od­wro­tu. Opusz­cza­jąc miej­sce upad­ku kap­su­ły ra­tun­ko­wej i wy­bie­ra­jąc dro­gę w górę, po­sta­wił bo­wiem wszyst­ko na jed­ną kar­tę.

Po­wsta­łe przed wie­ka­mi na tej pla­ne­cie wy­brzu­szo­ne ol­brzy­my wy­da­wa­ły się głu­che i wy­mar­łe. Po­ni­żej plą­ta­ły gra­nie, grzę­dy i usko­ki. Cze­go tu szu­kał nie­zna­ny obcy z gwiazd? Nie mysz­ko­wał za ukry­ty­mi skar­ba­mi, ani nie pró­bo­wał grać roli łow­cy, za­sa­dza­ją­ce­go się na gór­skie oka­zy. Tym bar­dziej że sam bar­dziej przy­po­mi­nał za­szczu­te zwie­rzę niż my­śli­we­go. Z tru­dem so­bie ra­dził, gdyż bra­ko­wa­ło mu za­bez­pie­czeń i ase­ku­ra­cji. Kie­dy się osu­wał, cią­gnął za sobą ka­ska­dy drob­nych ka­mie­ni oraz zdzie­rał mchy i po­ro­sty. Raz utknął w szcze­li­nie skal­nej, a trzy lub czte­ry razy wy­lą­do­wał na przy­pad­ko­wych wy­stę­pach, nie­ocze­ki­wa­nie znaj­du­jąc opar­cie.

Przy­bysz o zwie­rzę­cym wy­glą­dzie nie­ru­cho­miał w ta­kich chwi­lach, był in­te­li­gent­ną isto­tą, a w my­ślach cze­piał się na­tchnio­nych słów pro­ro­ka pu­sty­ni Ab-ida z pla­ne­ty Urch, z któ­rej po­cho­dził. Mę­drzec zwykł był po­krze­piać swo­ich bli­skich chry­pli­wym za­wo­ła­niem: „Idź­cie i pro­wadź­cie sła­bych na szczy­ty!” Jego cher­la­we po­krzy­ki­wa­nia mo­gły bu­dzić zdzi­wie­nie w stre­fie wy­dmo­wych pia­sków rów­ni­ko­wych, gdzie nie było wy­so­kich gór, ale ucznio­wie po­wszech­nie czczo­ne­go star­ca przyj­mo­wa­li je z po­wa­gą. Do­pa­try­wa­li się w nich me­ta­fo­rycz­ne­go zna­cze­nia. Zna­mio­no­wa­ły upór i sil­ną wolę, wy­trwa­łość i nie­ugię­tość, nie­ustę­pli­wość i nie­złom­ność. Czyż nie ta­kie przy­mio­ty win­ny były ce­cho­wać dziel­ne­go wo­jow­ni­ka, go­to­we­go od­dać ży­cie w słusz­nej spra­wie?

— Idź­cie i pro­wadź­cie... — Mu-ur wy­krztu­sił z sie­bie i te­raz, z lę­kiem ze­zu­jąc na po­ko­na­ną stro­mi­znę. Tęt­no miał wy­so­kie, krew zda­wa­ła się mu roz­ry­wać żyły i po­spiesz­nie od­dy­chał. Męt­ny wzrok ze­śli­zgnął się aż na dno ko­tła. Po roz­le­ni­wia­ją­cym spo­ko­ju po­dró­ży mię­dzy­gwiezd­nej tu zmie­rzył się z pra­wie nie­po­ko­na­nym. Szu­kał wspar­cia w so­bie, ale na próż­no. Od­wo­ły­wał się roz­sza­la­ły­mi my­śla­mi do wszyst­kie­go, co znał, lecz po­zo­sta­wa­ły mu tyl­ko pro­ste sło­wa ociem­nia­łe­go pro­ro­ka w opa­da­ją­cej do ko­stek i wy­pło­wia­łej od słoń­ca sza­cie.

— Idź­cie... i pro­wadź­cie... — szep­ta­ły jego spę­ka­ne od go­rącz­ki war­gi. — Wiedź­cie... sła­be... uszy... na szczy­ty...

Kap­su­łę, w któ­rej zdą­żył się schro­nić, wy­rzu­ci­ło w nie­wła­ści­wą stro­nę. Spa­dła na góry za­miast na prze­cię­tą rze­ką po­fał­do­wa­ną rów­ni­nę. Spły­wa­ją­ca ścia­na­mi w głąb ko­tła li­nia gra­ni sko­czy­ła ku nie­bu. Zna­lazł się z dwój­ką ro­da­ków nie na sa­mym dnie, ale na kru­chym wy­stę­pie ru­mo­wi­ska. Za­wio­dły gra­wi­to­chro­ny, więc siła ude­rze­nia była strasz­na. Cu­dem prze­żył. Dru­gie­mu ucie­ki­nie­ro­wi, Mi-iro­wi, też uda­ło się wyjść cało z ka­ta­stro­fy. Zwi­nął się, przy­warł do na­giej ścia­ny i skrył się w szo­ku pod dłu­gą grzy­wą. Trze­ci z kom­pa­nów, Li-ip, naj­go­rzej zniósł upa­dek i był w opła­ka­nym sta­nie.

Po­rzu­cił ich obu, sal­wu­jąc się uciecz­ką. Li-ipa wy­tar­gał z kap­su­ły, ostroż­nie skła­da­jąc le­cą­ce­go mu przez ręce nie­przy­tom­ne­go kam­ra­ta na nie­rów­nej pły­cie pia­skow­ca. Bie­dak miał po­kie­re­szo­wa­ne koń­czy­ny, ale dużo gor­sze były pew­nie ob­ra­że­nia we­wnętrz­ne. Na jego opu­chłych war­gach zna­czy­ła się krwa­wa pia­na. Z Mi-irem wo­jow­nik nie mógł się po­ro­zu­mieć. Za­sty­gły przy ska­le roz­bi­tek dy­go­tał, mam­ro­cząc o barw­nych kwia­tach ze ścian ste­row­ni stat­ku. Usi­ło­wał po­de­rwać go na nogi. Szar­pał go, krzy­cząc: „Chodź, wstań, mu­si­my się stąd wy­do­stać!” Kom­pan jed­nak go nie sły­szał. Wzrok miał nie­wi­dzą­cy i nie od­po­wia­dał, jak­by ni­ko­go przy nim nie było.

Szu­ka­jąc ra­tun­ku w czy­nie, po­ryw­czo zmie­rzył się z pra­wie pio­no­wą skal­ną ścia­ną. Te­raz zaś, gdy zna­lazł się do­sta­tecz­nie wy­so­ko, bre­dze­nie Mi-ira o kwia­tach pod­nio­sło go na­gle na du­chu, przy­no­sząc po­krze­pia­ją­ce sko­ja­rze­nia. „Wszę­dzie ro­śnie kwie­cie — gło­sił Mati-ag — dla tego, kto chce je do­strzec!” Dla Mu-ura kru­chym kwia­tem był ich sta­tek ko­smicz­ny, któ­ry bez­a­pe­la­cyj­nie spadł na gładź, kry­ją­cą się za pa­smem gór. Za wszel­ką cenę chciał go uj­rzeć jesz­cze przed za­cho­dem słoń­ca.

— Wszę­dzie… ro­sną… — ner­wo­wo wy­rzu­cał z sie­bie po­je­dyn­cze sło­wa. — Wszę­dzie!..

Nie­zmor­do­wa­nie się wspi­nał, a w chwi­lach prze­rwy mru­żył oczy i z nie­po­ko­jem zer­kał pod słoń­ce. Zło­ci­sta kula chy­li­ła się cięż­ko ku ho­ry­zon­to­wi i opa­da­ła za po­szar­pa­ne szczy­ty. Zmie­nia­ła bar­wę, a góry stop­nio­wo za­le­wa­ła czer­wień za­cho­du.

W słab­ną­cym świe­tle ga­sną­ce­go dnia do­tarł do wą­skiej prze­łę­czy. Chwiał się, ale na­resz­cie po­czuł pod sobą pew­niej­szy grunt. Po omac­ku wy­cią­gał przed sie­bie dło­nie. Sta­wiał pi­ja­ne kro­ki i z tru­dem ła­pał po­wie­trze, aż padł zzia­ja­ny na po­du­chy mchów i skal­nic. Nie wol­no mu było od­po­czy­wać. Oczy­ma wy­ob­raź­ni uj­rzał ota­cza­ne­go czcią śle­pe­go pro­ro­ka. Zwlókł się więc z chłod­nej zie­lo­nej po­dusz­ki i ru­szył da­lej, ma­jąc przed sobą kom­plek­sy osa­do­wych skał, opa­da­ją­cych w dół po dru­giej stro­nie gra­ni. Mu­siał jesz­cze się wdra­pać na po­bli­ski szczyt.

Omal nie za­łkał, gdy so­bie uzmy­sło­wił roz­mia­ry tra­ge­dii. Cho­dzi­ły mu po gło­wie róż­ne do­my­sły, zwią­za­ne z „Met-ar-usem”, tak opty­mi­stycz­ne jak pe­sy­mi­stycz­ne. Sta­tek mógł prze­trwać gwał­tow­ne zde­rze­nie z po­wierzch­nią i wryć się głę­bo­ko w zie­mię, ale rów­nie do­brze mógł się roz­trza­skać lub z hu­kiem eks­plo­do­wać, za­rzu­ca­jąc ko­tli­nę dy­mią­cy­mi się szcząt­ka­mi.

Wle­kły się mi­nu­ty wy­tę­żo­nej pra­cy mię­śni. Mię­dzy ska­ła­mi po­ja­wia­ły się ułom­ki o bar­wie bru­nat­nej i bru­nat­no-czer­wo­nej, a tu i ów­dzie po­ma­rań­czo­wej. Przy­ro­da na­gro­ma­dzi­ła w tym za­kąt­ku wie­le od­mian cza­row­nych ka­mie­ni. Po­dob­nych po­szu­ki­wa­no na Urch do ce­lów zdob­ni­czych. Nie zwra­cał na nie uwa­gi i nie ob­cho­dzi­ły go ich ko­lo­ry i kształ­ty. Jed­na ze skał gra­na­tu po­to­czy­ła się po pra­wie pio­no­wej ścia­nie urwi­ska — i prze­ra­żo­ny za­marł, są­dząc, że wy­żej ktoś się kry­je. Wkrót­ce osią­gnął to miej­sce. Ni­ko­go tam nie doj­rzał. Pół­ka z ła­mią­cy­mi się kra­wę­dzia­mi wy­stę­pu była wą­ska i zna­czy­ły na niej w opra­wie z mchu drob­ne pną­cza ob­sy­pa­ne kwit­ną­cy­mi pą­ka­mi. Przy­cza­ił się tam, a tę­czo­we mi­ne­ra­ły spra­wi­ły, że całą uwa­gę sku­pił na me­ta­mor­fo­zie. Na­zy­wa­no ją szum­nie szla­chet­nym ka­mie­niem na dro­dze ewo­lu­cji, tej głów­nej mocy na­pę­do­wej wszyst­kie­go we wszech­świe­cie. Jed­nak je­śli na­wet była ona czymś wy­jąt­ko­wym, to na tej pla­ne­cie za­bra­kło jej wła­ści­wej opra­wy.

— Klej­not bu­dzi za­chwyt... kie­dy... osa­dzi się go... w oczku obej­my lub pier­ście­nia... — od­kryw­czo szep­tał do sie­bie. — Nie kie­dy rzu­ci się go mię­dzy omsza­łe ka­mie­nie lub ci­śnie nim w pia­sek...

Ogar­nia­ła go sen­ność i kle­iły mu się po­wie­ki. Zmę­czo­na wy­ob­raź­nia wy­wio­dła go bez uprze­dze­nia w pole i uj­rzał przed sobą za­pie­ra­ją­ce dech ba­śnio­we ogro­dy z Lip­su­ar­ra. Po­ło­żo­ną na po­łu­dnio­wej pół­ku­li fe­erycz­ną wy­spę od­wie­dził w szcze­nię­cych la­tach, a mor­ska po­dróż wpi­sa­ła się mu w pa­mięć. Wła­śnie tam po­jął, że jego pla­ne­ta jest pięk­na. Wie­czy­ste drze­wa ocie­nia­ły roz­ło­ży­sty­mi ko­ro­na­mi pach­ną­ce ziel­ne mo­zai­ki i roz­sz­cze­pia­ły świa­tło słoń­ca na ty­sią­ce barw. W na­stro­jo­wym pół­mro­ku de­li­kat­ne kwia­ty cie­szy­ły oczy bo­gac­twem kształ­tów. Mię­dzy strze­la­ją­cy­mi po­nad gło­wę wspa­nia­ły­mi roz­ro­sta­mi nie czu­ło się upły­wu cza­su. Stał tam, bo­jąc się od­dy­chać. Był za­chwy­co­ny. Cóż, do­ra­stał na za­le­ga­ją­cych aż po ho­ry­zont roz­grza­nych pia­skach, któ­re wiatr po­ry­wał, gry­ząc oczy i prze­no­sił, ukła­da­jąc w po­fał­do­wa­ne wy­dmy. Był dziec­kiem pa­lą­ce­go słoń­ca i su­ro­wych oby­cza­jów.

Zno­wu drob­ny ptak usiadł obok. Czyż­by ten sam, co po­przed­nio? A może to do­bry duch bez uprze­dze­nia przy­brał jego po­stać, chcąc po­cie­szyć stra­ceń­ca i wes­przeć go, nim wyda ostat­nie tchnie­nie? „Ostat­nia wola ska­zań­ca?” Mu-ur usły­szał świer­got i ner­wo­wo się po­de­rwał, na­glo­ny po­trze­bą prze­trwa­nia. Ba­jecz­ne ogro­dy z Lip­su­ar­ra roz­my­ły się przed jego ocza­mi. Były ułu­dą i nie na­le­ża­ło sku­piać na nich uwa­gi. Wal­czył da­lej, bo­wiem szczyt miał tuż przed sobą, nie­mal na wy­cią­gnię­cie ręki.

— Wy­trwasz! — nie­udol­nie się po­krze­piał, war­cząc przez ści­śnię­te gar­dło. — Po­ra­dzisz so­bie!... — świsz­czał przez zęby.

Po­czuł, że zno­wu słab­nie i znie­ru­cho­miał, chcąc od­zy­skać siły. Z tru­dem ła­pał po­wie­trze. My­śla­mi prze­niósł się na wy­spę Ab-dan-gra, na któ­rej z po­dob­ny­mi so­bie śmiał­ka­mi go­to­wał się do od­lo­tu. To były inne cza­sy. Sta­ry po­krzy­wio­ny na­uczy­ciel, z któ­rym po­ta­jem­nie spo­ty­kał się po zmro­ku, dzie­lił się z nim wie­dzą da­le­ką od tego, cze­go na­ucza­no ofi­cjal­nie. Szep­ta­no o nim po ką­tach, że był sza­lo­ny, że sprze­ci­wiał się woli ka­pła­nów — i że dla­te­go ze wstrę­tem wy­gna­no go z bazy, po­zba­wia­jąc na­leż­nych przy­wi­le­jów. Mu-ur uwa­żał, że mistrz prze­grał, gdyż chciał za­cho­wać nie­za­leż­ność. Do koń­ca bro­nił swo­ich po­glą­dów. Nie­pra­wo­myśl­ny na­uczy­ciel twier­dził, że prze­isto­czyć się moż­na w do­wol­nym miej­scu i że nie trze­ba szu­kać w ko­smicz­nych pust­kach in­nej roz­wi­nię­tej rasy. Co nie zna­czy­ło, że nie do­ce­niał wagi ich kru­cja­ty. Nie kwe­stio­no­wał ce­lo­wo­ści wy­praw w ko­smos, ale był zda­nia, że nie na­le­ży ich łą­czyć z pro­gra­mem me­ta­mor­fo­zy. Mu-ur chci­wie słu­chał jego opo­wie­ści o trans­for­ma­cjach, do któ­rych po­dob­no do­cho­dzi­ło, nim Urchi­ci okrze­pli kul­tu­ro­wo. Do­brze się ro­zu­mie­li. Wy­sia­dy­wa­li ra­zem na skry­tych w le­śnych gąsz­czach po­kaź­nych ka­mien­nych pły­tach, wpa­tru­jąc się w dal, kon­tem­plu­jąc za­cho­dy słoń­ca, ce­dząc sło­wa i ga­wę­dząc bez po­śpie­chu.

DO­TARŁ na­resz­cie do szczy­tu i cięż­ko dy­sząc przy­warł do skał. Roz­ta­czał się przed nim wspa­nia­ły kra­jo­braz. Wstę­ga rze­ki od­bi­ja­ła ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re zda­wa­ło się cze­kać na dziw­ne­go przy­by­sza z ko­smo­su, żeby mógł na­sy­cić się wi­do­kiem roz­le­głej ko­tli­ny. Kom­plek­sy skał osa­do­wych, w któ­rych woda wy­rzeź­bi­ła ścież­ki, uj­ścia i wą­wo­zy, cią­gnę­ły się w dół i gi­nę­ły na jej skra­ju jak ścię­te. Ko­smicz­ny go­liat wbił się w zie­mię. O dzi­wo, był cały. Żół­te i brą­zo­we pla­my roz­ry­te­go grun­tu zna­czy­ły się wy­raź­nie na tle ga­sną­cej zie­le­ni.

Z pier­si Mu-ura wy­rwał się ochry­pły okrzyk ra­do­ści. Wró­ci­ły mu na­gle siły. Wy­pro­sto­wał się, uno­sząc ręce i za­czął gar­dło­wo śpie­wać. Gruch­nął jak zwy­cięz­ca. Z jego ust po­pły­nę­ły sło­wa trium­fal­nej sury, któ­rą he­ro­icz­ni przod­ko­wie wy­ko­ny­wa­li na polu wal­ki. Po­wta­rza­ły się w niej zwro­ty o wiel­ko­ści ludu pu­sty­ni, o jego sile, o wy­trwa­ło­ści i od­wa­dze, oraz o tym, że tego ludu, mimo nie­do­stat­ku i bie­dy, nic nie po­ko­na i nie zmo­że.

Za­pa­dał zmrok i Mu-ur po­jął, że musi scho­dzić. Uj­rzał to, co chciał uj­rzeć. Z unie­sie­niem pie­ścił w my­ślach ob­raz ko­smicz­nej fre­ga­ty. Roz­pacz­li­wie wy­krzy­czał ra­dość zwy­cię­stwa, a obca pla­ne­ta cier­pli­wie go wy­słu­cha­ła. Wą­wóz nie był zbyt sze­ro­ki, a jego bia­ły bu­du­lec dłu­go utrzy­my­wał świa­tło. Po­tem po­su­wał się w gęst­nie­ją­cych ciem­no­ściach, wi­dząc nad sobą kon­ste­la­cje gwiazd. Nie zna­czył się nad nim Trój­kąt Obiet­nic. Na tym glo­bie nie­bo­skłon był inny i po pew­nym cza­sie za­czę­ły mu zno­wu to­wa­rzy­szyć po­sęp­ne my­śli. Nie przy­pusz­czał, że wi­dok fir­ma­men­tu nie­bie­skie­go może tak bar­dzo wią­zać się z pa­mię­cią trza­ska­ją­ce­go ple­mien­ne­go ogni­ska i rwa­ne­go przez wiatr płó­cien­ne­go da­chu nad gło­wą.

Nie byli rdzen­ny­mi Urchi­ta­mi. Z prze­ka­zy­wa­nych od po­ko­leń po­dań wy­ni­ka­ło, że ich pra­przod­ków ścią­gnię­to na tę pla­ne­tę z nie­zna­nych stron ko­smo­su. Za nie­zwy­kły­mi prze­no­si­na­mi mia­ły się kryć pół­bo­skie siły, nie­wi­dzial­nie rzą­dzą­ce gwiaz­da­mi. Wró­cił my­śla­mi do po­my­lo­ne­go star­ca z Ab-dan-gra. Ów zaś zda­wał się kro­czyć obok nie­go, pod­pie­rać się sę­ka­tym ki­jem i w ciem­no­ściach nocy po­wta­rzać za­po­mnia­ne cre­do. „Pier­wot­nie twoi przod­ko­wie mie­li inne ob­li­cza i po­stu­ry. Nie byli jesz­cze po­dob­ni do grzy­wa­czy, bo nie po­sia­da­li grzyw, a ich ciał nie po­kry­wa­ła ruda szcze­ci­na — pły­nął jego ci­chy i sen­ny głos, prze­cho­dzą­cy chwi­la­mi w pół­szept, a cza­sa­mi za­mie­nia­ją­cy się w chry­pią­cy dy­sz­kant. — Na pla­ne­cie Urch po­ja­wi­li się jako od­ra­ża­ją­ce be­stie. Ich szcząt­ki od­kry­wa­ją nasi ucze­ni na zbo­czach zie­ją­ce­go ogniem wul­ka­nu En-ra!..”

Na pu­sty­niach głę­bo­ko wie­rzo­no w pra­daw­ne po­da­nia i le­gen­dy. Czczo­no przod­ków i przy­wią­zy­wa­no ogrom­ną wagę do tego, co gło­si­li. Jako ma­lec przy­słu­chi­wał się opo­wie­ściom o to­czo­nych bi­twach, o nie­ustra­szo­nych bo­ha­te­rach oraz o ple­mien­nych wa­śniach i spo­rach. W dzie­cię­cych la­tach wbi­ła mu się w pa­mięć ob­rzę­do­wa pieśń o pierw­szych dniach wiel­kie­go prze­bu­dze­nia i umiał­by ją wy­re­cy­to­wać na­wet w środ­ku nocy. Jej ryt­micz­ne stro­fy były jed­nak nie­ja­sne i wy­wo­ły­wa­ły mie­sza­ne uczu­cia — a za­bi­ja­ka z pu­sty­ni, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, cze­go uczył ba­ni­ta z Ab-dan-gra, prze­ży­wał roz­ter­ki. Sta­ry na­uczy­ciel bo­wiem sil­nie do niej na­wią­zy­wał. Gdzie jed­nak prze­bie­ga­ła gra­ni­ca mię­dzy praw­dą hi­sto­rycz­ną a mi­tem? Komu na­le­ża­ło wie­rzyć, a komu nie? „Czar­ne aotu­sy — pod­po­wia­dał mu le­d­wo sły­szal­ny głos star­ca — sta­no­wi­ły uoso­bie­nie zła i prze­mo­cy. Były zwy­rod­nia­łe i wy­na­tu­rzo­ne, szyb­ko się mno­ży­ły, pu­sto­sząc oto­cze­nie i za­gra­ża­jąc in­nym ga­tun­kom. Dla­te­go świa­tła cy­wi­li­za­cja, któ­ra się z nimi ze­tknę­ła, wy­ru­go­wa­ła je z ży­cia ro­ku­ją­cej pla­ne­ty, a może na­wet ca­łe­go ukła­du gwiezd­ne­go. Wy­ła­pa­no wszyst­kie be­stie i prze­nie­sio­no je do in­ne­go sys­te­mu so­lar­ne­go!..”

Czy mógł wy­wo­dzić się z rodu za­ja­dłych po­two­rów? Czy coś go łą­czy­ło z za­śli­nio­nym aotu­sem, któ­ry przy­brał kształ­ty da­ją­ce­go się po­skro­mić grzy­wa­cza? Czy odzie­dzi­czył jego ukry­te ce­chy? Je­że­li miał­by się z kimś lub z czymś utoż­sa­miać, to ra­czej z du­cha­mi wa­lecz­nych przod­ków, któ­rzy nie­wi­dzial­nie po­wra­ca­li z za­świa­tów, by wes­przeć mło­dych o go­rą­cych ser­cach w ich pierw­szych pu­styn­nych star­ciach.

Słu­chał mo­no­ton­ne­go gło­su star­ca, za­po­mi­na­jąc o prze­by­tej dro­dze. Był zdu­mio­ny, że sta­ła się tak ła­god­na i że po­su­wa się w dół bez prze­szkód. Wze­szedł księ­życ i w jego sre­brzy­stej po­świa­cie uj­rzał obce oto­cze­nie. Ska­ły się skoń­czy­ły, a pod zdar­ty­mi po­kła­do­wy­mi mo­ka­sy­na­mi po­czuł chłód tra­wy po­kry­tej rosą. Przy­sta­nął, nie wie­dząc, co po­cząć. Ustą­pi­ło na­pię­cie, któ­re mę­czy­ło go pod­czas wspi­nacz­ki. Po chwi­li bo­le­sne­go wa­ha­nia ru­szył przed sie­bie, wy­bie­ra­jąc kie­ru­nek na chy­bił tra­fił. Nie do­tarł jed­nak da­le­ko. W gó­rze mi­gnę­ła spa­da­ją­ca gwiaz­da, ko­ja­rzą­ca mu się z tra­cą­cym or­bi­tę ko­smo­lo­tem i Mu-ur uzmy­sło­wił so­bie, że jest bez sił. Zmę­cze­nie wzię­ło górę i jak na­gły cię­żar zwa­li­ło się na nie­go. Pró­bo­wał się przed nim bro­nić i za wszel­ką cenę utrzy­mać na no­gach, ale na­glą­ca po­trze­ba snu oka­za­ła się sil­niej­sza. Prze­fru­nął ci­cho obok nie­go noc­ny ptak. Od­wo­łał się w my­ślach do słów wy­śpie­wa­nej na szczy­cie sury zwy­cię­stwa i do wiel­ko­ści ludu pu­sty­ni — mimo to po­tknął się i bez­rad­nie upadł. Chciał się pod­nieść, lecz już nie zdo­łał. Nie­zna­na siła wy­da­wa­ła się przy­pie­rać jego twarz do chłod­nej mu­ra­wy. Pieśń he­ro­sów z za­la­nych słoń­cem pu­styń Urch po­pły­nę­ła sama, za­mie­nia­jąc się w wi­bru­ją­cy śpiew o zu­peł­nie in­nym ryt­mie.

Nie­po­dob­ny do dy­sz­kan­tu po­my­lo­ne­go ba­ni­ty z Ab-dan-gra obcy głos me­lo­dyj­nie dzie­lił się z nim zdu­mie­wa­ją­cym orę­dziem. Po­cho­dzą­cy jak­by z in­ne­go wy­mia­ru ko­smo­su nie­wi­dzial­ny po­sła­niec nu­cił o tym, że le­żą­cy bez czu­cia wo­jow­nik wes­prze w wal­ce ta­jem­ni­cze­go straż­ni­ka pla­ne­ty, by tam­ten mógł od­nieść zwy­cię­stwo. Prze­wi­dy­wał przy­szłość pla­ne­ty. Śpie­wał o bli­skim trium­fie za­gad­ko­wych wiecz­no­tr­wa­łych, któ­rzy skry­cie przy­by­li na ten glob, aby go ura­to­wać przed za­gła­dą.

Rozdział drugi

MI-IR nie cier­piał Mu-ura i in­stynk­tow­nie za­ci­skał zęby na jego wi­dok. Czuł do nie­go or­ga­nicz­ną nie­chęć. Nie mógł się jed­nak uwol­nić od jego to­wa­rzy­stwa. Prze­wi­dy­wał, że ma­ni­fe­stu­jąc obo­jęt­ność, bę­dzie mu cią­gle scho­dzić z dro­gi. Zna­lazł się z nim i in­ny­mi śmiał­ka­mi na wy­spie Ab-dan-gra. Wy­nio­śli ka­pła­ni przy­go­to­wy­wa­li ich do od­lo­tu w ko­smos i cze­ka­ła na nich no­wiut­ka fre­ga­ta, praw­dzi­we cudo, w któ­rej mie­li prze­go­nić świa­tło. Mu-ur był to­por­ny, gru­bo­skór­ny, aro­ganc­ki, or­dy­nar­ny i bez­czel­ny. Afi­szo­wał się przy­na-leż­no­ścią do bit­ne­go ludu z bia­łych pia­sków, jak­by z wo­jo­wa­niem, tym wy­na­tu­rzo­nym za­ję­ciem, wią­za­ło się jesz­cze coś do­nio­słe­go. Mi-ir utoż­sa­miał go z po­nu­rą prze­szło­ścią pla­ne­ty i wie­ka­mi bez­li­to­snych wo­jen. Mor­do­wa­no się na­wza­jem, prze­ści­ga­jąc w okru­cień­stwie. Za­bi­ja­ka niósł prze­kleń­stwo bez­myśl­nie roz­le­wa­nej krwi i sym­bo­li­zo­wał ciem­ne stu­le­cia sprzed świa­tłe­go zjed­no­cze­nia szcze­pów. Jego twar­do­gło­we ple­mię, po­dob­nie jak inne z ośle­pia­ją­cych bia­łych pu­styń, kur­czo­wo trzy­ma­ło się sta­rych tra­dy­cji i nad­wą­tlo­ne­go kul­tu przod­ków, nie po­sze­rza­jąc ho­ry­zon­tów my­ślo­wych i za nic ma­jąc po­stę­po­we idee. Było za­póź­nio­ne cy­wi­li­za­cyj­nie. Mimo to do­szło do łask, kie­dy za­ini­cjo­wa­no de­ba­tę nad me­ta­mor­fo­zą. Po­wód był nie­bła­hy. Po wie­kach sta­bi­li­za­cji i względ­ne­go spo­ko­ju ich je­dy­na w swo­im ro­dza­ju rasa zna­la­zła się w kry­tycz­nym po­ło­że­niu. Mó­wio­no, że wy­pa­li­ła się bio­lo­gicz­nie i spo­łecz­nie. Gro­zi­ła jej po­waż­na sta­gna­cja, je­śli nie za­gła­da. Z nie­skry­wa­ną na­dzie­ją spo­glą­da­no więc na tych, któ­rzy w opi­nii ka­pła­nów mie­li w so­bie dość sił, by prze­zwy­cię­żyć in­er­cję, a ga­tun­ko­wi za­pew­nić prze­trwa­nie. Mu-ura za­li­czo­no do gro­na wy­brań­ców, więc zo­stał uro­czy­ście na­masz­czo­ny, cze­go Mi-ir nie był w sta­nie prze­bo­leć. Dys­po­no­wał dru­zgo­cą­cym atu­tem. Ce­cho­wa­ła go — mia­no­wi­cie — nie­zwy­kle wy­so­ka po­dat­ność na prze­obra­że­nie. Jed­nak to nie wy­star­cza­ło, żeby wejść z nim w ko­mi­ty­wę, nie mó­wiąc o szcze­rej sym­pa­tii i po­kła­do­wym bra­ter­stwie. Przy­jaźń, przy­wią­za­nie, wza­jem­ność? Prze­nig­dy! Ta­kie rze­czy w ogó­le nie wcho­dzi­ły w grę. Kie­dy ich ko­smicz­na fre­ga­ta za­wi­sła w próż­ni, za­czę­ły ich mi­mo­wol­nie łą­czyć dy­żu­ry przy pul­su­ją­cych świa­tła­mi pul­pi­tach kon­tro­l­nych. Po­dzie­li­ła ich jed­nak draż­li­wa spra­wa kwiet­nych niby-dy­wa­nów z Ti-tan-gra. W ogar­nia­ją­cej wszyst­kich pi­ra­mi­dal­nej nu­dzie bła­he spra­wy nie­bez­piecz­nie wy­su­wa­ły się na pierw­szy plan, za­trwa­ża­ją­co za­ciem­nia­jąc umy­sły.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!