Bunt androidów - Edward Guziakiewicz - E-Book

Bunt androidów E-Book

Edward Guziakiewicz

0,0
7,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Powieść SF „Bunt androidów” jest kontynuacją mikropowieści „Ka­sandra”, ukończonej przez autora w lutym 2011 r. Bohaterami są inteligentne androidy, przystosowane do zadań specjalnych w kos­mo­sie i działające w systemie, który przypomina grę komputerową. Misje na niższym poziomie są kontrolowane z wyższego poziomu. Akcja toczy się najpierw na Ziemi — na kontynencie europejskim. Po wykonaniu zadania główni bohaterowie trafiają do Galaktyki Andromedy. Splot zdarzeń sprawia, że jako agenci muszą się znowu ze sobą zmierzyć, a miejscem decydującego starcia staje się Puszcza Amazońska.Kolejne partie utworu odsłaniają kulisy skomplikowanych zależności awansowanych na drugi poziom androidów. Akcja przenosi się znowu na Ziemię, najpierw do Acapulco w Meksyku, a następnie do Kairu i Luksoru w Egipcie oraz do Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Czy buntującym się androidom uda się wyr­wać z systemu, w którym tkwią i stworzyć podwaliny nowego ładu?Biorąc pod uwagę treści obyczajowe, ten prozatorski utwór Edwarda Guziakiewicza odsłania — z jednej strony patrząc — niebezpieczeństwa za daleko posuniętej emancypacji, a z drugiej — cienie tradycyjnej kultury patriarchalnej. W pierwszej kolejności jednak dostarcza wrażeń miłośnikom fantastyki i powieści przygodowej, szukającym rozrywki i ceniącym sobie żywą, wciągającą akcję.Autor ukończył tę zajmującą powieść jesienią 2013 r.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2015

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edward Guziakiewicz

Bunt androidów

powieść SF

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-27-5 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Po­wieść SF „Bunt an­dro­idów” jest kon­ty­nu­acją mi­kro­po­wie­ści „Ka­san­dra”, ukoń­czo­nej przez au­to­ra w lu­tym 2011 r. Bo­ha­te­ra­mi są in­te­li­gent­ne an­dro­idy, przy­sto­so­wa­ne do za­dań spe­cjal­nych w ko­smo­sie i dzia­ła­ją­ce w sys­te­mie, któ­ry przy­po­mi­na grę kom­pu­te­ro­wą. Mi­sje na niż­szym po­zio­mie są kon­tro­lo­wa­ne z wyż­sze­go po­zio­mu. Ak­cja to­czy się naj­pierw na Zie­mi — na kon­ty­nen­cie eu­ro­pej­skim. Po wy­ko­na­niu za­da­nia głów­ni bo­ha­te­ro­wie tra­fia­ją do Ga­lak­ty­ki An­dro­me­dy. Splot zda­rzeń spra­wia, że jako agen­ci mu­szą się zno­wu ze sobą zmie­rzyć, a miej­scem de­cy­du­ją­ce­go star­cia sta­je się Pusz­cza Ama­zoń­ska.

Ko­lej­ne par­tie utwo­ru od­sła­nia­ją ku­li­sy skom­pli­ko­wa­nych za­leż­no­ści awan­so­wa­nych na dru­gi po­ziom an­dro­idów. Ak­cja prze­no­si się zno­wu na Zie­mię, naj­pierw do Aca­pul­co w Mek­sy­ku, a na­stęp­nie do Ka­iru i Luk­so­ru w Egip­cie oraz do Du­ba­ju w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich. Czy bun­tu­ją­cym się an­dro­idom uda się wy­rwać z sys­te­mu, w któ­rym tkwią i stwo­rzyć pod­wa­li­ny no­we­go ładu?

Bio­rąc pod uwa­gę tre­ści oby­cza­jo­we, ten pro­za­tor­ski utwór Edwar­da Gu­zia­kie­wi­cza od­sła­nia — z jed­nej stro­ny pa­trząc — nie­bez­pie­czeń­stwa za da­le­ko po­su­nię­tej eman­cy­pa­cji, a z dru­giej — cie­nie tra­dy­cyj­nej kul­tu­ry pa­triar­chal­nej. W pierw­szej ko­lej­no­ści jed­nak do­star­cza wra­żeń mi­ło­śni­kom fan­ta­sty­ki i po­wie­ści przy­go­do­wej, szu­ka­ją­cym roz­ryw­ki i ce­nią­cym so­bie żywą, wcią­ga­ją­cą ak­cję.

Rozdział pierwszy

Wy­ra­fi­no­wa­na apa­ra­tu­ra sklo­no­wa­ła zmy­sło­wą wo­jow­nicz­kę aż w trzech eg­zem­pla­rzach, po­sy­pa­ło się z ist­ne­go rogu ob­fi­to­ści, więc dwie pierw­sze za­chwy­ca­ją­ce młód­ki z tej nie­spo­dzie­wa­nej se­rii — jako zbęd­ne — mu­sia­ły tra­fić do pie­ca kre­ma­to­ryj­ne­go. Nie­ogar­nio­ny sys­tem po swo­je­mu ko­ry­go­wał błę­dy, któ­re po­peł­nił ktoś z góry. W naj­bliż­szym hi­ber­na­to­rze spał trze­ci klon. Ostat­nia ko­pia się osta­ła. Sta­łem w na­boż­nym sku­pie­niu, nie na­ru­sza­jąc sa­kral­nej ci­szy stwo­rze­nia. Za­chłan­nie wpa­try­wa­łem się w uj­mu­ją­cą gład­ką twarz, ła­bę­dzią szy­ję, kształt­ne ra­mio­na i cu­dow­ne pier­si. Pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z in­nym an­dro­idem, a do tego płci żeń­skiej.

Ogrom­ny owal­ny ilu­mi­na­tor da­wał wi­dok na okry­tą płasz­czem at­mos­fe­ry pla­ne­tę i po­zna­czo­ny śla­da­mi ude­rzeń me­te­orów su­ro­wy księ­życ. Za pan­cer­ną ścia­ną pie­ca hu­cza­ło i strze­la­ło, jak­by mia­ło roz­nieść ge­ne­ra­tor na strzę­py, co do­wo­dzi­ło, że nisz­czo­ne żeń­skie klo­ny do­brze wy­po­sa­żo­no pod wzglę­dem mi­li­tar­nym. Sam też nie mo­głem na­rze­kać na za­bez­pie­cze­nia. W przy­pad­ku krań­co­we­go nie­po­wo­dze­nia ak­cji i ko­niecz­no­ści za­tar­cia wszyst­kich śla­dów by­łem w sta­nie znisz­czyć cały glob. Na szczę­ście, ni­g­dy tak się nie skom­pro­mi­to­wa­łem. Ra­dzi­łem so­bie i nie mu­sia­łem ucie­kać się do nad­zwy­czaj­nych środ­ków.

By­łem ter­mi­na­to­rem, dziec­kiem wy­so­ko roz­wi­nię­tej pro­te­ty­ki i in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej, cy­bor­giem do za­dań spe­cjal­nych, wie­lo­funk­cyj­ną sa­mo­ist­ną świa­do­mo­ścią, zdol­ną do licz­nych wcie­leń i otrzy­mu­ją­cą przed każ­dą mi­sją ge­ne­tycz­nie nowe cia­ło, ale nie wie­dzia­łem, komu za­wdzię­czam ist­nie­nie. Nie zna­łem mo­co­daw­ców, mimo że wią­za­ły mnie z nimi ślu­by bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa. Bu­dzo­no mnie co pe­wien czas, po­zo­sta­wia­jąc mi świe­tla­ną pa­mięć po­przed­nich uda­nych ak­cji na gwieź­dzi­stych szla­kach i wy­zna­cza­jąc nowe za­da­nia. Ta sama ma­syw­na ku­li­sta baza, z ze­wnątrz nie­wi­docz­na, ten sam ge­ne­ra­tor, lecz za każ­dym ra­zem doj­mu­ją­co inna rasa w ko­smo­sie...

Obec­ność Ka­san­dry mile mnie za­sko­czy­ła. Nie przy­pusz­cza­łem, że do­sta­nę ko­goś do po­mo­cy, bo­wiem do­tąd dzia­ła­łem w po­je­dyn­kę. Do­biegł koń­ca po­ra­nek stwo­rze­nia i otwo­rzy­ła oczy, a do hi­ber­na­to­ra ci­cho pod­pły­nę­ła ni­ska plat­for­ma z kom­ple­tem dam­skiej bie­li­zny. Wsty­dli­wie prze­nio­słem się do są­sied­niej gro­dzy, wy­wo­łu­jąc na wir­tu­al­nym ekra­nie dane do­ty­czą­ce przy­dzie­lo­nej mi part­ner­ki. Spraw­dzi­łem sto­pień zgod­no­ści. Się­gał dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu pro­cent, z cze­go wy­ni­ka­ło, że na­sze re­la­cje mo­gły mieć cha­rak­ter in­tym­ny. Przej­rza­łem inne pa­ra­me­try, z nie­po­ko­jem za­trzy­mu­jąc wzrok na wy­świe­tla­ją­cym się na czer­wo­no ostrze­że­niu „Nie­zna­ny błąd kodu”. Do­zna­łem olśnie­nia i po­ją­łem, dla­cze­go klo­no­wa­no ją kil­ka razy. Ge­ne­ra­tor usi­ło­wał stwo­rzyć wo­jow­nicz­kę bez błę­du. A sko­ro mu się to nie uda­ło, dał so­bie spo­kój, prze­rzu­ca­jąc na mnie obo­wią­zek upo­ra­nia się z kon­se­kwen­cja­mi.

Mu­sia­łem stłu­mić w so­bie za­chwyt part­ner­ką. To­wa­rzy­szą­cy mi w taj­nej mi­sji cy­borg mógł na­gle za­wieść, sta­wia­jąc mnie w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Po­wi­nie­nem był mieć się na bacz­no­ści.

— Bę­dzie do­brze — gło­śno się po­cie­szy­łem, mi­mo­wol­nie od­chrzą­ku­jąc w zwi­nię­tą pięść. Za­wsze mi się uda­wa­ło. Mimo to po­czu­łem, że moje dło­nie zwil­got­nia­ły.

Była to moja dzie­wią­ta wy­pra­wa, Ka­san­dry do­pie­ro pierw­sza. Ósma wią­za­ła się z wy­pra­wą w nie­zmie­rzo­ne głę­bi­ny oce­anu w bliź­nia­czym ukła­dzie Gaa. Otrzy­ma­łem wów­czas cia­ło ogrom­ne­go mor­skie­go po­two­ra. Mia­łem do­paść wy­ty­po­wa­ną sa­mi­cę i ją za­płod­nić, a tym sa­mym prze­ka­zać jej per­fek­cyj­nie ob­ro­bio­ny ma­te­riał ge­ne­tycz­ny. Uda­ło mi się z tym upo­rać, ale nie oby­ło się bez dłu­giej za­cie­kłej wal­ki z agre­syw­ny­mi sam­ca­mi, któ­re usi­ło­wa­ły prze­ści­gnąć in­tru­za z gwiazd w po­go­ni za wy­bran­ką. Po­my­śla­łem o pla­ne­cie, na któ­rą mia­łem się te­le­por­to­wać. O dzi­wo, do­brze zna­łem ją z cza­sów dru­giej mi­sji. Wcie­li­łem się wów­czas w po­stać Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go. Pro­wa­dzi­łem woj­ska prze­ciw Per­som, ga­lo­pu­jąc na cze­le ar­mii na ogni­stym Bu­ce­fa­le. W nie­ustan­nych pod­bo­jach do­tar­łem aż do In­dii. Ile cza­su mi­nę­ło od owych wy­da­rzeń? Po­rów­na­łem tam­tą wie­dzę o glo­bie z obec­ną. Upły­nę­ło prze­szło dwa ty­sią­ce lat.

— Cześć, go­le­mie! — z po­czu­ciem wyż­szo­ści rzu­ci­ła Ka­san­dra, kie­dy po­ra­dzi­ła so­bie z to­a­le­tą i zna­la­zła mnie, roz­glą­da­jąc się po po­miesz­cze­niach.

Wy­glą­da­ła na dzie­więt­na­ście lat, była pro­sta jak świe­ca, a przy tym odro­bi­nę wyż­sza ode mnie. Sam mia­łem w tym wcie­le­niu trzy­dzie­ści sześć. Czar­ny ob­ci­sły kom­bi­ne­zon pod­kre­ślał jej smu­kłą syl­wet­kę. Ciem­ne lek­ko krę­cą­ce się wło­sy oka­la­ły twarz i się­ga­ły do ra­mion. Szczu­pła aż do prze­sa­dy, zdra­dza­ła nie­zwy­kłą spraw­ność fi­zycz­ną.

Koń­czy­łem mo­dy­fi­ko­wać mój pro­fil psy­chicz­ny. Mia­łem na to swo­je spo­so­by. Na wszel­ki wy­pa­dek ob­ni­ży­łem po­ziom przy­sto­so­wa­nia do part­ner­ki do osiem­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent. To mi da­wa­ło prze­wa­gę w spra­wach uczu­cio­wych i po­zwa­la­ło być od­por­nym na jej wdzię­ki. Jako król Alek­san­der mia­łem pod do­stat­kiem ko­biet i nie śni­łem no­ca­mi o gład­kich dziew­czę­cych ło­nach. Ka­san­dra była ład­na, to fakt, ale mo­głem się bez niej obejść. Wcze­śniej­sze mi­sje na­uczy­ły mnie ostroż­no­ści. Wie­dzia­łem, ja­kie­go głup­ca może uczy­nić z męż­czy­zny mi­łość i sta­ra­łem się nie wpa­dać w tę pu­łap­kę.

— Mam na imię Apol­lo — spo­koj­nie od­rze­kłem, chcąc prze­ła­mać pierw­sze lody. — Cie­szę się, że bę­dzie­my ra­zem pra­co­wać.

— A ja nie! — od­szczek­nę­ła.

Pu­ści­łem mimo uszu tę im­per­ty­nen­cję. Po­my­śla­łem, że ktoś so­bie z nas za­kpił, na­rzu­ca­jąc nam grec­kie imio­na lub że za­le­ża­ło mu, bym nie za­po­mniał o roli dum­ne­go Alek­san­dra. W „Ilia­dzie” Ho­me­ra Ka­san­dra była cór­ką kró­la Troi, Pria­ma, a od Apol­la otrzy­ma­ła dar wiesz­cze­nia. Gdy od­rzu­ci­ła jego mi­łość, roz­go­ry­czo­ny syn Zeu­sa spra­wił, że prze­sta­no wie­rzyć jej wróż­bom. Jej po­ja­wie­nie się zwia­sto­wa­ło nie­szczę­ście.

— Ka­san­dra! — mruk­ną­łem, ze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem na spor­to­we obu­wie. — Zmie­rzy­my się? — układ­nie za­pro­po­no­wa­łem. — Tuż obok jest sala tre­nin­go­wa. Ze zmien­ną gra­wi­ta­cją. Cie­ka­we, czy bę­dziesz lep­sza.

Mu­sia­ła być lep­sza. Wi­dzia­łem to w jej oczach. Dała się sku­sić, żeby po­ka­zać, że nade mną gó­ru­je.

W szat­ni prze­bra­li­śmy się w bia­łe luź­ne stro­je do ćwi­czeń. Cze­go by nie rzec o ge­ne­ra­to­rze, dbał o de­ta­le każ­dej ak­cji. Była zna­ko­mi­cie przy­go­to­wa­na do wal­ki wręcz i prze­ko­na­łem się o tym już w pierw­szych se­kun­dach star­cia. Oka­za­ła się dia­bel­nie szyb­ka i per­fek­cyj­na, a jej bosa sto­pa co rusz mi­ga­ła mi przed no­sem. Uwa­ża­łem, żeby nie do­stać w gło­wę lub w kro­cze. Bro­ni­łem się, kur­czo­wo szu­ka­jąc sła­bych stron. Przy­sto­so­wa­no ją do ak­cji w sta­bil­nym polu gra­wi­ta­cyj­nym. Zmien­ne wy­trą­ca­ło ją z rów­no­wa­gi i do­pro­wa­dza­ło do pa­sji. Wy­ko­rzy­sta­łem ten atut, kil­ka razy zwa­la­jąc ją z nóg. Sam da­łem się wresz­cie raz roz­ło­żyć na ło­pat­ki i zre­zy­gno­wa­ny ogło­si­łem ko­niec wal­ki. Roz­no­sił ją ten suk­ces. Kie­dy wy­cho­dzi­li­śmy z sali tre­nin­go­wej, zaj­rza­ła mi chłod­no w oczy i wark­nę­ła z po­gar­dą:

— Ta­kich jak ty za­ła­twiam jed­nym pal­cem!

Nie chcia­łem się z nią kłó­cić. Nie było o co.

— Świet­nie! — ucie­szy­łem się ob­łud­nie. — To do­bry zwia­stun dla na­szej ak­cji.

Ge­ne­ra­tor prze­niósł nas na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Dwa groź­ne anio­ły, na szczę­ście in­co­gni­to, spa­dły na pe­ry­fe­ria Ga­lak­ty­ki Dro­gi Mlecz­nej niby na­gła za­po­wiedź nie­unik­nio­nych cza­sów osta­tecz­nych. Bra­ko­wa­ło nam tyl­ko szu­mią­cych skrzy­deł. Zna­leź­li­śmy się w za­dba­nym i ru­chli­wym, ale nie­wiel­kim eu­ro­pej­skim mie­ście. Wi­ta­ło nas cie­płe i bez­wietrz­ne ma­jo­we przed­po­łu­dnie. Zma­te­ria­li­zo­wa­łem się obok wo­jow­nicz­ki mię­dzy srebr­ny­mi świer­ka­mi i zie­lo­ny­mi mo­drze­wia­mi w za­la­nym słoń­cem uro­czym par­ku z czyn­ną fon­tan­ną. Pod na­szy­mi sto­pa­mi roz­cią­ga­ła się przy­cię­ta zie­lo­na tra­wa. Ostroż­nie wyj­rza­łem spo­mię­dzy osła­nia­ją­cych nas krze­wów. Skie­ro­wa­na ku gó­rze ryba z brą­zu try­ska­ła wodą z otwar­te­go pyszcz­ka.

Prze­szył mnie dreszcz emo­cji, jak na po­cząt­ku każ­dej ak­cji. A poza tym cie­ka­wi­ło mnie, jak będę czuć się na Zie­mi po tak dłu­giej nie­obec­no­ści.

Ka­san­dra sta­ła na lek­ko roz­sta­wio­nych no­gach, nie­uf­nie roz­glą­da­jąc się do­ko­ła. Ude­rzy­ło ją bo­gac­two tu­tej­szej flo­ry i zdu­miał błę­kit nie­ba, któ­re zda­wa­ło się nie mieć gra­nic. Z przy­mru­żo­ny­mi oczy­ma spo­glą­da­ła pod słoń­ce. Wy­czu­wa­ła jego cie­pło na swo­jej twa­rzy. Bez tej zło­tej gwiaz­dy nie by­ło­by na Zie­mi ży­cia. Nie kłę­bi­ły się nad nami chmu­ry. Nie­licz­ne pie­rza­ste ob­ło­ki wska­zy­wa­ły na to, że utrzy­ma się ład­na po­go­da.

— Je­ste­śmy na miej­scu — z ulgą szep­ną­łem.

Nikt nie zwró­cił na nas uwa­gi i nie od­no­to­wał, że po­ja­wi­li­śmy się tu nie wia­do­mo skąd. Nikt nie pod­niósł alar­mu. Do­sko­na­le upodob­nie­ni do przed­sta­wi­cie­li ga­tun­ku Homo sa­piens mo­gli­śmy bez tru­du wto­pić się w tłum. Na ota­cza­ją­cych fon­tan­nę ła­wecz­kach sie­dzia­ły mło­de mat­ki przy wóz­kach dzie­cię­cych. Kil­ku chłop­ców sza­la­ło na de­sko­rol­kach. Usza­mi ło­wi­łem strzę­py roz­mów. Za­fa­scy­no­wa­na no­wym dla sie­bie oto­cze­niem wo­jow­nicz­ka obej­rza­ła się wresz­cie na mnie i dys­kret­nie po­ka­za­łem jej kie­ru­nek. W gło­wie mia­łem do­kład­ny plan mia­sta, więc nie mu­sia­łem się roz­glą­dać, ani za­cze­piać prze­chod­niów i py­tać o dro­gę. Ze­szli­śmy z przy­cię­te­go traw­ni­ka na as­fal­to­wą ścież­kę i bez po­śpie­chu ru­szy­li­śmy w stro­nę ha­ła­śli­we­go cen­trum. Ustę­po­wa­ły nam gru­cha­ją­ce go­łę­bie, któ­rych tu było peł­no. Ob­szcze­kał nas nie­groź­ny brą­zo­wy jam­nik na śmiesz­nych krót­kich no­gach.

Wzdłuż han­dlo­wej uli­cy usy­tu­owa­ły się skle­py, puby i ka­wiar­nie, a ich ko­lo­ro­we wi­try­ny przy­cią­ga­ły uwa­gę mo­del­ki. Stop­nio­wo na­bie­ra­ła od­wa­gi. Za­in­try­go­wał ją bar­dzo ele­ganc­ki za­kład fry­zjer­ski. Po­tem obuw­ni­czy. Ase­ku­ra­cyj­nie trzy­ma­ją­ca się mego boku, krzyk­nę­ła na­raz ra­do­śnie i po­rzu­ci­ła mnie, zni­ka­jąc we wnę­trzu ma­ga­zy­nu z dam­ską odzie­żą.

Za­trzy­ma­łem się, bacz­nie lu­stru­jąc per­spek­ty­wę uli­cy. Two­rzy­ły ją przy­le­ga­ją­ce do sie­bie kil­ku­pię­tro­we za­byt­ko­we ka­mie­ni­ce, róż­nią­ce się fa­sa­da­mi i or­na­men­ty­ką. Wci­ska­ły się mię­dzy nie no­wo­cze­sne bu­dyn­ki z be­to­nu, mar­mu­ru i szkła. Pę­dzi­ły sa­mo­cho­dy róż­nych ma­rek i ko­lo­rów, mniej­sze i więk­sze. Mi­ja­ły się au­to­bu­sy miej­skie. Wszyst­kie za­trzy­my­wa­ły się przed skrzy­żo­wa­niem z sy­gna­li­za­cją świetl­ną. Przy zie­lo­nym moż­na było przejść po bia­łych pa­sach na dru­gą stro­nę.

Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rza­łem sie­bie jako dum­ne­go Alek­san­dra w krót­kim lnia­nym chi­to­nie pod błysz­czą­cą zbro­ją i za­rzu­co­nym na ra­mio­na pur­pu­ro­wym hi­ma­tio­nie, ga­lo­pu­ją­ce­go tędy w peł­nym rynsz­tun­ku na ogni­stym czar­nym ru­ma­ku. O tem­po­ra, o mo­res! Cza­sy się zmie­ni­ły i ra­ził­bym swo­im wy­glą­dem. Był­bym ży­wym mu­ze­al­nym eks­po­na­tem, któ­ry za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdż­ki wy­rwał się z mu­zeum z cu­da­mi sta­ro­żyt­no­ści. Zdu­mie­wa­ły mnie ro­we­ry i przy­szło mi do gło­wy, że po­wi­nie­nem zmie­rzyć się z tym ar­cy­cie­ka­wym wy­na­laz­kiem. Nie ze­tkną­łem się z nimi na in­nych pla­ne­tach. Skła­da­ły się z dwóch ogu­mio­nych kół, kie­row­ni­cy, sio­deł­ka i pe­da­łów. Przy­pusz­czal­nie nie miał­bym trud­no­ści z utrzy­ma­niem rów­no­wa­gi w cza­sie jaz­dy. Wró­ci­łem my­śla­mi do prze­szło­ści. Po­noć na Zie­mi koło jezd­ne od­kry­li Su­me­ro­wie. Zna­li je rów­nież sta­ro­żyt­ni Egip­cja­nie. Gre­cy po­słu­gi­wa­li się cią­gnię­ty­mi przez woły wo­za­mi, jed­nak w Hel­la­dzie li­czył się przede wszyst­kim trans­port wod­ny. Drew­nia­ne koła przy bra­ku do­brych dróg nie na wie­le się przy­da­wa­ły. Do­pie­ro Rzy­mia­nie za­ję­li się sys­te­mem utwar­dzo­nych szla­ków ko­mu­ni­ka­cyj­nych. Ka­mien­ne trak­ty oplo­tły całe im­pe­rium. Bu­do­wa­ne przez nich ar­te­rie na­le­ża­ły do naj­waż­niej­szych osią­gnięć in­ży­nier­skich tam­tych cza­sów. W efek­cie ma­wia­no, że wszyst­kie dro­gi pro­wa­dzą do Rzy­mu.

Sku­pi­łem uwa­gę na prze­chod­niach. Szo­ko­wa­ła mnie moda tej epo­ki. Eks­po­no­wa­no aż do prze­sa­dy wa­lo­ry ko­bie­ce­go cia­ła. Kró­lo­wa­ły lek­kie i zwiew­ne stro­je, a przy tym bar­dzo krót­kie i pro­wo­ku­ją­ce. Na­gość była w ce­nie. Dzia­ła­ły na mnie jak ma­gnes po­nęt­ne młód­ki, po­ka­zu­ją­ce w ca­łej oka­za­ło­ści kształt­ne nogi. Wy­so­kie ob­ca­sy po­głę­bia­ły wra­że­nie zmy­sło­wo­ści. Krót­kie ob­ci­słe spód­nicz­ki le­d­wo co za­kry­wa­ły ape­tycz­ne ty­łecz­ki. A co mia­łem po­wie­dzieć o fry­zu­rach? W sta­ro­żyt­no­ści ko­bie­ty cho­dzi­ły z za­kry­ty­mi gło­wa­mi. Te­raz ude­rza­ła mnie cała gama roz­ma­itych ucze­sań, a roz­pusz­czo­ne wło­sy były na po­rząd­ku dzien­nym.

W wi­try­nie wdzię­czy­ły się pla­sti­ko­we ma­ne­ki­ny w do­pa­so­wa­nych mod­nych kre­acjach. Do­sko­na­le od­da­wa­ły bu­do­wę ludz­kie­go cia­ła. Szczu­pła syl­wet­ka była ide­ałem, choć w ulicz­nym tłu­mie nie bra­ko­wa­ło ba­bek przy ko­ści. Opa­no­wa­łem oczo­pląs, sku­pia­jąc się na tym, co waż­ne. Nie wy­czu­łem za­gro­że­nia. Nikt nie dep­tał nam po pię­tach. Uspo­ko­jo­ny zaj­rza­łem do skle­pu, chcąc się zo­rien­to­wać, co strze­li­ło do gło­wy mo­jej ży­wej jak rtęć part­ner­ce.

Z jej szyi zwi­sał ja­skra­wy na­szyj­nik ha­waj­ski. Mie­rzy­ła pe­ru­ki, ro­biąc cu­dacz­ne miny przed lu­strem. Przy­zwy­cza­jo­na do ka­pry­sów usłuż­na eks­pe­dient­ka trzy­ma­ła ich w ręku cały pęk.

— Zo­bacz, pig­me­ju, je­stem blon­dyn­ką! — ra­do­śnie za­wo­ła­ła. Była w swo­im ży­wio­le. — By­czo, nie?

Zdję­ła ją, za­mie­nia­jąc na afro z bu­rzą czar­nych po­skrę­ca­nych lo­ków.

— Te­raz je­stem Mu­rzyn­ką z bu­szu! — ob­wie­ści­ła z en­tu­zja­zmem, cie­sząc się jak dziec­ko.

Nic nie rze­kłem, kry­tycz­nie oce­nia­jąc jej bła­zeń­skie po­pi­sy i z odro­bi­ną nie­po­ko­ju ze­zu­jąc w stro­nę in­nych klien­tek w skle­pie. Była w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­na i nie­po­trzeb­nie ro­bi­ła wo­kół sie­bie tyle ha­ła­su. Za­kła­da­ła ko­lej­ne, za­śmie­wa­jąc się na cały głos, naj­pierw z dłu­gi­mi dre­da­mi, na­stęp­nie rudą, wście­kle wi­śnio­wą, a póź­niej zie­lo­ną i nie­bie­ską.

Znu­dzi­ło się jej wresz­cie to non­sen­sow­ne za­ję­cie, piesz­czo­tli­wie prze­je­cha­ła ręką po wi­szą­cych na sto­ja­ku su­kien­kach z let­niej ko­lek­cji i ku mej uldze opu­ści­ła sklep, za­pew­nia­jąc eks­pe­dient­kę, że jesz­cze tam zaj­rzy.

Na uli­cy zwró­ci­łem jej uwa­gę, że za­cho­wu­je się nie­sto­sow­nie. Była mało po­wścią­gli­wa i bra­ko­wa­ło jej do­brych ma­nier. Wy­dę­ła ze wzgar­dą war­gi. Nie na­le­ża­ło jej stro­fo­wać.

— Wy­pra­szam so­bie, ty za­ro­zu­mia­ły igno­ran­cie! — sko­czy­ła mi do gar­dła. — Je­stem naj­mą­drzej­sza, naj­pięk­niej­sza i wszyst­ko mi wol­no… — wark­nę­ła ze zło­ścią, in­stru­ując mnie jak tę­pa­ka. — Je­steś tyl­ko do­dat­kiem do mnie, więc nie pod­ska­kuj. I na­ucz się, że ja tu rzą­dzę!

Śmier­tel­nie ob­ra­żo­na, w tem­pie iście sprin­ter­skim po­gna­ła do przo­du. Omal nie stra­to­wa­ła ku­le­ją­ce­go sta­rusz­ka z la­ską. Na szczę­ście, bie­dak od­zy­skał rów­no­wa­gę. Do­bie­gła do po­bli­skie­go skrzy­żo­wa­nia i na­gle się za­trzy­ma­ła. Za­wró­ci­ła, prze­ję­ta fra­pu­ją­cą ją my­ślą. Zro­bi­ła się słod­ka jak miód, zła­pa­ła mnie przy­mil­nie pod rękę i gar­biąc się, żeby być niż­szą, kon­spi­ra­cyj­nie szep­nę­ła mi do ucha:

— Tu nic nie dają za dar­mo, wy­obraź so­bie, po­trzeb­ne są pie­nią­dze!

Po­ła­sko­ta­ła mnie swo­imi wło­sa­mi. Wy­ko­rzy­sta­łem tę oka­zję i piesz­czo­tli­wie klep­ną­łem ją w po­śla­dek. Nie pro­te­sto­wa­ła.

— Masz ra­cję, ro­zej­rzyj­my się za ban­ko­ma­tem — od­rze­kłem. — Mu­si­my któ­ryś ob­ro­bić.

Mia­łem opa­no­wa­ne róż­ne spo­so­by szyb­kie­go po­zy­ski­wa­nia fun­du­szy, ale ten wy­da­wał mi się naj­ła­twiej­szy. A poza tym mo­głem za­bły­snąć przed bru­net­ką swy­mi umie­jęt­no­ścia­mi.

Ban­ko­ma­ty słu­ży­ły do wy­pła­ty go­tów­ki za po­mo­cą kar­ty ma­gne­tycz­nej. Oczy­wi­ście, nie dys­po­no­wa­łem praw­dzi­wą kar­tą, ale nie sta­no­wi­ło to dla mnie żad­nej prze­szko­dy. Od cze­go mia­ło się wy­spe­cja­li­zo­wa­ne koń­czy­ny?

Do­tar­li­śmy do cen­trum han­dlo­we­go.

— Tu — usłuż­nie po­ka­za­ła oszklo­ną ka­bi­nę.

We­szła za mną do środ­ka, za­my­ka­jąc drzwi. Po­czu­łem na kar­ku jej od­dech. Prze­ci­snę­ła się bli­żej, żeby le­piej wi­dzieć.

Te przy­dat­ne au­to­ma­tycz­ne urzą­dze­nia po­sia­da­ły ka­se­ty no­mi­na­ło­we. Nie trze­ba było łą­czyć się z ban­kiem, żeby prze­jąć nad nimi kon­tro­lę. Przy­ło­ży­łem kciuk do oświe­tlo­nej szcze­li­ny, bły­ska­wicz­nie wdzie­ra­jąc się do czyt­ni­ka, mo­du­łu szy­fru­ją­ce­go i mo­du­łu de­po­zy­tu. Mój pa­lec prze­kształ­cił się w wir­tu­al­ną kar­tę, po­zwa­la­ją­cą bez­ko­li­zyj­nie pod­piąć się do sys­te­mu. Mo­ni­tor za­mi­gał i po­ja­wi­ły się na nim ko­lej­ne na­pi­sy. Po­tem wir­tu­al­na kar­ta wró­ci­ła, przez chwi­lę ja­rząc się na koń­cu mego kciu­ka. Po­słusz­ny ban­ko­mat szczęk­nął i wy­su­nął się z nie­go plik bank­no­tów euro o wy­so­kich no­mi­na­łach.

— Wi­taj w świe­cie biz­ne­su! — dum­ny z sie­bie mruk­ną­łem do Ka­san­dry.

Wo­jow­nicz­ka z nie­uf­no­ścią przy­glą­da­ła się ule­ga­ją­ce­mu me­ta­mor­fo­zie kciu­ko­wi. Na krót­ko zje­cha­ła wzro­kiem na mój roz­po­rek, jak­by się za­sta­na­wia­jąc, czy z tym, co kry­ję w spodniach po­tra­fię wy­czy­niać po­dob­ne cuda. Po­tem nie od­ry­wa­ła za­chłan­ne­go wzro­ku od bank­no­tów.

Wy­do­sta­li­śmy się z ka­bi­ny. Od­li­czy­łem czte­ry i jej po­da­łem. Zła­pa­ła i dzier­żąc je w dło­ni wy­sko­czy­ła jak ko­szy­karz w górę.

— Hura! — wrza­snę­ła, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę prze­chod­niów.

Z roz­ma­chem wy­rzu­ci­ła je w po­wie­trze i po­fru­nę­ły jak je­sien­ne li­ście. Ubaw po pa­chy. Bły­ska­wicz­nie je po­ła­pa­ła, nie po­zwa­la­jąc opaść na chod­nik.

— Spo­koj­nie! — usi­ło­wa­łem ją po­ha­mo­wać.

Nie słu­cha­ła. Była żywą rtę­cią.

— Za­cze­kaj na mnie w ho­te­lu, tra­fię! — wy­pa­li­ła.

Po­gna­ła na zła­ma­nie kar­ku, gi­nąc w la­bi­ryn­cie skle­pów. Ulot­ni­ła się jak kam­fo­ra i do­my­śli­łem się, że rzu­ci się w wir zwa­rio­wa­nych za­ku­pów. Mia­łem na­dzie­ję, że w mig się uwi­nie i że szyb­ko wró­ci, nie wpa­da­jąc po dro­dze w kło­po­ty i nie wy­wo­łu­jąc żad­nych awan­tur.

Rozdział drugi

Przed­sio­nek ho­te­lu Man­hat­tan był gu­stow­nie urzą­dzo­ny. Za­uwa­ży­łem wej­ście do re­stau­ra­cji, a tak­że scho­dy do kry­ją­ce­go się w pod­zie­miach lo­ka­lu roz­ryw­ko­we­go o na­zwie Ni­ght Club. Na po­kry­tych wy­twor­ną ta­pe­tą ścia­nach wid­nia­ły w ra­mach płót­na ar­ty­stów ma­la­rzy. Wy­god­nie się roz­sia­dłem w bu­fia­stym fo­te­lu, bio­rąc do ręki le­żą­cą ga­ze­tę i co rusz ze­zu­jąc w stro­nę oszklo­nych drzwi. Roz­ło­ży­łem ją, uda­jąc, że czy­tam i od­da­jąc się nie­po­ko­ją­cym roz­my­śla­niom nad zle­co­nym mi za­da­niem.

Było ono po­dej­rza­nie ła­twe, a przy tym dziw­nie ni­ja­kie. Od­nio­słem wra­że­nie, że ktoś przy­dzie­lił mi je przez po­mył­kę. Nie wy­ma­ga­ło żad­ne­go do­świad­cze­nia, więc nie poj­mo­wa­łem, cze­mu obar­czo­no nim sta­re­go wygę, któ­ry prze­tarł w sa­mot­no­ści wie­le ko­smicz­nych szla­ków, ze wszyst­kich starć wy­cho­dząc zwy­cię­sko. Mógł się z nim upo­rać po­cząt­ku­ją­cy an­dro­id, sta­wia­ją­cy pierw­sze kro­ki w na­szym fa­chu. Po­nad­to nie ro­zu­mia­łem, dla­cze­go do­rzu­co­no mi do po­mo­cy sza­le­ją­cą part­ner­kę, któ­ra my­śla­ła o wszyst­kim, tyl­ko nie o cze­ka­ją­cej ją ak­cji. Coś tu śmier­dzia­ło. Może ko­muś wy­żej za­wist­nie za­le­ża­ło, że­bym się wresz­cie po­śli­zgnął? Nie mia­łem po­ję­cia, komu mo­głem się na­ra­zić i kto chciał­by zło­śli­wie pod­ło­żyć mi nogę. Le­piej było dmu­chać na zim­ne. Do­tąd szło mi gład­ko, bez­i­mien­ni bo­go­wie mi sprzy­ja­li, mia­łem na swo­im kon­cie dzie­więć­set osiem­dzie­siąt pięć punk­tów, naj­wię­cej, bo bli­sko czte­ry­sta za mi­sję Alek­san­dra Wiel­kie­go. Oko­ło trzy­stu otrzy­ma­łem za wy­pra­wę na glo­by i księ­ży­ce Teo­rio­nów. Tam do­pie­ro mu­sia­łem się gim­na­sty­ko­wać, przy czym nie wol­no mi było się­gać po broń! Na ich ma­cie­rzy­stej pla­ne­cie, Ma­mo­rii, spę­dzi­łem bli­sko pół roku, sta­jąc na gło­wie, żeby się nie zde­kon­spi­ro­wać. W me­tro­po­liach na każ­dym kro­ku „prze­świe­tla­no” bo­wiem prze­chod­niów i klien­tów. Wy­ma­ga­ły tego zu­ni­fi­ko­wa­ne sys­te­my płat­no­ści, zwią­za­ne z ko­mu­ni­ka­cją, han­dlem, ga­stro­no­mią, roz­ryw­ką, opie­ką me­dycz­ną i Bóg wie, czym jesz­cze. Nie mo­głem ko­rzy­stać — mię­dzy in­ny­mi — z usług o bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie in­te­rak­tyw­no­ści. Ich mul­ti­ki­no było zna­ko­mi­te i prze­no­si­ło w świat nie­omal re­al­ny, ale w cza­sie se­an­su zo­stał­bym zde­ma­sko­wa­ny. Nie wol­no mi było men­tal­ne kre­ować na­by­wa­nych ar­ty­ku­łów i mu­sia­łem po­prze­sta­wać na go­to­wych wzor­cach. Wpadł­bym po uszy, gdy­by do­brał się do mnie au­to­mat me­dycz­ny i pró­bo­wał mnie zba­dać lub udzie­lić mi pierw­szej po­mo­cy.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!