Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Powieść urban fantasy w scenerii południowoafrykańskich slumsów. Zoo City to dzielnica, do której lepiej nie zapuszczać się po zmroku. Zamieszkała przez prostytutki, morderców i wszelki element społeczny, stanowi arenę walki między przeszłością a przyszłością Johannesburga. Pomiędzy upadłymi kopalniami złota a szklanymi wieżowcami pałęta się Zinzi December. Bohaterka zajmuje się głównie oszustwami internetowymi i - podobnie jak inni mieszkańcy - nosi na swoim ciele zwierzęcy symbol swojego grzechu. Gdy ktoś morduje jej klientkę, Zinzi staje przed zadaniem, które być może pozwoli jej wyrwać się z życiowego marazmu. Szalone połączenie science fiction, fantasy i powieści noir zostało docenione przez kapituły licznych nagród. Miłośnicy twórczości Margaret Atwood będą zachwyceni!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 302
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Lauren Beukes
Tłumaczenie Katarzyna Karłowska
Saga
Zoo City
Tłumaczenie Katarzyna Karłowska
Tytuł oryginału Zoo City
Język oryginału angielski
Copyright ©2010, 2025 Lauren Beukes i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727208541
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
W Zoo City nie wypada zadawać pytań.
Poranne światło w siarkowym kolorze kopalnianych hałd rozlewa się po niebie nad Johannesburgiem i przeżera na wskroś moje okno. Mój prywatny Bat-reflektor. Albo raczej pouczenie, że najwyższy czas szarpnąć się na zasłony.
Osłaniając oczy – dzień wstał i tak prędko się nie położy – odrzucam narzutę i pryskam z wyra. Benoît ani drgnie, spod kołdry wystają jego zrogowaciałe stopy, podobne do sękatych kloców drewna wyrzuconych przez morze. Te stopy to kawał historii. Ponoć całą drogę z Kinszasy przewędrował pieszo, ze swoją Mangustą przypasaną do piersi.
Rzeczona Mangusta leży zwinięta w kłębek na moim laptopie, podobna do futrzastego przecinka; ledy pulsują tuż pod jej nosem. Jakby nie wiedziała, że mój komputer to strefa zakazana. Bo przecież traktuję swoją pracę z nabożeństwem. Nie mówiąc o tym, że ta praca jest nie całkiem legalna.
Chwytam laptopa z drugiej strony i delikatnie przechylam go poza krawędź biurka. Przy trzydziestu stopniach Rikki-Tikki-Tavi zaczyna się zsuwać po pokrywie. Przytomnieje gwałtownie, przebiera pazurkami w poszukiwaniu równowagi. A potem, już spadając, skręca się w powietrzu i jakoś ląduje na czterech łapach. Garbi pasiasty grzbiet i syczy na mnie z obnażonymi zębami. Odsykuję. W tym momencie do Mangusty dociera, że powinna się pilnie zająć swoimi pchłami.
Zostawiam ją, żeby sobie pograła w golfa na własnym zadku, i daję nura pod zapętlone sznury zwisające z sufitu, które robią za amazońskie liany. Wędruję po przegniłym linoleum w stronę szafy, aczkolwiek nazywanie tego czegoś szafą to lekka przesada, tak jak lekką przesadą jest nazywanie mieszkaniem tej zawilgoconej nory z podejrzanie krzywą podłogą i histerycznymi instalacjami wod.-kan. Szafa to po prostu postawiona na sztorc skrzynia bez wieka, do której przypinam kawał tkaniny, dla ochrony ubrań przed kurzem – i oczywiście przed Leniwcem. Kiedy odsuwam wzorek z jaskrawych słoneczników, Leniwiec mruga do mnie sennie z grzędy między drucianymi wieszakami, podobny do bezkształtnego damskiego futra. Nie radzi sobie z porannym wstawaniem.
Od futra i pazurów Leniwca bije bagiennym smrodkiem, ale to naturalny, czysty zapach w porównaniu z fetorem gnijących śmieci i czarnej pleśni, którym wionie od klatki schodowej. Wzgórza Elizejskie – bo tak szumnie nazywa się mój blok – zostały przeznaczone do rozbiórki wiele lat temu.
Wsuwam rękę obok Leniwca i wywlekam staroświecką granatową sukienkę z białym kołnierzykiem, dokładam dżinsy i japonki, na koniec drapuję limonkową apaszkę na dredach, które skutecznie maskują zniekształcony wrak mojego lewego ucha – nazwijmy tę kreację: „Grace Kelly robi za Czarodziejkę z Księżyca”. To komentarz nie tyle do mojego stylu, ile do budżetu. Kiedyś zaliczałam się do tych dziewczyn, które zaopatrują się w skandalicznie drogich butikach z odjazdowymi ciuchami. Ale to było w PŻ. Czyli w Poprzednim Życiu.
– Ruchy, koleś – mówię do Leniwca. – Klienci nie mogą czekać.
Leniwiec kicha przeraźliwie, z dezaprobatą i wyciąga do mnie długie, puchate łapy. Wdrapuje się na moje plecy, wydziwiając i kitłasząc się, zanim wreszcie mości się wygodnie. Kiedyś się niecierpliwiłam. Ale z czasem ten rytuał stał się dla nas dwojga rutyną.
Jeszcze się nie naszprycowałam kofeiną, dlatego dopiero po chwili rejestruję monotonny odgłos skrobania – to Mangusta drapie pazurami we frontowe drzwi z nachalnym samozaparciem.
Posłusznie odsuwam podwójny rygiel i otwieram kłódkę z wygrawerowanymi zaklęciami, podobno opracowanymi tak, żeby ci z shavi nie dali rady przeniknąć przez drzwi zamknięte na klucz. Wystarcza szczelina i Mangusta przeciska się między moimi łydkami, a potem biegnie truchtem w głąb korytarza, w stronę ogólnodostępnej kuwety. Znaleźć ją to pryszcz. To najbardziej śmierdzące miejsce w budynku.
– Załatw ty sobie wreszcie kocie drzwiczki. – Benoît w końcu się obudził i wsparty na łokciu zezuje teraz na mnie spod daszka zrobionego z palców – bo oślepiający blask, który bije od wieży Ponte, przeniósł się na jego stronę łóżka.
– Po co? – pytam, przytrzymując drzwi stopą w oczekiwaniu na nieuchronny powrót Mangusty. – Wprowadzasz się?
– A zapraszasz?
– Nie rozgaszczaj się tutaj, tyle tylko chcę powiedzieć.
– I tylko tyle?
– Weź się nie wymądrzaj.
– Nie bój się, cherie na ngayi. Nikt się tu nie rozgości, masz wyboiste łóżko. – Benoît przeciąga się leniwie, odsłaniając mapę z blizn na barkach i jakby plastikową, spaloną skórę na gardle i piersi. Zwraca się do mnie „moja ukochana”, tyle że w języku lingala, dzięki czemu łatwiej to lekceważyć. – Robisz śniadanie?
– Dostawa towaru – mówię, wzruszając ramionami.
– Masz dzisiaj coś interesującego? – Uwielbia słuchać o rzeczach, które gubią ludzie.
– Komplet kluczy. Pierścionek tej wdowy.
– Pamiętam. Ta szurnięta kobitka.
– Pani Luditsky.
– Zgadza się – mówi Benoît i powtarza po sobie: – Szurnięta kobitka.
– Dupa w troki, przyjacielu. Ja już muszę iść.
Benoît robi minę.
– Jest strasznie wcześnie.
– Nie żartuję.
– No dobra, dobra. – Wyplątuje się z łóżka, podnosi dżinsy z podłogi i obleka się w T-shirt upamiętniający jakąś dawną akcję protestacyjną, przejęty w spadku po zbiórce odzieży organizowanej przez metodystów.
Wyławiam pierścionek pani Luditsky z plastikowego kubka wypełnionego środkiem dezynfekującym o nazwie Yik, w którym namoczyłam go na noc, żeby usunąć woń eau de chambos, i opłukuję go pod charkoczącym kranem. Platyna z konstelacją szafirów i wąskim, szarym paskiem biegnącym przez środek, tylko lekko zadrapana. Nawet z pomocą Leniwca szukanie tego cholerstwa zabrało trzy godziny.
Ledwie go dotykam i natychmiast czuję szarpnięcie – łącze biegnące ode mnie na podobieństwo nici, tym silniejsze, im bardziej się na nim skupiam. Leniwiec zaciska uchwyt na moim ramieniu, pazury wpijają się w obojczyk.
– Spokojnie, tygrysie – mówię, krzywiąc się. Może z tygrysem byłoby łatwiej. Tylko nikomu z nas nie dano takiego wyboru.
Benoît jest już ubrany, Mangusta robi nerwowe ósemki wokół jego nóg.
– To do zobaczenia później? – pyta Benoît, kiedy wyganiam go za drzwi.
– Może. – Uśmiecham się mimo woli. Ale kiedy próbuje mnie pocałować, Leniwiec odpędza go zaborczym ramieniem.
– Sam nie wiem, które z was jest gorsze – narzeka Benoît, uchylając się. – Ty czy ta małpa.
– Zdecydowanie ja – stwierdzam, zamykając za nim drzwi na klucz.
Od poczerniałych ścian klatki schodowej Wzgórz Elizejskich wciąż lekko bije Cofką, jak od poliestru palącego się w mikrofalówce. Klatka schodowa została zmumifikowana za pomocą żółtej taśmy policyjnej oraz zaklęcia przeciwko niszczeniu dowodów, jakby gliny kiedykolwiek zamierzały tu wrócić i przeprowadzić śledztwo. Martwy zoolus w Zoo City to sprawa o niskim priorytecie, nawet w taki dzień, kiedy chce im się coś robić. Większość mieszkańców korzysta teraz z drogi pożarowej, bo nie mogą przejść przez to piętro. A jednak istnieją sposoby na szybsze dotarcie do parteru. Mam talent do znajdowania nie tylko zaginionych rzeczy, ale także skrótów.
Wchodzę ukradkiem do numeru 615, opuszczonego od czasu, gdy pożar dotarł aż tutaj, i złażę przez dziurę w podłodze zapadniętej do numeru 526, wypatroszonego przez złomiarzy, którzy zabrali deski, rury, armaturę – wszystko, co da się sprzedać za działkę.
A skoro już mowa o działkach, to na progu leży nieprzytomny ćpun, z jakimś utytłanym, futrzastym stworem zagnieżdżonym w piersi; oddycha prędko i płytko. Kiedy przestępuję przez niego, pod moimi japonkami chrzęszczą kruche, lśniące szczątki rozbitej żarówki. Za moich czasów, jak się było naprawdę na dnie, paliło się kokę, ewentualnie mandraks. Pokonuję pasaż, który łączy mój blok z blokiem o nazwie Aurum, a potem kładkę pomocniczą. W czym i komu miałaby pomagać, nie wiadomo. Otwieram podwójne drzwi, za którymi kryje się klatka schodowa i egipskie ciemności; już mam jasność, skąd ćpun wytrzasnął żarówkę.
– Czyż nie jest tu romantycznie?
Leniwiec chrząka w odpowiedzi.
– Tak, teraz tak mówisz, ale pamiętaj, że jeśli spadnę, to zabiorę cię ze sobą – klaruję mu, wchodząc w mrok.
Leniwiec jedzie na mnie jak na motorze, pazury się zaciskają, w lewo, w prawo, i potem dwa piętra w dół, do miejsca, gdzie żarówki jeszcze są całe. Niedługo one też znajdą nowe życie, jak na przykład fajka do metamfetaminy, ale czy nie tak to właśnie się robi w slumsach? Nawet coś, co przybito gwoździami, znajduje nowe przeznaczenie.
Po klaustrofobicznej klatce schodowej wyjście na ulicę przynosi ulgę. Wciąż jest stosunkowo cicho tak wcześnie rano. W oddali sunie miejska polewaczka, która płachtą wody zmywa z asfaltu nocne grzechy. Jeden z owych grzechów umyka tanecznym krokiem, żeby nie dać się opryskać, omal nie tratując obcasami brudnego Wróbla, który plącze mu się między nogami.
Na mój widok zaciąga poły dżinsowej kurtki na gołych piersiach, tak prędko, że nie zdążam stwierdzić, czy urosły za sprawą hormonów czy magicznych zaklęć. A kiedy mijam tę istotę, tę dziwną chłopco-dziewczynę, czuję od niej lepkie macki kilkunastu pasemek zaginionych rzeczy, jakbym się otarła o wici anemonu. Staram się nie patrzeć. Ale i tak przechwytuję zamazane impresje, przypominające nieostrą fotografię. Przed oczyma miga mi złota papierośnica, albo może etui na wizytówki, plastikowa torebka z resztką działki i pantofle na obcasach nabijane czerwonymi cekinami – buty prawdziwej gwiazdy nocnego klubu, jakie mogłaby dostać Dorotka od Oza, gdyby dorosła i została burleskową striptizerką. Leniwiec automatycznie się spina. Klepię go po ramieniu.
– Nie nasza sprawa, koleś.
Jest przewrażliwiony. Problem z tym moim szczególnym darem, albo przekleństwem, zresztą nazwijcie to sobie, jak chcecie, polega na tym, że każdy coś kiedyś zgubił. Dlatego wkraczanie w przestrzeń publiczną przypomina włażenie w jedną wielką plątaninę kocich kołysek, jakby ktoś dostarczył kłębki sznurka do domu wariatów i poinstruował pacjentów, że mają powiązać wszystko z wszystkim. U jednych ludzi te sznurki są jak pajęczyny, jak ulotne, nic nieznaczące pasemka, które w każdej chwili mogą odfrunąć. U innych wygląda to tak, jakby wlekli stalowe kable. Jeśli chce się coś znaleźć, trzeba się domyślić, za który wątek należy pociągnąć.
Niektórych utraconych rzeczy nie da się odzyskać. Na przykład młodości. Ani niewinności. Ani (sorry, pani Luditsky) wartości nieruchomości, gdy osaczają ją slumsy. Ale pierścionki to łatwizna. A także: zagubione klucze, listy miłosne, ukochane zabawki, fotografie odłożone na nie swoje miejsce i zaginione testamenty. Raz znalazłam nawet zaginiony pokój. A jednak lubię się zajmować duperelami. Ostatnią z istotnych rzeczy, jakie znalazłam, było paskudne uzależnienie od prochów. I patrzcie, co mi z tego przyszło.
Zatrzymuję się po drodze, żeby kupić sobie pożywne śniadanko, znane także jako skyf, od ulicznego sprzedawcy z Zimbabwe stawiającego właśnie rusztowanie pod stragan. W czasie, gdy sprzedawca wykłada skrzynię z lizakami, przekąskami i fajkami sprzedawanymi na sztuki, jego żona wypakowuje skarby, czyli tanie ciuchy i jednorazową elektronikę z dwóch wielkich amaShangaan – toreb w niebiesko-czerwoną kratę, które są tutaj wszechobecne. Wygląda to tak, jakby je wręczano razem z formularzem podania o status uchodźcy. Tu masz tymczasowy dowód osobisty, tu papiery azylanta, a tu darmową torbę z ohydnego plastiku. Tylko nie zapomnij jej wziąć!
Leniwiec szturcha mnie w ucho, kiedy zapalam remingtona golda, który kosztuje o połowę mniej niż stuyvesant. Całe to miasto żyje z kradzionych towarów sprzedawanych za grosze.
– Weź przestań. Tylko jeden. Jeden papieros. No przecież nie będę żyła tak długo, żeby się nabawić rozedmy płuc. – Ale może mnie wessać Cofka, co z kolei sprawia, że rozedma płuc jest jednak atrakcyjnym wyborem.
Leniwiec nie odpowiada, ale czuję, że się zirytował, bo przesuwa swój ciężar, obijając się o moje plecy. W odwecie wydmuchuję dym bokiem ust, prosto w jego niezadowoloną, włochatą twarz. Kicha gwałtownie.
Ruch gęstnieje, taksówki mkną po ulicach z pierwszymi frachtami pasażerów. Korzystam z okazji, by trochę się rozreklamować, wsuwając ulotki pod wycieraczki zaparkowanych samochodów już stojących rzędem pod redakcją „The Daily Truth”. Wymyślanie newsów wymaga dość wczesnego wstawania.
Zostawiam reklamy w kilku miejscach. W lokalnej bibliotece. W supermarkecie, gdzie wciskam się z nimi między ogłoszenia sprzątaczek ze wspaniałymi referencjami i oferty sprzedaży używanych kosiarek. Naklejam je też na murach wieży telewizyjnej Hillbrow, jako jeszcze jeden element tapety z ulotek zachwalających cudowne lekarstwa na AIDS, tanie skrobanki i proroków.
ZGUBIŁEŚ JAKIŚ DROBNY PRZEDMIOT,
KTÓRY MA DLA CIEBIE OSOBISTĄ WARTOŚĆ?
POMOGĘ CI GO ZNALEŹĆ ZA UMIARKOWANĄ OPŁATĄ.
NIE DOTYCZY NARKOTYKÓW, BRONI, ZAGINIONYCH OSÓB.
Oparłam się pokusie wejścia na rynek masowy i dlatego nie zachwalam swoich usług online. Dzięki temu wszystkim rządzi swoiste fatum, ogłoszenia docierają do tych ludzi, do których mają dotrzeć. Na przykład do pani Luditsky, która w sobotni poranek wezwała mnie do swojego mieszkania w Killarney.
Szacun dla staruszki, że się nie wzdrygnęła na widok Leniwca udrapowanego na moich ramionach.
– Nie możesz być nikim innym, jak tą dziewczyną z ogłoszenia. No to już wejdź. Napijesz się herbaty. – Nie czekając na przyzwolenie, wcisnęła mi w ręce filiżankę z dziwnie tłustawym earl greyem i podreptała przez mroczny korytarz w stronę równie mrocznego salonu.
Mieszkanie pierwotnie urządzono na art déco, w jakiejś dawnej epoce, a potem poddawano je kolejnym renowacjom, co najmniej o jedną za wiele. Ale skoro już o tym mowa, tak również było z panią Luditsky. Jej cera miała transparentny połysk mydła glicerynowego, a oczy dorobiły się lekkiego wytrzeszczu, zapewne spowodowanego wysiłkiem wyrażania się emotywnie, co jest trudne, gdy każdy odpowiedzialny za to mięsień został albo napompowany po brzegi botoksem, albo przymuszony do posłuszeństwa za pomocą lasera. Rzednące włosy koloru pomarańczowego miała ułożone za pomocą żelu w twardy kok, przypominający skorupkę z karmelu na crème brûlée.
Herbata smakowała jak zastarzałe końskie szczyny przecedzone przez skarpetę bezdomnego, ale i tak ją wypiłam, choćby dlatego, że Leniwiec mnie osyczał, kiedy próbowałam wylać ją ukradkiem do plastikowej orchidei stojącej obok kanapy.
Pani Luditsky przeszła od razu do sedna.
– To mój pierścionek. W centrum handlowym był wczoraj napad z bronią i...
– Jeśli pierścionek został ukradziony, to sprawa wykracza poza moją jurysdykcję – przerwałam jej. – Kompletnie inny gatunek magii.
– A może będziesz taka miła i pozwolisz mi skończyć? – burknęła starsza pani. – Schowałam się do toalety i pozdejmowałam całą biżuterię, bo wiem, jacy wy, ludzie, jesteście. Znaczy się kryminaliści – dodała pospiesznie. – Nie chciałam urazić zanimalizowanych.
– Jasne, że nie – odparłam. Ale tak naprawdę wszyscy jak jeden mąż jesteśmy kryminalistami. Jesteśmy mordercami, gwałcicielami, ćpunami. Jesteśmy szumowinami tej ziemi. W Chinach zabijają zoolusów dla zasady. Bo nic wymowniej nie zaświadcza o winie jak wyposażony w specjalne moce zwierzak u twego boku.
– I co się stało, kiedy pani go zdjęła?
– W tym cały problem. Nie mogłam go zdjąć. Nosiłam go od ośmiu lat. Od śmierci tego drania.
– Czyli pani męża?
– Pierścionek został zrobiony z jego popiołów, rozumiesz? Oni je kompresują i wtapiają w platynę w postaci takiego mikrocienkiego paska. I masz coś absolutnie nie do podrobienia... No więc wracając do sprawy, widziałam, co się może stać, kiedy nie dajesz rady zdjąć pierścionka. Ci, co napadli na kuzynkę moich sąsiadów, odrąbali jej palec jakąś okropną maczetą.
Widziałam dokładnie, do czego to zmierza.
– Więc użyła pani mydła?
– I od razu się ześlizgnął, wpadł do umywalki i stamtąd do kanalizacji.
– Do kanalizacji – powtórzyłam.
– Nie powiedziałam tego?
– Czy mogę? – spytałam i ujęłam dłoń pani Luditsky. To była piękna dłoń, może odrobinę pulchna, ale te zmarszczki i krucha faktura zdradzały, jak bardzo napracowano się nad jej twarzą. Najwyraźniej botoks nie działa na dłonie albo może jest za drogi. – Ten palec?
– Tak, moja droga. Serdeczny palec. Na nim się nosi pierścionki.
Zamknęłam oczy i nadusiłam opuszek jej palca, może trochę za mocno. I pochwyciłam błysk pierścionka, zamazaną, srebrzystą aurę, gdzieś w jakimś ciemnym, mokrym, industrialnym miejscu. Nie przyglądałam się zbyt natarczywie, żeby go dokładnie zlokalizować, taki poziom skupienia zazwyczaj wywołuje migrenę, podobnie jak zbytnie natężenie ruchu pojazdów. Ale pochwyciłam nić, która się odwinęła od kobiety i wnikała daleko w miasto, a właściwie to głęboko pod nie.
Otwarłam oczy i stwierdziłam, że pani Luditsky wpatruje się we mnie z napięciem, jakby próbowała zajrzeć do mojej czaszki i przyjrzeć się kółkom zębatym przy pracy. Zza jej natapirowanej koafiury gapiła się na nas z góry kolekcja porcelanowych figurek: przeurocze pastereczki, aniołki, rozigrane kociaki i grupa tancerzy flamenco.
– Jest w kanalizacji – powiedziałam beznamiętnie.
– Myślałam, że to już ustaliłyśmy.
– Nienawidzę rur kanalizacyjnych. – Nazwijcie to pogardą podyktowaną wielką zażyłością. Bylibyście zdumieni, ile rzeczy migruje do kanalizacji.
– No to proszę wybaczyć, panienko Czyścioszko – warknęła pani Luditsky, z miernym efektem, niestety, przez tę jej niezdolność do wykrzywienia któregokolwiek mięśnia twarzy. – No więc chcesz tę pracę czy nie?
Jasne, że chciałam. I takim to sposobem mogłam zapuścić żurawia do torebki pani Luditsky, kiedy sięgała do niej po 500 R zaliczki. Kolejne 500 R miały mi zostać wypłacone po dostarczeniu towaru. I takim też sposobem wylądowałam po kostki w gównie, w kanale burzowym pod galerią handlową Killarney. To znaczy nie w prawdziwym gównie, bo ludzkie ścieki płyną przez inny system, ale gromadzona przez lata stęchła deszczówka, różne śmieci, gnijące odpadki, zdechłe szczury i zużyte prezerwatywy tworzą wspólnie własny, sygnalny zapach.
Przysięgam, że wciąż potrafię go wyniuchać, pomimo środka dezynfekującego. Było warto za 1000 R? Nawet nie prawie. Jednak problem związany z byciem mashavi polega na tym, że to nie tyle jest praca, ile powołanie. Nie ty decydujesz, jakie duchy przyczepiają się do ciebie. Albo rzeczy, które z sobą przynoszą.
Podrzucam komplet kluczy do sklepu z komórkami o nazwie „Talk-Talk”, a raczej podrzucam je do małego mieszkanka nad zamkniętym na głucho sklepem. Właściciel to Kameruńczyk; z wdzięczności za to, że tego ranka może wreszcie otworzyć sklep, obiecuje mi rabat na minuty połączenia w ramach premii. Spomiędzy jego nóg wyziera na mnie niemowlak ubrany w kostium różowego pluszowego misia; ma tłuste, pożądliwe paluszki. Domyślam się, że to ta sama dziewczynka, która gryzła klucze w swoim wózku spacerowym, po czym cisnęła je radośnie między jadące samochody w godzinie szczytu. To było warte pięćdziesięciu bagsów. I lepiej pasowało do moich zwykłych geszeftów. Na podstawie własnych doświadczeń wiem, że panie Luditsky to rzadkość na tym świecie.
Wędruję przez Empire Road, przez Parktown, obok dawnego Johannesburg College of Education, prowokując kierowców mijających mnie samochodów do agresywnego trąbienia. Pokazuję im palec. Nie moja wina, że na przedmieściach żyją w takim odosobnieniu, że w ogóle nie widują zoolusów. Killarney przynajmniej nie jest dzielnicą otoczoną ogrodzeniami i szlabanami. Jeszcze.
Wciąż znajduję się kilka kilometrów od bloku pani Luditsky, właśnie skręcam w Oxford, oddalając się od gęstwy na jezdni – już zdążyłam się nabawić bólu głowy tego typu, który wgryza się w skronie jak mózgowy termit, kiedy moje łącze znienacka straszliwie flaczeje.
Leniwiec skrzeczy z przerażeniem i ściska moje ramiona z taką siłą, że jego długie pazury pozostawiają ślady w postaci małych paciorków krwi.
– Wiem, koleś, wiem – mówię i zaczynam biec. Zaciskam dłoń wokół zimnego, metalowego kółka ukrytego w kieszeni, jakby to mogło podładować łącze. Czuję pulsowanie, najsłabsze z możliwych, ale łącze i tak się rozpada.
Nigdy wcześniej nie straciliśmy łącza. Nawet wtedy, gdy zaginiona rzecz znalazła się nieodwracalnie poza naszym zasięgiem – tak było na przykład z rękopisem pewnego niedoszłego powieściopisarza, porwanym przez wiatr; kiedy rozsypane kartki wpadały do wód tamy Emmarentia, wciąż czułam napięte linie łącza między nimi a ich autorem. Tymczasem teraz przepełnia mnie coś, co przypomina więdnięcie martwej pępowiny.
Pod blokiem pani Luditsky stoi karetka i wóz policyjny, omiatając zakurzony, beżowy tynk rozbłyskami czerwieni i błękitu. Leniwiec skowyta.
– Jest okay – mówię bez tchu, mimo że jestem pewna jak jasna cholera, że nieważne, jak jest, ale nie jest ani trochę okay. Przystaję przy małej grupce gapiów i chyba cała się trzęsę, bo ktoś mnie ujmuje pod łokieć.
– Dobrze się czujesz, skarbie?
Oczywiście nie czuję się nawet w przybliżeniu dobrze, bo z jakiegoś powodu przeoczyłam najpierw tych dwoje w tłumie – tykowatą anielicę z ogromnymi, czarnymi skrzydłami oraz eleganta z Maltańczykiem ufarbowanym na groteskowy pomarańcz, żeby pasował do szalika. To właśnie ten elegant przyczepił się teraz do mnie. Nosi drogie okulary i garnitur ze spodniami wyprasowanymi na kanty ostre jak czub jego fryzury wyrżnięty brzytwą na tak zwany chiskop. Pies gapi się na mnie tępo z drugiego krańca smyczy i grzmoci ogonem, nie wkładając w to jednak wiele serca. Mówcie sobie, co chcecie, o Leniwcach, ale ja przynajmniej nie wylądowałam z mechaniczną szczotką do toalety. Ani z Sępem, sądząc po tym ohydnym, łysym łbie, który to wyskakuje w górę, to się chowa pod ramieniem kobiety, bezustannie gmerając dziobem pod swoim skrzydłem.
Kobieta podpada pod kategorię androginicznych osób o nieokreślonym wieku, gdzieś między trzydzieści dwa a pięćdziesiąt osiem lat; ma chemioterapeutyczną fryzurę, czyli rzadkie, ciemne kosmyki przywierające do czaszki, oraz wąskie, za mocno wyskubane brwi. A może tylko stara się uchodzić za brzydactwo. Nosi buty do jazdy konnej nałożone na obcisłe, szare spodnie i do tego białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Dopełnieniem są skórzane paski krzyżujące się na piersi, element uprzęży, która podtrzymuje cielsko Ptaka okupującego jej plecy.
– Wiesz może, co tu się dzieje? – pytam faceta od Psa.
– Tu popełniono mor-der-stwo – mówi, zakrywając usta dłonią i wypowiadając ostatnie słowo scenicznym szeptem. – Starsza pani na drugim piętrze. Straszna sprawa. Ale podobno strasznie też dobrze się trzymała jak na swój wiek.
– Powiedzieli coś?
– Jeszcze nie – odzywa się kobieta, o dziwo miodowym altem śpiewaków jazzowych. Akcent ma wschodnioeuropejski, może to Rosjanka, może Serbka.
Na dźwięk tego głosu Ptak przestaje się oporządzać i wykręca ponad jej ramieniem długą szyję z koralami jak zwiędłe jądra. A potem układa pomarszczony łeb na jej piersi; długa, ostra włócznia dzioba wykrzywia się w stronę biodra. Więc jednak nie Sęp. Kobieta kładzie czule dłoń na pstrokatej głowie Marabuta, tym samym gestem, którym uspokaja się dziecko albo kochanka.
– No to skąd wiecie, że było morderstwo?
Maltańczyk uśmiecha się szyderczo.
– Wiesz, że mashavi większości ludzi nie mają tych samych upodobań co ich zwierzęta? – pyta. – Otóż w przypadku Amiry jest na odwrót. Ją ciągnie do ścierwa. Głównie do miejsc, gdzie kogoś zamordowano, ale lubi też porządne karambole. Dobrze mówię, cukiereczku?
Marabut uśmiecha się potwierdzająco, jeśli to nieznaczne wygięcie ust można nazwać uśmiechem.
Z budynku wyłaniają się sanitariusze z noszami, na których leży zapieczętowany worek z szarego plastiku wypełniony ciałem. Wrzucają go do ambulansu.
– Przepraszam – mówię i przepycham się przez tłum.
Sanitariusz zatrzaskuje podwójne drzwi, daje znak kierowcy, żeby zgasił reflektory. Martwi nie muszą toczyć bojów z ruchem samochodowym. Za to ja muszę zadać pytanie.
– To ciało pani Luditsky?
– Jesteś krewną? – Sanitariusz ma skwaszoną minę. – Bo jak nie jesteś, to się nie wtrącaj, zoolusko.
– Pracuję u niej.
– No to masz pecha. I pewnie powinnaś tu zostać. Gliniarze będą ci chcieli zadać jakieś pytania.
– Możesz mi powiedzieć, co się stało?
– Powiem tyle, że nie wyzionęła ducha we śnie, ślicznotko.
Karetka wydaje jeden zduszony wrzask i wyjeżdża na drogę, zabierając z sobą panią Luditsky. Ściskam ukryty w kieszeni pierścionek tak silnie, że szafiry zostawiają odcisk we wnętrzu dłoni. Leniwiec ryje w mojej szyi, ukrywając twarz. Żałuję, że nie mogę go pocieszyć.
– Paskudna sprawa – stwierdza współczująco Maltańczyk. – I chyba jesteś w nią zamieszana.
Nagle robię się wściekła.
– Pracujesz dla glin?
– Ale gdzie tam! – Mężczyzna śmieje się. – Niestety dla niej – dodaje, wskazując skinieniem głowy Marabuta – nie da się zarobić na ganianiu za karetkami.
– Współczujemy ci straty – mówi Marabut.
– Nie musicie – odpowiadam. – Widziałam się z nią tylko raz w życiu.
– Ale co robiłaś dla staruszki? Jeśli wolno spytać? Sekretarka? Zakupy? Opieka?
– Miałam coś dla niej znaleźć.
– I znalazłaś?
– Jak zawsze.
– Cukiereczku, cóż za cudowny zbieg okoliczności! Znaczy się nie chciałem powiedzieć cudowny w tym sensie, że no tego... że cudownie, że twoja szefowa właśnie umarła. To upiorne, nie zrozum mnie źle. Ale chodzi o to, no rozumiesz. . .
– Bo my też chcemy coś znaleźć – wtrąca się Marabut.
– Dokładnie tak. Dziękuję ci – mówi Maltańczyk. – I jeśli to, no wiesz, twój talent? Bo domyślam się, że to twój talent? Jeśli tak, to mogłabyś pomóc.
– A co to za coś?
– No więc użyłem słowa „coś”, ale naprawdę to chodzi o kogoś.
– Przykro mi, nie jestem zainteresowana.
– Przecież nawet nie poznałaś szczegółów.
– Nie muszę. Nie zajmuję się zaginionymi osobami.
– Dobrze zapłacimy.
Ptak na plecach Marabuta napręża skrzydła, pokazując białe strzałki znakujące ciemne pióra. Zauważam, że są przycięte i że zamiast nóg ma okaleczone, poskręcane kikuty. Nic dziwnego, że ona musi go nosić.
– Na żadnym innym zleceniu tyle nie zarobisz.
– No zgódź się, cukiereczku. Twoja klientka właśnie kopnęła w kalendarz, wybacz szczerość. Masz jakieś inne plany?
– Nie wiem, kim jesteście...
– Niedopatrzenie. Przepraszam. Proszę. – Marabut wyciąga sztywną wizytówkę z kieszonki na piersi i podaje ją palcami ułożonymi na kształt nożyczek. Ma nienagannie wypielęgnowane paznokcie. Wizytówka jest wytłaczana, białe litery na białym tle, czcionka bezszeryfowa:
Marabut i Maltańczyk. Pozyskiwanie
– To „pozyskiwanie” dokładnie co znaczy?
– Co tylko pani zechce, pani December – mówi Marabut.
Leniwiec wydaje gardłowy pomruk, jakby trzeba mnie było ostrzegać, że to wszystko zrobiło się podejrzane. Natężam się w poszukiwaniu ich zagubionych rzeczy, w nadziei, że zdobędę coś na nich, bo oni najwyraźniej mają coś na mnie.
U Maltańczyka jest puściuteńko. Zdarzają się tacy ludzie, choć należą do rzadkości. Albo są patologicznie pedantyczni, albo mają wszystko w nosie. Ale i tak zawsze przechodzą mnie ciarki w zetknięciu z takimi. Ostatnią osobą bez zagubionych rzeczy, którą spotkałam, była kobieta zatrudniona do sprzątania mojego bloku. Rzuciła się do otwartego szybu windy.
Za to moje impresje związane z zaginionymi rzeczami Marabuta są dziwacznie żywe. Pewnie adrenalina wyostrzyła skupienie – zupa z hormonów w mózgu miesza się z wściekającym się mashavi. Nigdy wcześniej nie udało mi się zobaczyć niczego tak wyraźnie. Co jest dziwne. Jakby ktoś zamienił moją zatłuszczoną, zamazaną perspektywę na obiektyw z wszelkimi bajerami stosowany przez paparazzi.
Rzeczy uwiązane do niej widzę z idealnie odwzorowanymi szczegółami: skórzane rękawice dla kierowców, miękkie i znoszone. Przy jednej brakuje guziczka, którym spina się ją na nadgarstku. Zniszczona książka z brakującymi stronami; to, co zostało, jest wzdęte od wilgoci, połowa okładki oddarta. Widzę sepiowe konary, fragment tytułu: Drzewo, które... I pistolet. Ciemny i krótki, z retrowygięciami, przypominający kiepski rekwizyt z filmu SF z lat siedemdziesiątych. Wizja jest tak wyraźna, że nawet odczytuję napis na boku: Vektor.
Maltańczyk, który nie zauważa, że dyskretnie przetrząsam ich zaginione rzeczy, nadal mnie molestuje, szczerząc się w uśmiechu. Jego ufarbowany Pies też się szczerzy, majtając radośnie ozorem wystającym spomiędzy małych, ostrych zębów.
– Naprawdę potrzebujemy twojej pomocy. Powiedziałbym nawet, że nie damy rady bez ciebie. I to ci się bardzo, ale to bardzo opłaci.
– Jak mam to wyrazić? Nie lubię, kiedy ludzie wiedzą, czym się zajmuję.
– Reklamujesz się – zwraca uwagę Marabut z rozbawieniem w głosie.
– I nie podoba mi się wasze nastawienie.
– Och, nie przejmuj się Amirą, wydaje się wredna, ale tak naprawdę jest po prostu nieśmiała – oświadcza Maltańczyk.
– I nie lubię małych psów. Tak więc dzięki, ale jeśli chodzi o mnie, to idźcie sobie pieprzyć zdechłe kozy.
Maltańczyk marszczy twarz.
– No coś obrzydliwego. Zapamiętam to – mówi.
– Schowaj ją sobie. – Marabut wskazuje wizytówkę. – Może zmienisz zdanie.
– Nie zmienię.
A jednak zmieniam.
Od: Dom Misyjny Livingstone [mailto: [email protected]]
Wysłano: 21 marca 2011 08.11
Do: Nieokreśleni odbiorcy
Temat: List w butelce
Do wszystkich zainteresowanych,
Nazywam się Eloria Bangana. Mieszkam w DRK, to znaczy w Demokratycznej Republice Konga. Mam 13 lat. Kiedy zabili moją rodzinę, miałam wybór. Mogłam zostać prostytutką, albo udawać, że jestem chłopcem i pracować w kopalni koltanu.
Na szczęście jestem bardzo mała na swój wiek. Prawie każdy myśli, że mam 9–10 lat. Wybrałam kopalnię, ponieważ mogę wpełzać do ciasnych przestrzeni z moim małym wiaderkiem do przesiewania i szpadlem, choć przeważnie robię to rękami. Od grzebania w ziemi palce pękają mi i krwawią czasami.
Mówi się, że z koltanu robią telefony komórkowe. Ja nie wiem, jak można robić telefony komórkowe z błota. A także komputery i gry wideo. Cała wasza technologia działa na błocie. Czy to nie śmieszne?
Mój kuzyn Felipe mówi, że raz grał w taką grę wideo w Kinszasie, opowiedział, że trzeba tylko naciskać guziki, żeby się bić, żeby chodzić, kopać albo walić pięścią. Mówił, że to nudne.
Felipe woli piłkę nożną. Dawniej grałam z nim w piłkę, ale to nie była prawdziwa piłka nożna. To gra zwana 3 puszki, bo my tu mamy tylko puszki do kopania. Zasady są podobne. Może któregoś dnia cię nauczę. My już nie gramy w 3 puszki, bo rebelianci mówią, że nie ma na to czasu. Jesteśmy tu po to, żeby pracować, a nie żeby się bawić. Mojemu kuzynowi Felipe strzelili w plecy, kiedy próbował uciec. Umarł. To było bardzo smutne. Bardzo się wtedy baliśmy.
Ja dostaję siedem amerykańskich centów za każdy kilogram koltanu. Rebelianci ważą go na wadze, ale oni oszukują. Pani z misji, siostra Mercia, mówi, że koltan jest wart sto razy więcej, niż oni płacą. Mówi, że wykorzystują nas jak niewolników.
Czasami trudno ją zrozumieć, bo ona jest z Ameryki. Ona mi pomaga to przetłumaczyć, bo ja mówię po francusku i mój angielski nie jest taki dobry. Jest bardzo uczynna i bardzo miła. Pokazuje mi, jak się używa komputera. I naprawia moje ubrania i czasami daje mi pomarańcze.
Pewnie się dziwisz, dlaczego ja majluję do ciebie? Siostra Mercia mówi, że powinniśmy obudzić świat na to, co się tutaj dzieje. Mówi, że mam ci powiedzieć, że ty się nie bój, my nie prosimy o pieniądze. My prosimy o pomoc.
W sierocińcu, w którym pracuje siostra Mercia i gdzie ja mieszkam teraz, odkąd Księża Misionarze nas wyratowali, mamy problem. Rebelianci odcięli nasze telefony i całą naszą komunikację. Mamy jeden telefon komórkowy, który przed nimi ukrywamy, i on ma WAP, więc można wysłać majla, jak się pójdzie na szczyt wzgórza, kiedy rebelianci nie patrzą.
To jest tak jak z listem w butelce. Wrzucamy go do oceanu i modlimy się, żeby ktoś go znalazł.
Ale to nie jest nasz najważniejszy problem. Człowiek, który kieruje sierocińcem, ojciec Quijote, został porwany przez rebeliantów i oni chcą, żebyśmy zapłacili za niego 200 000 dolarów, to wtedy on do nas bezpiecznie powróci.
Ojciec Quijote jest bardzo odważny i również bardzo mądry. Zamknął wszystkie pieniądze sierocińca na swoim koncie w Ameryce. Rebelianci nie mogą się do niego dostać, ale my też nie z pomocą samego telefonu komórkowego z WAP.
Znamy hasło i kod do autoryzacji (siostra Mercia mówi, że będziesz wiedzieć, co to znaczy), a to znaczy, że jakiś Dobry Samarytanin mógłby nam pomóc.
Potrzebujemy pieniędzy, żeby nakarmić inne dzieci stąd (tu jest wiele niemowląt i maluchów, niektórzy z nas są ranni i chorzy) i żeby zapłacić okup za ojca Quijote.
Czy możesz nam pomóc? Bardzo prosimy. Jeśli uda ci się zdobyć dostęp do konta bankowego ojca Quijote, to będziesz mógł przesłać nam część tych pieniędzy. Siostra Mercia mówi, że mamy nie liczyć, że zrobisz to dla nas za darmo. Mówi, że możemy Ci zapłacić 80 000 dolarów za podjęcie takiego ryzyka, żeby nam pomóc. Prosi, żebyście słali majle bezpośrednio do niej na [email protected].
Siostra Mercia mówi, że musimy się modlić, żeby ta wiadomość znalazła drogę do kogoś, kto jest dobry, uczynny i silny. Modlę, się, żebyś to był ty.
Szczerze oddana Eloria Bangana
W izbie przesłuchań inspektor Tshabalali i mnie towarzyszą dwie rzeczy. Jedna to pierścionek pani Luditsky. Druga to dwanaście i pół minuty milczenia. Liczyłam sekundy. Raz-aligator. Dwa-aligator. 751 -aligator.
Pani inspektor zapomina, że już swoje odsiedziałam. 766-aligator. Że dla kogoś szczwanego więzienie to po prostu zabawa w czekanie. Potrafię czekać, jeśli już muszę. Potrafię czekać, że hej. 774-aligator. Za to Leniwiec robi się nerwowy. Dyszy mi do ucha i wierci tyłkiem. 800-aligator.
To ma mnie zdenerwować. Zdenerwowanie nienawidzi próżni. 826-aligator. W zdenerwowaniu potrafisz wypaplać coś ni stąd, ni zowąd, cokolwiek, byle tylko zabić milczenie. 839-aligator. No chyba że jesteś zajęta robieniem czegoś bardziej pożytecznego. Jak liczenie sekund. 842-aligator.
Twarz pani inspektor jest idealnie, wystudiowanie neutralna, jak twarz wyobrażona techniką 3-D, która tylko czeka, aż autor animacji pociągnie za sznurki. 860-aligator. Patrzę na nią, ona patrzy na mnie; okazja, żeby dobrze jej się przyjrzeć. Ma krągłą twarz z policzkami jak jabłka i worki pod oczami, które wyglądają, jakby wyruszały w długą drogę. Włosy splotła w warkocze i spięła z tyłu spinką. Niezbyt to praktyczne dla ipoyisa, ale przecież ona jest inspektorem, a nie szeregowym psem. Na nosie ma maleńką bliznę, po kolczyku. 884-aligator. Może poza służbą nadal nosi ćwieka z diamentem. Może wiedzie bujne, tajne życie, śpiewa w kapeli punkrockowej albo robi wieczorowo doktorat z filozofii. 902-aligator.
Klapa jej granatowego kostiumu jest upaprana jedzeniem. Zaryzykowałabym, że sosem pomidorowym. 911-aligator. Albo krwią. Może torturowała innego podejrzanego w innym szarym pokoju, tuż przed przyjściem tutaj. 922-aligator. Przesondowałabym ją w kwestii jej zaginionych rzeczy, ale wszyscy gliniarze i wszystkie posterunki policyjne są wyposażeni w magiczne blokery. Przepisowe ultradźwięki. Fale dźwiękowe niskiej częstotliwości poza zakresem ludzkiego słyszenia, które jednak rezonują w ciele; naukowcy wykorzystują je do wyjaśniania doświadczeń przeprowadzanych na nawiedzonych domach albo zdarzeniach boskich, zazwyczaj wywołanych czymś tak doczesnym jak wentylator albo niskie tony organów kościelnych. 932-aligator. To znaczy tak było, zanim świat uległ zmianie. Bo to kruchy stan – świat, jakim go znamy. Wystarczy, że się pojawi jeden afgański wojownik z Pingwinem w kuloodpornej kamizelce i naukowcy z religioznawcami mogą sobie o kant dupy potłuc całą wiedzę, którą im się wydawało, że posiedli. 948-aligator.
Inspektor Tshabalala pochyla się nad stołem; bierze do ręki pierścionek i bezmyślnie obraca go w palcach. 953-aligator. Robi wdech. 961-aligator. Robi wydech.
– Nie wydaje się tego wart – mówi.
Leniwiec wzdryga się i czka, jakby właśnie osuwał się w sen, co jest zresztą całkiem prawdopodobne. Sypia około szesnastu godzin na dobę.
– Tak pani uważa? – Muszę odkaszlnąć i to mnie denerwuje.
– Pewnie sporo byś za niego dostała. Pięć tysięcy randów, gdybyś miała certyfikat. Ale załóżmy, że go nie masz, to wtedy w lombardzie dostałabyś co najwyżej osiemset. Tak cienko u ciebie z kasą, Zinzi?
Podrzuca pierścionek na kłykciach, tam i z powrotem, na podobieństwo tej tandetnej, magicznej sztuczki, którą można zrobić wrażenie na koleżankach ze szkoły średniej.
– Nie wiem, co by na to powiedział pan Luditsky.
– Na co?
– Na to, że trafił do lombardu. Zła karma. Mógłby mnie nawiedzać. – Pochylam głowę w stronę Leniwca. – A przecież ja już jestem nawiedzona.
– O czym ty gadasz?
– O pierścionku. Został zrobiony z trupa. Proszę odrobić pracę domową, pani inspektor.
Pani inspektor mruga tylko raz.
– No dobra, to co zamierzałaś zrobić z pierścionkiem?
– Zwrócić go. To była praca na zlecenie. Jak już powiedziałam waszym ludziom pod jej domem. Kilka razy to powiedziałam.
– Na miejscu przestępstwa znaleziono mnóstwo twoich odcisków palców.
– Byłam w jej mieszkaniu dwa dni temu. Zrobiła mi herbatę. Nienadającą się do picia. Powie mi pani, jak umarła?
– Ty mi powiedz, Zinzi.
Leniwiec skubie mnie w ramię zębami, co w jego wypadku stanowi odpowiednik kopania pod stołem. Poniekąd specjalizuję się w towarzyskich faux pas.
– No dobra – mówię, sprawiając, że Leniwiec gryzie mnie w ramię z całej siły. – Pomyślmy. Umarła na miejscu zabójstwa. W swoim mieszkaniu. Strzał z broni palnej? – Oczyma wyobraźni widzę retrognata z napisem Vektor na boku, mimo że to niedorzeczność. – Zadźgana nożem? Tępe narzędzie? Zadławiona kawałkiem starego biszkopta?
Inspektor Tshabalala śmiga pierścionkiem, tam i z powrotem, po czym nakrywa go drugą dłonią. Wreszcie sięga do swojej torby i kładzie na biurku policyjny album w okładce z brązowej tektury. Otwiera go, pokazuje zdjęcia. Rozkłada je jak wachlarz, w nadziei, że sprowokuje mnie do jakiejś reakcji.
– Ty mi powiedz – powtarza.
Przy frontowych drzwiach, na korytarzu, leży kapeć z owczej skóry, w środku wyłożony futerkiem. Czubek papcia przecina pasek krwi, który dalej przeobraża się w łuk biegnący po ścianie i liliach wodnych oprawionych w ramkę.
Na ścianie jest też plama rozmazanej krwi, jakby ktoś na tę ścianę upadł i sunął po niej ręką w poszukiwaniu oparcia.
Czarny płaszcz przeciwdeszczowy w wannie, kałuża plastiku i krwi pod wodą puszczoną na maksa z prysznica. Z umywalki ściekają różowe strumyki.
Przewrócona witryna. Krew rozsmarowana na podłodze. Ktoś próbował odpełznąć.
Wszędzie walają się okruchy porcelanowych figurek, jak odłamki szrapnela. I to naprawdę wszędzie. W pokoju z telewizorem różany pośladek cherubinka. Głowa małej pastereczki uśmiecha się blado z płytek na podłodze kuchni, otaczają ją szczątki jej owieczki.
Pani Luditsky siedzi na podłodze, wsparta ciężko o kanapę, z nogami rozłożonymi w kształcie litery A. Głowa opada jej do tyłu i jednocześnie na bok pod niezbyt wygodnym kątem. Gdyby nie te zgniecenia i te rany, wyglądałaby jak rozmemłana nastolatka, która wypiła jednego drinka za dużo na imprezie u koleżanki. Ma na sobie obszerną jedwabną bluzkę przesiąkniętą krwią. W kilku miejscach widać dziury po nożu, z tych dziur przezierają beżowy biustonosz i krwawe szramy. Jedna ze stóp w kapciu do pary z tamtym pierwszym. Paznokcie u drugiej stopy są pomalowane na ciemnośliwkowy kolor. Szeroko otwarte oczy są równie zimne i szkliste jak u małej pasterki. Fryzura à la crème brûlée rozpłaszczyła się na oparciu kanapy.
– Zaryzykuję, że to nie był stary biszkopt – mówię.
Ani też strzał z broni palnej. Tshabalala wypuszcza powietrze przez zaciśnięte zęby i zerka na drzwi.
– To – mówi, pukając palcem w zdjęcie – nie było zwyczajne włamanie. Siedemdziesiąt sześć ciosów zadanych nożem? To sprawa o podłożu osobistym.
– Coś zniknęło?
– Sprawdzamy z dozorczynią. Która wciąż jest w szoku. A bo co? Masz coś jeszcze do oddania?
– Może być telewizor? Odtwarzacz DVD? Jeszcze jakaś biżuteria?
– To ty miałaś pierścionek w kieszeni – odparowuje szyderczym tonem inspektor Tshabalala.
– Ja tego nie zrobiłam.
Inspektor przedłuża milczenie. 97-aligator. 99. 128.
– Nie myśl, że nie wiemy, do czego jesteś zdolna, Zinzi – wypala w końcu.
Odchylam się na swoim odrażającym krzesełku z szarego plastiku. Słyszałam już tę melodię, dla mnie to tandetne pienia do puszczania w supermarkecie. Pani inspektor maca po omacku, a to oznacza, że nie dysponuje absolutnie niczym.
– To wbrew konstytucji, pani inspektor.
– Zachowaj to dla ludzi od praw zwierząt.
– Czyli SPCA 1 .
– Co?
– Tak się nazywają ludzie od praw zwierząt. Od psów, koni pociągowych, kotów, szczurów laboratoryjnych, programów kastracyjnych. Wiem, że nie chciała pani powiedzieć niczego, co można by uznać za przejaw rasizmu, pani inspektor. Niczego, co mogłoby trafić na stałe do pani akt.
– Ja tylko mówię, że już raz dopuściłaś się morderstwa.
– Sąd stwierdził, że to było współsprawstwo.
– To coś na twoim grzbiecie przeczy temu.
– To Leniwiec.
– On jest winą. Wiesz, ilu ludzi postrzeliłam podczas jedenastu lat pracy w policji?
– Dostanę złotą gwiazdkę, jeśli zgadnę poprawnie?
– Trzech. Żaden nie umarł.
– Może powinna pani spędzać więcej czasu na strzelnicy.
– Dobry gliniarz nie musi strzelać, żeby zabijać.
– I pani jest właśnie kimś takim? Dobrym gliniarzem? Inspektor Tshabalala rozkłada ręce.
– Widzisz u mojego boku kogoś obrośniętego futrem?
– Może pani sumienie się zużyło. Robiono badania: socjopaci, psychopaci...
– Różnica między tobą a mną? – przerywa mi. Pierścionek wyskakuje spomiędzy jej palców jak diabeł z pudełka. – Cofka po mnie nie przyjdzie.
Podrzuca pierścionek, chwyta go, układa precyzyjnie na samym środku stołu. Nie przeszkadzam jej, niech ma. Raz-aligator. Powiedzenie ostatniego słowa polega wyłącznie na wybraniu właściwego momentu. Dwa-aligator.
– Proszę się nie przejmować, pani inspektor – mówię. – Nadal ma pani mnóstwo czasu, żeby to spieprzyć.
Kiedy wreszcie opuszczam komisariat przy Rosebank, jasny, lśniący lukier na moim dniu zaczyna już się łuszczyć. Gliniarze zatrzymali pierścionek, skonfiskowali pięćset R z mojego portfela w charakterze dowodu rzeczowego i kazali mi podpisać sto miliardów formularzy.
Kamery na budynku pani Luditsky dostarczyły czytelnego zapisu z moich wejść i wyjść. Przyszłam w sobotę o 11.03, posiedziałam w środku, wyszłam o 11.41. I pojawiłam się jeszcze dzisiejszego ranka, o 7.36. Odjechałam o 8.19 jako pasażerka wozu policyjnego, skuta kajdankami, po piekielnej awanturze, która rozegrała się na środku ulicy.
Ale to właśnie dzięki mojej kryminalnej przeszłości musieli mnie ostatecznie wypuścić. Bo mają szczegóły na mój temat w aktach.
Dot: Zinzi Lelethu December # 26841AJHB
Dowód osobisty nr 7812290112070
Animalizowana 14 października 2006 r.
(patrz sprawa SAPS900/14/10/2006 Rosebank
Por:
Zabójstwo Thando Decembera)
Zdolność tropienia zaginionych przedmiotów.
A zatem moja historyjka ma potwierdzenie w rzeczywistości. Aczkolwiek czarująca inspektor Tshabalala wciąż się upiera, że Benoît ma przyjść i podpisać oświadczenie pod przysięgą odnośnie do miejsca mojego pobytu o 6.32. Właśnie o tej godzinie kamery zbiesiły się z jakichś tajemniczych powodów, a z kolei sąsiedzi pani Luditsky zeznali, że usłyszeli wtedy wrzaski, ale zaraz potem ululali się z powrotem do snu, bo myśleli, że w TV leci akurat jakiś pełen przemocy film i że głośność w telewizorze została podkręcona na pełen regulator, bo starsza pani słabo słyszała. Tshabalala powiedziała mi przynajmniej tyle, zanim mnie wykopsała na ulicę.
Ludzie to straszne dupki.
„The Daily Truth” 22 marca 2011
KRONIKA POLICYJNA
Mandlakazi Mabuso i jej patrol obywatelski
Szczury z galerii
Yoh, mense! Kolejny piekielny dzień w tym mieście ze snu. W piątek grupa uzbrojonych rabusiów dokonała zbrojnego napadu na galerię handlową Killarney, a wczoraj ten sam gang napadł na centrum handlowe Eastgate! Nikt nie został zabity, ale wierzcie mi, klienci są mocno wstrząśnięci, że dookoła nich wyroili się jacyś oke2 z kałachami. Ci tsotsi3 napadli na sklep jubilerski i opróżnili kasy w supermarkecie Checkersa, podczas gdy ochroniarze galerii nawet nie kiwnęli palcem. Okay, może to i zrozumiałe, gdy się posłucha świadków opowiadających, że gangsterzy mieli z sobą lwa. Chcąc nie chcąc, zastanawiam się, czy jednak nie powinniśmy wprowadzić jakiegoś systemu przepustek dla zoolusów.
Po happy end (chociaż raz) skoczymy sobie do Linden. Wczoraj pewna młoda matka została porwana po drodze ze żłobka, ale gnojki się ulitowały i kilka kilometrów dalej, przy światłach, porzuciły dzieciaka, wciąż w foteliku samochodowym. Ag voeitog4 . Nawet gangsterzy mają czasami serce.
Ale być może nie mają nosa. W Cyrildene gliniarze znaleźli w garażu gnijące perlemoen warte kilka milionów randów. Okie, który był właścicielem posiadłości, został zapuszkowany, kiedy sąsiedzi poskarżyli się, że do ich wrażliwych nozdrzy wdarł się straszliwy vrot tego morskiego gluta, który ponoć jest silnym afrodyzjakiem – a oprócz tego gatunkiem chronionym! Powiedzcie to chińskim triadom, które wysyłają całe wiadra tych ślimaków do swej ojczyzny. Za Chiny Ludowe tego nie zrozumiem.
I jeszcze wyszło na to, że chłopak z Bafany, Kabelo Nongoloza, to niezły napastnik tak na boisku, jak i poza nim. Jego długoletnia dziewczyna, Queenie Mugudamani, która niedawno oficjalnie zadebiutowała na salonach towarzyskich, w czwartek oskarżyła tę młodą gwiazdę piłki nożnej o napaść i paraduje dumnie z paskudnie posiniaczoną i spuchniętą twarzą w charakterze głównego dowodu. Wychodzi wręcz na to, że najwyższy czas, by Queenie zrobiła sobie operację nosa. Szkoda, że nie można sobie przerobić złego gustu do mężczyzn!
Ludzie chcą wierzyć: wystarczy ich karmić wiarygodnymi historyjkami. „Pomóż biednej wdowie po zdymisjonowanym ministrze wydostać 25 milionów ze skorumpowanego kraju” to pomysł tak nieświeży i zużyty, że nawet moja matka by się nie nabrała. A wiem z własnego doświadczenia, że dawała się nabierać na wiele. Strzepuję z laptopa kłaki Mangusty i jaja pcheł, po czym włączam ekran, żeby sprawdzić, czy coś się złapało na phishingową przynętę.
Jestem mistrzem świata w robieniu przekrętów polegających na wywoływaniu współczucia w związku z aktualnymi problemami na świecie. Woda przerywa wał i jakaś staruszka z zalaną posiadłością rozpaczliwie pragnie sprzedać swoje antyki, naprawdę bardzo, ale to bardzo tanio. Czeczeński uchodźca ucieka z ostatnich rosyjskich pogromów, wlokąc z sobą rodzinne brylanty. Somalijski pirat odnalazł Jezusa i pragnie zamienić swoją wyrzutnię rakiet oraz miliony pozyskane z okupów na rozgrzeszenie.
Same świeże sprawy. Wszystko zakorzenione w twardej rzeczywistości. Cała ironia w tym, że w Poprzednim Życiu nigdy nie oglądałam wiadomości. Ale przecież dziennikarze zajmujący się stylem życia nie muszą ich oglądać. A z kolei normalni ludzie nie muszą spłacać swoich długów zaciągniętych na narkotyki pisaniem przekręciarskich listów na zlecenie przestępczych syndykatów. I nie muszą ukrywać swoich pokątnych zajęć przed kochankami, którzy zdecydowanie by tego nie pochwalili.
Dostałam 2581 odpowiedzi. Niezły wynik, jak na te 49 812, które wysłałam w poniedziałek, nie licząc dziesiątków tysięcy, które się odbiły od filtrów antyspamowych. 1906 to autoodpowiedzi typu „nie ma mnie w pracy”, co przynajmniej stanowi potwierdzenie, że te adresy e-mailowe są aktywne, a 14 to epistoły wyrażające różne stopnie irytacji, od „wal się, zasrany śmieciu” do „naciągaj kogo innego”. Oprócz tego jest 292 w różnych odmianach kanji, 137 po francusku, 102 po niemiecku, 64 po arabsku, 48 po hiszpańsku i 12 w urdu; wszystkie później przepuszczę przez translatory. Czyli pozostaje sześciu potencjalnych kandydatów, wśród których dwóch odpowiedziało z ostrożnym zainteresowaniem, a reszta ze skrajnym niezrozumieniem. Przekierowuję ich do Vuyo, który jest moim łapaczem. Gdyby tylko ludzie czytali tego maila poprawnie, wysyłaliby odpowiedzi bezpośrednio do niego.
Jest też anomalia, która zatyka mój autofiltr. Dwa gołe zdania, które brzmią albo jak porąbane brednie, albo jak poezja eksperymentalna, albo jak jedno i drugie.
To, co jesz, spada z samolotów.
Plastikowe widelce zostawiają na tobie ślad.
Żadnego linka. Zero adresu zwrotnego. Wiadomość pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Wywołuje moje zdenerwowanie.
Jest też e-mail od dentysty, przyjacielskie przypomnienie, że najwyższy czas zgłosić się na copółroczny przegląd: proszę się skontaktować z panią Pillay w celu umówienia wizyty. Nie byłam u dentysty, odkąd trzy i pół roku temu poszłam siedzieć. To jest zaszyfrowana wiadomość, która oznacza: „Skontaktuj się ze mną natychmiast”. I to jest powód do niepokoju, bo miałam się odezwać dopiero w następnym tygodniu. Loguję się na Skype’owego czata. Vuyo już jest online, pewnie rozmawia z „klientami” w innych oknach.
>>Vuyo: Tak?
Odpowiada natychmiast, zwięźle jak zawsze. Vuyo to oczywiście nie jest jego prawdziwe imię. To prawdopodobnie jedno z jego kilku nieprawdziwych imion, które wykorzystuje w interesach.
Lubię go sobie wyobrażać jako faceta, który godzinami wysiaduje w jakiejś rozrośniętej kawiarence internetowej przy hałaśliwym targowisku w Akrze albo Lagosie, czyli takim nędznym warsztacie, gdzie na skalę masową wytwarza się kolejne wariacje przekrętu nr 419 5 , ale naprawdę to mieszka chyba w takiej samej obskurnej klitce jak moja, może nawet po sąsiedzku. Robi to wszystko solo, bo cała impreza podlega starannej decentralizacji.
Robi mi się zimno. Frances to mieszkanka obozu dla uchodźców w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Ma dwadzieścia trzy lata. Stosownie kokieteryjna, jeśli moegoe6 złapany na haczyk to mężczyzna, grzeczna i pobożna młoda chrześcijanka, jeśli to kobieta. W mniejszym lub większym stopniu. Większość postaci została tak zaprojektowana, by w zależności od operatora były odpowiednio plastyczne, aczkolwiek Frances jest raczej jednowymiarowa. Po ataku rebeliantów uciekła w bezpieczne miejsce, utknęła w obozie dla uchodźców i teraz nie może się dobrać do fortuny swojego ojca. Format klozetowego standardu. Czyli nie mojego.