Światy Solarne - Jan Maszczyszyn - E-Book

Światy Solarne E-Book

Jan Maszczyszyn

0,0

Beschreibung

Odkrywca nowych lądów czy zaborca – prawda zależy od tego, kto opowiada historię. Ziemia, Wenus i Mars są planetami o podobnej wielkości w alternatywnym Układzie Słonecznym. I na każdej z nich rządzi człowiek. Podbój Kosmosu był możliwy dzięki imponującemu rozwojowi technologii. Mimo to społeczeństwo nadal tkwi w XIX-wiecznej mentalności. W przestrzeni wypełnionej eterem pojawia się niebezpieczeństwo. Ludzki gatunek stał się obiektem ataku sprytnego roślinnego gatunku. Hrabia Ashley B. Brownhole, potentat medialny z Wenus, szuka sojuszników w walce z inwazyjnym przeciwnikiem. Pomoc przychodzi z niespodziewanej strony – od rybokształtnych Alonbee i Inverrie, którzy są zdolni do abstrakcyjnego myślenia. Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 314

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jan Maszczyszyn

Światy Solarne

 

Saga

Światy Solarne

 

Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock

Copyright ©2019, 2024 Jan Maszczyszyn i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727227429 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Pokład „Hawidona”, imperialnego okrętu flagowego jej imperialności, szlachetnej Famidy Czternastej.

Z sufitu sączyło się subtelne, ciepłe światło. Wypełniało delikatną poświatą wielką salę i znajdujący się w jej centrum stół z siedzącymi ludźmi. Stonowany błękit wylewał się na resztę ciężkich mebli zalegających ściany, rozpalał nitki srebra w szerokich obrazach wiszących tuż ponad i mieszał się z wijącym gzymsem podsufitowym o nieznanym i na pewno obcym ziemskim gustom motywie. Szerokie półki biblioteczne wypełniały stłoczone do granic nieprzyzwoitego bogactwa heksomy, to jest otwierane tylko przez nielicznych foliały o treści dostępnej wyłącznie myślą. Każdy kto tu wszedł nieuprawniony musiał poczuć się obco i niezręcznie. Sufit komory konferencyjnej zdobiły freski o mrocznym, niespotykanym pięknie, a podłogę dywan posiadający delikatność płatków kwiatu. Twarze niektórych z siedzących postaci nie przypominały ludzkich. Raziły straszliwym dysonansem. Jakby złe fatum przekształciło je w studium naigrywania się i szyderstwa z klasycznego ich rysu. Istoty sprawiały wrażenie zaproszonych tu gości. Nerwowo rozglądały się onieśmielone bogactwem otaczających szczegółów.

Anatomiczne różnice dotyczyły głównie głowy, która była najwyraźniej celowo zniekształcona. Implanty pordzewiałego metalu obejmowały kompletną czaszą jej tył, a giętkie pręty usztywnienia wrastały w kark i splatając się z żyłami grzęzły w głębi pleców. Wyłysiałe centrum pokrywała zniszczona skóra, w części twarzowej atramentowa, z pasmami rozległych czarnych pręg odmrożeń.

Twarz oszpecała para dziwacznych, głębokich kanałów ocznych, z wyglądu przypominających rury, które w sposób sztuczny wmontowano w rozdętą tym procesem głowę. Oczy pozbawione były powiek i brwi. Otwór pozostawał tym bardziej ciemny, że bywał częściowo zarośnięty kępkami zdziczałych kołtunów.

Oprócz tak uderzających różnic anatomicznych trójkę wędrowców charakteryzował ubiór znajdujący się w szczególnie fatalnym stanie, którego nie pozwalali w najmniejszym stopniu z siebie zerwać. Fraki i surduty rozpadały się ze starości i brudu, o spodniach i butach też nie dało się powiedzieć niczego przyzwoitego.

Obrazu dopełniały poplamione koszule i strzępy dziewiętnastowiecznych krawatów nadających się z braku właściwej długości zaledwie na wytłuszczone apaszki.

– A więc Ziemia była wam obojętna? – ponownie upewnił się Harold Leight, nabijając misternie rzeźbioną fajkę grubo ciętym tytoniem. Jego oczy sprawiały wrażenie nieobecnych, podczas gdy stare palce pracowały sprawnie i dokładnie, jakby zbędne było im kontrolujące spojrzenie.

– No, nie całkiem. Zamieszkujące glob resztki zmutowanej Pierwszej Rasy ludzi człowiek wenusjański obrócił w źródło taniej siły roboczej. Zyski ze sprzedaży niewolników były ogromne. Stąd tak gwałtowny rozwój gospodarczy Luny.

– A Mars?

– Zamieszkująca go rasa Myjadorów wbrew oporom nielicznej grupy przeciwników zjednoczenia solarnego w większości akceptowała prokolonialną politykę Wenus i charakter dżentelmeńskiego „fair play”.

– Co z resztą?

– Chyba ma pan na myśli większość? – Sir Ashley uśmiechnął się wymuszenie. Rozmowa coraz bardziej przypominała niemiłe przesłuchanie. – Resztę układu skrywał mrok tajemnicy. Z opracowań naukowych wynikało, że najbardziej odległe planety i towarzyszące im olbrzymie księżyce zamieszkiwały rasy w prawdopodobnej liczbie ośmiu, prowadzące pomiędzy sobą ustawiczne konfrontacje zbrojne. – Spojrzał na obecnych z rosnącą apatią. W widoczny sposób dawali mu do zrozumienia, żeby pominął ten nużący wstęp. – Dodam tylko, że powierzchnię naszego Słońca porasta w większości gorący, krystaliczny las. Taki przynajmniej obraz przekazała nasza automatyczna sonda.

Znów dostrzegł te krytyczne spojrzenia i powstrzymywane uśmiechy.

– Do meritum, Sir Ashley… Proszę trzymać się meritum. – Admirał Leight spojrzał na niego w swój przenikliwy, zimny sposób. Ashley nabrał powietrza. Nie pozostało mu nic innego, jak rozpocząć opowieść od jej nudnego początku…

Prolog

…Muszę wrócić pamięcią aż do Marsa, którego od najmłodszych lat byłem sympatykiem i admiratorem. Nie poprzestawałem na bibliofilskich marzeniach. Wielokrotnie odwiedzałem planetę, przemierzając od zwrotnika do zwrotnika bezkresne pustynie, żeglując po rozgniewanych morzach, czy opadając na linach w bezdenne otchłanie zmrożonych jaskiń. Zawsze potem, obserwując w maleńkim okienku pocisku międzyplanetarnego oddalający się krąg Marsa biłem się z natrętną myślą o stałym osiedleniu. Rozważałem podczas podróży za i przeciw, a zawsze kończyło się to sromotną klęską w lawinie wydarzeń zwykłej codzienności.

Nigdy nie odważyłem się rzucić wszystkiego, postawić życie na jedną kartę i wzorem wielu odważnych, pełnych wigoru kolonistów osiąść tam na stałe. Zwykle powracałem stęskniony do swej papierowej grzebaniny, wykresów i tytułów prasowych, których byłem w licznych stolicach krain południowych planety Wenus animatorem i nobilutatorem.

Dlatego ogromnie się ucieszyłem, odkrywając w starych matrykułach rodzinnych istnienie na Marsie więzi rodzinnych, istnienie bardzo odległego kuzyna, urodzonego dziwoląga i naukowca, barona Victora Vanhalgera. Po kilkudziesięciu pisanych w euforii listach on też podszedł do mnie ze sporą dozą entuzjazmu i sympatii. Tym bardziej, że nie czyhałem na jego bajoński majątek ani nie wymagałem żadnej finansowej rękojmi, z których to powodów wielu krewnych w powszechnej opinii zjawiało się, by potem podejrzanie szybko zniknąć. Z miesiąca na miesiąc stawaliśmy się sobie bliscy jak bracia.

Poleciałem w końcu, aby spędzić razem z nim wspaniałe wakacje.

Udało się znakomicie. W holu wielkiego domu leżały nieoprawione skóry, drewniane maski Myjadorów, tarcze odblaskowe i strzały parowe, a kolekcję wieńczyła odcięta głowa gigantycznego węża podskalnego, z której zdobycia miałem prawo być niesamowicie dumny.

Rozległa posiadłość, w jakiej spędziłem ostatni miesiąc, mieściła się na obrzeżach marsjańskiej stolicy. Dzielnica leżała na południe od bazarowego centrum. Tharsisonium wypinało zjeżoną szczecinę stalowych wysokościowców tuż ponad poszarpaną linię czerwonych wzgórz, rozdzierającą miasto na bogatą i biedną połówkę. Mogłem podziwiać do woli widok z pałacowego balkonu Vanhalgera, sięgając wzrokiem aż do terenów wielkoprzemysłowej budowy i szybów wyciągowych okolicznych kopalń. Bliżej znajdowała się główna wylotowa arteria miasta. Pędziły nią w obu kierunkach hałaśliwe powozy. Niektóre, jak dziesięcioosiowe wozy kompanii pocztowej, były wyjątkowo szybkie.

Dalekie niebo przecinały smugi wijących się dymów z pędzących lokomotyw terenowych wiozących notabli i lokalnych inżynierów z rozjazdów i bocznic na północ. Gdzieniegdzie po ubitym, pustynnym piasku przemknęła parowa kolaska lub pojawiał się niczym fatamorgana falujący w gorączce popołudnia zmotoryzowany rowerzysta, trzymający w zabezpieczonej rękawicą dłoni przegrzany komin wspomagania.

Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Nigdy nie kupiłbym niczego większego niż jednopokojowe mieszkanie w tak hałaśliwym otoczeniu. Mój wzrok znów pobiegł w stronę wzgórz. Podziwiałem malownicze sterowce dźwigowe krążące wokół montowanych żelbetonowych konstrukcji. Operatorzy dwoili się i troili, by sprostać wymaganiom marudnych szefów.

Siedziałem w wiklinowym fotelu z nogami wygodnie opartymi o poręcz balkonu, gdy pojawił się mój Victor z kolejnym rozpieczętowanym pudłem marsjańskich cygar. Rozsiadł się obok równie swobodnie, rzucając niedbale skrzynkę na stół tuż obok rulonu z otwartym listem. Nadawca musiał wykazać się szczególnym talentem detektywistycznym, aby odnaleźć mnie na rubieżach skolonizowanych światów.

Rulon opatrzony szklanymi pieczęciami przybył aż z Ziemi, adresowany na moje imię i nazwisko. Pisał do mnie jego znamienitość gubernator kolonii z prośbą o zainteresowanie prasowe względem najświeższych odkryć naukowych. Do podobnych sensacji podchodziłem z wielką rezerwą. Będąc potentatem prasowym na Wenus, ostrożnie dobierałem zdania i ważyłem każde publikowane słowo.

– Moje myśli ciągle krążą wokół treści listu – wyznał przejęty baron. – Pan oczywiście pojedziesz? – zapytał mnie, przymrużywszy badawczo oczy.

– No cóż, skrócę urlop u ciebie, mój odległy kuzynie, pozamykam wujowskie tartaki i w drodze do domu zahaczę o Ziemię. Nie mam tam w tej chwili dostępnego, wiarygodnego korespondenta, a tematy są nader gorące. Sam rozumiesz; romantyczne, niezbadane kontynenty, ludy zaledwie poznane. Dzikie zwierzęta, o których można by napisać niejedną książkę. Może nawet głęboko ukryte cywilizacje tkwiących w apoteozie mnichów bądź latających fakirów? – mówiłem w przypływie humoru, uśmiechając się coraz szerzej.

Victor w odpowiedzi skarcił mnie wzrokiem. Pogładził bokobrody z namysłem. Dotknął swoich pierścieni i sygnetów, jakby ciągle się upewniając o ich wartościowym istnieniu. Długo patrzył ponad balustradą.

– Pan sobie najwyraźniej kpiny stroisz – wydukał w końcu. – Nie ma tam tematów. Wszyscy unikają Ziemi.

Pomimo włożonych wysiłków nie potrafiłem przekonać kuzyna do zwrotów języka nieformalnego. Wzbraniał się i upierał przy konwenansach. Uważał, że należy podkreślać szlachectwo szczególnie w formach języka mówionego. Zwłaszcza wtedy, gdy dokumentacja dotyczyła skomplikowanego procesu akceptacji tytularnych w związkach anemogamicznych, tak popularnych od dwustu lat w arystokratycznym środowisku wenusjańskim. Zwrot osobowy tylko potęgował jego poirytowanie. Wszędzie wietrzył podstęp i spisek. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przyzwyczaić się do jego uciążliwego dziwactwa, nigdy nie przekraczając wymarzonych progów miłej, rodzinnej konwersacji.

– Nie zdecydowałbym się na odwiedzenie tej dziczy – kontynuował marudnym tonem. – Chodzą słuchy o szerokiej dostępności minerałów Blasku na powierzchni planety. Podobno tysiące ludzi uzależniło się od konsumpcji grudek krystalizującej się energii słonecznej. Pożarta za dnia energia wypełza z ich oczu, czyniąc ich niebezpiecznymi telepatami. Fosforyzują bardziej niż ktokolwiek na Marsie. Są nawet w stanie zabić promieniowaniem z odległości kilkunastu metrów… – straszył.

– Pojadę i tak. Nie wierzę w brednie o uzależnieniach. Przecież wszystkie organizmy żywe syntetyzują podobne minerały. Bez gromadzenia ich energii życie stałoby się niemożliwym.

– Tak, ale w przypadku Ziemi minerał energetyczny dostępny jest w formie kryształów soli, obecnej na każdej powierzchni wyeksponowanej na działanie Słońca. Planeta jest zatruta, a mieszkańcy od intensywnego skażenia stali się niepoczytalni i promieniotwórczy.

– Będę unikał kontaktu z podejrzanymi typami, jeśli o to chodzi.

– Szczególny blask oczu może być pierwszym symptomem związania.

– Będę zwracał szczególną uwagę na ów blask – solennie przyrzekałem.

Gdzieś ponad naszymi głowami przetoczył się potężny grzmot. W oddali zobaczyliśmy lądujący pocisk. Moloch wykorzystywał w ostatecznej fazie opadania wszystkie dostępne worki antygrawitacyjnego balastu i kilkanaście potarganych od impetu spadochronów. Wzbudzony prądem elektrycznym marsjański piasek tym razem z wielkim trudem wyhamował upadek i gigant z łoskotem przerył dziobem mokrą glinę pobocza.

– Co za okropne miejsce! Jak potrafi pan to wszystko wytrzymać? – zapytałem kuzyna. Żachnął się tylko, ale użytą formą „pan” wyraźnie poprawiłem mu humor.

– Zapewne wylądowałby pan lepiej?

– No, nie w tak nieodpowiedzialny sposób. Założę się, że miał zamknięte dopalacze frontowe przy opadaniu atmosferycznym.

– Nie na darmo jesteś pan sportową gwiazdą pociskową... Czy mnie pamięć nie myli? Trzecie miejsce w Excurrio Dew?

Połaskotał mnie tą znajomością wyników. Rzeczywiście, udział w zawodach, pomimo mego głębokiego zaangażowania w wydawnictwie, stał się życiowym sukcesem i powodem do niesłabnącej dumy. Przy każdej okazji przyjaciele wyciągali ten fakt, a na porządku dziennym popołudniowej herbaty, czy wieczornego szampana było moje szczegółowe sprawozdanie z kraksy powietrznej, jaką udało mi się z Laubemannem przeżyć.

– Gdzie mi tam do oblatywacza Otto Laubemanna, czy Henreya Protenhausa.

– Ci panowie są zawodowcami, a pan jak wiem jest czystej krwi amatorem i pasjonatem. Dlatego trochę mi żal wyprawy, którą planowaliśmy za dwa tygodnie na wielbłądach w Dalekie Piaski Marsa. Miałem wynająć sześciu Myjadorów i dwudziestu czarnych tragarzy – mimowolnie wciąż nęcił mnie wizją i zachęcał żywym słowem.

– To już postanowione, baronie. Tak zwany przymus okoliczności.

– Wobec tego zastanówmy się jeszcze raz nad treścią korespondencji – drążył wytrwale. Wyraźnie miał ochotę na więcej przygód i moje natrętne, wrodzone wścibstwo szczególnie mu we mnie odpowiadało. – Czy jest to ważny powód skrócenia pańskiego u mnie pobytu? Nie ujrzymy się zbyt szybko – ostrzegał z kwaśną miną.

– Nie będzie aż tak źle. Poza tym proszę mnie odwiedzić na Wenus w każdym dowolnym czasie. Mam tam równie wygodny pałac, jednakże w przyjemniejszej i bardziej relaksującej okolicy. Co zaś się tyczy mojej decyzji o ekspedycji na Ziemię, pozostaje ona w mocy. Gubernator jako człowiek słabo wykształcony niepotrzebnie komplikuje swoje hipotezy.

– Sam przychylam się do pomysłu o pochodzeniu naturalnym. Być może mnożące się od jakiegoś czasu incydenty z drewnianymi posągami naprawdę mają swoje źródło w podzwrotnikowych lasach.

– Musi pan jednak przyznać, że gubernator przesadził. Posągi miałyby być wystrzeliwane z wnętrza spróchniałego pniaka w wyniku procesu podobnego do dojrzewania nasion? Z relacji bezpośrednich świadków wynika jasno, że przybywają one z głębi nieba i nie ma tu mowy o chaotycznym locie ślizgowym, a dokładnie obliczonym procesie lądowania i zagnieżdżania w glebie.

– Nie może pan darzyć zaufaniem nadętych bufonów.

– Zakładam, że obie strony mają trochę racji. Co do mnie, to w całej sprawie bulwersuje mnie ogromna żarłoczność istot niebiańskich. Konsumują idące w setki ton ilości minerałów słonecznych. Po co?

– Wobec tego nic nam na Marsie i Wenus nie grozi. – Odetchnął z ulgą baron. – Obie planety nie posiadają złóż tej parszywej substancji.

– Szczerze wątpię. Złoża mogą leżeć głęboko pod powierzchnią Marsa.

– Proszę uważnie przyjrzeć się ludzkiemu ciału. Każdy z nas kumuluje w ciele równowartość dziennego Blasku. Tylko dlatego potrafimy utrzymać ustabilizowaną temperaturę ciała podczas nocy. I stąd biorą się te prądy energetycznej aury.

– To jony są odpowiedzialne za ten proces, a dokładniej; aktywna gazowa otoczka chroniąca istoty żywe – powiedziałem. – Najdynamiczniej spotykane u organizmu rozumnego z powodu jego aktywności umysłowej.

– Kto zrobił z pana tak skrajnego materialistę? Czy to wywody jego książęcych mości, Ojca?

– Nie znaczy, że popieram wszystkie jego tezy, ale cały poczet Bytów Świetlistych w teoriach pola czasoprzestrzeni, ogłoszony dwa lata temu z takim triumfem przez Kongres Naukowy, po prostu mnie śmieszy.

– Ależ to namacalny dowód, jak obraz lasów krystalicznych przekazanych nam przez automatyczną sondę z powierzchni Słońca. Nikt dzisiaj nie wątpi w naukowe fakty, a byty świetliste wręcz perfekcyjnie wpasowują się w równania matematyczne teorii czasoprzestrzeni. Mówimy dwoma różnymi językami fizyki, panie Ashley.

Głęboko zaciągnęliśmy się cygarami, aby tym razem uspokoić nerwy.

– Nigdy nie polecę na tę planetę. Zbyt wiele tam oceanów – odezwał się baron, ziewając. – Zresztą pan, jako pyłkowy dżentelmen, również nie znajdzie tam tylu obiektów wdzięku.

– I tu się pan myli. Luna została zaraz po Wenus ogłoszona księżycem wolności rozrodu. Liga Dżentelmeńska wspierała oddolne inicjatywy, aż jej reprezentanci stali się na księżycu Ziemi czołowymi aktywistami ruchu na rzecz anemogamizmu.

– Nigdy tego nie zrozumiem. Po co ingerować w uświęcony wewnętrznym porządkiem biologizm człowieka?

– Widocznie trzeba. Wymaga tego nasz fundamentalnie pojęty szacunek do płci pięknej. Nie zniósłbym więcej tego drażliwego chamstwa erekcji. Proszę sobie tylko wyobrazić, z jaką rozkoszą musi przyjmować zakochana kobieta nasze chemiczne, nieskrywane umizgi. Seks stał się dzisiaj narzędziem bezpośredniego kontaktu osobowości, pozbawionego tej parszywej otoczki bulwersującego zezwierzęcenia. Wolę być delikatnie namiętny… niż absurdalnie rozogniony nadczynnością ludzkiej hydrauliki.

– Ja preferuję męską brutalność i jak wiem, na nią również istnieje spory popyt w środowiskach kobiet dojrzałych i namiętnych. Ale, ale… Czy mi się zdawało, że jedzie pan na Ziemię, a nie na usłaną mięciutkimi poduszkami Lunę?

Roześmiałem się serdecznie.

– Na Ziemi udało się skolonizować tylko jeden kontynent. Reszta ogromnych obszarów pozostaje ciągle niezbadana. Dlatego tak łatwo przychodzi co niektórym spekulować na temat leśnych, latających posągów, których rzeźbą miałaby się zająć sama natura. Odwiedzę wyłącznie osiedla kolonistów, w większości przybyłych tam z Amiriony – dziesiątego księżyca Wenus. To sensowni ludzie. Chcę zamknąć sprawę i w miarę możliwości uspokoić gubernatora tej wątłej kolonii kilkoma sensownymi słowami. Mam wrażenie, że staruszek obawia się inwazji, a rząd, jaki reprezentuje, stać jedynie na sfinansowanie niewielkiej armii sezonowej, złożonej głównie z kawalerii. Dwa pancerne sterowce przecież nie obronią planety.

– Proszę nie przesadzać, jedno wielkie miasto i kosmodrom to jeszcze nie jest cała planeta.

– W każdym razie dobrze prosperujący jej kawałek. Floty myśliwskie zbijają niemały profit ze sprzedaży niewolników afrikońskich. Dlaczego one nie zapewnią im wsparcia?

Baron wzruszył ramionami.

– Kiedy pan rusza? – zapytał.

– Jutro rano. Podróż zajmie kilka dni, a ja jeszcze koniecznie chciałbym zabrać z Marsa mój nowy powóz i ulubione konie.

– Po cóż to panu? Tak łatwo się pan przywiązuje do rzeczy? Poważny ekwipunek do jazdy kupi pan na Wenus od ręki.

– Chcę pozostawić sprzęt nowemu, wynajętemu na miejscu korespondentowi. Ziemia może okazać się interesującym tematem artykułów. Kto wie, może dzięki ich cyklowi uda mi się rozpalić zarzewie przyszłej gorączki osiedleńczej? A może odkryć złoża cennych metali, bądź uruchomić odlewnię superwytrzymałego żeliwa?

Wyruszyłem następnego dnia w potężnym pocisku ekspresowym nowej generacji firmy Hagshprung Russel, idącym w kierunku Luny. Zabierał ze sobą sezonowych górników planetoidalnych i ich rodziny, stąd hałas płynący z niewybrednej konwersacji i ostrych kłótni kosztował mnie sporo nerwów i napiętej do granic możliwości cierpliwości. Chociaż nie uśmiechała mi się długa przesiadka na głównym księżycu Ziemi, to z przyjemnością pomyślałem o widoku przelatujących w jego atmosferze majestatycznych sterowców. Wkrótce ujrzałem pod sobą wielki kontynent Australionu i rosnące wysokościowce jedynego, liczącego się tutaj miasta. Port Melbournehor błyszczał milionem latarni i ognistymi jęzorami jedynej huty. Wkrótce poczułem na sobie surowy oddech tej ziemi.

1.

Obiekt przypominał fakturą mocno zbitą korę drzewa. Brązowo-czarny, gruby, cuchnący pal o półmetrowej średnicy, zatknięty w żyznej ziemi ogrodu, kto wie, jak głęboko? Na swej powierzchni posiadał delikatny zarys dziwacznych odnóży sprawiających wrażenie tkwiących w głębokim futerale ciała. Ich istnienie przejmowało mnie mistycznym lękiem. Byłem zdumiony cisnącymi się przed moje oczy dziwacznymi skojarzeniami jaszczurzo powolnego ruchu. Czyżby obiekt nie był martwym klocem starego drewna, za jaki go brałem pod wpływem pierwszego spojrzenia jeszcze z progu hrabiowskiego domu? Czyżby emitował natrętne myśli? A te kilkadziesiąt innych, nieruchomo sterczących wzdłuż bitej drogi do miasta, które niedawno minąłem w roztargnieniu, pędząc w dorożce; czy miały z tym ogrodowym dziwadłem cokolwiek wspólnego?

Wyciągnąłem ostrożnie dłoń. W dotyku twór zaskakiwał porowatością pumeksu, jego chorobliwą suchością i drapieżną ostrością krawędzi. Jednocześnie wydawał się nasączony po krańce fizycznej możliwości ohydną wilgocią wyrośniętego grzyba. Wypełniał przestrzeń ostrym zapachem denaturatu.

– Wczoraj stał mocno pochylony. Dokładnie pod tym samym kątem, pod którym wyrżnął w grunt, spadając z nieba – wyjaśnił z lekką ironią hrabia Otton Shankbell, gospodarz posiadłości, ciągnącej się setką kilometrów ogrodzeń w głąb lądu. Rozbudowana przed dziesiątkami lat stacja bydła posiadała system rozległych wiatraków prądotwórczych i napędzanych nimi pomp wodnych, które nieustannie skrzypiały w odległym tle.

Jegomość około lat pięćdziesięciu pięciu, z sumiastym wąsem i wielką głową myśliciela, który z lubością skubał końcówkę krótkiej bródki, osaczył mnie swoim przenikliwym spojrzeniem. Cała skóra na nim wibrowała od fosforycznej gorączki. Nie był to widok godny pozazdroszczenia. Miałem nadzieję nie zarazić się tą ogólnoplanetarną, chemiczną febrą.

– Chce pan powiedzieć, że samoistnie się wyprostował? – zapytałem w sposób jakby fizycznie nieobecny. Myślałem o jego oczach, ale jakoś nie dostrzegłem niezdrowego lśnienia i obłędu, przed którym ostrzegał mnie przyjaciel. Najwyraźniej hrabia trzymał się z dala od pokusy.

– No, nie wiem. Miewam problemy z pamięcią, kiedy stoję tak blisko pala – mruknął właściciel. Nieprzerwanie ćmił swoją fajkę. Obserwował mnie równie uważnie. Dym sączył się z jego ust nawet, kiedy mówił. – Tkwi tak już tydzień cały, zatopiony w ogrodowej ziemi większością ogromnego cielska. Nawet urósł od tego czasu. Brzęczy w nim coś, wibruje, może składa mechaniczne części… Nie wiem, do cholery. Hałas doprowadza mnie do szewskiej pasji. Rodzina zabrała psy, konia i wyprowadziła się do brata w pobliże Alburion.

– Przecież, to jest całkiem ładne. – Nie opanowałem kpiącej uwagi cisnącej się na usta. – Stoi w samym środku trawnika i jakkolwiek by było uatrakcyjnia pejzaż. Nikogo nie powinno bulwersować zachowanie zwykłego kloca drewna, jak go pan obelżywie nazywa. Nawet jeśli pod wpływem ruchów podłoża samoistnie się prostuje.

– Taaak? – Wypowiedział to w wieloznaczny, przeciągły sposób. – To niech pan dotknie swoich zębów. Delikatnie. O tak… – dodał, widząc moje niepewne ruchy. – Ruszają się, prawda? A dziąsła? Czy dziąsła lekko krwawią?

Koniuszkiem wskazującego palca przeciągnąłem ostre szczyty szkliwa i pociągnąłem. Rzeczywiście cała góra lekko chodziła, a przecież wprost chorobliwie dbałem o uzębienie. Przepełnił mnie nagły, nieuzasadniony lęk.

– Boi się pan? – pytał gospodarz, śledząc moje zachowanie. – Od kilku tygodni domagam się od gubernatora właściwej reakcji. A on, co? Przysyła mi fachowca, telepatę? Pan nie wygląda mi nawet na dziennikarzynę – uwaga zabrzmiała w jego ustach obraźliwie.

Od dnia przybycia, to jest od czwartku, wyczuwałem na planecie dziwne napięcie. Nie miałem dotąd pojęcia, że krzywa międzyplanetarnej relacji telekinetycznej Bormana-Grossa stoi tak wysoko, powodując niezwykłe reperkusje w pracy ludzkiego organizmu. Przypuszczałem, że kiepski stan moich dziąseł wziął się od tej niefortunnej planety, jeszcze w porcie kosmicznym, a nie od tego tutaj… dziwadła.

– Niech się pan nie przejmuje – pocieszył mnie gospodarz. – Przejdzie pan wolnym krokiem parę metrów w dół ulicy i wszystko wróci do normy.

– Czyżby? – spytałem. Byłem podczas tej wymiany zdań gdzie indziej, na konferencji wybitnych uczonych w Pałacu przy Marsjańskich Ogrodach Botanicznych, debatujących na temat fali tajemniczych zagęszczeń eteru, huraganów, które od tygodnia męczyły Układ Solarny. Czyż te i inne energotwórcze wydarzenia miały coś wspólnego z obserwowanym przeze mnie trzymetrowym obiektem?

– Próbuję wymusić na gubernatorze kolonii jakąkolwiek akcję i jestem bezsilny. – Rozłożył bezradnie ręce. – Kilka dni temu przysłano do mnie dwóch dragonów z fortu w Barwon Heads. Dźgnęli tylko ostrzami lanc w obelisk, aż posypały się czerwone iskry i odjechali w te pędy. Do dziś nie wiem, dlaczego? Nawet nie zdążyłem im pokazać mojej piwnicy i tego, co jest pod domem.

„Czyżby drewniany, spróchniały kloc miał coś wspólnego z nasilającymi się burzami eteru, które nękały nasz pocisk w drodze z Marsa na Ziemię?” – pytałem w myślach. A jeśli nawet, to do uruchomienia łańcuchowej reakcji telekinetycznej potrzeba ich było znacznie więcej. Z pobieżnych wyliczeń wynikało, że przynajmniej milion.

Po zastanowieniu uznałem, że decyzja mojego tu przyjazdu była słuszna. Mógł to być znakomity materiał naukowy do wydawanych przeze mnie pism.

Po chwili milczenia hrabia miał już nowy pomysł.

– Proszę, niech pan na tym stanie. – Przysunął stare ogrodowe krzesło, tak abym mógł dosięgnąć dziwnych sęków regularnie rozmieszczonych na całej długości górnej części kloca. Mebel zachwiał się pod moim ciężarem.

– Proszę spojrzeć na zwieńczenie pala. Ciekawe, co? – spytał gospodarz.

Bezsprzecznie ujrzałem widok przejmujący. W szczycie pala tkwiła ogromna twarz. Usta otwierały się w najbardziej przerażający sposób, pozostając oślizłymi i pulsującymi od śliny, a z głębi dolatywał ostry smród denaturatu. Przyjrzałem się szerokiemu gardłu, kończącemu się ścianą jaskrawej czerwieni z falującą falbanką śliskich rzęs. Gdzieś z boku długich ust tkwiły potwornie wielkie oczy. Drgały pod przykryciem metalicznych powiek. Całość tej pełnej dynamizmu fizjonomii nie wiadomo czemu przypominała mi gigantyczną skrzynkę na listy.

– Proszę szczególnie uważnie przyjrzeć się oczom... – zasugerował gospodarz. – Łatwo będzie takiemu specjaliście jak pan prześwietlić jego duszę. Dowiemy się, jakie zamiary ma ten skurwysyn względem nas. – Hrabia widocznie stracił cierpliwość i już nie przebierał w słowach.

– Właśnie zamknął oczy – odparłem zupełnie zbity z tropu. Bałem się nawet pomyśleć, że miałbym to coś zahipnotyzować.

Zeskoczyłem niezgrabnie na ziemię.

„A więc ta istota żyła”.

Teraz uwierzyłem w każde słowo Shankbella. Wyciągnąłem z przyniesionej torby zestaw reporterskich przyrządów. Wdrapałem się z powrotem. Precyzyjnie założyłem niewielki miernik zegarowy w okolice dolnej wargi roślinnej istoty w celu określenia składu wydychanych gazów. Wtedy poczułem, że ona pochłania moje myśli. I każe mi zastygnąć! Na sekundę szerzej otworzył prawe oko…

Muszę przyznać, że przeszył mnie spojrzeniem niczym sztyletem do papieru.

Na ułamek sekundy nasze myśli skrzyżowały się i to zderzenie jaźni zrodziło mój intelektualny paraliż, bo trzeba z całą odpowiedzialnością wyjawić prawdę – istota dysponowała paranormalnymi mocami, o których nie śniło się jeszcze rasie ludzkiej i nikomu innemu w całym panteonie znanych nam cywilizacji solarnych globów.

Jakże ja miałem się z nim równać, prześwietlić i ogarnąć siłą mojej woli tę potworną duszę? W porównaniu z nim byłem marnym robakiem! Czułem jak po ciele rozlewa się jeszcze potężniejsza niemoc.

Ku mojemu zaskoczeniu gospodarz odgadł, co się święci i strącił mnie gwałtownie z krzesła. Sam wspiął się na szczyt i zaglądał przez dłuższą chwilę do wnętrza, strasznie wymyślając drewnu od najgorszych.

– Udaje teraz śpiącego – powiedział z chichotem. – Wczoraj – kontynuował, zeskakując na trawnik – miał otwarte okropne, czerwone ślepia, którymi w mglisty wieczór wodził po niebie niczym snopem zestalonego ognia. Jakby wskazywał pobratymcom drogę do ukrytego lądowiska. Myśli pan, że naprawdę wzywał swoich?

Wzruszyłem ramionami. Szczerze mówiąc, nie chciałem budzić w sobie niepotrzebnej paniki.

– Nie wydaje mi się, panie hrabio – powiedziałem spokojnie. – Przybyłe organizmy nie muszą być agresywne. Mogą zachowywać się pokojowo i pod wpływem naszych nauk etycznych poddać się symbiozie.

– Dzisiaj rano, drań, znów nie pozwolił spojrzeć sobie w oczy! A przychodzę tu kilka razy na dzień. Rozumie pan? Zmusił do odwrotu moją własną twardą i upartą łepetynę. Czułem jak zamieniam się w miękkiego, bezwładnego ludzika. Ale kątem oka i tak obejrzałem sobie te jego oczy. – Uśmiechnął się pod wąsem. Potarł krótką brodę. – Wyglądają mi na żarówki wielkiej mocy – gospodarz splunął siarczyście.

Wyciągnąłem ze spodni chusteczkę. Przetarłem zapocone czoło i dopiero co przycięte bokobrody.

– Sugeruje pan wysoką inteligencję? – zapytałem, wyciągając moje aparaty z walizki podróżnej i ustawiając je na trójnogach. Szybko nacisnąłem rączkę wyzwalacza. Natychmiast wypadły na tacę odbiorczą gotowe litografy. Gdy już się dobrze skurczyły w procesie miniaturyzacji przypiąłem je do specjalnej, wewnętrznej klapy surduta.

– Nie wykluczam takiej możliwości – odparł, ćmiąc swoją fajkę i obserwując uważnie moje poczynania.

– Przyznam szczerze, że pierwszy raz w życiu spotykam się z podobnym zjawiskiem. Podejrzewam tu jakiś niezarejestrowany eksperyment naukowy, nawet podrzucanie nowych produktów przez planetarnych domokrążców. Znam nawet kilku cwaniaków z aborygeńskiej wioski teleportacyjnej.

– Też ich znam. Są za mało pomysłowi.

– Widział pan może prototypy ruchomych, kamiennych istot zbudowanych z myślą o wyeliminowaniu żeliwnych maszyn kroczących? – próbował mnie zaskoczyć.

Pokręciłem przecząco głową. Ucieszyłem go, że nie widziałem. Pytał więc dalej:

– A zna pan machiny Jadame Le Rieu – awangardowego cyrku stalowej rzeźby, którego fotografiami karmią nas, dżentelmenów, na każdej stronie porannych gazet parowych?

Wyraźnie chciał mi zaimponować.

– A dają panu do myślenia stalowe wieże Nowego Orialu na naszej ojczystej Wenus, czy choćby parowy automatyzm Grobla i jego chodzące szafy? – zapytałem, utrzymując się w jego tonie. – Może idealista – marzyciel Victor von Feud zaraził pana swoją niespożytą wyobraźnią ze swoich nieśmiertelnych graficznych katalogów?

– Nie znam większości z tych rzeczy, czcigodny panie Ashley. – W jego głosie wyczułem zmęczenie. Poczułem się przez moment zwycięzcą. – Widziałem na targach technicznych tylko ogrodowe podlewaczki Ruperta de Golara, pełznące niczym ślimaki.

– Rozważmy sprawę pod tym kątem. Nie udało się zainteresować wojska ani gubernatora. Prawdopodobnie uznali obiekty, które z nieznanych powodów znalazły się na Ziemi, za produkty rodzimego przemysłu. Zresztą, oprócz tego, że wyżerają pokłady minerałów Blasku, nie zrobiły dotąd krzywdy mieszkańcom planety. Nie mam racji?

Po zastanowieniu dziwiłem się sam sobie, że tak pochopnie przypisałem klocowi ponadnaturalną moc i międzyplanetarne pochodzenie.

Ale gospodarz na nowo zbił mnie z tropu swoją prostoduszną wypowiedzią:

– Na pewno runął wprost z nieba, panie Ashley, podobny do spadającego pocisku artyleryjskiego. Walnął pod ostrym kątem, wypluł tonę ziemi i wżarł się pod skałę mojego domu, jak najlepsze wiertło udarowe. Tak, że nawet cztery zaprzęgnięte do łańcuchów konie i koza sąsiada nie były w stanie go ruszyć. Co się tyczy ofiar, to zginął mój służący.

– Aha… To znaczy, że próbował się pan tego pozbyć? – Pozbyć? – Zaśmiał się krótko i opryskliwie. – Przecież mówię. Ciągnęliśmy, rwaliśmy i borowaliśmy dziury na dynamit całymi godzinami. Detonowaliśmy, zagrażając okolicy odpryskami skały i oleju. Używaliśmy również naftowych lamp telekinetycznych. Mam od tego pęknięcia na ścianach sypialni i urwaną podłogę w kuchni.

– I nic?

– Nic. Gruntu pod palem nie da się spenetrować żadnymi ludzkimi sposobami. Jest tam jakieś promieniowanie. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował użyć fortelu.

Jakoś puściłem tę ostatnią uwagę mimo uszu. Absolutnie nie czułem do tego jegomościa sympatii. Wyraźnie chciał mówić dalej, ale widząc moją niechęć spauzował. Skrupulatnie pozbierałem sprzęt. Idąc w stronę domu, znaleźliśmy się właściwie przypadkiem obok stołu grillowego.

– Trochę wina? – zapytał gospodarz, wskazując wymownym ruchem głowy napoczętą butelkę wenusjańskiego Szirazu Bayesa.

– Chętnie. Gorąco dzisiaj – wydukałem marne usprawiedliwienie.

– Widzę zakłopotanie – rzucił, zaglądając mi bezczelnie w twarz. – Trzeba przepłukać czymś krew z dziąseł? – roześmiał się z udawaną serdecznością. Żart był marny. Poczułem się tylko bardziej skrępowany. Pociągnęliśmy po sporym łyku wprost z butelki.

Wtedy od strony drogi nadszedł odgłos serii głośnych eksplozji.

Hrabia porwał sztucer, dotąd oparty o stół. Obaj pobiegliśmy w kierunku ogrodzenia. Pierwszy wspiąłem się na drewniany płot. Ujrzałem widok niezwykły.

Pojazd prowadzony przez młodą damę w przekrzywionym meloniku wywrócił się na bok i całkowicie rozpadł. Rozdarte eksplozją części kolaski leżały dosłownie wszędzie. Koń na szczęście uciekł. Panującą ciszę przerywało tylko szczekanie zaniepokojonych psów. Po chwili z nieregularnym poświstem ruszyły kompresory wozu. Pracował system doładowania kół. Tłoki bezsensownie wpychały w porwane przewody różową parę.

Jednym skokiem przesadziłem płot i podbiegłem do leżącej damy. Tylko cudem przeżyła. Pochwyciłem białą dłoń i przez dobrą minutę w panice szukałem tętna. Na szczęście oprócz kilku zadrapań i sińców nie odniosła większych obrażeń.

Uniosła głowę dopiero, kiedy nadbiegł hrabia Shankbell. Oprzytomniała całkowicie, gdy przystawił jej do ust resztki naszego wina. Kilka kropel pomknęło w dół, brudząc czerwienią biel delikatnej szyi. Z wysiłkiem ściągnęła metalowe gogle i westchnęła z bólem.

– To panna Cydonia Hornsby z sąsiedztwa Alckerbury. – Przedstawił pannę hrabia Shankbell. Stał i jakoś mimowolnie i bezczelnie otrzepywał ubranie po niefortunnym skoku ze szczytu domowego ogrodzenia, ignorując pozycję damy. – Jej ojciec ma niewielkie przedsiębiorstwo produkujące tytoń na dalekiej północy.

Pomogłem unieść się pannie z ziemi i ze szczególną troską próbowałem doprowadzić jej ubranie do porządku.

– Jak się pani czuje? – zapytałem, widząc jej ciemne oczy. Z takich otchłani nie chce się wracać, pomyślałem urzeczony. Zamilkłem. Znieruchomiałem, nie mogąc złapać oddechu. Nie zmrużyła powiek, nie… Nieruchomo, jakby widziała zjawę, patrzyła tylko na mnie. Zapewne w tym momencie szczeniacko się zarumieniłem. Jej cudowne, długie loki na chwilę zacieniły twarz. Odgarnąłem je z najwyższą starannością. – Imię Cydonia pochodzi z panteonu marsjańskich bogiń. Ojciec pani musi być nie lada miłośnikiem czerwonych piasków?

– Co się stało? – wyjąkała pytanie, jakby w ogóle nie zauważając mojego komentarza. Przyznam, że zabrzmiało niewinnie, chociaż byłem absolutnie przekonany, że uwodziła mnie brzmieniem głosu.

– Zaraz się tym zajmiemy – powiedziałem, rozglądając się za winowajcą.

Po drugiej stronie wyboistej drogi rozciągało się rozległe pastwisko. Obrzeżały je wyłysiałe z trawy wzgórza poprzecinane kratownicą drucianych ogrodzeń. Wyglądało to wszystko na nieużytki, ale gdzieś tam w pobliżu drogi wznosił się wysoki nasyp kolejowy, a na jego szczycie stały istoty przypominające sterczące w pozycji pionowej zapomniane podkłady kolejowe.

Spojrzałem z niepokojem na hrabiego. Odwzajemnił moje obawy.

– Wczoraj pole było puste – wymamrotał w zamieszaniu.

Drogę obrzeżała cała linia drewnianych pali. Naprawdę zaintrygowani zbliżyliśmy się z gospodarzem do wyłamanego kołem obiektu podobnego do przerośniętego buraka.

– To ten mały skurwysyn jest winny całemu zamieszaniu – stwierdził z przekonaniem hrabia. Jak zwykle nie przebierał w słowach, co dla dżentelmena w jego wydaniu było najpewniej czymś zwyczajnym. Pochyliłem się nad rośliną. Rzeczywiście unosił się nad nią ostry swąd spalenizny. – Panna Hornsby najechała kołami na krawędź rosnącego malucha, a on zareagował na atak jak zwyczajna, przeciwpiechotna mina – kontynuował zainteresowany znaleziskiem Shankbell. Przyglądał się, szturchając wyrost lufą sztucera. Poprawiał nerwowo specjalnie założony w celu oględzin złocony monokl. Chciał najpewniej zaimponować profesjonalizmem. – Dobrze, że panna miała zainstalowane w kolasce balony katapultowe, które bezpiecznie wyniosły ją poza obszar wypadku – uznał nie bez satysfakcji.

– Przypuszczam, że to mógł być pęcherz zagęszczonego światła, który mały wydzielił w chwili paniki – rzuciła panna, podając mu notes ze swoimi wyliczeniami. Mimo że słaniała się jeszcze na nogach, była już całkiem przytomna. – Sama dokonałam wczoraj kalkulacji po podobnym wypadku mego wuja. W nocy setki mieszkańców okolicznych osiedli górniczych obserwowały przecinające niebo smugi. Ponoć został nawet przypadkowo strącony balon dźwigowy z pól wydobywczych. Te istoty porastają większość nieużytków. Wiem, że wydzielają w procesie oddechowym wodór. To on mógł eksplodować. – Powiedziała z takim przejęciem, że wręcz osłupiałem z podziwu nie tylko nad jej elokwencją, ale i nadzwyczajną wiedzą. Przecież damy z rejonów kolonizacyjnych interesowały tylko najmodniejsze, wenusjańskie koronki metalowe i wyroby perfumeryjne?

Podczas gdy mówiła, ukląkłem i rozgarnąłem ziemię znacznie głębiej. Wyczyściłem chusteczką porowatą powierzchnię główki rośliny i dokładnie przyjrzałem się wyeksponowanemu korzeniowi. Z zaskoczeniem odkryłem metalową skórę, a pod nią malutkie wirujące trybiki. Na czubku tego, co przypuszczalnie w przyszłości miało stać się głową, już paliły się złowrogim blaskiem maleńkie, z całą pewnością sztuczne oczęta.

– Zadziwiająca żywotność – powiedziałem. – Czyżby ta forma życia w pierwszej fazie była maszyną, a dopiero później przechodziła metamorfozę do formy organicznej?

– A te rosnące w oddali, czy też są maszynami? – z niedowierzaniem mruknął hrabia, wskazując ręką niedaleki nasyp. – Klnę się na honor Manewrowego Pocisku, że wczoraj nie widziałem tam nawet wetkniętego w glinę patyka. Skąd czerpią energię na tak szybki wzrost?

– Jest to w pełni zrozumiałe, jeśli wykorzystują gorące jądro planety, jako źródło swojej mocy – wyjaśniłem, przeglądając mimowolnie wyliczenia z podanego mi przez Cydonię notesu. To była niezwykle rezolutna, młoda dama. – Chyba, żeby użyć… Blasku.

Shankbell przeszył mnie przenikliwym spojrzeniem.

– Wy ciągle o tym samym. Ja zastanawiam się, skąd u tak niewielkiej istoty podobna komplikacja? Proszę spojrzeć. Wypływa z niej naturalny sok i widać roślinne struktury wnętrza. Przedziwna mieszanina. Nie przekona mnie pan do rozmnażania, a raczej do prób strasznej rekonstrukcji. Wiem, że lądują na pustych polach w coraz większej liczbie.

– Przekonuje mnie pan do inwazji. Przypuszczam, że ma pan rację – rzuciłem z wahaniem.

Spostrzegłem, że uniósł brwi z uznaniem.

– Gubernator będzie zaskoczony tak oczywistą konkluzją.

Trochę za bardzo podniecony, zaryzykowałem następny krok, chyba tylko, by jeszcze bardziej przypodobać się damie. Wiedziałem już teraz, że mam znakomity materiał na reportaż do wszystkich magazynów równocześnie. Któż konstruuje tak wspaniałe mechaniczne wspomaganie? Kto, jak nie istota inteligentna zadba, aby najtrudniejszy, pierwszy krok malucha stał się szybkim, bezbolesnym pędem ku doskonałości? Trapiła mnie tylko jedna myśl.

Szybko pobiegłem pod nasyp. Tam sięgnąłem po szkicownik.

W podnieceniu robiłem szybkie, reporterskie notatki; „Rośliny, bo na pewno był to gatunek żywy, a nie wyrzeźbiony w materiale imitującym życie, takim jak na przykład gąbka stolarska Whiteneesa, przypominały ciasno stłoczony tłum. Pierwsze rzędy tych dziwnych istot miały twarze zwrócone w kierunku ruchu”… I dalej: „Przemieszczały się z szybkością kilku centymetrów na minutę. W pierwszym rzędzie zaobserwowałem wydłużone fizjonomie pełne radosnej ekspresji rozrodu. Pozostawiły w rozwarciu paszcze i ziały jakimś szkaradnym, bijącym od wnętrza gorącem zmieszanym z oparami denaturatu. Tłoczyły się, cielsko przy cielsku, głowa przy głowie. Z tyłu ciągle parły ich nowe rzędy”.

Akurat przyglądałem się pierwszej czwórce postępującego szeregu, kiedy osłupiałem. Ci najbliżsi nie obawiali się już mojego wzroku. Zwracali na mnie otwarte spojrzenie jakby komitetu powitalnego. Uciekałem wzrokiem, ale nękały mnie coraz bardziej natrętną myślą.

– Ci tutaj są aktywni… – rzuciłem do siebie, przekreślając jedną linią ostatnie uwagi. Odwracając się, wpadłem na pannę Hornsby. Potknęła się i przypadkowo lub nie, wsparła na moim ramieniu. Zrobiło mi się naprawdę gorąco. Była przecudna.

– Przecież mają zamknięte oczy – stwierdziła drżącym głosem, zaprzeczając mojej ocenie sytuacji. W moim zachwycie nad jej urodą, lepiej żebym zaniemówił, ja jednak nękany możliwym uszczerbkiem na honorze sprzeciwiłem się zbyt gwałtownie:

– Nie, na pewno się pani myli. – Zaraz tego pożałowałem. Odepchnęła delikatnie mą przepraszającą dłoń. Odsunęła się dyskretnie.

Jakże była opalizująca w świetle zachodu. Widziałem niemy zachwyt nawet w ohydnych mordach wpatrzonych w nas drewnianych stworów. Zaraz… Niemal pożerały ją wzrokiem, jakby nieoczekiwanie dla siebie odkryły coś przełomowego. Wydały z siebie głośniejszy klekot. Dźwięk poniósł się w odległą dal i wrócił wzmocniony echem. Widziałem u szczytu ich głów pełgające ognie.

Sytuacja uległa dalszemu pogorszeniu, kiedy hrabia Shankbell stanął pomiędzy nami z naładowaną strzelbą. Zasłonił pannę ciałem wobec jawnego zagrożenia. Drewniane rzeźby najwyraźniej szykowały się do ataku. Wycofaliśmy się w popłochu ku drodze.

– Czy są to istoty międzygwiezdne, jak twierdziła czwartkowa prasa bulwarowa? – zapytała spoza pleców hrabiego panna.

– Może jakiś tajny, zautomatyzowany sprzęt wenusjańskiej armii przybył na Ziemię? Proszę nam powiedzieć, panie Ashley – zadrwił hrabia, bezkarnie przedrzeźniając damę.

Cydonia roześmiała się swobodnie. Widać czuła się wyśmienicie w towarzystwie dżentelmenów, co w tych okolicach uchodziło za rzadką cechę charakteru u kobiety z wyższych sfer. W zdradliwym i twardym środowisku kolonistów kobiety z dobrych domów trzymały zwykle dystans, obawiając się zazwyczaj powietrznej ciąży, modnej na innych planetach pośród wysoko urodzonej młodzieży. Wyjrzała spoza pleców hrabiego z figlarnym uśmiechem na ustach.

– Nie wiem, co pani zazwyczaj czytuje. Ja reprezentuję odpowiedzialne wydawnictwa, zazwyczaj trzymające się prawdy. Jeśli istoty te należą do obcej armii, to jest to bardzo obca armia, jakiej dotąd nie zarejestrowano w Układzie Solarnym.

– Pan widzę nigdy nie odpuści. Zawsze wynajduje pan sposób na wzbudzenie przestrachu w oczach pięknej, młodej damy? – wtrącił z łatwo czytelną ironią Shankbell. – Słyszałem o nowych sposobach rozmnażania się ludzkiej rasy na Wenus. My takich nowości tutaj nie uznajemy. – Panna stała zniecierpliwiona oczekiwaniem na przeprosiny. Wyraźnie była oburzona bezpośredniością uwagi hrabiego.

– Proszę przestać. Przeskakuje pan z tematu na temat, by pogrążyć obecnego tu pana…

Zorientowałem się dopiero po chwili.

– Ashley. Sir Ashley B. Brownhole – przedstawiłem się, skrzętnie całując wystawioną białą dłoń. O mały włos stuknąłbym obcasami na zakurzonej, polnej drodze. – Jestem właścicielem większości wydawnictw naukowych na Wenus.

– Onieśmieli pan każdego swoimi podejrzeniami, hrabio. Noszę filtry przeciwpyłkowe – rzuciła półgłosem w moją stronę.

Wyraźnie mnie uaktywniała. Nieco zbulwersowany kontynuowałem:

– Od małego wpajano we mnie zasady głębokiego szacunku wobec płci pięknej. Byłem przez całą młodość wzburzony sposobem zapłodnienia, jaki odziedziczyliśmy na drodze ewolucyjnej. Uważałem sam proces cielesnej miłości za zbyt arogancki i gburowaty w wykonaniu. Stąd, gdy przed kilkunastoma laty pojawiła się możliwość zmiany tego stanu rzeczy, natychmiast skorzystałem z szansy.

– Miał pan do tego pełne prawo. Gdybym była mężczyzną, postąpiłabym równie śmiało.

– Mówiąc prywatnie, dla mnie seks cielesny jest odpychająco brudny i wręcz niehumanitarny, ale lubię go takim – rzucił hrabia z niestosownym rechotem.

– Jako wysoko postawiony w hierarchii arystokracji mojej planety dżentelmen, sam świadomie zrezygnowałem z męskości genitalnej. Chociaż mój odległy kuzyn, z tego samego ojca pyłkowego, pozostał przy rozrodzie tradycyjnym, ja wolę stałą, pyłkową aurę płodności.

– Chyba przyrodni brat?

– Obaj wolimy słowo „kuzyn”, jako bardziej odpowiadające skomplikowanej prawdzie biologicznej.

– No, cóż… Nie wnikam. Ale imponuje mi pan, panie Ashley. – Cydonia wyglądała na zachwyconą.

Hrabia energicznie zarepetował broń, jakby to była jego jedyna nadzieja skupienia uwagi na sobie. Nie wyglądał na zadowolonego z obrotu sprawy. Cydonia, bądź co bądź, uchodziła za piękność i przedmiot westchnień lokalnych zalotników. Wenusjanin w bardzo prosty sposób mógł ją chemicznie od siebie uzależnić, a nawet w skrajnych przypadkach bezczelnie zapłodnić.

Widać, że zupełnie nie brała tego pod uwagę. Znała tylko tradycyjnych mężczyzn i ich właściwe, pospolite zachowania. Filtry nosiła z rozkazu staroświeckiego ojca, który wolał dmuchać na zimne.

– W towarzystwie Nowego Wenusjanina musi pani na siebie szczególnie uważać. Prawda, panie B. Brownhole? – natrętnie nagabywał hrabia.

Miałem go dość. Trudno było mi skupić się z tak złośliwym typem stojącym obok i sypiącym bez sensu niewybrednymi żartami, a koniecznie chciałem zdecydować, co robić dalej.

– Powoli zmierzcha. Mogę pana przenocować – zaproponował Shankbell, chyba widząc moją rozterkę. – Droga do miasta jest długa i pełna niebezpieczeństw. Mamy tu sporo dzikich, skaczących bestii... psy dingo wielkości konia.

Wzruszyłem obojętnie ramionami.

– I panią, szanowna młoda damo, zapraszam również – dodał z miłym uśmiechem. – Farma pani ojca jest miejscem równie zbyt odległym na tę porę dnia, a jazda konna zbyt wyczerpująca dla damy pani pokroju.

Spojrzała na mnie dwuznacznie. Jej górna warga drgnęła i uniosła się nieśmiało.

– Czemu nie – rzuciła w końcu beztrosko. – Jest pan gościnnym człowiekiem, hrabio. A ja nie boję się męskich, rozpylanych tanim kosztem pyłków plemnikowych. Zamykam się szczelnie, moi panowie – ostrzegła ze śmiechem, unosząc dwa palce w powietrze, jak do przysięgi.

Mrugnęła do mnie znacząco, dając do zrozumienia, że moje pochodzenie z Wenus nie będzie dla niej przeszkodą w zawarciu ciekawej znajomości.

Udałem, że podążam za nimi niechętnie. Jednak będąc całkowicie szczerym, muszę przyznać, że nie chciało mi się jechać dwie godziny do Port Melbournehor ciemnymi, polnymi drogami obstawionymi przez przybyłe znikąd Drewniki. Planeta Ziemia ciągle pozostawała dziewicza i nieujarzmiona. Pełno tu było zbiegłych, afrikońskich niewolników. Mój koń płoszył się z byle powodu, a i sama dorożka po długiej podróży w przestrzeni kosmicznej nie była w najlepszym stanie. Postanowiłem bowiem jeszcze na Marsie o zdeponowaniu sprzętu podróżnego w agencji wynajmu w wielokondygnacyjnych stajniach przy tutejszym kosmodromie, aby mógł dysponować zaprzęgiem mój wynajęty, przyszły korespondent, który niekoniecznie musiał być mężczyzną. Uśmiechnąłem się do swoich myśli.

Wobec tych faktów przystałem na propozycję noclegu. Tym bardziej, że przybysze, kimkolwiek byli, zaczęli mnie coraz bardziej intrygować. A specjalnie zachęcał do badań wieczór spędzony w towarzystwie tak uroczej damy.

– Dobrze – zgodziłem się. Widział tę moją nagłą radość zakochanego młokosa i uśmiechnął się wyrozumiale.

– To świetnie – stwierdził z wyraźną ulgą. – Przyznam się, że ostatnio boję się być sam. Będziecie państwo miłym towarzystwem dla mego samotnego przerażenia.

Spojrzeliśmy po sobie, niczego nie rozumiejąc. Hrabia był doskonale zbudowanym, postawnym i mimo lat wygimnastykowanym mężczyzną, a jego znajomość broni palnej mogła wprawić laika w osłupienie. Na stronie powiedział mi słówko na ucho:

– Niech pana nie zwiodą te oczy – ostrzegał z odcieniem kpiny. – Ziemskie kobiety z racji klimatu albo mineralnej diety posiadają ten tajemny blask w każdym spojrzeniu. Nie wiadomo, czy szlachetna dama chce pana nim uwieść, czy na śmierć załatwić? Trzeba się mieć stale na baczności, a nie rozczulać pod wpływem wyczuwanej aury. Zresztą, chyba już pan zauważył, że ciała wszystkich ludzi na Ziemi dziwnie mocno fosforyzują? To nie tylko ta panna jest tak świetlista…

Potem poklepał mnie po ramieniu jak swe ulubione źrebię i zaprowadził nas do swojej sypialni. Ale wbrew temu, czego w głębi duszy oczekiwałem i skrycie życzyłem, wcale nie zamierzał jej opuszczać. Przyniósł z komórki inny sztucer, dołożył mój nabity rolgułami wenusjańskimi rewolwer i wraz z pudełkami amunicji umieścił wszystko na parapecie wielkiego okna. Uśmiechnął się szeroko i usiadł na krześle tuż obok łóżka, wyraźnie zrelaksowany dzięki bliskości broni.

– Tam może pan spać – powiedział Shankbell, podwijając rękawy flanelowej koszuli. Wskazał wąską kozetkę przy oknie. – Panna rozgości się na posłaniu, a ja będę czuwał.

– Czuwał nad czym, przepraszam? – Byłem zbulwersowany jego niecodziennym zachowaniem. – Czyżby groziło nam jakieś niebezpieczeństwo? A może chce pan nas po prostu przestraszyć?

– Posiedźmy przez chwilę w ciszy, a sam pan zobaczy.

2.

Przyjechałem na farmę dość późno, więc te pół godziny do całkowitego zmierzchu niezauważalnie szybko minęły. Tym bardziej, że panna Cydonia usiadła tuż obok mnie na kozetce i mogłem z rozkoszą wdychać zapach jej uwolnionych z blisko czterdziestu wstążek włosów. Rozpięła skórzany kombinezon podróżny. Na klapie zauważyłem przypięte zegary, mierzące średnią prędkość dorożki i przebytą drogę. Ja zwykle przypinałem cały zestaw podróżnych zegarów do końskiej grzywy. Skórzana kamizelka do szybkiej jazdy zwykle ciasno mnie opinała i stawała się krępująca w przypadku częstych postoi.

Zapadał zmrok i czerwień zachodu ponad wzgórzami wyraźnie ustępowała czerni. Ponure cienie przemknęły przez nasze twarze.

– Nie przepuszczę draniom…

– Komu? Komu pan nie przepuści? – zapytałem strwożony. Zirytowała mnie nagła cisza i napięcie malujące się na podstarzałej twarzy hrabiego.

Wydawało mi się przez moment, że on mnie nie rozumie, ale ocknął się po chwili. Leniwie nabił i zapalił fajkę.

– Ależ ja nic nie mówiłem, panie Ashley.

Zmieszałem się. Musiałem się na ułamek sekundy zdrzemnąć. Incydent bardzo mnie zaniepokoił. Obawiałem się, czy ktoś czasem nie poddał mnie na odległość krótkotrwałej hipnozie. W grę wchodziły tylko te drewniane istoty. Z ludźmi zwykle radziłem sobie w sposób zupełnie automatyczny i niezauważalny. Jakby wytrenowany umysł sam z siebie odnajdywał zagrożenia i z góry je neutralizował.

Tymczasem Shankbell wytrzepał zawartość fajki do popielnicy na parapecie okna i dalej mówił z twarzą przysnutą dymem:

– Widzi pan? Szczyt ogrodowego posągu jaśnieje.

Za moment zapalą się oczy i gigantyczne snopy światła będą penetrować głębie nieba do samego rana. Odnajduje inne kloce w wirach eteru i przyciąga ku powierzchni planety.

Powiodłem wzrokiem w kierunku wskazanym przez jego rękę. Przejął mnie potworny lęk. Gdzieś tam, wysoko w niebie płynęły straszne, ciemne kształty, o nierównomiernych, ciągle się zmieniających konturach. Jakoś intuicyjnie wiedziałem, że to nie są chmury. Przywodziły mi na myśl wielkie maszyny niecierpliwie oczekujące pory karmienia.

– Celują w otwarty kosmos, ale można się dopatrzyć bliższego celu, ogromnych, dryfujących wysoko cieni – skomentował hrabia.

– A skąd ten dziwny pomruk? – zapytałem zaniepokojony głuchym odgłosem dochodzącym z podziemi.

– Dobiega spod domu, panie Ashley – ściszył głos do szeptu. Znów upewnił się, czy prawidłowo załadował broń. – Nie powiedziałem panu jeszcze wszystkiego. Mam tu pod domem całe gniazdo tych kosmicznych mętów. Coś kopią zapamiętale i taszczą w nieprzytomnym szale w wielkich worach na pole za stajnią. Cieszę się, że zdecydowali się państwo dotrzymać mi towarzystwa.

Powstał szybko z krzesła. Pochylony przebiegł dzielące go od drzwi cztery metry i stanął, przytrzymując klamkę. Siłował się z kimś, kto z przeciwnej strony usiłował je odemknąć. Musiał być rosły i silny, ale całkowicie niezdarny i co by nie powiedzieć, głupi. Hrabia mimo tego, że walczył z niezdarą, spocił się niepomiernie.

Ziemia się zatrzęsła. Gdzieś od strony nasypu nadleciał podmuch gorącego wiatru. Buchnęły straszliwe płomienie spod podstawy ogrodowego posągu. Podskoczyłem do okna. Obok stanęła Cydonia z moim szkicownikiem w dłoniach. Jakże piękne miała palce, kiedy tak przebiegała kartę w szybkim ruchu ołówka. Rzuciła mi ukradkowe spojrzenie. Zamarłem z wrażenia. Jej oczy były nie z tego świata. Na pewno zawierały całą magię, jaką mogło obdarować ją ograniczone ludzkie ciało, ale również i niespożyte energie natury, które przypadek czasem zaszczepia nam przy narodzinach. Płynął z nich niesamowity spokój i głębia. Dałbym głowę, że swym spojrzeniem równie dobrze jak Kloce gmatwała struktury eteru w dalekiej przestrzeni, władała czasem i sercami w swoim najbliższym otoczeniu. Staliśmy blisko siebie i serce waliło mi młotem. Fosforyzujący odblask naszych ciał mieszał się z rozbłyskami goniących po nieboskłonie płomieni. Nawet nie starałem się oceniać grozy sytuacji, tak byłem przejęty pochłanianiem zapachu jej rozplecionych przed snem włosów.

Dom stał na sporym wzniesieniu ze skał metamorficznych. Już przedtem zauważyłem wyszlifowane w fundamencie fragmenty skamielin. Na Wenus chronią domowników przed nieszczęściem, tutaj – nie wiedzieć czemu, przynosiły złą wróżbę.

Z okna mieliśmy doskonały widok poza płot. Nasyp wił się w oddali i ginął pośród wzgórz. Na niebie wisiały ziemskie księżyce, a w tle paliło się gęste mrowie gwiazd jądra Galaktyki. Razem tworzyły niesamowite tło, zakłócane jedynie światłem istot malujących niesamowite wzory w powietrznej głębi gdzieś spoza stajni.

Zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w feerię buchającego z rzadkich chmur ognia. Coś ciężkiego wylądowało z łoskotem daleko na polu. Nie widzieliśmy, co. Wtedy ktoś, dotąd dobijający się do drzwi, odstąpił i nastąpiła niesamowita cisza.

– Przejdźmy do kuchni – powiedział po chwili hrabia, zapalając lampę stojącą na komodzie. – Nie wierzę, by ten uparciuch tak łatwo odpuścił. Wróci tu niechybnie. A ja muszę państwu coś ważnego pokazać. Zaledwie zajrzymy i zaraz potem wycofamy się do bezpiecznej alkowy w piwnicy. Tutaj na parterze przestało mi się podobać. Proszę zabrać broń – przypomniał, wskazując również pudełka amunicji, którymi wypchałem kieszenie surduta.

Trzymając lampę jedną ręką, hrabia z wielką ostrożnością uchylił drzwi. Przeszliśmy ciasnym korytarzem. Nasze cienie tańczyły na ścianach w blasku niesionej lampy. Zatrzymaliśmy się na krawędzi ziejącej dziury. Kuchni praktycznie nie było. Zapadła się kilka metrów w dół. Część mebli leżała kompletnie zniszczona poniżej. Dostrzegłem też martwego służącego Shankbella, leżącego z kandelabrem w dłoni na rumowisku cegieł.