Broilia - Jan Maszczyszyn - E-Book

Broilia E-Book

Jan Maszczyszyn

0,0

Beschreibung

A gdyby kula ziemska składała się z ułożonych warstwowo światów równoległych? Mieszkańcy różnych powłok ziemskich wiodą osobne życia według zupełnie odmiennych porządków. Do czasu, gdy ludziom z najgłębszej warstwy zaczyna doskwierać brak miejsca. Aby dokonać ekspansji terytorialnej, trzeba sięgnąć po wyrafinowane metody – takie jak wpompowywanie osobliwego gazu pod powierzchnię oceanów. W konsekwencji globalny poziom wód podnosi się o ponad tysiąc metrów. Jak mieszkańcy innych powłok odnajdą się w podwodnej rzeczywistości? I czy uda im się odzyskać utracone rewiry? Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 252

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jan Maszczyszyn

Broilia

Powieść z pogranicza światów

Saga

Broilia

Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney

 

Copyright ©2022, 2025 Jan Maszczyszyn i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727227450 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Dla Gosi

 

Niech przebudzą się oczy

I odsuną powiekę

Na tych, co w mrokach

czekają

Prolog

– Ahoj, kapitanie! – wołał oszalały z rosnącej trwogi bosman. – Prędzej zamykajcie grodzie! Batyskaf porwał jakowyś wir szalony i ciągnie nas ku odległemu dnu! – wrzeszczał wniebogłosy.

Stary Frontenhumbley patrzył na oficera w zdumieniu. Pierwszy raz ujrzał w nim taką mizerotę.

– Niech pan zamyka właz pokładowy, natychmiast! O moich synach nie zapomni – rozkazał. – Elizabeth do kajuty! Reszta do wydzielonych sektorów mechanicznych! Nie chcę widzieć plączących się pod nogami tchórzy.

Rozdzwoniły się alarmy. Okręt nurkowy „Bromvilion”, korzystając z potężnego balastu powietrznego, długo mógł się opierać wirującym masom wodnym. Jednak szybkość powodująca jego pęd ku zatracie była przemożna i nie do opanowania. Oficerowie z trwogą przyglądali się oprzyrządowaniu. Zeszli już do głębokości dwóch kilometrów. Lada moment mogło puścić całe onitowanie, a wtedy statek otworzyłby się jak rozpołowiony orzech.

Raptem wydarzyło się coś niespodziewanego.

Nagła groza odebrała wszystkim mowę.

Spadali…

A w upadku tym nie byłoby nadziei, gdyby z hukiem nie otworzyły się potężne, hamujące spadochrony. Coś, co tylko geniusz mógłby przewidzieć, na czas zadziałało!

Profesor Frontenhumbley uśmiechnął się do siebie. System sprawił się znakomicie. Znów uratowali skórę.

Nazywam się Percival Luis Gustav Quinette. Tytuł baroneta przynależał mi się od urodzenia, to jest wywiedziony został z praw primogenitury, która to zakłada przejęcie przez najstarszego z synów dóbr tytularnych. A jednak prawa do majątku ojca zmuszony zostałem zdobyć sądownie, z wyłączeniem ustawowym wszystkich sióstr, których miałem w rodzinie aż szesnaście. Majątek mój dorobkowy wyceniony bywał różnie; na milion czterysta tysięcy funtów w złocie lub czterdzieści milionów zainwestowanych w najczystszej wody głębokozłożowych brylantach i czynszowych kamienicach. Nie jest to czas i miejsce na okazywanie wszelkich kwitów. Przedstawię je na końcu tej opowieści wraz z rachunkami opiewającymi za koszty przelotów wstrzelnych i ubezpieczeń ochrony osobowej.

Aczkolwiek suma brylantowa często bywała zaniżona, sprawiała, iż cieszyłem się w środowisku arystokratycznym sporą rewerencją i bywałem wziętym towarzysko proszonym gościem. Posiadałem również sporo akcji hutniczych i kopalnianych, nie mówiąc już o szpargałach dokumentujących moje święte prawa dziedziczenia rozlicznych domostw i odległych farm z bydłem rogatym wliczonym. Uwielbiam grywanie w pokera i wyścigi konne, wcale przy tym nie stroniąc od obstawiania zwycięzcy. Tu też liczyłem zyski.

Ojciec mój, stary panicz Louis Quinette, nadał mi imię Percival na cześć pradziadów szlacheckich domów Wallan. Oczywiście nie pochodzę od tych Quinettów Pronsalskich; maluczkich i wojowniczych paniczków obłożonych tytularną obsesją i wra- stającymi w czaszkowy czerep perukami, lecz od wywodzących się z korzeni starożytnych dumnych szlachciców, od nobliwych rodów Wysp Ostrych, odległych od Lądów Bocznych o bez mała dwadzieścia tysięcy kilometrów i odseparowanych przestrzenią Dwunastu Głębokich Mórz, obliczając dystans w linii prostej. Stamtąd się wziąłem. Stamtąd wywodziłem nici szlachectwa krwi i dumy, i w tamtym modelu socjety upatrywałem przyszłość naszej Accadii 1  , to jest świata równoległego do znanego naszym przodkom z empirii Wymiaru Księżycowego.

Wyspy owe zasłużyły na swą nazwę i reputację w pełnej rozciągłości. Naród je zamieszkujący należał do najinteligentniejszych w świecie. W ogóle biały człowiek współczesny Accadii szczycił się owym obeznaniem z prawami ciążenia na każdym kroku. I on to po stu latach niespotykanej morskiej powodzi wzniósł pierwsze lądowe ławy o długości do tysiąca kilometrów stabilnego gruntu, aby w roku 1800 uniezależnić się od kaprysów oceanicznej aury i ustanowić na Wyspach zaistnienie pierwszej warstwy skopiowanego, bezpiecznego lądu. Naród wyspiarski jako prymarny pośród narodów świata wprowadził do konstytucji Rule, zezwalające na konstrukcje w obrysie wyspowym wielopoziomowych ziem osiedleńczych. Plany do nich sporządzono już dawniej, bo jeszcze w roku 1760, kiedy to wielki matematyk Rashmond Hoole z sukcesem rozpisał one sławne pierwsze równania obciążeń skomasowanych.

Każda dwukilometrowej grubości warstwa lądowa posiadała własny, zamknięty obieg rzecznych odnóg i jezior. Każda: lustra z płynnych szlachetnych metali, zapewniające źródła słonecznego zasilania i nawiewu powietrznego, dzięki którym cieszyła się całorocznym miłym klimatem. Opady występujące wyłącznie na poziomie szczytowym, rezolutnie wykorzystywano w zaopatrzeniu pięter niższych. W budowie systemów kanałów i rurociągów deszczowych Ostrowyspiarze nie mieli sobie równych, a w gospodarce wód śródlądowych ciągnęli autentyczny prymat. Wkrótce starą piękną stolicę nakładem tytanicznej pracy podnieśli ze stumetrowego zalegającego ją błota, z terenów niepewnych i przenieśli z grząskich na suche i bezpieczne, w wyższe i słoneczniejsze lokalizacje.

Nic dziwnego więc, że ich sukces przyciągnął inwestorów i interesantów. Cały świat przy patentach się zakrzątał. A inżynierowie z kolei przywiedli za sobą miliony prostaków, sługusów i pomywaczek różnych kolorów skóry i sortów urody. Kraj rósł i zapełniał się obcymi twarzami.

Ja jednak nie lubiłem tłumów, parowych gigantycznych wind transportujących tysiące gapowatych, ospowatych od błota robotników, powozowych i barmanek, ani smrodu spalin i końskiego łajna na wąskich ulicach. Uciekałem od tłoku i cywilizacji, od tej szalonej, niewytłumaczalnej globalnej powodzi, gdy tylko nadarzała się sposobność. Dzięki pewnym rozległym koneksjom ojca i zbiegającemu się w czasie ukończeniu kursów operatora lokalnego Słupa Ciążenia złożono mi propozycję stałej emigracji. Więcej części świata zamierzało pójść w ślady Wysp Ostrych. Więcej oczekiwało lądów na piętrowe rozgałęzienie.

Ze sposobności skorzystałem jeszcze w roku 1892. Rzecz jasna wybrałem kontynent najdalszy, najsurowszy, opustoszały i surowcowo najzamożniejszy. Tu osiadłem. W kontynentalnych resztkach wielkiego kolonialnego miasta Tullabourne. Tu również docierała woda we wszelkich jej zanieczyszczonych błotem rodzajach. Tu również gigantyczne połacie kontynentu przejmował z chwili na chwilę głębszy i paskudniejszy ocean.

Pomimo tej globalnej katastrofy, jak do tej pory, to jest do wieku lat czterdziestu trzech, życie moje mijało na przyjemnościach, szybkich transakcjach, korzystnych inwestycjach i ucinaniu z nich niezgorszych kuponów, gdy tu raptem nastał rok 1912.

Przyznać muszę, iż była to dla mnie data o znaczeniu przełomowym.

Otóż…

Zakochałem się bez pamięci w pannie nie tylko statecznej, ale i bogatej.

Ponadto, co dodać należy, pokładałem wielkie nadzieje w osobie nad wyraz umysłowo rozgarniętej.

Wybranką moją była lady Laura Aleksandra Frontenhumbley, nie pochodziła bynajmniej z pierwszej linii tych dawnych Frontenhumbleyów przymorskich liczących już tylko straty z przeładunków dalekomorskich elektrycznych kutrów, ale tych posiadających huty, stalownie i najgłębsze wstrzałowe kopalnie.

No, nie wahałem się więcej i nie traciłem czasu. Z biegu wyprosiłem rodziców o jej rękę, a że żadnych nie widzieli przeciwskazań, co więcej, przychylnym okiem przyglądnęli się mej postaci – zaplanowaliśmy wziąć ślub w przeciągu najbliższego miesiąca.

Już przeprowadziła się do mnie…

Już bez pamięci oddawałem się miłości przed ślubem zakazanej…

Gdy tu raptem ukochana z domu mojego została porwana! W biały dzień, przy służbie, czyli biernych świadkach i przy zapalonych, frontowych świecach, co moc ciemnego uroku luster i marmurów odczyniają.

Ale zacznijmy od początku…

Panna Laura Aleksandra, od wieku małej dziewczynki począwszy, posiadła tę nieprzyjemną skłonność, dar jakowyś obleśny, przywarę, by w sposób wprost nieprzytomnie nachalny oddawać swe niewinne odbicie refleksjom wypolerowanej, kamiennej ściany. Nie kończyło się to bynajmniej na obnażaniu lub robieniu sprośnych min. Stojąc przed wypolerowaną powierzchnią najdroższego ruwiańskiego marmuru, wiodła spojrzeniem gdzieś najgłębiej, gdzieś w kamieniu niedozwolonym pozwalała sobie grzebać, co nie przystoi żywej istocie. I zajmowało jej to całe godziny popołudnia, gdy nie była obserwowana, pochłaniało pory bladego świtu, gdy większość z nas oddawała się zasłużonemu wypoczynkowi. Prowadziło ją to w zaprzedanie się barwom krwiożerczego zachodu, gdy wędrujące słońce zapadało się poza horyzont i oddawało ostateczne blaski światu w noc unieruchomionemu. Po tym wszechstronnym napromieniowaniu odkamiennym oczy jej przestawały wydawać lśnienia ludzkie, a stawały się bezwymowne, twarde jak topaz i przerażająco nieruchome. Oddychała wtedy, wydając szkaradny poświst, a białka jej oczu żółkły lub nawet wpadały w barwę obrzydliwego, niestałego pomarańczu, jaki się widzi u zwierząt wypchanych na stanowisku muzealnym. W momentach takich w popłochu uciekałem.

Wzrok jej potrafił zamieniać się wtedy w szalony, to jest antycypujący więcej niż to było zwykłemu śmiertelnikowi dostępne. Rozwarcie ust przynosiło z głębi trzewi oddech wstrętny i cuchnący, przesiąknięty smrodem błota jakby tu przybyłego z zaświatów. Zęby w rozchyleniu warg ukazywało zgaszone lśnienie, któremu nie nadałby nikt cech piękna podstawowej ich bieli. Była to fizjonomia jaszczurza, podła, mściwa, wijąca się w ludzkim ciele niczym inwazyjna bestia!

Gdy jej to z trudem uświadomiłem, popłoch szybko postępował w młodym ciele, bo kobieta instynktownie zdawała sobie sprawę z narastającego zatracenia. W kolejnych atakach paniki wrzasnęła raz czy drugi. Wzywała do siebie mnie, czyli domowego panicza lub służbę czarną, gdzie zaciskając bezradne dłonie w pięści padała w objęcia zupełnie bezwładna.

– Cassenday – szeptała. – Cassenday – uparcie szept swój cicho powtarzała.

Ale wbrew temu przeklętemu doświadczeniu, następnego dnia znów do marmurowej ściany tkwiła mocno przylepiona. Szczerze zaniepokojona zdarzeniami sama je sobie każdego następnego dnia tłumaczyła. Dałem wiarę w jej wywody i mimo wielkiego wstydu wszystko wybaczałem. Lecz niebawem nastąpiły kolejne wzbierające na sile napady niemocy.

Szczerze zaniepokojony tymiż frustracjami sam poddałem mur w holu szczegółowej inspekcji. Nie widząc ewidentnych zmian w rysunku strukturalnym i różnic w promieniowaniu, sięgnąłem po pomoc literatury specjalistycznej. Wczytałem się w rozważania natury filozoficznej i religijnej sławnej rzeszy rzeźbiarzy i kamieniarzy. Zwykle też prosiłem o radę fachowców wymaganych w podobnych okolicznościach – trupiarzy i pogrobowców. Oczywiście sam niejednokrotnie sprawdziłem, czy poprzez te lata parszywej, globalnej powodzi od fundamentów ściana nie rozmiękła, dopuszczając do krystalicznej struktury nacieków okropieństw mazistych. Czy nasączenie jej morską wodą nie było powodem naciągnia oparów wstrętnego, wszędobylskiego szlamu.

Byłem już bliski rozwiązania, gdy pewnego mglistego poranka miła moja zniknęła. Jakby wtopiła się w ścianę!

Zadzwoniłem do matki, do rodziny i do mych przyjaciół. U wszystkich znajomych pokoje gościnne sprawdziłem. W altanie ogrodu? Ani śladu tam mojej ukochanej nie odnalazłem. Dla policji stałem się wraz głównym podejrzanym. Kazali nigdzie się z miasta nie ruszać, co najwyżej odbierać telefony i pracę całą biurową wykonywać w domu. Sami szukali śladów w piaskach nadoceanicznych, bo tam zwykle wiodły wszelkie tropy osób pomylonych. Sam ojciec mej ukochanej wraz z matką, młodszym i starszym synem, usłyszawszy z ust mych to magiczne imię powtarzane jak w gorączce przez ukochaną „Cassenday”… jakby natychmiast powody jej zaginięcia zrozumieli.

Słowa nie wyjaśniając, ekspresowo zareagowali.

Wynajęli łódź podwodną, by w ostępach morskich szukać po niej znaków, mi przykazując ziemskie na nią baczenie. I…

Słuch po nich zaginął.

Tydzień wcześniej… O czym nie wiedziałem.

 

Laura wpierw doznała poczucia przejmującego rozdwojenia jaźni.

Potem już na całym ciele drżała.

Targały nią sprzeczne uczucia.

Przeważał niepokój.

Nękały tajemnicze skurcze mięśni. Potem dołączyła gorączka i wędrujące ogniska niezidentyfikowanego bliżej bólu, jakby to coś, ten ktoś wzywał ją do siebie nieustannie i wodził po niej z dali strzałą bolesną.

Bowiem istota poza powierzchnią lustra już ją ujrzała, zapamiętała, a nawet współodczuwała, a wnet nawet kontemplowała podobne rozważania. I to nie zdarzyło się bynajmniej jeden raz. Codziennie, cogodzinnie, wreszcie co chwila, co moment następowały one cudowne synchronizacje, magiczne konwersacje i budzące grozę wbrew woli następujące zjednoczenia woli.

Laura potrafiła zerwać się w nocy z łóżka. Biec jak opętana korytarzem, przeskakiwać po dwa stopnie schodów naraz, by osaczyć samą siebie widokiem stojącej naprzeciw ściennego odbicia. Nieruchomiała bosa, półnaga, zatknięta na chłodnej tafli marmuru, wzniesiona naprzeciw równie wyszklonej jak podłoga ścianie.

Zaszeptała.

I nic.

Niczym cień, rozjaśnione delikatnym pociągnięciem mgły odbicie milczało. Zatem Laura poczęła deklamować doń na wpół szalone zapamiętane z ksiąg zakazanych wersety, aby je ożywić, spowodować ruch piersi i oddech w rytmikę zaopatrzony.

Tamta w głębi drugiej rzeczywistości podobizna w końcu pojęła swą rolę. Już robiła, co jej kazano, na zawołanie. Kopiowała co do joty tę pierwszą z jakąś podejrzaną zapalczywością. Obie się tajemnymi słowy przyzywały, obie sekwencjami słowa zrymowały. Obie na powitanie stykały językami, cieszyły dotykiem i bliską obecnością. W obu już serca po połowie biły rytmem rozdwojonym.

A gdy już stały naprzeciw siebie tak bezbronnie przyklejone i sobie oddane, rozpoczynały szeptaną modlitwę i jeszcze głębsze fizyczne przyciąganie. Rozczapierzały wtedy dłonie, aby inna mogła je połączyć energia, nowe przeskoczyć iskry. I chociaż były obie kobiety identyczne, bliźniacze i nieodrodne, porównać je można było do przesypującej się pomiędzy wymiarami klepsydry z prochem ciał miast ziaren piasku.

Niebawem cały ciężar dziewczyny przelał się do sąsiadującej krainy.

Niebawem w Accadii nie pozostawiła grama śladu.

Żadną mocą nie potrafiła stopy swej zawrócić, spojrzenia cofnąć, zestarzałego oddechu uwolnić i krainie pochodzenia oddać i zwrócić.

Pozostała w ciemności kamiennej, której nie rozświetlano od milionoleci niczym co żywe, która trwała w chłodzie i bezimienności otchłannej bezczasowości.

Czy ktoś kiedykolwiek zastanawiał się nad obecnością pięknej fosylii w metamorficznej ozdobnej ścianie wzniesionego gmachu? Czy naprawdę sądził, że skończyła tam przypadkowo? Czy nie wątpił chwilami, iż ją wciągnięto, zassano i masą kamienną natychmiast zaduszono?

Cóż stało się z Laurą?

Czy spotkał ją podobnie tragiczny los?

Już traciłem nadzieję, że miłą swą i jej szlachetną rodzinę odnajdę, gdy tu nagle o poranku ktoś gwałtownie załomotał kołatką żeliwną do drzwi mego domu.

Serce mi do gardła podskoczyło. Mowę utraciłem. Przeczucia okropnego dostałem, że to już… Tragiczna wiadomość, oznajmienie przez policyjnego pocztyliona przyniesione!

Będąc jeszcze w pidżamie, wejście do sypialni gwałtownie uchyliłem i przez szparę zajrzałem w dół, ku schodom.

– Jestem pańską ciotką, młody paniczu – zaprezentowała się osoba zaraz od progu, krzycząc w kierunku mej sypialni i srebrząc się cała w jaskrawym blasku słońca. Napotkała nic nierozumiejący wzrok służącego na swej drodze, Dotsa i jego powstrzymujące chęć ruchu w głąb silne ramię. Zreflektowała się zatem i jak uderzona w policzek poczerwieniała. Wymownie i z wysoka spojrzała na mizerotę.

Ten wraz otrzeźwiał. Zaanonsował jej przybycie.

Na wołanie lokaja odkrzyknąłem, że:

– Schodzę!

I rzeczywiście, zawiązując luźny szlafrok paskiem, szybko zszedłem. Przy ostatnich stopniach przyśpieszyłem i z rozbiegu jednym susem dostąpiłem progu domu, niemal z poczerwieniałą twarzą gościa się zderzając. Tu się zreflektowałem. Zrobiłem krok w tył, ucałowałem podaną dłoń całą w drogich pierścieniach i zapraszając starszawą pannę do salonu, taktycznie odchrząknąłem:

– Madame… Pani pozwoli.

Obdarzyła mnie zdawkowym uśmiechem, tak przemykając do salonu pełna zwiewności i świeżości.

Kontent z widoku oczywistego piękna, podkręciłem wąsa.

„Hm… Ciotka. Jaka to ciotka? Ciekawe?” – pomyślałem. „Co prawda niemłoda, lecz elokwentna, inteligentna, na dobrych energiach idąca i całkiem po młodemu szalona”.

Jeszcze schodząc, spostrzegłem rzutem oka kobietę schludną, prężną, nobliwą i ze wszech miar uroczą. W rysach delikatnej twarzy zachwyciła mnie nieśmiało wykreślona kreska ust, z powodzeniem uchodząca za namiętną, nadająca jej całej postaci wrażenie uwodzicielskie, ciepłe i w miłości rozkapryszone. Nos miała raczej skromny, delikatny i zaokrąglony. Brwi mocno zaznaczone, czarne i mocne, a pod powiekami zapalone w źrenicy figlarne ogniki o energii niespotykanej u kobiet nudnego południa kraju. Świadczyły nie tylko o zadziorności, ale i mądrości, i głębi, i nostalgii, którą zwykle u płci pięknej uwielbiałem. Pamiętam, iż wtedy od mocy przenikliwego jej spojrzenia najzwyczajniej w świecie rozbolała mnie głowa.

Przysiągłbym miłemu odbiorcy; rzadko kiedy popadam w zauroczenia, a tu pech i żenada, iż ja kawaler, że tak powiem wiekowy staję naprzeciw damy starszej, czerwieniąc się i sapiąc jak młokos.

Byłaż to bynajmniej ma ciotka? Nie uwierzyłbym, gdybym mógł. Lub może zaistniała niczym jakiś owoc snów mych upojnych i raptem zmaterializowanych? A cóż to ukrywała przy pasie? Nie byłże to rząd magicznych rodów 2  ?

Nic dziwnego, że natychmiast zaprosiłem ją w progi mego oficjalnego gabinetu. Wraz mnie tą egzotyką przekonała.

– Widzę, że nieźle się na stare lata urządziłeś, bratanku Percy – stwierdziła z uznaniem, rozglądając się po szczegółach otaczających ją komód, szaf wiszących i mych umiłowanych zegarów.

Ich dzwonienia ją zdaje się urzekły, bo w poszumie odprasowanej sukienki przechadzała się obok, z zainteresowaniem i nostalgią śledząc tarcze i złote wskazówki, pierścienie wzmacniające, zdobione ciężary czy wystawne sprężyny. Utkwił mi jednak w pamięci inny szczegół. Otóż poczułem ostrą woń przemiłych perfum marki Bronville. Mą uwagę zajął jej stosowny do wizyty kapelusik i krynolina z turniurą, zwaną popularnie robe princesse. Mogłem to wszystko swobodnie ująć jednym wejrzeniem, bo panna ciotka była ode mnie niższa i natychmiast zauważalnie władcza. Jakimś cudem wyczuła w domu tajemne prądy i podeszła zaraz do owej przeklętej marmurowej ściany Laury, wybłyszczonej jak najprzedniejsze lustro, gdzie jak gdyby nigdy nic przepatrzyła niedociągnięcia makijażu, poprawiła falbanki na sukni i wyprostowała tu i ówdzie wystające wstążki, zupełnie bez strachu mierząc się z odbiciem.

– Pewnie dziwisz się drogi bratanku, jakie licho mnie do ciebie przyciągnęło?

– Ciotuchna wybaczy, ale wciąż nie potrafię jej w rodzinie umiejscowić – się zarzekłem, mrugając oczyma.

– Jak to, nie poznałeś nigdy wuja hrabiego Ewalda Gostreya, mego starego, ociężałego umysłowo męża?

– Nie przeczę, pani, że go nie poznałem. Koneksje rodzinne są u nas bowiem rozległe i mogłem jednego wuja na uroczystościach czy spotkaniach przegapić. Jednak ze zdziwieniem muszę odnotować fakt, że imć wielmoża nie wdał się ze mną w bliższe stosunki, ani jakoweś konwersacje, ani tym bardziej interesy. Widzę panią hrabinę po raz pierwszy w życiu, a męża pani nie pamiętam – odpowiedziałem tonem jak najbardziej delikatnym. – Jakkolwiek by było nasze spotkanie tylko przypadkiem podjęte, to sprawia mi przyjemną niespodziankę – dodałem, by nie forsować dalej napiętej atmosfery.

Potok moich słów napływał do niej, gdy zajęta była przepatrywaniem zdobionych wykwintnie tarcz zegarów. Stąd musiała przestać i się frontem do mnie odwrócić. Zrobiła to w jednym ruchu, w żywym kroku, bom jak mięczak trzymał się jak najbliżej stojącego mebla. Podeszła. W zamieszaniu odstąpiłem od szafki i oparłem się o wybłyszczoną trudem służebnym ścianę kominka i na cokolwiek przygotowany czekałem. A ona, jakby nigdy nic… na fotelu usiadła. Teraz dopiero podała mi dłoń do powtórnego ucałowania.

Jakby raz tylko było jej za mało!

Albo jakby ten pierwej wykonany pocałunek był mało wartościowy, bo zdawkowy, nic nie znaczący, uwiędliwy. Miałem dać się sprowokować do hańby i ukorzenia. Uklęknąć? Nie daj Boże! Przysunąłem drugi fotel. Usiadłem naprzeciw. Podjąłem dłoń podaną. Musnąłem muśliny ustami.

Wciąż nie cofała dłoni. Coś w nich krzyczało:

Mało…

Ująłem zimne końcówki palców ze szczególną troską, jakbym dotykał czułej struny. Zdawały się być na tyle chłodne, co aż kamienne, drżące, i dziwnym sposobem usztywnione, niczym pokryte chityną lub warstwą lodu, może płynnego kryształu. Och, już wiem… paznokcie! Takie, jakimi powleczone są końcówki palców istot pozalustrzanych, przybyłych z podświata Księżycowego – mocno zaludnionego i zatrutego smogami.

Znów musnąłem wierzch cudownej dłoni koniuszkiem wargi.

Zauważyłem, że atłasowa skóra nie była żadną przeciwwagą do niebiańsko lśniących paznokci. One same, może ze względu na obecne na nich malunki, naniesione liczby, może wyniki rachunków, działań i wzorów, nie miały sobie równych w porównaniu do żadnych nadnaturalnie wytworzonych klejnotów. Pomimo najpewniej walorów praktycznych matematyki i kalkulacji, posiadały pozytyw artyzmu samego w sobie. Niestety ja byłem ich pozbawiony. Jako już urodzony w Accadii, prawa genetycznego już do nich nie posiadałem. A szkoda…

Spojrzałem na palce me po raz pierwszy z żalem.

Miękkie i niewyraziste.

Znów skoncentrowałem uwagę na mym gościu.

Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż całość jej zwiewnej postaci przypomina mi refleksje, jakie powstają w powietrzu przy igraniu wiatru z materią świata w jej tańcu ze słońcem. Tysiące, miliony koncentrujących się mgieł w ramie ograniczonego obszarem pola. Takich ludzi u nas na co dzień się nie spotykało. Najpewniej przybyła z legendarnej Ziemi. I to się znaczy, że z bardzo dziwnej krainy… osrebrzonej milionem księżycowych refleksów. Bawiąc się najmniejszym rodem, dama sama się nieśpiesznie znowu przedstawiła:

– Hrabina Olga Brouslou z Londynu, z Wysp Brytyjskich… I każ smoluchowi wnieść moje walizki na piętro i ulokować w jakiejś sypialni – dorzuciła, wskazując czekające na podjeździe do domu bagaże. Ton jej głosu był jedwabisty i natychmiast w tej mowie poczułem się wyróżniony.

„Dlaczegóż to?” – zapyta znów uważny subskrybent.

Ano odniosłem wrażenie, iż w te właśnie dni kończy się me poświęcone zbijaniu fortuny, smutne i jałowe życie, a zaczyna nowe; beztroskie i szalone, wypełnione romansami i hulanką. Przecież ten ktoś, tak niefrasobliwie wkraczający w moje życie, mocą czarnoksięską drwił sobie z każdego mojego mankamentu! Mogła mnie porwać, ucałować i wyszydzić każdy mój stan rozpaczy i straty. Mogła mnie w mig w sobie rozkochać. Taka kobieta… Taka moc! Poczułem się jej poddanym bezgranicznie! Imponowała mi. Porywała subtelnym uniesieniem wargi, gmatwała myśli wzrokiem i mąciła zdawałoby się ustalony los i nęciła innym, być może prowadzącym do całkowitej ruiny. Czyżby czekała mnie jakaś wielka przygoda? „A cóż z mą narzeczoną?” – zapyta zapewne ktoś oprzytomniały. Ano zapomniałem, na nowo zauroczony.

– Jestem pańską wujenką nie od parady – stwierdziła z uśmiechem maga.

– Już to pani mówiła.

– I powtarzam dla lepszego zapamiętania.

– Percival Quinette… – ja jej na to.

– Wiem, kim jesteś chłopaku – nagle się zezłościła.

– Ale zaraz, nie powie mi pani, że ta woń siarczanów, bijąca od strony pani kapelusika i butów, pochodzi z okresu podróży? Czyżby z niedawno odbytego lotu? Czy ten Londyn miał być przedwczoraj?

– Londyn, mój synowcze, znajduje się po drugiej stronie globu. I tam był przedwczoraj… Dwa dni zajęło mi pokonanie dzielącej nas przestrzeni.

– Zdaję sobie doskonale sprawę, gdzie jest Londyn – tym razem ja natarłem, zauważywszy nadmierną twardość jej akcentu. – Zatem nie był to żaden pojazd, a przenikliwe buty i nie tylko przestrzeń, ale i jej wymiarowa prezencja – przypuściłem, wskazując jej zabrudzone, wielkie obuwie.

– Słusznie – odkryła me myśli. – Rzeczywiście posłużyłam się raczej tradycyjnym zestawem podróżnym, użytym przy wsparciu pary potężnych wojskuwin ukrytych teraz w sakwojażach. Nie masz mi chyba tego za złe?

Ja na to, aż się wzdrygnąłem. Bałem się, że odniesione wrażenie oglądania mgieł jeszcze roznoszących wonie strasznego międzywymiarowego odrzutu nie musiało być przypadkowym.

Tymczasem ona rozejrzała się po sąsiadującym z korytarzem salonie. Jej wzrok pobiegł w stronę kozetki w sąsiednim pokoju gościnnym i zastygłego tam w pozie wyczekującej, tuż przy meblu, służącego. Czarny nieborak, widząc surowy wzrok matrony, nie wiedział jak się zachować. Nigdy jeszcze nie widział mnie w towarzystwie tak elokwentnej i wysoko postawionej damy z niemal obcego naszej Accadii świata. Wprost przeciwnie, zawsze były to wizyty poufne; łajzy i dziwki lub jacyś nicponie i karciani szulerzy. Zresztą ja sam miałem kłopot, bym w odczuwanym szacunku do jakości wybitnej – samego siebie nie zawiódł. Otom kątem oka ujrzał pozostawione nieopodal drzwi gościnnej sypialni bagaże. Zatem Dots obowiązki spełnił wyśmienicie.

Przez myśl mi przemknęło, iż lady może nie daj Boże chcieć się u mnie zatrzymać na dłużej niż dzień, a na przykładowy miesiąc. Na jakiej podstawie przyjmowała, żem na taką okazje przygotowany, żem kontent?

– Ojciec bardzo mi mało o ciotkach wspominał – zacząłem rozwijać moje wątpliwości. – Mówił, że rodzina była rozbita i po dwóch głównych wymiarach ziemskich rozrzucona.

– Bo mój brat był łajzą i kłamczuchem.

– Och, wypraszam sobie.

– Zbędnie się wysilasz chłopcze. Wpierw ustalę z tobą pewne fakty, a później przedstawię dokumenty rodzinne i zdjęcia. Wiesz, że odziedziczyłeś po dziadku niezłą fortunę? – oględnie wspomniała i zamilkła. Czekałem na jej dalsze słowa.

Tam do diaska!

I nic…

Czegoś w torebce szukała.

Ta krótka przerwa w konwersacji zaczęła mi nieznośnie ciążyć. Na szczęście Dots się zorientował, głośno i odważnie odchrząknął, i poprosił damę w moim imieniu o zajęcie miejsca na kozetce belgijskiej tuż przy stoliku na kawę. Natychmiast skorzystała z okazji i się przesiadła.

Przemaszerowała z szelestem sukni do mebla. Uwzględniła wielkość ławy, zarzuciła nadmiar materiału na bok i usiadła. Przy okazji zdjęła kapelusik i pozwoliła rudym włosom rozbiec się i rozpleść, jakby podróż, którą przebyły, była męcząca i brudna właśnie dla czupryny, a nie ducha i ciała. Podążyłem za nią się sadowiąc na meblu tuż nieopodal.

– Drogi Dotsie, proszę skup się i przynieś nam słodyczy – zawołałem na czarnego gapę, bo znów się biedak sam na niezwykłe uroki kobiece zapatrzył. Poprawiłem się, przykryłem połą szlafroka tors i usiadłem, zakładając nogę na nogę. Zapaliłem odłożoną ubiegłej nocy fajkę. Poczułem się w tej pozycji panem sytuacji. – Zatem słucham miłą panią – zachęciłem ją do rozpoczęcia konkretnej rozmowy.

Dots właśnie podszedł i podał słodycze, to jest wielkie zwijane w spirale cukierki walijskie, wiktoriańskie lukrowane kule i czekoladowe bąble całe pełne kakaowej masy. Stryjenka wyraźnie z lubością poddała się tych różnorodności czarowi.

– Ilekroć tu przybywam, zawsze odnajduję rozkosz w słodkich lukrowanych daniach antypodów – rzekła, topiąc na języku kolejną rozkoszną grudkę.

– Pani łaskawa się nie wzbrania i dalej częstuje – zachęciłem ruchem dłoni.

Tymczasem ona wskazała na ścianę, a na niej fragment lustrzany wykonany w marmurze i odbijające się na nim obrazy, migoty różne i linie elektrycznego wzburzenia. Wyciągnęła najkrótszy z rodów i zaczęła nim z odległości niby promiennikiem czerwieni po powierzchni przesuwać, jakby poszukując pęknięcia lub rysy.

– Chciałabym ujrzeć na własne oczy architektoniczne plany domostwa – wyjawiła w końcu. – Posiadasz jakieś dokumenty, chłopcze? Zachowały się plany? Może adres tego rzezimieszka i jego deski projektowej, który całość domostwa zaprojektował? Powiesiłabym lekcewago. Niech tylko dowiem się jego nazwiska! – się piekliła, podejrzewając tajemne intrygi lustrzane.

– Ależ miła ciociu, o ile wiem, w czasie gdy wznoszono budynek nie istniało jeszcze zjawisko wzbudzenia optycznego w skałach pochodzenia metamorficznego – wytłumaczyłem, wciąż mając w pamięci owy szczególny wątek testamentalny. –Regulacje prawne nie wspominały o zakazie ich użycia aż do roku 1802.

– Ależ ja bynajmniej nie obarczam cię synu żadnym ciężarem oskarżenia – się wzbroniła. – Obecna destrukcja rozgraniczenia wymiarowego, to tendencja światowa.

– No, nawet nie przypuszczam, że krytyka tyczy się mej osoby. Sama winna się ciotuchna wytłumaczyć z użycia nielegalnych machin podróżniczych. Przecież to tu u nas karalne.

Spojrzała na mnie dość krytycznie, ale zareagowała bez obrazy, stosownie się tłumacząc. Z trudnością przychodziła mi wiara we wszystko, co mówiła.

– Pojazd, który tę wszystką fizykę i chemię i aerodynamikę ogarnia jest rzeczywiście tutaj w Accadii jeszcze nie opatentowany i zapakowany w częściach wewnątrz stojących waliz u progu drzwi do sypialni. Zatem poradziłabym szczerze, aby twój służący był tak łaskaw i wprowadził cały ten majdan na szafy i pod lustra, a najlepiej jeszcze porozkładał w szufladach sypialni me suknie i bieliznę. I nie zapomniał o drągu – dodała z nikłym uśmiechem, gdym się wciąż z wydaniem polecenia ociągał. Wskazała mi żerdź do złudzenia przypominającą kij od miotły.

– Zrobi się – przytaknąłem, mając na uwadze obiecane, testamentowe profity.

Trudno. Teraz już nic mi nie pozostawało jak nieproszonego gościa przygarnąć pod moje strzechy.

Wujenka niepospolita, jej mać!

„Jakże wiedziała o mnie wszystko! Jakże łatwo rozgryzała najskrytsze pragnienia i myśli! Znała mą miłość do złota, pęd do fortuny, mą małość, chciwość i nieskromność. Przecież żądza, dążenie do bogactwa charakteryzowało moje całe przeszłe życie. Mógłbym pokonać banalną przywarą nawet wrodzone tchórzostwo i liczne dręczące mnie hipochondrie, taki byłem w mej małości słabeuszem” – myślałem o sobie z goryczą.

Nakazałem służącej, pracującej w kuchni, wszędzie zmienić pościele, a podczas gdy Dots taszczył walizy i rozpakowywał zawartość, ja jeszcze raz spojrzałem krytycznie na jej, to jest stryjnej, brudne od zalania kwasowego, osiarczone buciory. Od bijącego zeń gorąca ciarki mnie przeszły. Doprawdy byłaby ta wątła kobiecina zdolna do podjęcia się takiej przygody?

Gdym ponownie zaglądnął na wujenki buty i baczniej je przepatrzył, tom zauważyłem, że wyraźnie szyte były na lewą i prawą miarę. A więc były to rzeczywiście te osławione wojskuwiny 3  , którymi szczyciła się nasza tajna armia. Ciekawe, czy więcej posiadała par w szczelnie zamkniętych sakwojażach?

Widziałem na zakurzonej cholewce precyzyjne skale maleńkich zegarów, jakimi posługiwali się oficerowie, gdy zdalnie zamierzali, to jest względem magnetyzmu ziemskiego, pokierować marszem wynajętych do wielkiej sprawy strzelców. Chodzili tacy wtedy na komendę na odmierzonych co do metra krokach.

– Czyżby to na sprzęcie lustrzanym była wujenka w stanie prześliznąć przez porowatość wymiarową? – spytałem, wskazując buty i śmiejąc się w duchu z niedorzeczności.

– Mam w końcu niezakłócony dostęp do grawitacyjnych rodów. – Tu wskazała dyskretnie trzymaną przy sukni kolekcję. – Najpewniej w młodości testowałeś nie raz umocnienia graniczne na naszej starej zapomnianej Ostrej Wyspie? Wiesz, jak pryncypialne znaczenie posiadało onczas misterium odmierzania kroków? Księżycowcy posiadali mistrzowsko wyszkolonych snajperów, a ci zazwyczaj starali się, aby mały błąd w nawigacji zmuszał naszych maluczkich bohaterów do poświęcenia życia. Takie były onczas realia wojny z ciężkim wymiarem ziemskim.

– Nie sposób było wykonać tego spaceru z duszą na ramieniu, moja droga pani. Brali nas za chodzące upiory – przyznałem z rechotem. Widać znakomicie była owa krewna obznajmiona z moimi prywatnymi, młodzieńczymi występkami.

– Dlatego posługuję się maszyną, która takich błędów nie popełnia.

– Toż to rewolucja na skalę wszechświatową! – zawiwatowałem, jeszcze nie bardzo mając pojęcie jak się ów stan techniczny ma do rzeczywistości. Chciałem kobiecinie sprawić nie tylko przyjemność, ale i przejednać, czując że wiele może zależeć od jej humoru. Czekałem na jej słowa o przepisanym majątku, ale ona znów odbiegła od tematu:

– Mogłaby być, gdyby zasada jej działania dostępna była wyłącznie człowiekowi, ale jak ci zapewne wiadomo, chłopcze, więcej zamieszkuje nasz glob istnień plugawych niźli gładkoskórych i kulturalnych. Ale do rzeczy – rzuciła tonem niezbadanym, otwierając jakieś puzderko i z niego jakiś list pognieciony wyjąwszy, na głos odczytała:

Najmilsza Pani

Wraz z mą rodziną, w nieodżałowanej stracie pogrożonej, ośmielam się prosić panią o pomoc w odnalezieniu córki, która w niezasłużony zły los popadła.

Wszystko zaczęło się od wiadomości zakodowanej w języku Cassendaya. Plany inwazji Broili zechciał nam bodaj przekazać tenże uczony, jednakże w naszym ludzkim świecie nie nadające się do odczytania…

Tu zaprzestała na moment, się zastanawiając:

– Nie wiem ile odczytany list do naszej rozmowy wniesie, bo pośpiech decyzyjny jest teraz konieczny i zaufanie jakie możesz we mnie pokładać jest o fundamentalnym znaczeniu.

– Czyżby to pan szanowny, stary Juraf Frontenhumbley starał się o pani uwagę? – spytałem doprawdy zdumiony. – Ten dumny pan otwarcie poprosił o pomoc?

– Ależ dlaczego się dziwisz? Znana jestem na świecie ze swojej skuteczności, a z nurkowaniem i statkami podmorskimi od lat jestem za pan brat. Tyczy się to też podmorskich minerałów i innych mechanizmów wymiarowego podziału świata.

– Zatem przyszła mnie ciotuchna namawiać na podróż nurkową idącą w sukurs profesorowi?

– Broń ty Boże. Szczurem lądowym do śmierci pozostaniesz. Mam ci ja inne dla ciebie zadanie. – I tu obszernym poddała mnie wyjaśnieniom:

– Otóż nie dalej niż pół roku temu przekazałam memu analitykowi opracowanie teoretyczne pewnej hipotezy dotyczącej katastrofy wypiętrzonego morza, wysuniętej przez znanego uczonego geologa, właśnie dziadka twojej nieodżałowanej narzeczonej. Wzbudziła ona gwałtowne polemiki w świecie naukowym. Największym jej antagonistą okazał się być górnik i paleontolog sir Wesley.

– Tenże znany u nas miliarder?

– Tenże sam. Wyniki prac potwierdzone zostały jednak przez moje prywatne laboratorium i pozwoliły na implementację nowego sposobu fotograficznej przenikliwości. Skonstruowanym w pośpiechu instrumentem prześwietliliśmy glob ziemski. I co się okazało? A że historie opowiedziane przez kapitana dawnej żeglugi podwodnej i geologa dziadka Frontenhumbleya nie były bynajmniej wyssane z palca. Istnieje na dnie oceanu warstwa rosnącej, bardzo ciężkiej atmosfery pochodzenia metalicznego, z całą pewnością wyprodukowana sztucznie.

– Na dnie oceanu znalazłaby miejsce druga, a raczej przepraszam, trzecia wymiarowo Ziemia?

– Raczej jej inwazyjna ekstensja. Być może jest to mieszanka dla nas ludzi szkodliwa, choć pewna nie jestem. Gazy bowiem wydają z siebie srebrne i niezdrowe lśnienie, ale wybornie służą istotom, które poważyły się przeprowadzić na naszą planetę zbrojną, fizyczną napaść. Totalnie zawładnęły dnem oceanicznym, które jak wiesz, zajmuje blisko siedemdziesiąt procent powierzchni globu.

– Czyżby zbudowały tam już swój przemysł i miasta? Albo to dopiero nieśmiałe przyczółki?

Wzruszyła na me pytania ramionami.

– Nie wszystko jest mi jeszcze wiadome. Należałoby się przyjrzeć, sprawdzić, a potem to wszystko zdetonować i na powrót zalać i to ukropem strasznym! Musi być jakiś sposób na pozbycie się owego inwazyjnego robactwa.

– A samo prześwietlenie nic więcej nie wykazało?

– Niestety, brat owego znanego mi analityka, wykształcony w czarnowidztwie, a mój protegowany, pod wpływem prostego zachwytu ponad potęgą myśli ludzkiej kompletnie oszalał. Nie brał moich ostrzeżeń poważnie i pozwolił sobie na pofolgowanie własnej odkrywczej pasji. Nie znajdywał biedak opamiętania i nie chronił siebie przed lustrami, które w aparaturze prześwietlającej stanowiły główne ognisko radiacji. Tej obcej, niezwykle szkodliwej również.

– Ktoś go dopadł na polu naukowym? Szpieg? Zamachowiec? – się gorączkowałem, emocjonalnie przeżywając całą historię. – Wykrzywiono mu charakter? – pytałem, już całkowicie zapominając o testamencie i obiecanych profitach.

– Nie tylko, że oddał się mrocznym odruchom chciwości i nieopanowanej żądzy. Nie tylko stał się impulsywny i nieodpowiedzialny, zły i nadwrażliwy. Najpewniej w tym stanie opętania i stresu nie stronił od marmurowych zwierciadlanych powierzchni, do których bywał godzinami przylepiony. Podobnie jak twa narzeczona, uległ mocy istot zagmatwanych i mrocznych. Zniszczył sprzęty, spalił wszelkie plany i udał się gdzieś ku nocnym krainom.

– Toż to czyn nieodpowiedzialny.

– A jak najpewniej zdajesz sobie sprawę, nie pozostaje owo przylgnięcie czołem do marmuru bez konsekwencji dla mózgu. Staje się ów kontakt z powierzchnią gładką źródłem komunikatów fałszywych, doprowadzających do bólu i rozterki oraz wyzwolenia słów gmatwających ludzki umysł. Mózg parzy się, sam w sobie gotuje, otacza mgłą niejaką. Stoczył się więc biedak prędko w bezświadomość niemal zwierzęcą zanim schronił w najgłębszej i niedostępnej norze.

– Odebrały mu rozum owe powierzchnie marmurowe? – spytałem, spostrzegając wokół siebie na ścianie całe ich multum

– Gorzej, zmusiły go, aby uruchomił naszą wynalezioną machinę w wymiarze sąsiednim i udał się poza strefę ziemską aż do warstw zakazanej Broili.

– Wstrzelił się był ten szaleniec w ziemię obcą naszej naturze? – upewniałem się z rosnącą trwogą.

– Tak.

– I nie powrócił?

– Nie powrócił.

– A więc przypuszcza ciocia, że i moja narzeczona została pociągnięta w odmęty pozaziemskie za sprawą naruszenia przez jej ojca, pana Frontenhumbley spokoju istot weń zamieszkujących?

– O ile mi wiadomo, uzyskała kontakt z kimś bardzo nam z tamtej strony sprzyjającym i ważnym, kto potrafiłby nasze kłopoty rozstrzygnąć. Vir, czyli jego szlachetność najwyższa, Cassenday słynie bowiem u nas z życzliwości wobec narodu ludzkiego.

Przyjrzałem się jej z niedowiarą, bo nagle odkrywając cały misterny plan kobiecej mądrości, stanąłem wobec niej maleńki i bezradny. Naukowiec, pasjonat, czy tylko zgryźliwa, stara panna wręcz epatowała szaleństwem niebezpiecznej przygody. A gdzież tu ukryte są pieniądze i wspomniany testament praojca? Odetchnąłem pełną piersią, po czym zapytałem:

– Zaraz, więc przyszła ciocia z tą sprawą do mnie, swego odległego synowca, abym znęcony spadkiem miał tropić tę szaloną postać po drugiej stronie luster w rzadkiej jak woda Broili?! – niemal się zachłysnąłem tak przerażającą wizją.

– Oj, tam… Nikt tak naprawdę nie wie, czy ona taka rzadka, ta Broilia. Widział kto krainę pod oceanem zamkniętą? To do niej wpierw zmuszeni jesteśmy się przedostać, by stamtąd dotrzeć pod marmurowe tablice Broili właściwej i dalej w głąb tej drugiej, aż dotrzemy do legendarnej postaci Vir Cassendaya.

– I dalej? Ale co do części pierwszej planu wnioski moje pozostają słuszne? – się upewniłem, bo zaniepokojenie przyniosła mi ta jej pewniacka mina i krocie, jakie wymagała ode mnie fundacja podobnej wyprawy.

– W kwestii fundatorskiej wcale nie myślałam o tobie, mój chłopcze, ale… nawiasem mówiąc, mógłbyś one środki uruchomić dla naszego wspólnego dobra. Dla dobra twojej Laury, przede wszystkim – odpowiedziała, uśmiechając się przedziwnie słodko, tym samym budząc jeszcze większe moje podejrzenie, że odczytuje me myśli zanim zostają wypowiedziane. – Pozwolisz, że zatrzymam się na kilka dni i wtajemniczę w bardzo subtelny plan dotarcia do owych być może zagubionych planów.

– Toż to niemożliwe, są nie do odczytania po naszej ludzkiej stronie światów. Sama ciotuchna dopiero co tak stwierdziła.

– Nie mów niemożliwe, dopóki nie poznasz okoliczności w jakich spróbuję dokonać ich transkrypcji. Ale podróż musimy w tym celu przedsięwziąć.

– Nazbyt nie dowierzam.

– Przed wzrokiem innym niż ludzki się otworzą – wyjaśniła. – Uwierz mi.

– Ciężka sprawa – wciąż w pełni nie rozumiałem, o czym prawi.

– Po kilku niepewnych krokach, nauczyłeś się chodzić, czyż nie? I tak będzie i tym razem. Przymuszę ja cię do sprawnego biegu w obszarach dla ciebie dotąd nieoznaczonych. Przywiozłam ze sobą odpowiedni osprzęt. Musimy wyłożyć jeśli nie górę pieniędzy, to przynajmniej życzliwość kogoś, kto dysponuje całą konieczną, a niezbędną dla nas maszynerią wstrzelną. Musimy podjąć się misji uwiedzenia perspektywą naukowej kariery pewnego niesłychanie utalentowanego podróżnika i miliardera. Gwarantuję, że nie będziesz żałował nużącego życia, zamieniając je na pełną splendoru przygodę. Poza tym twój dziadek byłby dumny z takiego, a nie innego sposobu wydania jego fortuny – tu podała mi nazwisko i imię znanej osoby familijnej, aż doprowadziła mnie do okazania wyrazu zdumienia. Błogość pojawiła się na mej twarzy. Znałem bogacza.

– Ależ to mogłyby być miliony – westchnąłem rozmarzony.

– Czymś musisz zachęcić pana Wesleya.

– Zachęcić? Kogo? – wpierw nie zrozumiałem, a potem zdałem sobie sprawę z niemożliwości rozpuszczenia takiej skały charakternego uporu.

– Mam mu te testamentowe miliony dać?

– Oj, od razu dać! Większość zatrzymasz dla siebie. No obiecasz mu, że zainwestujesz, wtedy on swą pierwszą odmowę przemyśli po raz drugi.

– Przemyśli po raz drugi?

– Oj, Boże święty, jakiś ty skapcaniały! Jak mój mąż nieboszczyk!

– Miałbym zachęcić; czym i do czego?

– Do misji podziemnej. Do wyprawy w światy równoległe. Na ratunek Frontenhumbleyowi i twojej narzeczonej. Potrzebujesz planów i dokumentów. Dowodów rzeczowych również. Jutro pojawi się w twym domu wojskowy Teodor. Przyniesie ze sobą nie tylko wspomniane materiały, ale i formularze wnioskowe. Na ich podstawie otrzymasz kwoty pożyczkowe zaciągnięte i wypłacone na poczet testamentu, aż do czasu przybycia ich równowartości w złocie z Banku Londyńskiego. Trochę to potrwa.

Przywilej ponownego odrodzenia przynależał się tylko jednostkom wybranym.

Bytom tym cenniejszym im większa łączyła się z nimi wygrana.

Bo trzeba państwu wiedzieć, że wykradaniem dusz i ciał z Accadii trudnią się wyłącznie Earlowie wywodzący się z plemion dzikich, żyjących w najgłębszych i niedostępnych dla całej reszty tej podłej rasy enklawach specyficznego blasku, w refleksji mającej swe źródło w najdawniejszych promieniotwórczych zonach, gdzie martwe fosylie mieszają się z bytami żywymi. Z nich bowiem czerpią monstra nie całkiem jeszcze zaginioną energię życia i sens istnienia.

Porywali od wieków nie tylko ludzi, by ich zakląć w postać skamieniałą, ale i bestie zwierzęce, które wcześniej z ich racji nieprzynależności do rzeczywistości rozrzedzonej doprowadzali do form gigantycznych i takowe miesiącami z soków skamienieliny energetycznej wysysali. Osobę Laury Aleksandry z racji jej stanu szlacheckiego i urody uznali za precjozo, i znając wartość rynkową usiłowali sprzedać z ogromnym zyskiem, tym bardziej, że wiedzieli o zainteresowaniu nią znanego z zaangażowania w eksperymenty ze światem ludzkim medyka, światłego i niezwykle poważanego wynalazcy, wielce zasłużonego dla rasy i królestwa Vir Cassendaya.

Z nim to usiłowali doprowadzić do spotkania.

Jemu przekazać świadectwa ukończenia kamiennej materializacji w Broili.

Sprawa nie była bynajmniej taka prosta.

O przesłaniu prostego listu nie mogło być mowy.

Posłaniec nie wchodził w rachubę. Niechybnie by zginął, wytropiony przez nienawidzących włóczęgostwa Earlów Dzikich Najwyższego Pospólstwa.

Należało doprawdy z najwyższą starannością pustymi drogami skalnej fluorescencji przekraść się na południe. Rozpoczęli wpierw od komunikacyjnych rozświetleń. Te do dostojnika dotarły jako pierwsze:

„Milordzie, posiadamy we władaniu przedmiot ludzki, całkowicie skamieniały, który może odwrócić losy przez ciebie niechcianej wojny”.

Słowny przekaz przeszedł, choć wiele ryzykowali. Za jego wysłaniem krył się pewny stryczek.

„Imię jej podajcie, łachudry, i geograficzne umiejscowienie pozyskania, co do sekundy szerokości i geograficznej długości”.