Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jeśli hipoteza Lovelocka jest prawdziwa, ale linearność ewolucji została w pewnym momencie zaburzona – mamy do czynienia z prawdziwie kosmicznym chaosem! Gdzieś w odległej galaktyce pojawia się tajemniczy orbitujący asteroid. Mieszkańcy tej przestrzeni zwracają się do Ziemian z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki. Okazuje się, że ktoś nielegalnie posiadł dwa ciągi kodów genetycznych i doprowadził do wytworzenia alternatywnej ewolucji. Asteroid jest biologiczną arką z jej efektami. Światy współistnieją, ale ich natura jest ze sobą sprzeczna i rywalizująca. Czy ziemskim naukowcom pod przywództwem baronowej Lesztyńskiej uda się zapanować nad sytuacją? Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 350
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jan Maszczyszyn
Proza retrofikcyjna umiejscowiona w kontrfaktycznym uniwersum
Saga
Dinozauroid
Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright ©2023, 2025 Jan Maszczyszyn i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727227467
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Retrofikcja – rodzaj naukowej fantastyki rozgrywającej się w alternatywnej rzeczywistości – allohistorii – zachowującej stylistykę wiktoriańskiego steampunku. W tym przypadku zabieg autorski mający na celu alternację praw fizycznych jako przyczynku do zaistnienia alternatywnego świata steampunkowego.
Skoro promień słoneczny wystarcza, aby rozmnożyć zwierzątka żyjące w kropelce wody i uczynić z niej jakby świat oddzielny… gdzie spotkamy kres ostateczny państwa życia?
Camille Flammarion 1868 Warszawa, Drukarnia Józefa Ungra
Wielkim jest ten
Kto pokonał własną słabość.
Wnukowi Jasperowi For Jasper
Piątek, roku ubiegłego:
„Na jednym z krańcowych światów Galaktyki odnalazłem veracterium – gatunku prazwierzęcego ściśle powiązanego ze znanym wszech i wobec światem paleontologicznym kredowego kontynentu Equorgangei. Gdyby ktoś z Państwa zastanawiał się, co ja – Jovanich Valvel, zubożały hrabia, zmarnotrawiony wojskowy i pośledni uczony poszukiwałem na pomarańczowej, okraszonej mdłą poświatą asteroidzie, to szczerze powiem, iż był to jedynie przypadek w moim życiu, który doprowadził mnie do niewyczerpanego ciągu niepomyślności i złudnych naukowych objawień. Nie wiem, w tym wypadku, co było tu gorsze…
Mój pęd odkrywczy wziął się z mojego odkrycia niezwykłych właściwości pewnych kryształów, które rozpuszczone w mózgu doprowadzały osobnika do przekroczenia granic niemożliwej percepcji telepsychicznej.
I tu uwaga… Winny jestem losowi dozgonną wdzięczność, bowiem skala moich życiowych klęsk i porażek niejednego honornego młodzieńca mogłaby doprowadzić do rozpaczliwego powieszenia się. Tymczasem zwrot w mym losie wziął się z cudowności odkryć w łańcuchu zdarzeń znakomitych, nieporównywalnych w żadnej skali naukowych karier – wyzwalając mnie i naprowadzając na kurs odbudowy moralnej i duchowej.
Głównie jest tu w dezyderacie mowa o drodze dowodowej na zdalną syntezę linii ewolucyjnej. Ale, jak z jednej, zaprogramowanej kodem genetycznym nici, zdolny demiurg potrafił samodzielnie wysupłać drugi, trzeci i dziesiąty przepis na istotę samorodną, genialnie się komponującą z otoczeniem, zazębiającą do wszelkich rodzajów wątków biologicznej symbiozy, dowiedzieć się jeszcze nie zdołałem – stąd wysyłam ów komunikat na wszystkie strony w nadziei iż dotrze do odczytującego”.
Major Lesztyńska odłożyła pomięty list i spojrzała na mnie wielce wymownym wzrokiem.
– Widzi pan, Jakubie – mówiła. – Siedzi pan u mnie od godziny, kosztuje potraw, którymi najwybredniejszy gość by nie pogardził, pije doskonałe trunki i wysłuchuje wspomnień osób mu całkowicie obcych, a nawet pan nie zapyta, w czym rzecz? – ciężko westchnęła.
Powstałem ze złoconej atłasem sofy i pokłoniłem się z najwyższym szacunkiem.
– Pani szanowna mi wybaczy, ale wciąż przebywam pod jej urokiem i trudno mi było jej przerwać w licznych konwersacjach z osobami świetnymi, które w każdym względzie przyćmiewają mą wartość i reputację, stąd utrzymywałem usta me w milczeniu – rzuciłem, zdawkowo się uśmiechając. – Zatem, pytam teraz, skąd wzięły się listy o tak niecodziennym wydźwięku? – rzuciłem wreszcie pożądane przez baronównę pytanie. – Nie brzmiał mi na osobę znajomą, a wręcz obcą, i boję się użyć tego słowa, nieludzką.
– Widać cały wieczór był pan duchem nieobecny – mówiła dalej z wyrzutem. Jej usta przybrały cierpki wyraz. – Opowiadałam zaproszonym gościom, między innymi panu, o indyjskich fakirach spędzających wakacje u mego kuzynostwa w Leżymborgu…
– A tak, już sobie przypominam – próbowałem prędkimi słowami pokryć własne zmieszanie. – Kuzynostwie doskonałym, bodajże w jasnowidzeniu wyspecjalizowanym? Dżentelmeni owi tryskają psychiczną energią zdolną przesuwać przedmioty na odległość. Zaklinać wodne roztwory i krzywić srebrne łyżki – dodałem z krzywym uśmieszkiem wpraszającego się na przyjęcia łotra. – Oglądałem podobne sztuczki w cyrkach kompani rozrywkowej księcia Witebskiego – ponownie się uśmiechnąłem, ale już mniej rozrywkowo.
– Chyba nie słuchał mnie pan dość uważnie, Jakubie. Mowa była o bio…
– Energoterapeutach… – zgadywałem.
– Nie. Ich kwalifikacje stoją o niebo wyżej. To bioenergetycy, utalentowani do tego stopnia, że wespół ze mną ustanowili trójkąt spirytualistycznego medium światowego wydolny do komunikacji z istotami żyjącymi w gigantycznym oddaleniu. Oto energię potrafiącą krzywić mosty wysłaliśmy w milczący dotąd kosmos, oczekując podobnej odpowiedzi.
– Drogą radiestezyjną 1 ? – dalej sobie kpiłem. – I uzyskaliście państwo jakiś konkretny wynik?
– Otrzymaliśmy odpowiedź – mnie dobiła. – Przeczytałam ją panu nie dalej niż kwadrans temu?
– A przepraszam, to bajdurzenie nadeszło z głębokiego kosmosu?
– Niepodobnym jest usłyszeć od pana słowa ogłady? – się zrumieniła.
– Hm… Niezwykłe i interesujące – wyjawiłem, opanowując grające we mnie nerwy. – Zastanawiające… – Przełknąłem głośno ślinę, czując nadmiar zbytecznego emocjonalnego pobudzenia. Podczas moich wędrówek w najdalsze zakątki Ziemi poznałem takich bajek na pęczki. „Ale któż zabroni obrzydliwie bogatej pannie marzyć na jawie?”, pomyślałem i głośno dopowiedziałem: – Toż to dopiero byłaby sensacja i dla udziałowców złoty interes, gdyby sztuka komunikacji międzygwiezdnej okazała się wykonalną! – aż się zaśmiałem z wydźwięku własnej asumpcji. – Gazety wielkopolskie przekrzykiwałyby się w hałaśliwych tytułach.
Baronowa na dowód, że mówi nie od rzeczy, zdjęła delikatną, jedwabną opaskę z czoła. Jej dodatkowe trzecie oko wzbudziło moją obawę o jej stan umysłowy. A nuż sprytni Hindusi wyrysowali jej coś tuszami świętymi, wmawiając magiczne moce? Przybliżyłem się i wziąwszy jej ramiona we własne, przyglądałem się każdemu szczegółowi tego podejrzanego tworu. Wyglądał mi on na bardzo powierzchowny, płaski i niedokończony. Może tatuaż? Zdawało się, że wiązka scentralizowanych pęknięć skóry nie doprowadza tu do niczego istotnego. Nie był to bynajmniej rysunek lub szkic dokonany świętym węglem… Ostrożnie uniosłem rękę. Wzrokiem spytałem o pozwolenie. Wreszcie dotknąłem. Skórę dodatkowo pokrywała misterna siatka metalicznej ozdoby, której zupełnie nie było widać, a można było odkryć, przesuwając opuszkami palców po jej porowatej powierzchni. Ktoś zadał sobie sporo trudu, by nie tylko mnie zaskoczyć rezultatem.
Dotknięty metal wyzwolił energię i raptem z mych palców trysnęła mistyczna poświata.
Baronowa zaskoczyła mnie w tym momencie diaboliczną miną. Oburzyła się na mój występek.
– Tak, nie myli się pan. Widzi pan dodatkowy organ na poły sztucznego, maszynowego zmysłu wszczepionego na me własne życzenie. Nosi w sobie stałe teleelektryczne napięcie – dodała
– Rozumiem – cierpliwie powtarzałem.
– W odróżnieniu od powszechnie stosowanych organów wzroku nie pochłania ono światła, a konsumuje w milionach telepatonów przebiegające w przestrzeni linie tajemnego pola i od energii tej piekielnie się rozgrzewa. Z zaabsorbowanego promieniowania nic jednak nie wynika, jeśli nie potrafi się onej informacji przetworzyć i wyłuskać treść istotną. Nie każdy człowiek jest zdolny do dźwigania podobnego brzemienia. Udało mi się nad urządzeniem zapanować dopiero po przejściu bolesnych, wielodobowych treningów u kuzynostwa w Leżymborgu, w klinice nauk mistycznych sławnego szlachetki Pargariusza Wisztajna. Tam otrzymałam tytuły i uznaniowe dyplomy wizjologiczne.
– I twierdzi pani, iż jest zdolna z jego pomocą do odbioru komunikacji nadchodzącej z kosmicznych oddaleń?
– Nie będę tu przed panem relacjonowała całej złożoności problematyki światów ukrytych i obcych nam mentalnie. Pragnę tylko wspomnieć o odebraniu przez nasze spirytystyczne medium zespołowe przesyłowych szczątkowych raportów pochodzących od pewnego nieznanego nam bliżej obcego podróżnika odkrywcy. To przechwycenie komunikatu zostało zauważone i podróżnik ów poprosił nas o pośredniczenie w przekazaniu informacji stronie trzeciej, a mianowicie zaangażowanej w poszukiwanie zaginionego Jovanicha Valvela służbie specjalnej. Tak więc niespodziewanie stanęliśmy oko w oko z obcą rasą equorgów, którzy wyłącznie komunikują się sposobem dotąd całkowicie dla nas tajemnym. Moje zmysły otworzyły się na ów przekaz. Stałam się dla owych istot przeźroczysta i uległa. I uczciwość moja popłaciła. Zdecydowali się na bliższy kontakt. Lada moment przybędą.
– Toż to sensacja! Wiekopomna czeka nas chwila! – zareagowałem dobrze odebranym wzburzeniem. – Oczywiście żądają za ten zaszczyt czegoś w zamian?
– Mają tu kogoś, na kim szczególnie im zależy.
– Kogóż to obecności wymagają?
– Mojej…
– Zatem znowu jestem zbyteczny – udałem zrezygnowanie.
– Nie całkiem – się uśmiechnęła. – Pan będziesz owego ambasadora obcej rasy opiekunem.
Zgodziłem się bez słowa.
Czekaliśmy rok.
Equorg przybył dość niespodziewanie w połowie 9869.
Jakby znikąd spadł. Ziścił się na pokładzie statku i zmaterializował, lądując w chłodne, mgliste popołudnie.
Szelma wierutna!
Zamiast honorowego pocztu, przywlókł był tylko samego siebie.
Istny efeb, wykwintnie ubrany, w palcie, a może w chitynowym pokrowcu? – o być może modnym galaktycznym wykroju, z pasami biegnącymi poprzecznie niby pierścienie, z guzikami wydającymi się błyskotliwie wiszącymi pociskami, z obrąbieniami na krawędzi sukna, czyniącymi je nieprzyjemnie ostrymi. Ujrzeliśmy twarz pooraną nieziemskimi zmarszczkami, o rysach przypominających nieco fizjonomię żółwią, uzupełnioną animistyką ludzką, jakąś taką bliską sercu i powszechnie uznawaną za sympatyczną.
Z tym, że płaszcz jego, jak już wspomniałem, że tak powiem okryciem wcale nie był. Jeśliby uznać go za zbroję, pancerz nawet, to opiniodawca wiele by się w dobrym zdaniu o wytrzymałości nie pomylił. Twardy był bowiem niczym odlany z żeliwa czerep, a przeciwnie do wizualnej ciężkości lekki i operatywny bywał niczym najdoskonalsza proteza części miękkich i witalnych. A giętki i plastyczny potrafił migiem ukryć w sobie gospodarza. Zatem zdawał się być wręcz niezniszczalnym, twardym domem dla ślimaka w stanie jego głębokiej depresji lub trwać w stanie powłóczystym w przypadku jego rozluźnienia i spokoju.
Jako wojskowemu przypadła mi funkcja powitania gościa i zorganizowania bezpiecznej, hotelowej akredytacji. Nie ociągając się wcale, natychmiast ochoczo przystąpiłem do akcji. Szybką karetą dotarłem na sławne lotnisko w Żeliborławicach. Tam poczyniłem kontrolę w oddziałach prewencyjnych. Następnym zaprowadziłem porządek pośród numerowych i kontrolerów, bo pojazd obcego był już wylądował. Potem prędkim krokiem udałem się na odpowiedni peron, coby dojechać karetą schodową pod sam podróżny człon. Tam ujrzałem kręcącego się podejrzanego typa, dziennikarzynę lub innego reportera, który nielegalnie wdrapał się na schody.
– Gdzie się pan szanowny pcha?! – ryknąłem na niego, wyrastając na jego drodze niczym niepokonana przeszkoda. – Proszę natychmiast się zatrzymać i poddać rewizji! – zażądałem ostrym tonem od obrzucającego mnie nienawistnym spojrzeniem jegomościa.
– A to niby czemu się pan wtrącasz? – odkrzyknął, rwąc się do rękoczynu. – Nie życzę sobie na naszej Ziemi gości z innych światów! – wydarł mi się do ucha. Osobnik to był muskularny, ale i ja nie na darmo byłem wyszkolonym w fachu oficerem, aby sobie z gagatkiem nie poradzić. Wykręciłem mu sprawnie rękę i wyszarpałem z dłoni – cokolwiek to było. Skoczył zaraz ku mnie, rwąc się do dalszego rękoczynu, ale tuż za mną pojawiło się dwóch brudnych numerowych, którzy błyskawicznie usunęli go z mojego pola widzenia.
Zatem od opisu incydentu wróćmy do sprawy.
Nazywam się Jakub Jeremiasz, JJ Horsztyński i oficjalnie pełnię funkcję oficera miejscowej prefektury. W obowiązkach dziennych odpowiadam za bezpieczeństwo osób publicznych, tytułowanych i sławnych. Od mych rekomendacji zależy wydawanie zezwoleń na wizyty i wywiady prasowe. Prywatnie ukończyłem wydział paleontologiczny w Leżymborgu. Zawodowo odbyłem kursy z wiedzy o prawnych naturalizacjach, tak więc z ramienia administracyjnego rozwiązuję wszelkie sprawy dotyczące cudzoziemców. O tych z obcych światów jeszcze nie słyszałem. Spoglądałem więc na przybysza ze specjalnym zainteresowaniem, bo taka sztuka jeszcze mi się nie trafiła.
Jak wyglądał?
Oto miałem przed sobą autentycznego przybysza ze światów naszej nauce nieznanych. Butnie wkraczał sobie w naszą rzeczywistość. Dlaczego bezczelnie? Bo w sposób karygodnie beztroski łamał wszelkie procedury bezpieczeństwa biologicznego! Oto zjawiał się na lądowniczej płycie bez tygodniowej kwarantanny, bez obowiązkowych szczepień i bez choćby najmniejszej inspekcji celniczej!
Przypomniała mi jego figura geologiczną kartę historii żywcem wziętą z paleontologicznej dokumentacji złóż, wertowanej przeze mnie w bibliotece uniwersyteckiej w latach młodzieńczych. Reaktywował me wspomnienia ze studiów, więc stawały obrazy w mej pamięci rześkie i żywe.
Istniały ongiś, przed milionami lat, prężne kreatury pływające, mogące tu posłużyć jako przykład dla reprezentowanego przez jego wierzchnie odzienie krawieckiego wzornictwa. Zastosowane w przypadku kroju palta naszego przybyłego właśnie z zaświatów osobnika, czyniły go były oryginałem. Ów inspirujący organizm żywy nazywany bywał amonitem, więc nie zdziwiło mnie potem wcale usłyszane gościa imię:
Amonis.
Podług hipotez znawców dziedzin geologicznych, ongiś cieszyły się popularnością nasze pradawne muszlowate kreatury o takiejż nazwie. W płytkich wodach morskich na obszarze współczesnej Jury Krakowsko-Częstochowskiej było ich zatrzęsienie. Przyjmowały rozmaite formy. A to bywały rozciągnięte na pełnej fazie rozkurczu lub też skulone wskutek upału, albo też stężałe w spazmie trwogi. Skurczone układały się w kształty pięknych spirali.
Różnie się prezentowały i wskutek licznych katastrof obsunięcia się skalnego wybrzeża odnaleźć je dzisiaj możemy w różnych fazach stratyfikacji, jako fosylie rozprostowane lub zwinięte w rogala. W naturze epoki kredowej potrafiły osiągać kilkumetrowe średnice i w takowym stanie umiały z chyżością, niby korek od szampana, płynąć po bezkresach wodnej toni. Stąd też w pierwotnych wodach morskich zapełniały całe zatoki, ujścia rzek i zapychały ciasne, błotniste delty. Zawdzięczały tę pływacką zdolność operacyjną narządowi podobnemu do pęcherza pławnego ryby, który owe kolosalne kreatury dźwigał ku powierzchni, lub też na życzenie zatapiał do wymaganej głębokości, by czasem pozwolić im tragicznie utknąć w szlamie i pozwolić się sfosylizować. W ogromnej większości jednak przemieszczały się w wodach światowych grona idące w pięknych, kolorowych grupach liczących tysiące lub miliony sztuk. Bezpieczne i ciepłe wody epoki kredowej zapewniały im nietykalne pomieszkiwanie na obszarze całej planety i przez dziesiątki milionów lat pozwalały rozkwitać gatunkowo. Żyły, zanim nie zmiotła je z ziemskiego padołu kolejna statystycznie przewidywalna katastrofa, przez geologów zwana epokowym wymieraniem. Z jakiejś nieznanej przyczyny znikało onczas z biologicznego teatrum zdarzeń do dziewięćdziesięciu procent, nierzadko pięknych i dobrze rokujących rozwojowo genre’ów.
Dlaczegóż natura obierała sobie tak dokuczliwą drogę do opróżniania projektowego pola? Czemuż to posługiwała się wyrokami śmiertelnymi? Nie wiadomo. Czy trudniejszym mogło być gradacyjne programowanie zmian? Co z ponownym odkryciem rewolucyjnych przełomów? Czy rewitalizacja znanych już z poprzedniego biologicznego wcielenia przystosowań znów miała miejsce? Czy samo środowisko posiadało jakąś uniwersalnie wprogramowaną funkcję moderatora? Od zawsze frapowała mnie odpowiedź na wszystkie te pytania.
Los tak parszywy dotknął przed milionami lat nasze amonity, które niestety nie dotrwały wersji istoty myślącej abstrakcyjnie, jak zdarzyło się to na planecie doktora Amonisa. Los pewnie obróci i naszą rasę w perzynę, aby spróbować się na czystej tablicy z nowo rozpisanymi, pięknymi schematami.
Miliony, setki milionów lat od tej pory przebrzmiało i konstrukcja ta w rozwoju biologicznego życia nie powróciła. Jakby to przyroda nieszczęśliwie zapomniała o drodze tak wspaniale, tylko raz jedyny, obranej.
Aż tu nagle pojawił się gość niepożądany, który w całości te nam wizualnie pod oczy ciekawskie podsunął, zadając kłam wszelkim spekulacjom o ewolucjach kredowych, nieskutecznych i zapomnianych.
W opisach prasowych poddawano każdy szczegół ubrania drobiazgowej analizie nie tylko materiałowej, ale i funkcjonalnej.
I tak oficjalnie się dowiedziałem, iż doktor Amonis posiadał płaszcz gruby na cztery centymetry i w jakości lśnienia od marmurowej doskonałości mało się różniący. Sprawiony bodaj z chityny, która w przypadku niebezpieczeństwa potrafiła się samoistnie rozgrzać, plastycznie odkształcić i przybrać formę doskonale chroniącą właściciela. Zawijał biedaka w mgnieniu oka bez jego woli i wiedzy w pancerzu, śliną gęstą pokrywał, by móc żelem organicznym zaczopować wszelkie do organów dochodzące otwory. Takiż to był niezwykły organizm!
Oczywiście doktor nasz przypisywał sobie odpowiednie piguły. Łykał je i pozostawał w formie nerwowej przez okres swej całej bytności.
Uważny czytelnik zapewne zna tę historię z prasy codziennej, wiele bowiem poczyniono prób badania jego fizyczno-chemicznej reaktywności i rozpisywano się o tym na prawo i lewo. Od Gazety Pomorskiej, aż po Gońca Granicznego. Na każdym etapie eksperymentów wykonywanych w laboratoriach Uczelni Narodowych palto owo, lub być może próbki kosmicznego kombinezonu, w mikroskopijnych trocinach testowane dowodziły doskonałości niebywałej. Mało który kosmiczny ubiór potrafiłby z produktem konkurować, takim był samorodnym, krawieckim skarbem!
Gdy pierwszy raz gość przemówił, pozostawał cały od owego mankamentu sztywności odrętwiały. Wychylał wysoko głowę, ponad złoty pierścień szyjny, bo nie potrafił się pozbyć owego stale czujnego gorsetu. Rej wodził niczym z mównicy, tylko ruchliwą głową na boki kiwając i mimiką dając do zrozumienia, że się ekscytuje. W dyskusyjnej gorączce potrafił, co prawda, jakby z ukrycia i małymi, krótkimi rączkami gestykulować, ale wyglądał ten sposób na kaleki i w paru potencjalnie aktywnych miejscach tylko jego wymagającej gestykulacji dostępny. Dlaczego w paru? Bo to zależało od przyjęcia przez niego odpowiadającej mu w danym momencie pozy. Stąd potrafił się różnić formą zastygnięcia; z dnia na dzień odmienną.
Pamiętam ten ów pierwszy dzień jego przybycia.
Z wieloma innymi ważnymi osobistościami dotarliśmy na samo miejsce – od głównego hangaru aż pod trap autokaretami. Urząd miejski zapewne zapragnął przed obcym zabłysnąć najnowszą maszynerią Instytutu hrabiego Burzańskiego.
Zebrano nas przy schodach, skąd nasz gość miły wygłosił powitalne przemówienie w języku, który poddał wstępnej introdukcji przed społeczeństwem ludzkim już tydzień wcześniej przez radio. Niestety i tym razem pozostał niezrozumiałym.
Zbyt czytelnie wydawanym dźwiękiem obcy poszczycić się nie mógł. Brzmiał w otwartej przestrzeni głucho i w niewyraźnej artykulacji towarzyszył mu dziwny kaszel. Tak więc występ ten zakończył porażką.
Jeśli chodzi o zgromadzone tłumy i watahy dziennikarzy, to w reakcji na przemowę szyderczo rechotali. Nikt nie szczędził słowa krytyki i ironii. A to nawet, że każdy zainteresowany miał nieskrępowany dostęp do okrętu gwiezdnego, nie robiło wrażenia, jakby całość miała być nic nie znaczącym złomowiskiem, a gość przybyłym z mroku idiotą.
Tymczasem my, flegmatyczni delegaci, w odróżnieniu od ulicznej ciżby, oficjalnym krokiem obchodziliśmy pojazd Amonisa, nie szczędząc słów pochwały i zachwytu. Między sobą porozumiewaliśmy się tylko szeptem i sporadycznie, by nie obudzić w gościu wrażenia niegościnności. Niektórzy wskazując szczegóły, celowali palcem wskazującym w śrubę lub sprężynę. Tyleż tu było mechanicznej drobnicy, że ręka zmęczona drżała, a oczy bolały od oglądania.
Jak by to opisać, by i czytelnika ogarnął ów podziw, który tylko nam wyedukowanym we wszelkiej nauce był dostępny?
Ano, momentami unosił się ów mechanizm ponad gruntem. Z lekka buczał, gdy tak lewitował, nic sobie nie robiąc z setek ton masy i całej góry skomplikowanej, mechanicznej nadbudowy. Huczące od wydmuchu dysze wirowały ponad nami niby wiatraki. Iskrzyły się części idące na wolnym obiegu diamentowej pary. Kolorami podobna była owa maszyneria do mosiądzu. Z tym że związku z metalem takowym chyba nie miała, bo lśniła sama z siebie niczym najdoskonalszej jakości szkło odlewnicze, czyniąc nieodparte wrażenie posiadania mocy przerobowej w użyciu technologii nie metalurgicznej, a szalenie postępowej, bo mineralogicznej.
Zatem jak wspomniałem powyżej, tegoż dnia z komunikacji naszej wynikły nici. Goście zawiedzeni się rozeszli, a doktor z problemem mowy pozostał.
Jednym słowem, nasz galaktyczny fiksat musiał na nowo przemyśleć sprawę i dopiero po miesiącach treningu w instytucie polonistycznym dać znać wszystkim, iż udało mu się wypracować wespół ze specjalnie zorganizowaną komisją lingwistyczną system, który nobliwy nasz bohater zmuszonym był opanować, aby dość swobodnie móc się ze wszelkim ziemskim ludem porozumieć.
Ową pamiętną, pierwszą przemowę w audytorium uniwersyteckim w Leżymborgu rozpoczął w te słowy:
– Szanowni zgromadzeni goście. Przybyłem na waszą planetę z racji zamieszania, jakie wywołało odkrycie w lokalnym skupisku gwiezdnym obecności świata w warstwie biologicznej osobliwie podobnego do waszego i naszego. Zaszła więc okoliczność skrajnie nieprawdopodobna. Oto ziściło się marzenie wszelkiej maści ewolucjonistów, aby zjawiska takie badać naocznie. Powstałe z tego powodu zamieszanie na mej ojczystej planecie uważam za uzasadnione. Z obowiązku podjąłem się działania dla sukcesu naszej obopólnej inwestygacji. Łączą się bowiem niebezpieczeństwa przejęcia kontroli puli genów przez siłę trzecią, co obliguje nasze społeczeństwa do obopólnej reakcji. A jako że ogromnie sobie cenię wasz wkład naukowy w badania planetologiczne, przybyłem aby skonsultować wyniki naszych prac z rezultatami wam dostępnymi. Pragnę również wypracować procedurę, która doprowadzi nas do wynalezienia skutecznego antidotum na wynikłe z manipulacji biologicznej niebezpieczeństwo.
Stałem tuż obok mównicy jako oficjel prezenter na schodku do niej przymocowanym i doprawdy nic z tego świergotu nie rozumiałem.
– Niech się opanuje do cholery! – ryknąłem na niego, a że znajdował się stosunkowo blisko, aż się pod mym rozkazem skurczył. – Madame Lesztyńska wspomniała, żeś pan złożył podanie na jej usługi. – W mej celnej uwadze znalazły się cenne informacje, które natychmiast podchwycili obecni wokół reporterzy prasowi. Zakotłował się tłum bliżej stojący i ucichł ten dalszy. Rozbłysły flesze fotograficznych skrzynek.
– Tak, owszem. Lecz sprawy są prywatne.
– Dlaczego więc nie przedstawisz pan prawdziwych powodów przybycia na naszą planetę? – atakowałem, zbliżywszy się niemal do gościa na odległość oddechu.
– No dobrze, powiem to – się nagle zreflektował. – Planuję ekspedycję do dzikiego, niedostępnego świata. Podbój naukowy zamierzam uczynić i ufam, że pośród męskiej części ziemskiej populacji odnajdę odkrywców i eksploratorów, którzy zechcą mi towarzyszyć. – Kiwnąłem głową, pokrywając własne zdumienie zamieszaniem. „A więc jednak” – pomyślałem.
– Gdzie pan szanowny próbujesz się dostać? – padły zewsząd pytania. Otoczyły mnie grupy podnieconych dziennikarzy. Ich oczy pałały chciwością informacji, a lica płonęły czerwienią. Wyraźnie mnie spychali ze schodka ku obrzeżu. Nakazałem im cofnąć się aż do namalowanej linii ordynku. Zamruczeli przekleństwami. Niektórzy spłoszeni moją silną reakcją potulnie posłuchali.
– Czyżby była to nieodkryta planeta? – pierwsze pytanie rzucone z ust, zapewne pospolitych, nie zrobiło na gościu żadnego wrażenia. – Czyżby nam czymś zagroziła rasa ją zamieszkująca?
– Ależ nie. Jest to obiekt, który biegli nasi ocenili i uznali za gigantyczny kosmiczny statek. Ciężko opancerzona asteroida niesie w sobie cały obcy świat.
– Okręt międzygwiezdny? – dopytywał się jakiś uczony z Międzyrzecza.
– Z, że tak powiem, niezwykle udanie dobraną załogą – rzucił z ironicznie brzmiącym śmiechem Amonis. – Nie wchodząc w szczegóły dodam, że niosący się na pokładzie z różnogatunkową treścią.
– Ale jak pan doszedłeś do przeświadczenia, iż jesteśmy tu na Ziemi w dziedzinach geologicznych aż tak biegle wykształceni, że aż przydatni? – ni z tego, ni z owego zapytali studenci roku dziesiątego. Młodzi jak zwykle publicznie kwestionowali jakość naszej kadry naukowej i głośno dawali prześmiewczym nutom wyraz.
– Poznałem główne opublikowane prace poprzez zaangażowanie różnorakich astralnych mediów – wyjawił obcy.
– Szpiegów? Przecież wszechświat dotąd nam znany nie posiadał żadnych inteligentnych stworzeń – wątpił jeden z najbardziej zaangażowanych w bałagan uczniaków. – Prócz prymitywnych Tytanusów z odległego Saturna i Selenitów Putredinisów nikogo tam nie ma.
– I tu się młodzi państwo mylicie. Istnieje całe spektrum ras obcych. Różnią się pomiędzy sobą gamą heterogenicznego przystosowania, a więc zestawem form gatunkowych i zachowań wspierających wybraną zonę przystosowawczej niszy. Niekiedy są to stworzenia nazbyt kruche, aby być zdolnymi do wojaży międzygwiezdnych i co gorsza do konfrontacji z groźniejszym, bardziej komunikatywnym przeciwnikiem. Dlatego Galaktyka w sferze zabezpieczenia społecznego broni się sama. Jeszcze zanim dana rasa opanuje potencjalnie mordercze technologie już zwykle ginie przytłoczona własnymi problemami społecznymi. Trzeba też pamiętać, że rozdzielają nas wcale nie rozpieszczające realia kosmiczne. Skutecznie działa bufor odległości przestrzennej.
– Czyżby nowo odkryty obiekt kosmiczny zamieszkiwały zaprogramowane insekty? – ni stąd, ni zowąd odezwał się do Amonisa któryś z siedzących w pobliżu mównicy młodocianych zoologów z katedry profesora Krymskiego.
– Bynajmniej. Pozostawię sprawę nierozstrzygniętą. Na razie…
– Zatem z pańskich słów wynoszę, że jesteśmy ludem na arenie kosmicznej powszechnie akceptowanym? – pytali co bardziej wnikliwi dżentelmeni, już zadowoleni z wyrażonej przez obcego wstępnie dobrej opinii o ludzkości.
– Tak sądzę. Jak dotychczas nikt się nie uskarżał. Wielu mogłoby się uczyć od człowieka społecznego obycia. Szlachectwo cenione jest w Galaktyce najwyżej. A normy jego napotykane w ludzkiej socjecie mogą służyć za wzorzec dla całego cywilizowanego wszechświata. – Tutaj przerwał na chwilę, by pokłonić się przed wybuchem entuzjastycznych oklasków. – Jednak muszę przyznać, że macie pewne problemy z opanowaniem rozwijającej się dynamicznie i wielowarstwowo technologii. Niezbyt poprawnie kontrolujecie własne grono odkrywcze. Mam tu na myśli gwiezdnych wagabundów, ludzi już stojących w awangardzie kolonizacyjnej, mimo że nie upoważnionych do reprezentowania całości.
– Kogo konkretnie ma pan na myśli? – ktoś błysnął złym okiem.
– Jeszcze nikogo konkretnego, ale nasze modele cywilizacyjne przewidują istnienie gremiów w tajemnicy rozwijających naukę i technikę. Wtedy oficjalnie opinia publiczna na Ziemi nie miałaby pojęcia, że pewne progi kosmicznej rewolucji już zostały przekroczone.
– Dopuszcza się pan jawnego szkalowania naszej rasy! – oburzali się spoceni, siedzący w pierwszych rzędach kapitaliści, najpewniej w kłamstwie mający interes. Bracia Sparscy już wstawali i szykowali się do demonstracyjnego opuszczenia sali. Byli odpowiedzialni za uruchomienie nielegalnej tłoczni w dżunglach Księżyca.
– Toż to skandaliczne wnioskowanie! – niczym lawina posypały się ze wszech stron ostre epitety. Niektórzy panowie podhalańscy wstawali z miejsc. Poczerwieniali szurali krzesłami i tupali nogami.
– Na jakich faktach opiera pan podobne inkryminacje? – rzucali pytaniami ci stojący w ostatnich rzędach pod ścianą. – Kto za tym stoi?
– Potrafi pan udowodnić choćby w jednym procencie te oczywiste brednie? – kontynuowali, choć już wszyscy mieli tych dyskredytacji po dziurki w nosie i niektórzy zbierali się do wyjścia.
– Proszę zrozumieć – on na to spokojnie. – Moje asumpcje opieram na klasycznym modelu cywilizacji wieloplanetarnej typu Burowsa – Aspagriana. Przekonująco teoretyzowali, iż siłą rzeczy każdy z elementów klasycznej unii będzie się charakteryzował dążeniem do technologicznego zróżnicowania i politycznego oderwania. Tak się ma sprawa u was i tak dzieje się u nas. Poza tym, przedmiot ów nie jest tematem dzisiejszego spotkania. To zaledwie szczegół uboczny łatwy do rozpracowania w czasie dodatkowym. Przepraszam, że temat ten podjąłem – oświadczył poważnym tonem na koniec tego nieprzyjemnego zgrzytu w naszej konwersacji. – Może lepiej wyjawię główny powód mego przybycia do was – zwrócił się gość do pozostałych; tych nieobrażalskich lub od nadmiaru znudzenia na krzesłach już uśpionych. – Otóż przybyłem tu na oficjalne zaproszenie pani Rajdany Lesztyńskiej, postaci w nobilitowanych kręgach naukowych i politycznych najwyżej cenionej. Stawianej w rzędzie sław od razu po samej królowej, miłościwie wam panującej Taresy. Nie stało się to bez powodu. Otóż nie dalej niż dziesięć lat temu odkryliśmy zagadkowy obiekt sztucznego pochodzenia. Huczy w nim jak w ulu od nielegalnie tam zainicjowanej sztucznej ewolucji.
– Któż się poważył obrażać wszechmogącego Boga?! – zapytano.
– W jakim celu dokonano aż takiej profanacji? – pytali ci bardziej uposażeni w rozsądek.
– Od świadka naocznego wiem – odniósł się do owych pretensji Amonis – że sposób ten miał zapewnić zachowanie biologicznej postaci rasy, która całość wojaży zaprojektowała i zapragnęła być decydentem w końcowej fazie ważkiej kolonizacji. Tyle że postać finalna, jaką obrali, nie odbiega w zewnętrznej budowie od przedstawicieli naszych ras, wiodących cywilizacyjnie w tym rejonie Galaktyki. Łamią więc wszelkie normy prawne. Taka zbrodnicza działalność może skutkować próbą przejęcia władzy na naszych planetach – burzył się doktor.
– Skąd wiadomo, czym się kierowali i kim byli konstruktorzy? – przerwałem mu pytaniem. Stałem tuż obok, a mimo to przewyższał mnie wzrostem o co najmniej trzy głowy, więc spojrzał z wysoka, jak na uczniaka.
– Wysłaliśmy dobrze wyekwipowaną ekspedycję pod dowództwem szlachetnie urodzonego equorga, dżentelmena o nieskazitelnym honorze i nieskrępowanych horyzontach poznawczych. Jego niepospolity umysł cechował najwyższy wskaźnik zasięgu nadawczego telepatycznych bonsów – zachwalał uczony. – Jovanich Valvel przeeksplorował dla nas rzeczony system i sporządził szereg raportów wyemitowanych drogą przesyłowej myśli.
Tu mi coś zaświtało. Przecież już obiło mi się o uszy to nazwisko.
– Chwila, chwila – wszedłem mu w słowo. – Powiedział pan „w przesyłowej myśli”. Czy można na takim sennym majaku polegać? Czyż to nie ironia losu, że pan o stricte naukowym podejściu do świata naturalnego wierzy w solidność takowego nie empirycznego dowodu? – pytałem, podając w wątpliwość wszelkie świeżo poznane naukowe doktryny, z jakimi spotkałem się na ubiegłorocznym piątkowym podwieczorku u pani majorowej Rajdany Lesztyńskiej.
– Nie tylko, że wierzy – odparł na to. Wskazał na własne potężne bokobrody rozpoczynające się na szczycie łysej głowy, przebiegające obok uszu i kończące się półkolistym kształtem na łagodnie zaokrąglonej brodzie. Pochylił się ku mnie i kazał patrzeć. – To nie są jakieś tam resztki futra, czy wyleniałe włosy, które wy, dżentelmeni, pielęgnujecie dla pokazu, lecz drobne wypustki czuciowych nerwów zdolne do przekazywania informacji w procesie nadawania i odbioru myśli, w stricte naukowy sposób. W całym życiu moim polegałem na przekazie moich bonsów 2 , a są to narządy percepcji doskonałej, które na przestrzeni milionów lat wyewoluowały w ciałach nie tylko Equorgów. Istnieją tysiące przykładów na ich obecność pośród naszej przebogatej fauny i flory.
– I czy teraz używa pan „tego–tam” do komunikacji z nami?
– Wspieram się tylko.
– Czy to „wspieram się tylko” nie oznacza przejęcia kontroli nad naszymi umysłami? – Chyba byłem nieuprzejmy pytając, bo gniewem swoim zarażałem innych, przez co sytuacja stawała się niebezpieczna. Usłyszałem wokół oburzone szemrania. Niejedna dłoń sięgnęła po rewolwer. Lecz wbrew mym obawom nikt nie palnął przekleństwa, a on sam się nie obraził. Uśmiechem wyraził skruchę, a gdy w rzędach zgromadzonych ludzi wciąż nie milknął szum zaniepokojenia, uspokoił:
– Komunikacja telepatyczna to bezpieczny standard dla mojej planety. Powszedniość, która nie narusza uświęconej niezależności percepcji własnej. Natura stworzyła na jej bazie nici porozumienia łączące wszelkie formy wyższe życia biologicznego i szkoda, że poskąpiła takich receptorów gatunkom ziemskim. Może uniknęlibyście wielu niepotrzebnych ofiar waszej jakże krwawej historii.
– To zadziwiające – mruknąłem, przyglądając się jego naprawdę pokaźnym bakom. Nawet moje pielęgnowane od czasów późnej młodości do dziś bakenbardy prezentowały się w porównaniu z gościem dość mizernie. – Zatem relacjonował ów ekspedycyjny wysłannik wynik swoich prac naszej madame Lesztyńskiej? – spytałem się, śmiejąc. – Czyżby cała wasza planeta nie potrafiła sobie poradzić z jednym komunikatem? – niechcąco zaszydziłem.
– Sir Valvel podjął się szeregu ważnych kroków w inwestygacji, tyczących się odnalezienia klucza do świata raju utraconego, na którym pleniło się życie wszelkiego rodzaju, ale zaniedbał procedury. Stąd przekaz miast trafić na Equorgię dotarł na Ziemię.
– Genialny rozstrzał. Dobrze, że mamy tutaj podobnych do Lesztyńskiej sympatyków wiedzy mistycznej.
– Jak wielka jest owa planetka? Bo mniemam, że wciąż mówimy o asteroidzie? – ktoś wtrącił się w nasz dialog.
– Rozmiarem sięga na średnicy ponad pięciuset dwudziestu kilometrów. Otoczona skorupą ochronną niby orzech, posiada własne wodne akweny i nieprzebyte dżungle. Zamieszkują je stworzenia jakby żywcem wyrwane z katalogów przedpotopowej fauny i flory. Telepatonogram, zawierający opis tamtejszej żywej różnorodności, zawierał w przekładzie literowym aż jedenaście tysięcy stron opisowych i trzy tysiące obliczeniowych. – Tu znów mówca zauważył niedowierzające uśmieszki. – Tak, tak, to ogromna sfera wspierająca różnorakie formy żywe – potwierdził, kiwając głową. – Znajdziecie tam wszelki żywy szlam, począwszy od prekambru, a na jurze i kredzie skończywszy.
– Skąd biorą się w pana terminologii określenia ziemskie? Czyżbyście sami doświadczyli w przeszłości boskiej pomsty za grzechy? – zapytał ktoś przytomny.
– Jak już wspominałem, wspomagam mój język przekazem myśli, a ta budzi w waszych umysłach odpowiednie skojarzenia nie mające związku z terminologią equorgską. Wystarczy?
Ktoś skinął głową, jednak pozostawał wciąż nieprzekonany.
– Raczy pan żartować, wspominając o tej biologicznej różnorodności – wątpił jakiś profesor. – Przecież przy tak niewielkiej masie obiektu panowałby tam stan niemal całkowitej nieważkości.
– I tu się pan myli. Konstruktorom udało się wmieszać w atmosferę elementarne cząstki grawitacji. Lokalnie więc panują tam warunki zbliżone do ziemskich. Oczywiście zastrzegam się, że polegam wyłącznie na przekazanych mi danych z otrzymanych telepatonogramów.
– Przecież to czysty nonsens, doktorze. Nie ma takich cząstek – otwarcie oponowałem, znajdując poparcie sporej rzeszy uczonych obecnych na sali.
– Czy w pana wizji świata polega owa siła na modelu czasoprzestrzennym, czy totalnie płaskim z możliwym zapisem zaledwie dwóch zmiennych: plus i minus? – Pokręciłem przecząco głową.
– To dobrze, że jest pan uparty jak osioł. Lubię takich – wyjawił na stronie, tylko wczytując się w moją minę. – Negowałem bowiem teorie wielu starożytnych uczonych, którzy optowali za koniecznością istnienia cząstki i antycząstki. Taka interpretacja pola była mi obca aż do bólu.
– Dysponuje pan jakimiś mapami? – znów mu przerwałem, znudzony tymi niekończącymi się wyjaśnieniami. – Gdzie to jest?
– Posiadam i przekażę do pańskiego wglądu cały ich komplet. Przechowuje je dla mnie madame Lesztyńska w swoim sejfie. W wolnym czasie chętnie się z panem rozmówimy. Jovanich Valvel nadał je drogą telepatografii 3 , po czym słuch po nim zaginął. Dzielny to był wojak, jak również znakomicie zapowiadający się naukowiec.
– Cóż nam do niego? – ktoś dosłyszał całą rozmowę i odburknął złośliwą uwagą. – Mamy się za nim ująć? Wyzwolić go z nie byle jakiej matni? Może zaryzykować wojnę?
– Ale to on wskazał nam was jako godnych najwyższego zaufania. Nie miał na myśli oczywiście całej rasy, ale wybrane, znaczące osoby. I tych osób zaangażowania potrzebuję.
– Kogo, jeśli można spytać?
– Chodziło mu o baronową Rajdanę Lesztyńską wraz z jej leżymborskim kuzynostwem oraz panów Horsztyńskiego i Wielkogradzkiego.
– Azali miał ku temu powody?
– Miał. Ale wpierw wyczerpująco wyjaśnijmy tło tamtych wydarzeń, powiedzmy, skąd wzięły się wnioski wysnute przez kapitana Jovanicha. Otóż nie jest nam znany żaden sposób cielesnej hibernacji, która na przestrzeni milionów lat pozwoliłaby komukolwiek na przetrwanie. Stąd, gdy Valvel odnalazł rzeczoną asteroidę wypełnioną owym cudem niepowstrzymanej ewolucji natychmiast doszedł do wniosku, iż technologia transportu rasy go konstruującej nie osiągnęła i nie pokonała bariery prędkości świetlnej. Jovanich zatem teoretyzował, iż nieudolni konstruktorzy użyli okropnej, topornej w manipulacji ewolucji, aby po milionach lat względnie powolnej podróży mogło dojść do wyewoluowania pierwotnej załogi pojazdu dopiero u celu zaprogramowanej podróży.
– Przedsięwzięcie kosztowne i ryzykowne – rozlegały się w ogólnym szumie komentarze.
– Problem w tym, że Jovanich odkrył, iż ewolucja pokładowa odbywa się na zasadzie koprodukcji kilku idących równolegle linii ewolucyjnych. I nie są to bynajmniej linie obce, lecz dokładnie kopiujące naszą i waszą przeszłość biologiczną.
– Na jakiej podstawie tak się sądzi?
– Na podstawie dowodowego odnalezienia praprzodków wszelkich linii rozwojowych wiodących ku odtworzeniu istoty myślącej.
– Co by to miało oznaczać?
– A to, że produktem wyjściowym byłby człowiek i equorg.
– I cóż miałoby w tym być wyjątkowego?! – wtrącił ktoś znaczny, gwałtownik jakiś, wcale nie tłumiący w sobie nut grubiańskiego wychowania.
– Byłby to rodzaj zastosowania mimikry, maskowania i oszustwa na skalę galaktyczną. Oznaczałby powstanie zamaskowanej konkurencji na polu cywilizacyjnym. Kto wie, czy w wyniku planowych skutków ubocznych nie doszłoby do wyniszczenia naszych ras?
Na chwilę zapanowało kłopotliwe milczenie.
– Jak się ów sztuczny Eden prezentuje? – zainteresował się ktoś z pobliskich rzędów. – Mógłby pan go w kilku słowach opisać?
– No cóż, sam tego nie widziałem. Mogę się oprzeć na przekazach telepatonograficznych otrzymanych do wglądu przez baronową Lesztyńską. Rozrysowała obiekt na kalce. Przedstawia się tak, jakby pan szanowny zamknął orzech w skorupie z pancernego szkła, otoczył kratą metalową, a puste wewnętrzne przestrzenie wypełnił żywotnym gazem. Potem przedzielił całość pędzącym w jednym strumieniu morzem, a lądy obdzielił po równo lasem i zwierzętami.
– Ładnie.
– Pan mówi ładnie?! Ktoś bezprawnie poddał próbie wyłudzenia ze środowiska lokalnego oprogramowania genetycznego, do którego nie posiada żadnego prawa autorskiego. Nie swoich zamierza odtworzyć potomków, a zdradziecko skopiować naszych, wspólnych obu naszym rasom! Oto jak u naszego boku powstaje zdrajca plugawy! – świętym oburzeniem wybuchł Amonis.
Po tym długim wstępie doktor postanowił zaprezentować ogółowi społecznemu Mazowsza kilka z jego eksperymentów, którymi zasłynął w ojczystym świecie.
Całość procedur pracujących zegarów i jazgotliwie buczących kolb chemicznych musiał dozorować nawet na chwilę nie mrużący oka doktor, a towarzyszyło mu kilku siłaczy zdolnych do posług wszelakich, bo wielu znalazło się gagatków, którzy za wszelką cenę pragnęli bez powodu przedsięwzięcia jego zniweczyć. Wrzeszczeli coś o zniewadze bożej myśli i w religijnym amoku dokazywali. Co by nie powiedzieć, natychmiast wzbudziło moje podejrzenia ich dziwne zachowanie i nakazałem osobników tak dla bezpieczeństwa przesłuchać, wywiedzieć się, czy aby nie należą do jakowejś nieznanej szerszemu ogółowi spiskowej komitywy. Jednak ludzie ci milczeli jak grób i na swój dziwaczny sposób tężeli pod naporem wzroku inspektorów aż do stanu nieprzytomności. Zatem wywnioskowałem, iż poddano ich narkotycznej delirce, co raczej czyniło ich niegroźnymi i na dłuższą metę nieszkodliwymi.
Wróćmy jednak do naszego doktora i jego mających ludzkość zadziwić ćwiczeń z biologii.
– Gdy obserwujecie państwo jakikolwiek proces naturalny, czy macie wrażenie, iż gdzieś poza sceną zjawisk fizycznych wypisano receptę na dostęp do nich w procesie nieograniczonej powtarzalności? – pytał gość gwiezdny zgromadzonych wokół siebie uczonych i zapalonych gapiów.
– Jak najbardziej tak – odpowiadaliśmy zgodnym chórem; choć wszyscy po trochu czuli się zagubieni i nie wiedzieć czemu znużeni, jakby nie wiadomo jaką pracą magiczną mówca się przed nimi popisywał. Mówiąc szczerze, nie dowierzaliśmy mu i każdy z nas próbował mu zaglądać do rękawa, spodziewając się odnaleźć ukrytą talię, jak to się ma z karcianym kanciarzem, który próbuje ludzi uczciwych wyprowadzić w jałowe pole. Ale niczego tam nie było prócz niezłomnej uczciwości. Mieliśmy do czynienia z przejrzystym eksperymentem i poczciwiną rodem z książkowego przykładu o nauczycielu i jego zbożnym celu.
Wbrew temu, czego spodziewali się wszyscy zebrani, nie padły żadne konkretne propozycje względem planowanej wyprawy do gwiazdy Jovanicha Valvela. Pozostałem sam, bijąc się z własnymi myślami.
Stało się to półtora roku później…
Ale po kolei.
Może dla bliższej introdukcji poświęcę teraz kilka słów na wyjawienie proweniencji łaskawie nas wizytującego arystokraty. Wiedzę tę zdobyłem, prześledziwszy szereg dokumentów, który sam ów wymieniony z nazwiska osobnik przedstawił mi do wglądu jako zaufanemu oficerowi ich Królewskich Mości Taresy Siedemnastej. Otóż nasz Amonis wywodził korzenie z rodziny magnackiej, zamieszkującej planetę krążącą wokół jeszcze nienazwanej, bo nie odkrytej przez ludzi, maleńkiej gwiazdy Altanoor w gwiazdozbiorze Strzelca, oddalonej o – bagatela – pięćdziesiąt lat świetlnych, który ten dystans pokonał ów czołobitny człeczyna własnym pojazdem kosmicznym o nieznanych właściwościach prądotwórczych. Rodziców miał ów panicz aż trzech, bowiem gatunek ten charakteryzował się istnieniem szczególnego bytu dodatkowego; ciężarnego nosiciela wielkości sporego słoniowatego, sześcionożnego bydlęcia umożliwiającego mieszanie się genów i właściwe poczęcie w brzuchu owego gada. Wszyscy ci protoplaści obdarzeni byli szlacheckim pochodzeniem, rewerencją szczególną pośród swoich kamratów, budzącą samym imieniem atencję i estymę. Jeszcze odlegli dziadowie posiadali wytwórcze przemysły, po których dziedziczył jedyny wnuk, a wujowie obszary planetarne, których nie powstydziłby się żaden ziemski feudał, dlatego nasz protegowany szczycił się posiadaniem sporego konta, niepospolitą władzą i dostępem nieograniczonym do wszelkich cudów techniki.
Z początku ów obcy przyjmowany był pośród bogaczy ziemskich nieufnie, żeby nie powiedzieć, iż bywał odrzucany, lecz że poznał niebawem ludzkie obyczaje i języki wyuczone z transmisji radiowych, jak również kody telegraficzne, które gwizdkiem odtwarzał na poczekaniu – bardzo szybko w ludzkim społeczeństwie awansował do rangi doktorskiej. Wsławił się swoimi teoretycznymi rozważaniami publikowanymi w czołowych pismach wielkopolskich, gdzie odważnie podejmował tematy kosmologii i ewolucji gatunków. A jego publiczne odczyty na uniwersytetach Rożnowa i Chwalitebska cieszyły się niebywałym powodzeniem ze względu na wielką wiedzę dotyczącą gatunków żywych prosperujących na globach całkowicie nam nieznanych, o których to barwnymi słowy rozprawiać potrafił godzinami.
Nie dziwota więc, że ludzkość wkrótce na jego punkcie oszalała, a samotna misja edukacji, której się wobec nas podjął, jak magnes przyciągnęła doń miliony. Jego nowatorska misja rekonstrukcji teorii ewolucyjnych została w końcu dowodowo potwierdzona i uznana za przełomową w historii zarówno biologii technologicznej, jak i jej podstawy filozoficznej. Chodziło tutaj o praktyczne zastosowanie kreowanych laboratoryjnie kodów genetycznych i ich implementacji środowiskowej, to jest w technice zwanej teorią wypełnień niszowych.
Niebawem szerzej wyjawił główny cel swojej wizyty. A nie był to bynajmniej cel kurtuazyjny, lecz konskrypcja do misji kosmicznej o niebagatelnym znaczeniu dla naszych już teraz zaprzyjaźnionych ras, Equorgów i Ludzi.
Pora mi się przedstawić; oto ja, hrabia Jakub Jeremiasz Horsztyński z Gierzymstoków 4 , jak już wspomniałem oficer i paleontolog w stanie spoczynku, stałem się pierwszym śmiałkiem, który z kamrackiej braci najbliższej Amonisowi zdecydował się na ryzykowny krok i zgłosił kandydaturę do rekrutowanej przez niego ekspedycji. Czego się wspomniany doktor jak najbardziej od samego początku spodziewał. Organizator prócz asteroidy nie wykluczał również eksploracji nieco dalszych okolic, to jest systemu planetarnego gwiazdy Valvela, która już słynna była z bałaganu kruszcowego roznieconego przez rywalizujące kompanie kopalniane.
Pocisk nasz, jak zarozumiale twierdzono, miał się zagubić w asteroidalnym, surowcowym gruzie i tyle by o nim słyszano. Zupełnie nie brano sobie do serca opinii sławnego bądź co bądź naukowca, doktora Amonisa oraz baronowej Lesztyńskiej, którzy owe obszary poddali jeszcze kartografii wstępnej i znaleźli się w posiadaniu szeregu ważnych wskazówek spisanych na dokumentach innych niż mapy; chodzi tu o odkrywcze rysunki biorące początek z nasłuchów mentalnych samej Lesztyńskiej, która pewna była, iż nie dostrzega jeszcze duszy Jovanicha Valvela pochłoniętego przez niezbadane kosmiczne wyroki, a aktywnego umysłowo i wciąż promieniotwórczego. Zachowały się ich odpisy wydane później przez prywatną drukarnię Serwiliusza Rożkowskiego, który dodał do nich ilustracje ze specjalnie sporządzonych na tę okazję drzeworytów equorgskich.
Wracając do naszej historii i wspomnianej konskrypcji ekspedycyjnej, to spotkałem Amonisa po raz drugi dopiero na owym sławnym, listopadowym zebraniu, to jest konferencji naukowej z roku 9870, zorganizowanej z okazji rocznicowej naszego chwalitebskiego uniwersytetu, na którą przywlokłem własną duszę raczej z nudów niż z polecenia służbowego.
Na zewnątrz pyszniła się już jesienna pora. Drzewa ubarwiło zmęczenie. Brązy i czerń rzucały się na uniwersyteckie mury. Odblaski słonecznego światła grzęzły w wielkich oknach, rozpalały szyby, by już zupełnie osłabłą przenikliwością poddać się filtrowaniu ciężkich zasłon. Te śmielsze promyki igrały złoceniami na ciekawskich ludzkich twarzach, ale już trwale przygasłym jęzorem musiały utknąć w dalszym, poszarzałym tłumie oczekujących. Spora uniwersytecka aula nie dość, że pękała w szwach od zatłoczenia, to gorała popołudniowym zaduchem niewygaszonych cygar i zapachem męskiego potu, którego tu od bodaj ostatniego dnia lata nie zdołało usunąć żadne wietrzenie pomieszczeń. Wraz z tym ludzkim ściskiem wlewała się do środka delikatna woń obcego ziemskim światom organizmu profesora, który z metabolizmem naszym ssaczym miał niewiele wspólnego i cuchnął, przekornie mówiąc, gadzim smrodem.
Pamiętam, że zrobił na mnie prelegent po raz wtóry szokujące wrażenie, bom pierwszy raz ujrzał kosmitę tak niesamowicie rozdymanego. Pancerz jego roztworzył się, ukazując całe wnętrze rozigrane pulsującymi żyłami i rozdygotane od aktywności splotów całkiem pokaźnych mięśni. Podobnie robił to w chwilach całkowitego roztargnienia, zapominając o własnym bezpieczeństwie i osobistej kulturze.
Niebawem ochłonął, zebrał się w sobie, pozamykał skorupy niczym lądujący żuk pustelnik i skupił przy mównicy, która zdawała się być za mała jak na potrzeby takiego oratora. Porozumienie werbalne, jak już wcześniej wspomniałem, już nie stanowiło problemu. Opanował nasz gość wszystkie ludzkie języki.
Ważnem jest, aby wspomnieć, iż w kwestiach trudnych, wymagających wizualnego zobrazowania, Equargowie posługiwali się jeszcze bonsami artykułującymi myśli, objaśniającymi w sposób wspaniale elokwentny wszelkie potknięcia słownej elokwencji. Bonsy, gdyby ktoś nie wiedział, to organy telepatyczne, pracujące u istot typu amonoidalnego w okolicach rozrośniętych bokobrodów, które u znanych nam Nieziemian wielce bywały pokaźne.
– Zapewne zapytacie mnie znowu, czy ja sam odwiedziłem okolice słońca Jovanicha Valvela? Czy się odważyłem? Oczywistym jest, że tak, ale niestety z braku odpowiedniego wyszkolenia w mrocznej kartografii żadnych obiektów sztucznych tam nie wypatrzyłem. Poleciałem więc na próżno i po zastanowieniu zawróciłem, aby u państwa ziemskiego poszukać pomocy – prawił, poprawiając monokl w wielkim oku, mogący uchodzić za optyczny lub laserowy sprzęt strzelniczy. – Zatem skąd bierze się moja idea współpracy z rasą ludzką? Ano, sprawa jest prosta. – Tutaj wziął głębszy oddech. – Kluczem do sprawy pozostaje baronowa Rajdana Lesztyńska.
– Hę?
Tutaj odczułem wszystkie te zagubione spojrzenia, jak wertują mą twarz niczym otwartą i zapraszającą księgę.
– Oczywistym jest, że znacie osobę. Jest to madame nadzwyczaj dobrze wykształcona w mrocznej kartografii, która nie dość, że obecna była na niezliczonych militarnych polach, to nie raz dowiodła istnienia jej powiązania z mocami ciemnymi. Niewiadome jest źródło jej strasznej zdolności. Może postrzega wszechświat zmysłem nam jeszcze nieodkrytym, może jego tajemnice same przed nią stają otworem? Deliberowałem w kręgu equorgskich fakirów i wspólnie doszliśmy do wniosku, że jej talenty wyjątkowe są we wszechświecie. Tylko ona odnajdzie nasze cele.
– Zatem, cóż pana od startu powstrzymuje? – spytał ktoś z dusznej głębi auli. – Już dwa lata pan na naszej planecie się kręci, a postępu jak nie widać, tak nie widać.
– Kompletuję załogę. Mój pocisk wymaga też remontu. Mam kilka nowych pomysłów na zwiększenie mocy podróżnej, a do tego potrzebne mi są fundusze. Oddałem kilka cennych przedmiotów z mojego stanu posiadania na aukcje, a ciągle borykam się z kłopotami finansowymi. Wdzięczny będę za każdą podarowaną złotówkę – odpowiedział gość i jakby nigdy nic, zabrał się za temat cośrodowego naukowego odczytu.
Wiele siwych i sędziwych głów kiwało z niezrozumieniem. Wzruszano ramionami, a usta tych osób nielicznych z towarzystwa wykrzywiał grymas nie tyle niedowierzania, co pogardy i zwątpienia w zdrowe zmysły prelegenta. Przeleciał te pięćdziesiąt lat świetlnych i prosi o grosz z darowizny? Niebywałe…
Po odczycie dostałem się w najbliższe sąsiedztwo gościa, który w najbliższym mu towarzystwie entuzjastów odpowiadał na dodatkowe kwestie. Chciałem mu podać własny, wypisany na jego imię czek.
Tu zmuszony byłem się skupić, by dosłyszeć fragmenty rozmowy. Dotarłem, gdy już dyskusja rozgorzała, więc wybaczcie, że kontekst nieco zgubiłem. A pytaniom rej wodził stojący na prawo lord angielski, znany w kraju nadwiślańskim z licznych machlojek i finansowych przekrętów.
– …ale co z tego wszystkiego wynika? Tradycyjne myślenie zastąpimy pańskim zgoła egzotycznym podejściem do praw natury? A pan co, wrzuca strukturę mocno rozbudowaną na przypadkowym doborze ewolucyjnych reakcji do tego samego worka, przynależnego całej liście zaawansowanych praw fizyki i chemii. I mniema, i przekonuje, że na każdym poziomie ich rozwoju funkcjonują sterowane ową przesławną regułą antropiczną? – jego wywodowi towarzyszył krzywy uśmiech, co można było interpretować jako okazywany w sposób niemaskowany brak szacunku.
– Widzę, że jegomość znakomicie interpretuje przewodnią ideę – zupełnie nie zrażał się prelegent. Spojrzał na rozmówcę z miłym, kosmicznym uśmiechem, bo się na łamaczu prawa nie poznał. – O to właśnie chodzi, żeby rozwiązanie owo uznać za powszechnie dostępne w całym Uniwersum. Służy do budowy jeszcze bardziej skomplikowanych tworów, jak te powstałe choćby z tlenku wodoru.
– Próbuje pan mi zasugerować, iż w nieskończonym kosmosie istnieje ogromna liczba planet zasiedlonych przez podobnych do człowieka tworów? Że stwórca nie poprzestał na jednej planecie, tylko rozwiązanie swoje genialne zaadaptował do wielości światów?
– Jak skrzydło zostało wynalezione po wielekroć, tak i ewolucja człowieka z całym jego dobytkiem anatomicznym powtarzalna mogła być w obcych światach.
– No to już byłby skandal co najmniej religijny – oburzał się arystokrata. – Przyrównuje pan precedens do reguły?
– Podobnie się ma sprawa z tlenkiem wodoru, który uważa się za uniwersalny nośnik życia. Może ów związek występować w trujących roztworach, a może w postaci skondensowanej do szaleńczych ciśnień, kiedy trudniej go rozpoznać, a łatwiej przyrównać do metalu. Liczba stanów lodów zupełnie nie przypominających miłej cieczy również potrafi zagmatwać obraz. Z naszego praktycznego doświadczenia wynosimy, iż występuje tylko w trzech stanach skupienia, a tu niespodzianka, że tak naprawdę są ich dziesiątki. To samo tyczy się biologii.
– Skład chemiczny nie jest tym samym, co wywiedziony z ewolucji gatunków.
– Oby się pan nie mylił. Istnieje hipotetycznie skończony wachlarz warunków fizyczno-chemicznych, czyniący ów skład tlenku wodoru 5 zasadniczym podmiotem zawiłych eksperymentów, w trakcie których uzyskuje on niezwykłe właściwości fizyczne. Ewolucja podlega skromnej ich manifestacji.
– No ale to tylko substancja z grupy biernych. Pan przymusza nas do wiary w powszechność istnienia transmisji danych o nieograniczonej objętości informatycznej tyczących całej obecnej w otoczeniu materii.
– Oczywistym jest, że w tej generalizującej interpretacji się waham. Wasz świeżo odkryty kwas dezoksyrybonukleinowy, który uznaje się za chemiczny zbiornik pamięci osobniczej, posiada tu znaczenie przełomowe. Chcę tylko eksperymentami moimi poświadczyć, że każde odkrycie dokonane przez procesy przyrodnicze jest w naturze odnotowane i jakimś sposobem dostępne do zastosowania na globach oddalonych o miliony lat świetlnych od źródła.
– Pozwolę sobie przypomnieć, iż pracował nad tym problemem wielokrotnie obecny w mym domu sir Charles Darwin – wychwalał się przed obecnymi wspomniany wyżej arystokrata. – Ów znamienity odkrywca dokonał chemicznych obliczeń jeszcze przed swoją sławną podróżą na statku „Beagle” w latach 9831– 9836 na Ocean Spokojny. Wspomniana substancja w sposób fantastycznie ścisły i dokładny odtwarza struktury budowy cząsteczkowej ożywionej materii. Może być również używana w budownictwie czy konstrukcji samożywotnych i funkcjonalnych maszyn kroczących, w czym ostatnimi czasy odnoszę sukcesy.
– Doprawdy jesteś pan edukacyjnym geniuszem – zachwalił te wyjaśnienia prelegent. – Jak pańska godność? – zdołał wreszcie zapytać. Tu feudał ziemski się przedstawił obcemu, powodując pomruk zadziwienia i sensacji w całej gromadce nieznających go studentów. Był to bowiem tytuł w naszym kraju niezwyczajny.
– Lord Clarendon – co doktor Amonis natychmiast skrupulatnie w swym dzienniczku zamaszystym pismem zapisał.
Na ustach obecnych wokół fabrykantów pojawił się grymas niezadowolenia. Wrogie spojrzenia spoczęły na szlachetnym i gładkim obliczu lorda. Większość uważała, że zachowywał się w sposób skandaliczny. W sposób jawny szydził i się wywyższał. Znaleźli się jednak i tacy, którzy podjęli ton drwiny i zwyrodniale się uśmiechali. Szydzili w ten sposób z pokojowych zamiarów pozasłonecznego przybysza.
I tak mógł kontynuować aż do znudzenia.
Na koniec stary lord zaprosił gościa wraz z kilkoma innymi osobami, nie zapominając o mojej skromnej osobie, na kontynuację tej dyskusji już w okolicznościach bardziej kameralnych. Udaliśmy się na wykwintną kolację do jego rezydencji poza miastem. Przystałem na pomysł z wielkim entuzjazmem, bo po pierwsze: już postanowieniem uczestnictwa w ekspedycji zaskoczyłem samego siebie, a po drugie niczego dobrego nie widziałem w zaprzepaszczeniu reszty tak pięknie rozpoczętego wieczoru.
Mój powóz dotarł na miejsce nieco spóźniony, ale jak się okazało później, nie ja byłem tym ostatnim, który zakołatał do wielkich drzwi lordowskiej rezydencji. Doprowadzony przez służącego do prowiantowego stołu w bawialni, raczyłem się do woli smakołykami, doprawdy nie zważając, co się wokół dzieje. A winienem był przyuważyć kilka podejrzanie łypiących ślepiami postaci rodem z kryminału. Krzątały się tu i ówdzie typy spod ciemnej gwiazdy, wagabundy, gwiezdni szlachcice, parowi magnaci z Liverpool i Nottingham, wietrząc możliwość przestępstwa, czy nawet morderstwa. Niestety, rozkapryszony arystokrata uwielbiał otaczać się tego typu bractwem i opłacał ich sowicie za to plątanie się.
– Moją pasją są, mój drogi panie, wszelkiego rodzaju cyrki, sztuki fizyczne i ruchome atrakcje. Hrabia Witebski, na ten przykład, jest moim inwestycyjnym ulubieńcem – perorował gospodarz, łypiąc groźnym okiem na stojącego naprzeciw doktora Amonisa i jednocześnie okraszając usta przemiłym, najpewniej fałszywym uśmiechem. Gdy wykrzywiał skąpą linię warg, wydawała się ona sucha i pozbawiona koloru, a wymykająca się zeń biel zębów była aż zanadto lśniąca, by uchodzić za naturalną. – Pragnę też panu pochwalić się moją potrójną cyrkulacją. – Tu podwinął rękaw koszuli i naprężył mięśnie. Pojawiła się trójkolorowa pajęczyna żył i drobnych naczyń krwionośnych. Wszystko to splątane niesamowicie z dodatkowymi nerwami i odprowadzeniami układu chłonnego. Przez ten moment przedramię lorda rozpaliło się dziwnym blaskiem i zdawało się być przeźroczyste.
– Dziwne to pana ulepszenie – mruknąłem, stojąc z boku.
Ale lord nie zwrócił na moje słowa żadnej uwagi. Tylko wpatrywał się w obcego, niczym we wroga.
– Azali u Equorgów znajdują miejsce podobne ulepszenia ciała?
– Zbędne wydają mi się takie skrajne sztuczności, panie Clarendon – odparł na to wcale niewzruszony doktor. – Podchodzimy do naszego organizmu z szacunkiem, ceniąc sobie wszelkie trudy złożone na jego karb. Ewolucja winna być najczystszym prądem w jego aktualizacji.
Lord parsknął niemiło. Towarzyszący mu krok w krok w przechadzce wzdłuż rzędów drogich mebli krośnieńskich Amonis, mógł się najprawomocniej poczuć dotknięty obraźliwością jego tonu i pychą, jaką się szczycił. Pragnął gospodarz najpewniej wpierw olśnić bogactwem, by potem pognębić naszym brakiem znaczenia.
– Dlatego pańska genetyka eksperymentalna ogromnie mnie pociąga – prawił imć lord – a zyski finansowe w niej się kryjące zapewne przyćmiewają wszystkie inne, nawet te idące rodowodem od kamieni szlachetnych, drogich metali czy palnych olei – gadał dalej podniecony swoją władzą we własnym domu.
Chyba jako jedyny w całym tym towarzystwie posiadał potężne bokobrody okalające nie tylko niewielką twarz, ale w swym poroście idące aż dalej ku szyi. Zarost kończył się gdzieś za kołnierzykiem nieskazitelnie białej koszuli. Zdawało się, że w swej niesamowitej gęstości włos ukrywa jakowąś ważną tajemnicę. Jakby lord chował pod owłosieniem dodatkowe oprzyrządowanie zmysłów, bynajmniej nie ekstra uszy lub oczy, ale coś znacznie dyskretniejszego, rzęski o delikatności i wielkości mikroskopowej. Bałem się nawet pomyśleć, co by to mogło być? Dziwak to był i zmora.
– Zapewne ma pan rację – zgodził się z przedmówcą Amonis. – W rzeczy samej, na przyszłościowej giełdzie genetyka promieniotwórcza odnajdzie swe właściwe miejsce nie dalej niż za lat kilkanaście. Może pan szanowny spokojnie inicjować takowe wstępne interesy. Rejestrować firmy i zasilić je premią rozwojową, aby potem odcinać kupony od zysków.
– Niewątpliwie się tym zajmę. Ale teraz proszę mnie wtajemniczyć w pańskie plany, bo chociaż nazwiska swego na listę uczestnictwa ekspedycyjnego nie wpisałem, to ciągle się waham i bliski jestem powzięcia takiego kroku. Potrzeba mi tylko poznać kilka kluczowych faktów.
Doktor Amonis kiwnął ze zrozumieniem głową. Przyjął uczoną postawę i niczym pedagog słowami swymi próbował inwestora zainteresować:
– Z przekazu telepatycznego Jovanicha Valvela jasno wynika, że gdzieś tam w rumowisku asteroidalnym gwiazdy Biralis ukrywa się potężny, żeliwno-szklany obiekt, który niby słój wypełniony wszelakim organicznym dobrem wędruje po orbicie wokółsłonecznej, nosząc w sobie zarzewie szalonej egzystencji. Problem tylko taki, że dokonaliśmy w jego kierunku kilku wypraw, które zakończyły się fiaskiem. Nie odnaleźliśmy przysłowiowego szklistego ziarnka piasku. Statek ów dziwaczny jest doskonale zamaskowany polem mrocznej energii i tylko uzdolniony wizjolog, podobny w mocy detekcji pola do Jovanicha Valvela, mógłby jego miejsce przebywania objawić. Niestety, nie ma pośród Equorgów podobnego talentu. Dlatego poprosiłem madame Lesztyńską, jako jedyne obecne w Galaktyce medium spirytystyczne, by z kuzynami swoimi mi towarzyszyła. Przydałby się również człon operacyjny. Mam tu na myśli jakościowe doradztwo naukowe w osobie fizyka Wielkogradzkiego i speca od logistyki, imć pana Horsztyńskiego.
Cały ten czas lord się nie odzywał. Z rozwartymi usty śledził tylko mimikę twarzy mówcy. Teraz mu przerwał.
– A jak szanowny pan pragnie się dostać do wnętrza owego szklanego, obramowanego kutym żelazem słoja?
– Z opisów wynika, że w okolicach szczytów góry potężnej, którą Jovanich ochrzcił mianem Nienazwanej, zwieszają się ze sklepienia grona potężnych konstrukcji. Jedne są miastami, a inne schodowymi platformami zmierzającymi ku powierzchni lądu.
– A jak je znaleźć i odróżnić?
– Podobnież te drugie przebijają się poza pancerz i formują rodzaj ciemnej piramidy, która niby czop mocarny całość tego zwieszającego się ciężaru utrzymuje.
– Po cóż by konstruktorzy podobne ułatwienia budowali? Przecież od intruzów by się nie opędzili – wątpił Clarendon, cały rozbarwiony buzującą w systemach jego krążenia krwią. Widać emocje w nim grały pierwsze skrzypce.
– Też tak sądziliśmy. Podług Valvela są to konstrukcje różniące się wiekiem powstania. Niedawne są to daty. W związku z czym zgodnie uznaliśmy, iż należą właśnie do wspomnianych przez pana intruzów.
– Jeśli już pan tam dotrze, to co zamierza?
– Z całą pewnością nie pozostaniemy bierni. Zniszczymy wszelkie potencjalne zagrożenie dla naszych cywilizacji.
– Jakimi środkami chce pan tego dokonać? Jak sprawdzić skuteczność? Dysponuje pan odpowiedniej mocy bombami?