Winda czasu - Edward Guziakiewicz - E-Book

Winda czasu E-Book

Edward Guziakiewicz

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Ta powieść jest w jakimś sensie wehikułem czasu. Oferuje czytelnikowi wyprawę koleinami dziejów od epoki jurajskiej po przyszłe tysiąclecia Ziemi i zajmujące towarzystwo neogeneran, tajemniczych przybyszy z nieznanych stron kosmosu. Obok historycznych ma ona również swe walory geograficzne. Jej akcja toczy się na Pustyni Libijskiej, w Dolnym Egipcie, w Aleksandrii, Rzymie Nerona, Paryżu Ludwika XIII, na Tahiti, nad Wielkim Kanionem w Arizonie, w Kenii, w Himalajach i w innych urokliwych zakątkach globu. Nie tylko zresztą na Ziemi, ale i na Czerwonej Planecie, na księżycach Jowisza, a nawet na orbicie Plutona...

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2015

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edward Guziakiewicz

Winda czasu

powieść science fiction

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-29-9 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Ta po­wieść jest w ja­kimś sen­sie we­hi­ku­łem cza­su. Ofe­ru­je czy­tel­ni­ko­wi wy­pra­wę ko­le­ina­mi dzie­jów od epo­ki ju­raj­skiej po przy­szłe ty­siąc­le­cia Zie­mi i zaj­mu­ją­ce to­wa­rzy­stwo neo­ge­ne­ran, ta­jem­ni­czych przy­by­szy z nie­zna­nych stron ko­smo­su. Obok hi­sto­rycz­nych ma ona rów­nież swe wa­lo­ry geo­gra­ficz­ne. Jej ak­cja to­czy się na Pu­sty­ni Li­bij­skiej, w Dol­nym Egip­cie, w Alek­san­drii, Rzy­mie Ne­ro­na, Pa­ry­żu Lu­dwi­ka XIII, na Ta­hi­ti, nad Wiel­kim Ka­nio­nem w Ari­zo­nie, w Ke­nii, w Hi­ma­la­jach i w in­nych uro­kli­wych za­kąt­kach glo­bu. Nie tyl­ko zresz­tą na Zie­mi, ale i na Czer­wo­nej Pla­ne­cie, na księ­ży­cach Jo­wi­sza, a na­wet na or­bi­cie Plu­to­na...

Rozdział pierwszy

Na­wie­dzi­ły go kosz­ma­ry i nie­spo­koj­nie rzu­cał się po po­sła­niu, ści­ska­jąc dło­nią wy­mię­to­szo­ne prze­ście­ra­dło. Szar­pał się, nie mo­gąc so­bie zna­leźć miej­sca. W mę­czą­cym pół­śnie wi­dział na­zna­czo­ną lę­kiem twarz mło­dziut­kiej Sa­ta­rii, któ­rą od­dzie­lał od nie­go po­sęp­ny sza­man w szcze­rzą­cej kły ma­sce. Siłą sen­nej woli mo­co­wał się ze zło­wro­gim prze­ciw­ni­kiem, nie chcąc stra­cić z oczu jej ob­li­cza. Byli w bu­szu. Czar­ny mrok spo­wi­jał dżun­glę, a do­oko­ła uwią­za­nej u pala dziew­czy­ny, oświe­tlo­nej pło­mie­nia­mi strze­la­ją­ce­go w górę ogni­ska, tań­czy­li wo­jow­ni­cy w ja­skra­wych bar­wach wo­jen­nych. Przy­tu­py­wa­li co rusz, zło­wiesz­czo wy­ma­chu­jąc włócz­nia­mi.

Ock­nął się, zla­ny po­tem i ze­rwał się z łoża, nie mo­gąc zła­pać tchu. Wsparł się na łok­ciach.

— Okrop­ność. Nie­ee! — za­char­czał przez ści­śnię­te gar­dło.

Otwo­rzył nie­przy­tom­ne oczy, a to przy­wró­ci­ło go do rze­czy­wi­sto­ści. Dła­wią­cy lęk ustę­po­wał i po­nu­re wi­dzia­dła po­wo­li go opusz­cza­ły. Tam­ten upior­ny świat roz­my­wał się w dali, nikt prze­raź­li­wie nie krzy­czał, a nie­na­wist­ni tu­byl­cy nie uwi­ja­li się przed cha­ta­mi. Głu­che dźwię­ki tam-ta­mów były oma­mem słu­cho­wym, zaś tor­tu­ro­wa­ni jeń­cy wy­da­wa­li jęki tyl­ko w jego roz­huś­ta­nej wy­obraź­ni.

— Nie bój się — wy­chry­piał do sie­bie, ła­piąc od­dech. — To tyl­ko złu­dze­nia. Mi­ra­że... Chcia­łeś być na nie po­dat­ny... Były ci po­trzeb­ne... Bo ta­kie ludz­kie...

Tu­byl­cza dziew­ka przy ogni­sku, któ­rą uj­rzał we śnie z twa­rzą Sa­ta­rii, nie była cho­ro­bli­wym wy­two­rem jego wy­obraź­ni. Do­sko­na­le ją pa­mię­tał. Za­mę­czo­no ją, z sa­dy­zmem wy­sy­ła­jąc na tam­ten świat. Wy­da­wa­ła się gó­ro­wać in­te­li­gen­cją nad nie­roz­gar­nię­ty­mi po­bra­tym­ca­mi. Lgnę­ła do nie­go, ra­do­śnie po­ka­zy­wa­ła bia­łe zęby na jego wi­dok, z uśmie­chem na gład­kim ob­li­czu uj­mo­wa­ła go za rękę i cią­gnę­ła na peł­ną wa­żek i mo­ty­li po­la­nę za wio­ską, prze­ga­nia­ła węże, a po­tem sia­da­ła przy nim w kuc­ki i cier­pli­wie go uczy­ła ple­mien­nych słów i zwro­tów. Spra­wia­ła, że gi­nął chłód z jego twa­rzy. Po każ­dej ko­lej­nej niby-lek­cji ką­pa­li się ra­zem w stru­mie­niu, z dala od nie­opusz­cza­ją­cych ko­ry­ta rze­ki wy­głod­nia­łych kro­ko­dy­li, zaś roz­grza­ne słoń­ce su­szy­ło ich skó­rę. Nio­sła ze sobą za­pach świe­żo ze­rwa­nych kwia­tów, su­szo­nych ziół i won­nych ko­rze­ni. I nie wsty­dzi­ła się tego, że jest naga. W tym raju go­li­zna nie była na­gan­na. Dziew­czy­na nie była jesz­cze zdol­na do unie­sień zmy­sło­wych, choć już je w so­bie prze­czu­wa­ła. Chi­cho­ta­ła, kur­cząc się jak­by ją ła­sko­tał, kie­dy de­li­kat­nie pie­ścił jej twarz, ra­mio­na i le­d­wo co roz­wi­nię­te pier­si. Da­wa­ła mu od­czuć, że jego do­tyk jest dla niej przy­jem­ny. Przy­trzy­my­wa­ła jego dło­nie, kie­dy ją obej­mo­wał lub zsu­wał je na jej bio­dra.

Pa­mięt­ne­go ran­ka o świ­cie zna­leź­li ją mar­twą. Na jej umę­czo­nym cie­le zna­czy­ły się krwa­we rany. Z ogrom­nym zdzi­wie­niem w oczach wo­dził po tych śla­dach pal­cem i trud­no mu było uwie­rzyć, że jego ple­mien­na ulu­bie­ni­ca nie żyje. Ostrym szty­le­tem be­stial­sko po­ora­no jej pier­si i roz­pła­ta­no pła­ski brzuch. Za­pew­ne wiła się z bólu i roz­pacz­li­wie krzy­cza­ła, do­pó­ki nie uci­szo­no jej na za­wsze, pod­ci­na­jąc jej krtań. Po­de­rżnię­to ją od ucha do ucha. Uczcił swo­ją małą ma­don­nę, ob­sy­pu­jąc jej rany płat­ka­mi kwia­tów. Zro­sił­by jej zwło­ki swy­mi łza­mi, gdy­by umiał pła­kać.

Wes­tchnął, wra­ca­jąc my­śla­mi do tam­tych chwil. Dzia­ło się to jak w ba­śni — daw­no, daw­no temu... Dali się pod­stęp­nie po­dejść wo­dzo­wi wro­go na­sta­wio­ne­go szcze­pu i pew­nej bez­k­się­ży­co­wej nocy ten, ule­ga­jąc woli zde­pra­wo­wa­ne­go sza­ma­na, ka­zał wy­mor­do­wać wszyst­kich miesz­kań­ców z gosz­czą­cej ich wio­ski, zaś sło­mia­ne cha­ty pu­ścić z dy­mem. Gdy wró­ci­li, ze zgro­zą oglą­da­li zglisz­cza i nad­pa­lo­ne zwło­ki. Ta­kie bru­tal­ne sce­ny wy­zwa­la­ły naj­gor­sze in­stynk­ty. Nie mie­li jesz­cze wte­dy wy­star­cza­ją­ce­go do­świad­cze­nia, gro­ma­dzi­li do­pie­ro wie­dzę o na­tu­rze ludz­kiej i jej po­kracz­nych skłon­no­ściach, więc nie ogar­nia­li po­bu­dek, któ­ry­mi kie­ro­wa­li się ogar­nię­ci sza­łem tu­byl­cy. Uzna­li, że po­win­ni się ze­mścić. Do­pa­dli wo­dza i sa­dy­stycz­nie umie­ści­li go nad pło­mie­nia­mi. Od­ci­na­li mu ko­lej­no pal­ce u rąk i u nóg. Pie­kli go żyw­cem jak upo­lo­wa­ną an­ty­lo­pę, wsłu­chu­jąc się z wy­stęp­ną roz­ko­szą w jego przej­mu­ją­ce zwie­rzę­ce wy­cie. Nim zgi­nął, prze­szedł ge­hen­nę. Inni zresz­tą też. Jed­nak wy­stęp­ny sza­man za­padł się pod zie­mię. Do­brze znał wszyst­kie ścież­ki, znik­nął w gąsz­czach i nie od­wa­żył się wy­ściu­bić z nich nosa. Po­łknę­ła go strze­gą­ca za­zdro­śnie swych ta­jem­nic dżun­gla i cho­ciaż za nim niu­cha­li, nie na­tra­fi­li na jego ślad. Pew­nie jesz­cze z ukry­cia dłu­go ob­rzu­cał ich bu­dzą­cy­mi gro­zę klą­twa­mi, nie­na­wist­nie ma­rząc o ich speł­nie­niu.

Prze­nie­śli się stam­tąd do nie­co bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nej epo­ki, w któ­rej do ta­kich po­twor­no­ści rza­dziej do­cho­dzi­ło. Ka­ra­no wpraw­dzie nie­wol­ni­ków za róż­ne prze­wi­nie­nia, jed­nak z pew­nym umia­rem, nie chcąc tra­cić ta­niej siły ro­bo­czej. Krwa­we woj­ny to­czy­ły się na pe­ry­fe­riach im­pe­rium. Oszczęd­niej sza­fo­wa­no śmier­cią, cho­ciaż nie za­wsze, bo prze­cież nie­kie­dy czy­nio­no z za­bi­ja­nia praw­dzi­wy ry­tu­ał — jak to było w du­żych rzym­skich mia­stach, cie­szą­cych się po­sia­da­niem am­fi­te­atrów, cyr­ków i hi­po­dro­mów.

— Było i nie wró­ci... — mruk­nął z od­ra­zą.

Z upo­rem głów­ko­wał nad tym, dla­cze­go do­pa­dły go kosz­mar­ne wspo­mnie­nia. Ni­g­dy ich nie od­grze­by­wał i nie­chęt­nie wra­cał do nich my­śla­mi. Mu­sia­ło dojść do cze­goś nie­po­ko­ją­ce­go i czuł, że po­wi­nien roz­wią­zać tę za­gad­kę. Na­de­szła par­na noc, a księ­życ w peł­ni cie­ka­wie za­glą­dał do ci­chej sy­pial­ni, wy­do­by­wa­jąc z mro­ku nie­wy­raź­ne kon­tu­ry sprzę­tów. Za oknem spał Rzym, zmę­czo­ny igrzy­ska­mi, za­rzą­dzo­ny­mi przez wład­cę im­pe­rium. Bo­jaź­li­wy ce­sarz Ne­ron ze­zwa­lał na nie czę­ściej niż nie­gdyś Au­gust, gdyż za­le­ża­ło mu na przy­chyl­no­ści tłu­mu. Może to du­sze do­pie­ro co uśmier­co­nych gla­dia­to­rów — du­mał z roz­wa­gą — krą­ży­ły gdzieś w po­bli­żu i łka­ły w za­uł­kach mia­sta, nie mo­gąc po­że­gnać nie­li­cho po­ra­nio­nych ciał? Nie tak ła­two było tra­fić z prze­peł­nio­ne­go ga­wie­dzią cyr­ku na Po­lach Mar­so­wych do Ha­de­su. Czy po­nu­ry prze­woź­nik, Cha­ron, mógł szyb­ko upo­rać się z prze­pra­wą na dru­gą stro­nę Styk­su z taką ilo­ścią wy­cze­ku­ją­cych?

Od­rzu­cił ten do­mysł jako bez­płod­ny i nie­do­rzecz­ny. Nie był pro­sta­kiem i nie wie­rzył w mity, cho­ciaż nie uj­mo­wał im wagi. Cięż­ko się dźwi­gnął, nagi pod­szedł do okna i po­dejrz­li­wie przyj­rzał się gwiaz­dom, po­ły­sku­ją­cym jak dia­men­ty na fir­ma­men­cie nie­bie­skim. Po omac­ku szu­kał źró­dła lęku. Gdyż na­dal się bał. Dła­wią­cy strach tyl­ko na chwi­lę ustą­pił. Po­wra­cał fa­la­mi, wy­peł­niał trze­wia i się­gał gar­dła. Z góry jed­nak nic mu nie gro­zi­ło. Żad­na zło­wro­ga be­stia nie cza­iła się po­sęp­nie w prze­stwo­rzach i nie za­glą­da­ła tu ze sku­tych wiecz­nym mro­zem prze­strze­ni, by go do­paść i roz­nieść na strzę­py.

— To nie to — stęk­nął roz­cza­ro­wa­ny. — Nie w tym rzecz. Mu­szę zna­leźć... eee... Mam na koń­cu ję­zy­ka...

Na pal­cach prze­kro­czył próg po­zba­wio­nej otwo­ru okien­ne­go są­sied­niej kom­na­ty, w któ­rej skry­wał swo­je nie­zwy­kłe skar­by, nie­po­sia­da­ją­ce ziem­skich od­po­wied­ni­ków i nazw. Ni­ko­mu ich nie po­ka­zy­wał i chro­nił je przed oczy­ma po­stron­nych. Od­su­nął ręką kil­ka zwi­nię­tych pa­pi­ru­sów. Ożył czar­ny po­są­żek bó­stwa fe­nic­kie­go, a jego śle­pia za­ja­rzy­ły się ru­bi­no­wo. Za­pach­nia­ło ma­gią. Był jed­nak da­le­ki od tego, by ba­wić się cza­ra­mi. Pół­przy­tom­ny wziął fi­gu­rę do ręki, z wy­sił­kiem marsz­cząc brwi.

Do­pie­ro tam, w ką­cie, przy ścia­nie, wy­ło­żo­nej wy­bla­kłym dy­wa­nem z egip­ski­mi wzo­ra­mi, zdał so­bie spra­wę z tego, co się sta­ło. Po­jął to, kie­dy całą uwa­gę skie­ro­wał ku opusz­czo­nej oj­czyź­nie. Prze­szył go strasz­li­wy chłód, a na jego twarz wy­peł­zło nie­bo­tycz­ne zdu­mie­nie.

— Na Jo­wi­sza, więc to tak? Nie­moż­li­we! Nie pły­nie ener­gia... — wy­szep­tał zbie­la­ły­mi z prze­ra­że­nia war­ga­mi. Za­milkł na dłuż­szą chwi­lę, sku­pia­jąc całą uwa­gę na tym od­kry­ciu. — Prze­cież to ab­surd — wy­gę­gał. — Tyl­ko dla­cze­go, o nie­ba? — jęk­nął, gdy do­tar­ło do nie­go, że się nie myli. — O, bo­go­wie, dla­cze­go? — rzu­cił trwoż­ne py­ta­nie w głę­bo­ką ciem­ność, do­brze wie­dząc, że nikt go nie może usły­szeć ani mu od­po­wie­dzieć.

Od­sta­wił po­są­żek i śle­pia prze­sta­ły się ja­rzyć. Jego dło­nie drża­ły. Do­szło do naj­gor­sze­go — do cze­goś, cze­go w ogó­le nie bra­li pod uwa­gę, pla­nu­jąc tę wy­pra­wę. Tyl­ko moc z ma­cie­rzy­stej Bet­ta­ta­ri mo­gła za­gwa­ran­to­wać im prze­trwa­nie. Bez niej zu­peł­nie się nie li­czy­li i za­mie­nia­li się w ła­twy łup dla każ­de­go, kto miał­by ocho­tę do­brać się im do skó­ry.

Ze sto­ją­cej pod ścia­ną oku­tej skrzy­ni wy­do­był po omac­ku prze­źro­czy­stą kulę. Po­trzą­snął nią de­li­kat­nie, jak­by nie­pew­ny tego, czy se­kret­ne urzą­dze­nie bę­dzie dzia­łać. Za­ja­śnia­ła w jego rę­kach. Sku­pił się, a na­stęp­nie przy jej po­mo­cy spró­bo­wał na­wią­zać kon­takt z przy­by­sza­mi, gosz­czą­cy­mi w in­nych epo­kach glo­bu. Świe­tli­sta strza­ła przedar­ła się przez wie­ko­we po­kła­dy cza­su i Ran ode­tchnął z nie­ja­ką ulgą, czu­jąc roz­iskrzo­ny na­pływ in­for­ma­cji. Nie­ste­ty, tam­ci byli w po­dob­nych opa­łach. Ży­cio­daj­na ener­gia nie do­cie­ra­ła do żad­ne­go z tem­po­ral­nych wę­drow­ców. Odło­żył więc kulę, któ­ra przez krót­ką chwi­lę fa­lo­wa­ła zmie­nia­ją­cy­mi się kształ­ta­mi, czę­stu­jąc go na ko­niec od­ra­ża­ją­cym uśmie­chem krysz­ta­ło­wej ludz­kiej czasz­ki.

— Ta świń­ska ka­ta­stro­fa na­de­szła bez uprze­dze­nia... — chryp­nął z bó­lem. Przy­gar­bio­ny wró­cił do sy­pial­ni, usiadł na łożu i znie­ru­cho­miał. Chciał oswo­ić się z tym bo­le­snym od­kry­ciem, choć oba­wiał się, że to go nie po­krze­pi. Nie opusz­cza­ły go po­sęp­ne my­śli. Usi­ło­wał do­ciec, kto prze­ciął ener­ge­tycz­ną pę­po­wi­nę, łą­czą­cą ich ze świa­tem, z któ­re­go przy­by­li, ale nic mą­dre­go mu nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy.

Ża­ło­wał te­raz w głę­bi du­cha, że dał się prze­ko­nać do awan­tur­ni­czej wy­pra­wy do nie­zna­ne­go wy­mia­ru ko­smo­su. Tu wszyst­ko było obce, albo pra­wie obce, zmu­sza­jąc kro­czą­cych po chy­bo­czą­cej się kład­ce do nie­sły­cha­nej roz­wa­gi i ostroż­no­ści, a nie­bez­pie­czeń­stwo czy­ha­ło na każ­dym kro­ku. Dłu­go uczy­li się po­ru­szać po tym eonie, w któ­rym cia­ła mia­ły gę­stość więk­szą od gę­sto­ści at­mos­fe­ry, a kie­dy się oka­za­ło, że jako tako so­bie ra­dzą, za­trzę­sła się pod nimi zie­mia. Opu­ści­ło ich za­faj­da­ne szczę­ście.

Erw, któ­ry za­okrę­to­wał się w dwu­dzie­stym wie­ku, li­cząc we­dług przy­ję­te­go w tym eonie ka­len­da­rza, chy­ba naj­le­piej zda­wał so­bie spra­wę z za­się­gu fa­tal­ne­go wstrzą­su, ale i on ope­ro­wał tyl­ko mgli­sty­mi hi­po­te­za­mi. Osu­nę­ła się rap­tem nie­wi­docz­na dla Zie­mian la­wi­na i za­blo­ko­wa­ła sub­tel­ną li­nię trans­fe­ro­wą. Z wir­tu­oze­rią two­rzył róż­ne zgrab­ne teo­rie, miał ich za­wsze pod ręką bez liku, więc i te­raz szyb­ko so­bie z tym po­ra­dził. Po mi­strzow­sku za­ło­żył, że do­szło do struk­tu­ral­ne­go pęk­nię­cia w ob­rę­bie głów­ne­go nur­tu cza­so­prze­strze­ni i że ta nie­wiel­ka część wszech­świa­ta, w któ­rej się zna­leź­li, nie­spo­dzie­wa­nie od­pry­sła od ma­cie­rzy. O ile moż­na było czy­nić po­rów­na­nia do niby-dali, z któ­rej przy­by­li. Trud­no było prze­wi­dzieć, co się jesz­cze sta­nie i mi­mo­cho­dem wska­zał im je­dy­ną w tej sy­tu­acji dro­gę uciecz­ki. Na­le­ża­ło spryt­nie wy­mknąć się ze stre­fy za­gro­że­nia. W tym celu mu­sie­li­by po­rzu­cić wy­mo­de­lo­wa­ne z du­żym na­kła­dem sił kształt­ne cie­le­sne po­wło­ki, co by­ło­by dla nich nie­po­we­to­wa­ną stra­tą i za­brać się jed­nym z naj­bliż­szych ka­na­łów win­dy cza­su, zaś pły­nąc z jej nur­tem prze­do­stać się przez to kosz­mar­ne pęk­nię­cie. Przy ca­łym tym am­ba­ra­sie nie wy­da­wał się jed­nak spe­cjal­nie prze­ra­żo­ny i prze­ję­ty. A może pró­bo­wał ich po­cie­szyć i wlać w nich odro­bi­nę otu­chy? „Rób­cie swo­je!” — zda­wa­ły się ich in­stru­ować wy­sy­ła­ne przez zwa­ły cza­su jego ci­che my­śli.

— Ase­ku­ra­cja — w za­du­mie szep­nął Ran. — Tyle za­cho­du na nic. Tak dłu­go sta­wa­li­śmy na gło­wach, za­bie­ga­jąc o to, żeby się do nich per­fek­cyj­nie upodob­nić. Zmy­kać jak szczu­ry, żeby prze­żyć? To nie w na­szym sty­lu... — usi­ło­wał się po­krze­pić, od­wo­łu­jąc się do in­tu­icji tam­te­go i jego rzad­kiej pew­no­ści sie­bie, któ­ra dla po­zo­sta­łych sta­no­wi­ła opar­cie. Erw nie wpa­dał tak szyb­ko w hi­ste­rię jak jego zio­mek, gosz­czą­cy w cza­sach Ne­ro­na i nie­kie­dy lę­ka­ją­cy się wła­sne­go cie­nia.

Się­gnął po eu­no­metr, żeby zna­leźć współ­rzęd­ne. Przy­rząd był wmon­to­wa­ny w za­pi­sa­ną pi­smem kli­no­wym gli­nia­ną ta­blicz­kę — jed­ną z tych, któ­re swe­go cza­su przy­tar­gał ze sobą dro­gą mor­ską z Egip­tu. W sku­pie­niu od­czy­tał wy­nik i ode­tchnął z ulgą. Nie było aż tak źle i ohyd­ny lęk zno­wu ustą­pił. Mu­siał w od­po­wied­niej chwi­li zna­leźć się w jed­nym z wę­złów uta­jo­nej win­dy, któ­rej nie­wi­docz­ne dla tu­tej­szych istot ro­zum­nych prze­smy­ki po­kry­wa­ły całą cza­so­prze­strzeń. Sub­tel­ne li­nie krzy­żo­wa­ły się u stóp Olim­pu, góry na pół­no­cy Hel­la­dy, zgod­nie z wie­rze­nia­mi Acha­jów za­miesz­ka­łej przez ob­da­ro­wa­nych nie­śmier­tel­no­ścią bo­gów. Czy to była win­da? Erw bez­wied­nie za­pro­po­no­wał tę na­zwę, w za­sa­dzie przy­pad­ko­wą i ba­nal­ną, ale był no­mi­na­li­stą i nie przy­wią­zy­wał do ta­kich rze­czy wiel­kiej wagi. Jed­nak zda­niem Rana le­piej by­ło­by po­rów­nać te niby-ka­na­ły do de­li­kat­ne­go uner­wie­nia ro­śli­ny. Uta­jo­ny­mi żył­ka­mi cza­so­prze­strze­ni nie­ustan­nie pły­nę­ły świe­że soki. Żar­łocz­na przy­szłość kar­mi­ła się tym, co jej wspa­nia­ło­myśl­nie skła­da­ła w ofie­rze po­kor­na prze­szłość. Sta­no­wi­ła prze­cież jej po­nie­kąd na­tu­ral­ne prze­dłu­że­nie.

— Gdy­bym nie zdą­żył, o lo­sie — lę­kli­wie mruk­nął do sie­bie, po­wra­ca­jąc na po­sła­nie. — O, lo­sie wiecz­ny!

Wo­lał so­bie nie wy­obra­żać, co by się sta­ło, gdy­by na­de­szły sil­niej­sze wstrzą­sy, a ja­kiś cza­ją­cy się w po­bli­żu zło­śli­wy de­miurg unie­moż­li­wił mu uciecz­kę. Po­ło­żył się i za­czął się wpa­try­wać w bla­dy krąg księ­ży­ca, głów­ku­jąc nad stra­te­gią, na któ­rą po­wi­nien był się zde­cy­do­wać. Jak to wszyst­ko ro­ze­grać, punkt po punk­cie? Miał twar­dy orzech do zgry­zie­nia.

Po­my­ślał o pięk­nej i mło­dej Sa­ta­rii, któ­ra ad­o­ro­wa­ła go nie­mal od dnia przy­by­cia do Rzy­mu, a po­tem o to­wa­rzy­szą­cych mu w wy­pra­wie współ­bra­ciach neo­ge­ne­ra­nach. Tu­byl­cze pi­sklę było bli­sko, na wy­cią­gnię­cie ręki, tam­ci — da­le­ko. Ma­ją­ca śle­dzić dzie­je Eu­ro­py Fe­sta pod­ję­ła się naj­pierw pe­ne­tra­cji ar­cy­cie­ka­wych wie­ków śred­nich, ale gdy zna­la­zła się w Pa­ry­żu, utknę­ła tam na do­bre. Przy­kuł jej uwa­gę in­try­gu­ją­cy sie­dem­na­sty wiek. Na tam­to stu­le­cie na­kła­dał się okres ba­ro­ku i za­ra­zem ab­so­lu­ty­zmu fran­cu­skie­go. Ol­brom ugrzązł w za­mierz­chłej prze­szło­ści na te­re­nach roz­le­głe­go kon­ty­nen­tu afry­kań­skie­go. Pier­wot­nie miał ba­dać po­cząt­ki ludz­kiej kul­tu­ry i od­sy­ła­li go do Je­ry­cha, osa­dy, któ­ra po­wsta­ła kil­ka ty­się­cy lat przed Chry­stu­sem, oraz do su­me­ryj­skich miast nad Ty­gry­sem i Eu­fra­tem, ale za­bie­rał się do tego bar­dzo nie­mra­wo. Bar­dziej go za­cie­ka­wia­ły po­wol­ne pro­ce­sy geo­lo­gicz­ne — cof­nął się więc w cza­sie o bli­sko sto mi­lio­nów lat. Umknął drań, hen, poza ho­ry­zont naj­waż­niej­szych zda­rzeń i nic nie wska­zy­wa­ło na to, żeby miał szyb­ko po­ja­wić się z po­wro­tem.

Po­ło­żo­ny na pa­gór­ko­wa­tej rów­ni­nie Rzym był ru­chli­wym mia­stem i zbie­ga­ły się tu trak­ty, pro­wa­dzą­ce z róż­nych stron po­tęż­ne­go im­pe­rium. O dro­gi lą­do­we pie­czo­ło­wi­cie dba­no, jed­nak te wod­ne były wciąż waż­niej­sze. Po­ja­wił się w sto­li­cy jako ku­piec z Alek­san­drii. Do­star­czył mo­rzem to­wa­ry, któ­re na­stęp­nie tra­fi­ły na rzym­skie ba­za­ry. Nie ba­wił go jed­nak han­del i nie miał ocho­ty zno­wu pły­nąć do Egip­tu po zbo­że, któ­re w sto­li­cy im­pe­rium za­wsze było w ce­nie. Port w Pu­te­oli go nie po­cią­gał, ani ten nowy w Ostii. Po­zbył się więc ga­ler. Sprze­dał je i wy­na­jął pię­tro przy­tul­ne­go pa­try­cju­szow­skie­go domu, tam po­sta­na­wia­jąc od­dać się — jak gło­sił wszem i wo­bec — stu­dio­wa­niu nauk ta­jem­nych. Ta wy­du­ma­na le­gen­da nie mia­ła ni­cze­go wspól­ne­go z tym, czym się fak­tycz­nie za­mie­rzał zaj­mo­wać w mie­ście nad Ty­brem. Wi­dział An­tio­chię i Alek­san­drię, więc Rzym nie zro­bił na nim wra­że­nia. Cho­ciaż był wiel­ki i ma­low­ni­czo roz­cią­gał się na wzgó­rzach, to nie mógł się rów­nać z cu­da­mi ar­chi­tek­tu­ry świet­nych sto­lic Wscho­du. Bez­ład­ne sku­pi­sko bu­dow­li z róż­nych epok, wzno­szą­cych się wzdłuż Świę­tej Dro­gi, wio­dą­cej ze wzgó­rza Pa­la­tyn na Ka­pi­tol, też nie zwa­la­ło go z nóg. Świą­ty­nia Jo­wi­sza na Ka­pi­to­lu była za skrom­na jak na przy­by­tek głów­ne­go bó­stwa sto­li­cy tak po­tęż­ne­go im­pe­rium. Dla­cze­go więc tu się za­trzy­mał? Od­po­wiedź nie była trud­na. In­try­go­wa­ły go me­an­dry wła­dzy i za­cie­ka­wiał go Ne­ron. Na nim sku­pił swo­ją uwa­gę. Ukrad­kiem prze­do­sta­wał się do jego pa­ła­cu, omi­ja­jąc czuj­ne stra­że pre­to­riań­skie. Mógł sta­wać się na pe­wien czas nie­wi­dzial­ny, zni­kał tak sku­tecz­nie, że w słoń­cu nie rzu­cał cie­nia. Umiał swo­bod­nie prze­ni­kać cia­łem przez omsza­łe ścia­ny i sze­ro­kie so­lid­nie po­sta­wio­ne mury. A wcie­liw­szy się w po­stać spo­ra­we­go niby-pta­szy­ska, po­tra­fił po­ko­ny­wać pod­nieb­ne prze­strze­nie. Żad­na for­tecz­na bra­ma nie była więc dla nie­go prze­szko­dą. Po­sia­da­niem ta­kich umie­jęt­no­ści cie­szy­li się też po­zo­sta­li przy­by­sze. Jed­nak rzad­ko kie­dy z nich ko­rzy­sta­li i sta­ra­li się nie ule­gać chwi­lo­wym ka­pry­som, bo­wiem ta­kie nie­zwy­kłe po­pi­sy po­chła­nia­ły mnó­stwo ener­gii. Nie miał kło­po­tów z za­in­sta­lo­wa­niem w domu ce­sa­rza umoż­li­wia­ją­cych mu in­wi­gi­la­cję wy­ra­fi­no­wa­nych elek­tro­nicz­nych urzą­dzeń, któ­re za po­śred­nic­twem Erwa ścią­gnął z dwu­dzie­ste­go wie­ku, nie­co je po­tem do­sko­na­ląc. Mi­nia­tu­ro­we cac­ka dla miesz­kań­ców pa­ła­cu były nie­wi­docz­ne, bo tak je po­roz­miesz­czał, by ni­ko­mu nie wpa­da­ły w oczy. Ja­kiś czas fa­scy­no­wał się nimi, ale szyb­ko za­czę­ły go nu­dzić. Ob­raz był ja­kiś mar­ny. Uru­cho­mił je te­raz, nie mo­gąc za­snąć i na bla­dym ekra­nie po­ja­wi­ły się sła­bo oświe­tlo­ne wnę­trza. Tu i ów­dzie na ścia­nach pło­nę­ły po­chod­nie, a w czę­ści za­miesz­ka­łej — lam­py oliw­ne. Z pi­lo­tem w ręku cier­pli­wie szu­kał Ne­ro­na, prze­rzu­ca­jąc się z ka­me­ry na ka­me­rę, ale go nie zna­lazł. Wi­docz­nie wład­ca świa­ta w prze­bra­niu i pe­ru­ce bu­szo­wał po mie­ście w to­wa­rzy­stwie kil­ku kom­pa­nów, mło­ko­sów ze zna­nych rzym­skich ro­dzin, za­cze­pia­jąc prze­chod­niów i do­pusz­cza­jąc się po­ufa­ło­ści wo­bec ko­biet i chłop­ców oraz wda­jąc się w wi­niar­niach w awan­tu­ry i bur­dy pi­jac­kie. Był mło­dy i po­dob­no to uwiel­biał, a jego naj­bliż­si do­rad­cy, Se­ne­ka i Bur­rus, przy­my­ka­li na to oczy. A może uczest­ni­czył w gor­szą­cych or­giach w la­bi­ryn­tach pod­zie­mi? Po­tra­fił odziać się w skó­ry zwie­rzę­ce, wy­sko­czyć z klat­ki i tar­gnąć się na uwią­za­nych łań­cu­cha­mi na­gich nie­wol­ni­ków obu płci, by na­sy­cić swe ni­skie żą­dze. Szu­ka­no dla nie­go dziew­cząt o wy­jąt­ko­wo de­li­kat­nej skó­rze. Gwał­cił je, ką­sał i roz­ry­wał cia­ło zę­ba­mi. Uwiel­biał rzu­cać się na szy­ję i prze­gry­zać tęt­ni­cę, a po­tem pła­wić się w mo­rzu krwi. Po­do­ba­ła się Ra­no­wi mło­dziut­ka żona Ne­ro­na, Okta­wia — zaj­rzał więc do niej, by przez chwi­lę za­my­ślić się nad jej słod­ką twa­rzą. Ka­me­ra da­wa­ła przy­zwo­ite przy­bli­że­nie. Jak dziec­ko spa­ła z roz­rzu­co­ny­mi rę­ka­mi, a u jej stóp czu­wa­ły wier­ne nie­wol­ni­ce. Któ­re­goś dnia przy­brał po­stać ce­sa­rza i usi­ło­wał do niej się zbli­żyć. Jed­nak­że źle to ro­ze­grał. Nie­szczę­ściem w po­bli­żu był Ne­ron i prze­ra­że­ni straż­ni­cy po­gna­li za so­bo­wtó­rem, chcąc go po­chwy­cić. Ucie­kał i klu­czył, by wresz­cie tuż przed ich no­sa­mi wto­pić się w na­po­tka­ną ścia­nę. To pew­nie było strasz­ne dla wład­cy Rzy­mu. Od tam­te­go wie­czo­ra mu­siał żyć ze świa­do­mo­ścią tego, że ma krę­cą­ce­go się nie­wi­dzial­nie w po­bli­żu bra­ta bliź­nia­ka, ła­se­go na jego tron i wła­dzę.

Nie poj­mo­wał, dla­cze­go ta prze­mi­ła cór­ka Klau­diu­sza nie po­cią­ga­ła im­pe­ra­to­ra, a ten by­wał rzad­kim go­ściem w jej sy­pial­ni.

— Ech, gu­sta... Na bo­gów, gdzie tu do­bry smak?

Wła­dza ce­sar­ska da­wa­ła Ne­ro­no­wi wprost nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści za­spo­ka­ja­nia wy­ra­fi­no­wa­nych upodo­bań zmy­sło­wych — i ten skwa­pli­wie z tego ko­rzy­stał, choć nie ob­no­sił się z tym, co wy­czy­niał. Nie było się czym chwa­lić. Jed­nak nie sy­piał ze swo­ją mat­ką, jak to skry­cie da­wa­li do zro­zu­mie­nia rzym­scy prze­śmiew­cy i zło­śliw­cy, a przy­naj­mniej Ran nie na­tra­fił na ślad ta­kiej ułom­no­ści. Co nie zna­czy, że Ne­ron jej nie ad­o­ro­wał. Jed­nak wszyst­ko do cza­su. Neo­ge­ne­ra­nin to i owo wie­dział o przy­szłych lo­sach ce­sa­rza, bo Erw pod­rzu­cił mu z dwu­dzie­ste­go wie­ku jego fa­cho­wo na­pi­sa­ną bio­gra­fię. Agry­pi­nę mia­ła zgu­bić śle­pa mi­łość ma­cie­rzyń­ska. Za­bra­kło jej nosa. Nie prze­wi­dzia­ła ta okrut­ni­ca, że kie­dy jej uko­cha­ny sy­na­lek usa­mo­dziel­ni się i okrzep­nie, de­spo­tycz­na mat­ka sta­nie się dla nie­go za­wa­dą i że pod­nie­sie na nią rękę, bez­li­to­śnie usu­wa­jąc ją z dro­gi. Nie uczył się prze­cież od niej wy­ba­cza­nia win, sto­so­wa­nia ła­ski i mi­ło­sier­dzia, ale zim­ne­go ego­izmu, prze­bie­gło­ści i okru­cień­stwa. Czyż dzie­ci nie były po­dob­ne do swo­ich ro­dzi­ców?

— Ża­ło­sny ko­niec — zgrzyt­nął zę­ba­mi.

No, ale nie na­le­ża­ło uprze­dzać fak­tów. Póki co jego mat­ka mia­ła się do­brze i nic nie za­po­wia­da­ło jej sro­mot­nej klę­ski.

Na­tknął się wresz­cie na znu­dzo­ne­go ce­sa­rza. Ten w gro­nie przy­ja­ciół przy­słu­chi­wał się w jed­nej z sal grze na ki­ta­rze. Nie­opo­dal cze­ka­ło kil­ku tan­ce­rzy, a wśród nich słyn­ny Pa­rys, któ­rym Ne­ron lu­bił się po­pi­sy­wać przed wład­ca­mi ze Wscho­du. Nie dzia­ło się nic nie­po­ko­ją­ce­go i Ran z ulgą wy­łą­czył za­si­la­nie.

Do świ­tu było jesz­cze da­le­ko, na­dal nie mógł za­snąć, więc po­sta­no­wił wy­rwać się z czte­rech ścian. Niby w ja­kiejś ba­śni za­mie­nił się przy oknie w nie­fo­rem­ne spo­re pta­szy­sko i od­fru­nął, nik­nąc w ciem­no­ściach. Trze­po­cząc skrzy­dła­mi, do­tarł aż do świą­ty­ni Jo­wi­sza na Ka­pi­to­lu, a tam za­wró­cił. Znał tę tra­sę na pa­mięć, po­ko­ny­wał ją wie­le razy, więc bez­błęd­nie tra­fił do swo­je­go okna. Tu przy­jął zno­wu ludz­ką po­stać. Zmę­czył go ten prze­lot i uznał, że te­raz już nie będą go drę­czyć uro­je­nia. Wy­cią­gnął się na łożu, przy­krył prze­ście­ra­dłem i przy­mknął oczy. Za­padł w głę­bo­ki sen, tym ra­zem bez ma­ja­ków i zwid, z któ­re­go ock­nął się do­pie­ro oko­ło po­łu­dnia.

Obu­dzi­ła go nie­śmia­ła, ale prze­uro­cza Sa­ta­ria. Usły­szał jej ci­chut­kie kro­ki, sze­ro­ko się prze­cią­gnął, ziew­nął i prze­tarł oczy. Pod­cią­gnął okry­cie, nie chcąc, by oglą­da­ła go na­gie­go. Dziew­czy­na uspo­so­bie­nie mia­ła po­god­ne, a spoj­rze­nie czy­ste i szcze­re. Była cór­ką Mar­ka Sy­la­nu­sa, stra­co­ne­go na roz­kaz Agry­pi­ny za­raz po tym, jak Ne­ron wstą­pił na tron. Zdo­by­wa­ła za­sę­pio­ne­go Rana jak wa­row­ną twier­dzę, każ­de­go ran­ka cie­ka­wie za­glą­da­jąc do jego kom­nat na pię­trze i fi­glar­nie dzie­ląc się z nim plot­ka­mi, któ­re krą­ży­ły po ha­ła­śli­wym mie­ście. Ma­rek Sy­la­nus był pra­pra­wnu­kiem Au­gu­sta i to po­kre­wień­stwo prze­są­dzi­ło o jego lo­sie. Ucho­dził za po­czci­we­go i nie­szko­dli­we­go, a z tej ra­cji zwa­no go na­wet Zło­tą Owcą, lecz to go nie ura­to­wa­ło przed śmier­cią. Pod­ła Agry­pi­na od daw­na po­zby­wa­ła się krew­nych, pre­ten­den­tów do tro­nu ce­sar­skie­go, re­zer­wu­jąc to miej­sce dla swe­go uko­cha­ne­go sy­nal­ka, a po­tem sta­ra­jąc się zręcz­nie umoc­nić jego po­zy­cję. Po­dob­ne nie­szczę­ście spo­tka­ło in­nych człon­ków zna­mie­ni­te­go rodu Sa­ta­rii. Ona sama dziw­nym tra­fem się osta­ła. Była jesz­cze dziec­kiem, a poza tym ura­to­wa­ło ją ka­lec­two, szpet­nie znie­kształ­ca­ją­ce rysy jej twa­rzy. Usi­ło­wa­no ją ku­ro­wać mik­stu­ra­mi z ziół i za­bra­no ją na­wet do świą­ty­ni Esku­la­pa na Ty­brze, ale to nie po­mo­gło. Do­pie­ro Ran ją wy­le­czył, zdej­mu­jąc li­sza­ja z jej skó­ry. Za­sło­nił się wie­dzą le­ka­rzy alek­san­dryj­skich, jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści po­słu­żył się umie­jęt­no­ścia­mi, któ­re na tej pla­ne­cie mia­ły być zna­ne do­pie­ro za dwa ty­sią­ce lat. Po­mi­ja­jąc jego oso­bi­stą nie­ziem­ską bie­głość na tym polu, gra­ni­czą­cą z cu­do­twór­stwem. Ale je­śli było się tym, kim się było, to po­tra­fi­ło się znacz­nie wię­cej niż...

— Wi­taj, na­uczy­cie­lu z Alek­san­drii — szep­nę­ła, lek­ko się przy tym ru­mie­niąc. — Dzień już peł­ny, za­pew­ne dłu­go du­ma­łeś nocą nad ta­jem­ny­mi rze­cza­mi, co przy­stoi mę­dr­com, więc wcze­śniej nie chcia­łam cię bu­dzić. Sen to słod­ki przy­ja­ciel, we śnie od­wie­dza­ją wy­brań­ców muzy.

Z ci­cha się ro­ze­śmiał, sły­sząc te sło­wa. Mi­mo­wol­nie wró­cił my­śla­mi do tego, co dzia­ło się ostat­niej nocy. Ślicz­nie jej było z pą­sem na twa­rzy. Pod­niósł się, by się odziać, dał jej umó­wio­ny znak i skrom­nie się od­wró­ci­ła, spusz­cza­jąc wzrok. Mia­ła na so­bie tu­ni­kę z cien­kiej weł­ny, a na przed­ra­mie­niu srebr­ną bran­so­le­tę, tę, któ­rą jej swe­go cza­su po­da­ro­wał. Umia­ła z wdzię­kiem oka­zy­wać, że ceni jego szczo­dro­bli­wość. Ostat­nio na­był dla niej dwie pary grec­kich san­da­łów z barw­nej skó­ry, jed­ną — zło­co­ną, dru­gą — zdo­bio­ną blasz­ka­mi. Po domu jed­nak naj­czę­ściej bie­ga­ła boso. Drob­ne loki opa­da­ły jej na czo­ło. Nie za­pla­ta­ła kunsz­tow­nie wło­sów, jak to czy­ni­ły za­moż­ne ko­bie­ty, ale na mo­dłę z cza­sów Klau­diu­sza roz­cze­sy­wa­ła je na boki z prze­dział­kiem na środ­ku, z tyłu je tyl­ko spi­na­jąc. Kie­dy wy­cho­dzi­ła na mia­sto, spla­ta­ła je w war­kocz i kry­ła pod sza­lem.

Gdy już do­pro­wa­dził się do po­rząd­ku, od­chrząk­nął i ujął de­li­kat­nie jej szczu­płą dłoń, za­glą­da­jąc w pięk­ne ciem­no­brą­zo­we oczy.

— Muzą ty mi je­steś, Sa­ta­rio, tu, w mie­ście Ro­mu­lu­sa, gdzie nie mam przy­ja­ciół, zna­jo­mych ani krew­nych — żar­to­bli­wie się zre­wan­żo­wał. — Wio­dę ży­wot sa­mot­ni­ka, bez sług, nie­wol­ni­ków i nie­wol­nic. Tyl­ko więc twój słod­ki śmiech le­czy mnie z me­lan­cho­lii.

Za­jął się przy­nie­sio­nym przez nią śnia­da­niem, było to już bar­dziej pran­dium niż ien­ta­cu­lum, a ona w tym cza­sie obej­rza­ła po­żół­kłe per­ga­mi­no­we mapy, na któ­re na­nie­sio­no szla­ki przez mo­rza, wio­dą­ce do kra­in na po­łu­dniu i na wscho­dzie. Była pil­na i zdol­na, mia­ła już za sobą kil­ka uda­nych lek­cji geo­gra­fii, więc orien­to­wa­ła się, gdzie znaj­du­ją się Ga­lia i Bry­ta­nia, Dal­ma­cja, Ma­ce­do­nia, Tra­cja, Egipt, Azja, Ga­la­cja, Ka­pa­do­cja i inne kra­iny.

— Obie­ca­łeś mi, na­uczy­cie­lu, że po­ka­żesz mi po­dob­ne szla­ki, bie­gną­ce po nie­bo­skło­nie — rze­kła ze skry­wa­nym wy­rzu­tem, gdy już upo­rał się z po­sił­kiem. — Chcia­ła­bym je uj­rzeć w po­god­ną noc, gdy nie­bo jest czy­ste, bez chmur. Po­noć go­łym okiem ich nie do­strze­że. A i przy tym trze­ba wie­dzieć, gdzie ich szu­kać.

W pierw­szej chwi­li nie od­po­wie­dział, do­brze poj­mu­jąc, o co cho­dzi za­du­rzo­nej w nim dziew­czy­nie, ma­ją­cej po­nad­to nie­wy­mow­ny dług wdzięcz­no­ści. Wo­dzi­ła go na po­ku­sze­nie. Po obie­dzie, któ­ry w to­wa­rzy­stwie jej ciot­ki póź­no spo­ży­wał w atrium, ra­czej już nie za­glą­da­ła do jego kom­nat. Bra­ko­wa­ło jej pre­tek­stu. Naj­pierw, kie­dy ją po­znał, było mu jej żal, wsty­dli­wie cho­wa­ła się po ką­tach, nie chcąc po­ka­zy­wać swo­jej ze­szpe­co­nej twa­rzy, póź­niej jed­nak, gdy jej olśnie­wa­ją­ca uro­da da­wa­ła już o so­bie znać, za­czął po­wo­li ule­gać jej uro­ko­wi. Jego my­śli po­bie­gły w stro­nę Bet­ta­ta­rii i prze­szy­ło go bo­le­sne uczu­cie osa­mot­nie­nia. Nie był pew­ny tego, czy kie­dy­kol­wiek tam wró­ci. Po­tem skie­ro­wał wzrok na Sa­ta­rię. Po­trze­bo­wał tej ślicz­nej ma­łej nie tyl­ko w dzień, ale rów­nież w nocy, kie­dy do­pa­da­ły go kosz­ma­ry, aby wy­peł­ni­ła pust­kę u jego boku.

— Ład­nie dzi­siaj, sło­necz­nie, wiatr nie gna chmur i po zmierz­chu bę­dzie po­god­nie — ugiął się, zwi­ja­jąc bez po­śpie­chu per­ga­mi­no­we mapy. — Mo­żesz wdra­pać się na górę. Po ci­chu po­dej­rzy­my gwiaz­dy. Może od­sło­nią przed nami swo­je ta­jem­ni­ce? I zdra­dzą nam wię­cej niż in­nym?

Prze­krzy­wi­ła gło­wę, a jej ciem­ne oczy po­ja­śnia­ły. Kla­snę­ła ura­do­wa­na w dło­nie, jak mała dziew­czyn­ka, któ­rą star­sze od niej urwi­sy do­pu­ści­ły wresz­cie do za­ba­wy. Jed­nak od daw­na nie była dziec­kiem. Po­da­ła mu usłuż­nie gli­nia­ny dzban, do któ­re­go ostroż­nie wło­żył cen­ny zwój. Się­gnął po­tem po ru­lo­ny z utwo­ra­mi We­rgi­liu­sza, Owi­diu­sza i Ho­ra­ce­go, ale po na­my­śle po­zo­sta­wił je tam, gdzie le­ża­ły.

— Wy­bor­nym je­steś na­uczy­cie­lem, Kle­men­sie — z oży­wie­niem rze­kła, po raz pierw­szy wy­ma­wia­jąc jego imię. Wcze­śniej nie mia­ła od­wa­gi tego czy­nić, mimo że ją kil­ka­krot­nie za­chę­cał. A po­tem za­du­ma­na z ci­cha do­rzu­ci­ła, bar­dziej do sie­bie niż do nie­go: — Chcia­ła­bym, że­byś za­brał mnie kie­dyś ze sobą do Alek­san­drii...

To były ka­pry­sy. Sku­pił my­śli na dro­dze, któ­rą miał po­ko­nać. Bie­gła dużo da­lej niż do Egip­tu czy na­wet do ja­śnie­ją­cych na noc­nym nie­bie gwiazd. Ob­rzu­cił smut­na­wym wzro­kiem jej zgrab­ną dziew­czę­cą syl­wet­kę. Wy­zie­ra­ją­ce ku­szą­co spod cien­kiej ma­te­rii tu­ni­ki jędr­ne pier­si za­chę­ca­ły do nie­win­nych piesz­czot. Gdy­by to dzie­cię sta­ro­żyt­ne­go Rzy­mu stu­dio­wa­ło fi­zy­kę w dwu­dzie­stym lub w dwu­dzie­stym pierw­szym wie­ku w jed­nym z miast eu­ro­pej­skich lub ame­ry­kań­skich, pew­nie po­ję­ło­by, skąd na­praw­dę przy­był. Wy­obra­ził so­bie, że wy­sta­je w to­wa­rzy­stwie Sa­ta­rii w za­ci­szu go­tyc­kie­go dzie­dziń­ca uni­wer­sy­tec­kie­go, a tam tłu­ma­czy jej, że po wy­rwa­niu się z cza­so­prze­strze­ni moż­na się prze­bić do po­sia­da­ją­ce­go ujem­ną ener­gię świa­ta, zwa­ne­go po­tom­nym.

— Wy­bie­ram się w znacz­nie dłuż­szą po­dróż niż do Alek­san­drii — zdra­dził mło­dziut­kiej przy­ja­ciół­ce. Do­strzegł w jej ślicz­nych oczach błysk prze­ra­że­nia, więc szyb­ko do­rzu­cił: — No, nie, może nie dłuż­szą, ale inną. Mam udać się do Ko­ryn­tu — śpiesz­nie ob­ja­śnił — a stam­tąd da­lej, na pół­noc, w góry.

Mi­mo­wol­nie ode­pchnął ją od sie­bie tą wia­do­mo­ścią i wpra­wił w za­kło­po­ta­nie. Chwi­lę mil­cza­ła, a po­tem rze­kła na­bur­mu­szo­na, usi­łu­jąc wbić mu ostrą szpi­lę:

— Po­dob­no ce­sarz przy­po­mniał so­bie, że nie­od­ża­ło­wa­ny Ma­rek Sy­la­nus po­zo­sta­wił cór­kę. Odzia­ną w bo­ga­te sza­ty, usil­nie pra­gnie uj­rzeć ją u sie­bie w pa­ła­cu i przy­jąć jak sio­strę...

Za­brzmia­ło to buń­czucz­nie, nie­omal jak wy­zwa­nie i pod no­sem Rana nie­ocze­ki­wa­nie za­igrał pół­u­śmiech. Dwór Ne­ro­na był ostat­nim miej­scem w Rzy­mie, gdzie Sa­ta­ria mo­gła­by się po­ja­wić, nie ry­zy­ku­jąc ży­ciem. I pew­nie do­brze o tym wie­dzia­ła.

Prze­ła­mał się i ujął ją zno­wu za rękę.

— Je­że­li czu­jesz się znu­dzo­na tym mia­stem, mogę cię za­brać w mo­rze. O ile zgo­dzi się na to two­ja ciot­ka i o ile nie od­stra­szą cię nie­wy­go­dy po­dró­ży...

Udo­bru­chał ją tą złud­ną obiet­ni­cą.

— Na­praw­dę? — kla­snę­ła z ra­do­ścią w dło­nie, a jej oczy po­ja­śnia­ły. — Je­steś dla mnie taki do­bry! — szyb­ciut­ko skwi­to­wa­ła.

Uległ jej niby to nie­win­nej stra­te­gii, więc pro­mien­na przy­sia­dła przy nim, skwa­pli­wie za­bie­ra­jąc się do po­da­ne­go jej rę­ko­pi­su.

Przez plą­ta­ni­nę roz­ro­słych skrzy­pów, wi­dła­ków i pa­pro­ci gi­gan­tycz­ny gad przedarł się na oświe­tlo­ną po­ran­nym słoń­cem pod­mo­kłą po­la­nę. Ol­brom był więź­niem ro­śli­no­żer­ne­go bra­chio­zau­ra, któ­ry cie­szył się zna­ko­mi­tym ape­ty­tem i nie­ustan­nie po­szu­ki­wał po­kar­mu. Stwór miał ze dwa­dzie­ścia pięć me­trów dłu­go­ści i wa­żył z pięć­dzie­siąt ton. Był zdro­wym oka­zem, a jego gru­ba, z lek­ka cęt­ko­wa­na skó­ra po ob­fi­tym noc­nym desz­czu jesz­cze błysz­cza­ła. Po­sia­dał spo­rą szy­ję, przed­nie koń­czy­ny dłuż­sze od tyl­nych, a noz­drza na czub­ku gło­wy. Po­chło­nię­ty zdo­by­wa­niem po­ży­wie­nia ol­brzym nie zwra­cał uwa­gi na oto­cze­nie, ry­chło mógł więc paść ofia­rą mniej­szych, ale uzbro­jo­nych w ostre zęby di­no­zau­rów, któ­rych na za­le­sio­nej rów­ni­nie nie bra­ko­wa­ło. Neo­ge­ne­ra­nin nie pró­bo­wał so­bie wy­obra­żać, co by się z nim sta­ło, gdy­by tu­łów jego no­si­cie­la zo­stał ro­ze­rwa­ny na strzę­py przez wy­głod­nia­łych mię­so­żer­ców. Praw­do­po­dob­nie utra­cił­by two­rzy­wo, z któ­re­go zbu­do­wał so­bie ludz­kie cia­ło. Po­przed­nie­go dnia w po­bli­żu krę­ci­ły się dwa mło­de ty­ra­no­zau­ry, a ich obec­ność nie wró­ży­ła ni­cze­go do­bre­go. Bez­rad­ny klął na czym świat stoi, ale ni­cze­mu nie mógł za­ra­dzić. Zna­lazł się w pu­łap­ce.

Na­gły od­pływ ener­gii od­czuł po­dob­nie jak po­zo­sta­li po­dróż­ni­cy w cza­sie. Po­zba­wi­ło go to zu­peł­nie moż­li­wo­ści ma­new­ru. Na­wet gdy­by bar­dzo chciał, nie mógł się wy­do­stać z ma­je­sta­tycz­nie krą­żą­cej po oko­li­cy góry mię­sa. Ran, Fe­sta i Erw ba­da­li cy­wi­li­zo­wa­ne okre­sy ży­cia na Zie­mi — byli więc w lep­szej sy­tu­acji niż on, ska­za­ny na ogra­ni­czo­ne gady, z któ­ry­mi nie mógł się po­ro­zu­mieć. Ogar­niał go wstyd, gdyż zgod­nie z przy­ję­tym na wstę­pie pla­nem dzia­ła­nia po­wi­nien był krę­cić się wśród pry­mi­tyw­nych tu­byl­ców, ży­ją­cych oko­ło pię­ciu ty­się­cy lat przed Chry­stu­sem. Gdy­by po­zo­stał u dzi­ku­sów z dzi­da­mi, za­pew­ne bez wy­sił­ku po­ra­dził­by so­bie z na­gle wy­ro­słą prze­szko­dą. Ja­kiś chi­cho­czą­cy głos zło­śli­wie mu do­ra­dził, by za­in­sta­lo­wał się w od­le­głych pra­dzie­jach, a on jak ostat­ni głu­piec po­słu­chał idio­tycz­nej szep­ta­nej pod­po­wie­dzi. A w re­zul­ta­cie tego nie­ostroż­nie wy­lą­do­wał w epo­ce, któ­rą sze­ro­kim łu­kiem omi­ja­ła win­da cza­su. Czym zaś się tam zaj­mo­wał? Le­piej nie mó­wić. Ni­czym. Jego am­bit­ne pla­ny spa­li­ły na pa­new­ce, bo ogar­nę­ło go strasz­li­we le­ni­stwo. Miał za­miar spraw­dzić — mię­dzy in­ny­mi — czy Zie­mia fak­tycz­nie pod­le­ga ta­jem­ni­cze­mu cy­klo­wi glo­bal­nych ka­ta­strof, ale w ogó­le do tego się nie za­brał. Zgod­nie z wy­su­nię­tą przez ziem­skich ba­da­czy hi­po­te­zą co dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy lat mia­ło do­cho­dzić do rap­tow­ne­go osu­nię­cia się osi pla­ne­ty i wzno­wie­nia ru­chu ob­ro­to­we­go pod in­nym ką­tem. Siłą rze­czy po­cią­ga­ło­by to za sobą gwał­tow­ne zmia­ny na jej po­wierzch­ni. Hi­po­te­zę tę po­noć od­rzu­co­no w dwu­dzie­stym wie­ku, ale nic nie sta­ło na prze­szko­dzie, żeby ją zwe­ry­fi­ko­wać. Czy ci, któ­rzy się z nią roz­pra­wi­li, mie­li cał­ko­wi­tą ra­cję? Erw mu po­nad­to su­ge­ro­wał, by usta­lił, dla­cze­go wy­gi­nę­ły di­no­zau­ry. Tego do­cie­kli­we­go wę­drow­ca in­te­re­so­wa­ły też inne rze­czy z mniej za­mierz­chłej prze­szło­ści. Za­rzu­cał Ol­bro­ma swo­imi po­my­sła­mi. Był cie­ka­wy, jak po­wsta­ło na sma­ga­nym wia­tra­mi wrzo­so­wi­sku na pół­noc od Sa­lis­bu­ry sank­tu­arium Sto­ne­hen­ge. Ten ta­jem­ni­czy kul­tycz­ny krąg z epo­ki ka­mien­nej sta­no­wił w dwu­dzie­stym wie­ku pa­sjo­nu­ją­cą za­gad­kę. Po­nad­to do­py­ty­wał się o au­to­rów wi­docz­nych z po­wie­trza ta­jem­ni­czych na­ziem­nych ry­sun­ków, roz­cią­gnię­tych na po­wierzch­ni pię­ciu­set ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych mię­dzy mia­sta­mi Na­zca i Ica w po­łu­dnio­wo-za­chod­niej czę­ści Peru. O ta­jem­ni­czą Atlan­ty­dę go nie in­da­go­wał, bo pew­nie uznał, że nie war­to.

Cięż­ki bra­chio­zaur wy­cią­gał le­ni­wie dłu­gą szy­ję, kar­miąc się li­ść­mi z ko­ron wy­so­kich drzew, a Ol­brom trwał w bo­le­snej za­du­mie, me­dy­tu­jąc nad tym, jak wy­rwać się z pu­łap­ki. Pusz­czał wo­dze fan­ta­zji. Przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy, że naj­bliż­szym do­stęp­nym źró­dłem ener­gii było roz­grza­ne do wy­so­kich tem­pe­ra­tur i plu­ją­ce lawą wul­ka­nicz­ną wnę­trze pla­ne­ty.

— Do­stać się do środ­ka Zie­mi! — po­mru­ki­wał.

Ma­rzył o za­nu­rze­niu się w cie­kłej mag­mie. Mu­siał­by do­trzeć w cie­le di­no­zau­ra do naj­bliż­sze­go czyn­ne­go wul­ka­nu, wdra­pać się na jego stro­my skraj i sto­czyć się do ot­chłan­ne­go kra­te­ru. Gdy­by po­wio­dło mu się to z po­zo­ru nie­do­rzecz­ne przed­się­wzię­cie, bez prze­szkód opu­ścił­by pa­skud­ną epo­kę. In­nej dro­gi uciecz­ki z sen­ne­go par­ku ju­raj­skie­go nie wi­dział. Utrwa­lo­na w jego prze­past­nej pa­mię­ci mapa tych stron pod­po­wia­da­ła mu, że do celu nie ma wca­le tak da­le­ko. Jed­nak­że był to za duży dy­stans jak na nędz­ne moż­li­wo­ści ru­cho­we wred­nej góry tu­szy i jego bra­chio­zaur nie po­do­łał­by tej tra­sie. Zwierz nie nada­wał się do ta­kich wy­praw i ska­za­ny na jego prze­brzy­dłe to­wa­rzy­stwo obcy nie miał za­dat­ków na ju­raj­skie­go glob­tro­te­ra. Te­ra­pia od­chu­dza­ją­ca? Nie! Przy­dał­by mu się inny śro­dek lo­ko­mo­cji. Ko­rzy­sta­jąc z oczu gada Ol­brom śle­dził ła­ko­mym wzro­kiem tną­ce prze­stwo­rza pte­ro­zau­ry, ma­ją­ce za nic siłę przy­cią­ga­nia ziem­skie­go. Strasz­li­wie im za­zdro­ścił i gło­wił się nad tym, co po­wi­nien zro­bić, żeby do­paść jed­ne­go z nich i go ujarz­mić.

Rozdział drugi

Na­tar­czy­we pu­ka­nie nie ustę­po­wa­ło, a krzy­ki do­wo­dzi­ły, że pew­ni sie­bie fa­ce­ci, któ­rzy bez uprze­dze­nia po­ja­wi­li się ran­kiem przed ocie­nio­nym ci­sa­mi uro­czym pa­wi­lo­nem, wcze­śniej czy póź­niej bez­ce­re­mo­nial­nie wtar­gną do jego nu­me­ru. Byli górą, cho­ciaż pew­nie nad­uży­wa­li swo­ich upraw­nień. Któ­ryś z nich za­czął bez­czel­nie wa­lić pię­ścią w drzwi. Za­po­wia­dał się szturm.

— Co za cha­my — mruk­nął do roz­bie­ga­nych my­śli. Nie poj­mo­wał, dla­cze­go tak na­chal­nie do­bie­ra­li mu się do skó­ry agen­ci FBI. Bo to oni byli, nie miał co do tego ani cie­nia wąt­pli­wo­ści. Ze­sko­czył z łóż­ka, mi­giem na­rzu­ca­jąc na sie­bie odzie­nie. Szyb­ko się ogar­nął, za­ło­żył ko­szu­lę, wcią­gnął spodnie i wyj­rzał przez okno, od­su­wa­jąc za­słon­kę w drob­ną krat­kę. — O co cho­dzi? — krzyk­nął przez szy­bę, sta­ra­jąc się, by jego głos wy­ra­żał bez­brzeż­ne zdu­mie­nie. Mę­czy­ła go po­ran­na chryp­ka. Miał do per­fek­cji opa­no­wa­ne ludz­kie od­ru­chy, więc nie lę­kał się na­głej de­kon­spi­ra­cji. Mógł roz­pły­nąć się w po­wie­trzu, dać z ba­ga­żem dyla przez ścia­nę, krót­ko mó­wiąc: bez­pow­rot­nie znik­nąć im z oczu, ale uznał, że nie ma po­wo­du, by tchó­rzyć. Do dia­ska, nie mu­siał się ni­cze­go oba­wiać.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!