Necrolotum - Jan Maszczyszyn - E-Book

Necrolotum E-Book

Jan Maszczyszyn

0,0

Beschreibung

Polski steampunk w szczytowej formie! Australia, początek XX wieku. Jack de Waay właśnie się zaręczył i wszystko wskazuje na to, że ułoży sobie życie zgodnie z modelem epoki. Spotkanie z pewnym szalonym naukowcem zmienia jednak bieg wydarzeń. Mężczyzna poddaje swoje ciało przedziwnej transformacji i wyrusza w niezwykłą podróż przez Układ Słoneczny. Barwne i trzymające w napięciu przygody naprowadzają go w końcu na niepokojące odmęty Necrolotum. Czy uda mu się wyswobodzić z sieci uwikłań? Szczera rozmowa z samym sobą może doprowadzić do zaskakujących rozwiązań! Powieść zdobyła Srebrne Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 501

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jan Maszczyszyn

Necrolotum

 

Saga

Necrolotum

Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney

 

Copyright ©2019, 2025 Jan Maszczyszyn i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727222974 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Córkom

Alice i Natalie

Któż pojmie? – prócz tych samych, którzy

Pląsali z falą rozigranej burzy

Tę pełność życia, ten żar krwi, co pali

Serce żeglarza na bezdrożnej fali…

Byron

Zaprawdę brudną rzeką jest człowiek

Trzeba być morzem, aby móc przyjąć brudną rzekę

Samemu się nie brukając.

Fryderyk Nietzsche

Prolog

Wybrzeże oceaniczne stanu Victoria.

Późne popołudnie 12 stycznia roku 1908.

 

Profesor Ocearus Molier otrzymał tego dnia pośpieszny telegram.

Używana przez Królewski Urząd Pocztowy miedziana koperta wieloużytkowa zwykle zawierała materiały poufne. Dodatkowy fakt doręczenia jej do rąk własnych przez pocztyliona z rangą boczną pozwalał przypuszczać, iż zawartość posiada treść nie tyle niepokojącą, co cenną. Miał bowiem ów uczony wszystkich już krewnych na tamtym świecie, a sam unikał był wszelkiej ludzkiej bliskości, by nie popadać w niepotrzebne smutki.

Stąd natychmiast spojrzał na imię i nazwisko adresata.

„Pan Honozobiusz Bambley” – bezgłośnie przeczytał. I u spodu dodatkowo drobnym druczkiem: „Emerytowany latarnik jego królewskiej mości Edwarda VII, króla Anglii”.

Zrozumiałe więc były wszelkie pocztowe ryczałty.

Nie przypominało to bynajmniej przesyłki rządowej.

A więc wiadomość wysłała mu osoba bliżej nieznana, można powiedzieć całkowicie obca. Jak się potem okazało, był nią podobnie zdziwaczały samotnik, zamieszkujący jedną z tych zaniedbanych i opuszczonych latarni morskich, w dobie automatycznych przybrzeżnych sterowców zwykle pustych i całkowicie zbędnych. Szczęśliwy traf chciał, że położona ona była w lokalizacji Ocearusowi znanej i ulubionej z racji licznych wypadów wypoczynkowych.

Z przedmieść Melbourne do wybrzeża i półwyspu Liptrap prowadziła brukowana granitową kostką dwustukilometrowa szosa, którą pan profesor wraz ze służącym pokonali srebrnym automobilem marki Cureus Vipo, z rozrządem zewnętrznym i olbrzymim gaźnikiem. Dystans pokonali w przeciągu czterech godzin i dwudziestu dwóch minut, precyzyjnie odmierzonych profesorskim chronometrem. Dane te uczony skrzętnie zapisał w książce pojazdu.

Noc tuż przed umówionym porannym spotkaniem nasi podróżni spędzili w pobliżu celu, to jest w przyjemnej gospodzie nieopodal zacisznego Walkervile. Około szóstej piętnaście rano nakręcili motor i tocząc się na pełnych obrotach po polnej drodze lokalnej, wdarli się w gęsty i suchy o tej porze roku busz półwyspu Liptrap.

Jakby na przekór spodziewanym prognozom gorączki letniej, ranek obudził się mglisty. Na domiar złego pierwszy brzask przyniósł irytującą mżawkę. Stąd od miejsca postojowego aż do samej plaży czarny sługa Marcellus musiał towarzyszyć panu idąc z rozpiętym, wielkim parasolem w roztrzęsionej od zimna dłoni. Był zmuszony się śpieszyć. Przodem bowiem znacznie szybciej kroczył inny dżentelmen: dziarski, szybki, bezkompromisowy i zdecydowany. Wcale już niemłody, ciut tęgi i niewątpliwie krzepki, miał na sobie ciężką rybacką kurtę, która, tak jak jej pan, nic sobie nie robiła z padających na nią kropel. Co więcej, zdążył zatknąć pomiędzy zęby ustnik wielkiej fajki, zaciągnąć się kilkakrotnie i idąc, puszczać dym w kształcie regularnych marynarskich kółek, jak przystało na dawnego bosmana. Co chwila pokasływał, trzymając dolną krawędź dłoni na ustach, sposobem starych morskich wyg. Spluwał też podobnie i całkiem zamaszyście. Marszczył przy tym srogo czoło i poruszał krzaczastymi brwiami, w miarę jak wzrok napotykał nadmorskie skały. Obracał się do profesora za każdym razem, gdy o wybrzeże uderzała szczególnie duża fala, i międlił wtedy na ustach ten swój przyjacielski uśmiech, jakby z dumy, jakie to harce wyprawia dziś morze.

Pod pachą wyga dzierżył spory sztucer, którym lokalni zwykli polować na zdziczałe, karmiące się ludzkim mięsem foki i operujące przybrzeżnie pingwiny.

– Daleko jeszcze mam iść? – spróbował zainicjować konwersację pan profesor Molier, bo gospodarz od pół godziny słowa wydobyć z gardła nie raczył.

– Tam, obok tej wielkiej skały – rzucił latarnik, wskazując ustnikiem miejsce, do którego zdecydowanym krokiem podążał. – Odnalazłem owo mechaniczne cudo zaraz po wielkim nocnym przypływie! – dodał, przekrzykując rozbijające się o nabrzeże fale. – Niewątpliwie pływało. Zagadką będzie, jak taki kolos potrafił utrzymać się na powierzchni wody, bo jest za ciężki. A żeby go z piasku wydobyć i przenieść na pokoje, potrzeba siły dwóch koni.

– Za ciężki? To znaczy z nierdzewnej stali go wykuto?

Wyga morski zatrzymał się, by z fajki wystukać na skale popiół, i powiedział:

– Przy pierwszych oględzinach stwierdziłem, że jest odlany z żeliwa, ale później nie byłem pewny. Zrewidowałem własne głupie stanowisko. Zbadałem powierzchnię z bliska. Użyłem lupy. I wtedy dostrzegłem wzory charakterystyczne dla porowatości skalnej, więc uznałem – choćby to wydawałoby się panu niemożliwe – iż wykonano go bardzo dawno temu i że jest odlewem z lawy. Czytałem bowiem w młodości Parcavelsa i jego teorie tyczące się technologii podmorskiej rasy gluorów. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie fotografy ilustrujące pracę. Tak, tak, owszem, fantazjuję. Widzę po pańskiej minie, że nieprzyzwoite to sprawia wrażenie i umniejsza powagę mego wieku. No ale cóż, taki już jestem.

– Ależ proszę się nie obwiniać. Słucham z całą należną powagą.

– No więc, długo się nie zastanawiając, zbadałem machinerion z zegarmistrzowską precyzją, bo przywiódł mi na myśl starogrecką maszynę liczącą z Antykithyry 1  odnalezioną całkiem niedawno, bo w roku 1901.

– Dość pan jesteś oczytany jak na latarnika – pochwalił profesor z jawną przyjemnością.

– Cóż robić w wolnym czasie? Poszukiwałem więc kółek zębatych bądź ich obrysów na powierzchni machiny, a wiadomo, dość pordzewiała, nie wykazywała subtelnych różnic. Poza tym migiem rozpoznałem linię konstrukcji znacznie starszą niż grecka z roku dwusetnego przed naszą erą. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale zaryzykowałem stwierdzenie, iż oto mam do czynienia z artefaktem atlantydzkim. Natychmiast doznałem entuzjastycznej drżączki. Pobiegłem do domu po szmatki antyrdzewne i płyn Hoghlanda. Po przemyciu kilku powierzchni bocznych przyuważyłem zarys klapki, która stosunkowo łatwo dała się otworzyć. Stamtąd wyciągnąłem wspomniany list foliowy i poszarpane mapy, które pochłonęły mnie zupełnie już przy pierwszym rzucie oka. Były ząb w ząb podobne do rycin z księgi nawigacyjnej admirała Piri Reisa 2  bazujących na dwudziestu kilku źródłach obcych, których wiek sięga daleko poza antyczną Europę. – Mężczyzna mówił, a z oczu wyzierał mu tak szalony blask euforii, że aż przestraszył nim profesora. Stąd uczony zdecydował się szarpnąć go z lekka za ramię i uspokoić stwierdzeniem:

– Już dobrze, wierzę w każde pańskie słowo. Ale chodźmy czym prędzej, bo już mocno mnie pan tym wstępem zaintrygowałeś.

Obaj dżentelmeni spokojnie zeszli ze skarpy i wolnym krokiem podążyli do miejsca lądowania obiektu. Tam obeszli urządzenie, czasem się zatrzymując i komentując, a czasem tylko krążąc w milczeniu i gapiąc się z nieprzerwanym podziwem. Służący z trudem w tej gonitwie nadążał za panem Ocearusem, a już z utrzymaniem parasola miał oczywisty kłopot. Wiatr się bowiem wzmagał i deszcz zaczynał pod kątem zacinać, chlapiąc na surduty i twarze. Sprytny Murzyn zdecydował się więc obejść przedmiot morski i salwować profesora od strony nadchodzącego oceanicznego szkwału.

Tak udało mu się wykreować chwilowe zacisze wolne od mżawki.

Wszyscy trzej, mocno zaintrygowani, pochylili się, aby przez szkła zestawu lupowego bliżej przyjrzeć się szczegółom obiektu. Wciąż pozostawało faktem niewątpliwym, że przedmiot, choć mocno zasypany piaskiem, wykazuje aktywność mechaniczną. Napędowe turbiny pomimo klekoczących łopatek wciąż z cichym szumem pracowały, a śrubowe wypustki usiłowały uchronić rzecz od dalszego zasypania, odgarniając piasek. Machina wyglądała więc jak próbujący się wydobyć z pułapki żółw morski.

Trzeba przyznać naszym odkrywcom, że ani na chwilę nie przyszło im do głowy, żeby się bać. Co raz trącali kuriozum patykami, co chwila eksperymentowali zatykając dysze i rozwierając liczne klapy. Odstępowali na kilka kroków wstecz, gdy nagle coś kopciło i pośród wydobywającej się pary można było wyczuć domieszki wstrętnego i bliżej nierozpoznanego smrodu nieziemskiego oleju.

– Gdzie znajduje się skrytka na listy?

– Tutaj.

– Aha…

– Otworzyć raz jeszcze?

– Proszę bardzo. Niech pan otwiera. Wszystko inne już przepatrzyłem.

– Proszę…

– Dziwne odrzwia izolowane miękką gumą – skomentował Ocearus.

– Dla szczelności, przypuszczam.

– A więc od początku zamiarom konstruktora przyświecał zamysł przesyłania korespondencji – ocenił uczony.

– Najprawdopodobniej tak.

– Taka współczesna butelka morska – podsumował.

– Tak wygląda. Tylko na cóż zbudowano ją tak wielką? Czyżby służyła do pokonywania przestrzeni i przeszkód nam nieznanych?

– Hm…Czy aby na pewno widział pan ze szczytu swojej wieży, jak toto zdalnie przybija do wybrzeża? – spytał Molier nieco zaskoczony całkiem prawdopodobną hipotezą dobrodzieja.

– A jakże, widziałem. Robiło to, alarmując wszystkich dźwiękiem.

– Coś podobnego! – zdziwił się uczony.

– Syreną parową się ozwało mocniej od cumującego okrętu. I co lepsze, grzebie dalej w ziemi, bo zamyśla powrót w morskie żywioły. Jednak wnioskując z listów, misja jego po dotarciu w pobliże Melbourne 3  wygląda na skończoną.

– Intryguje mnie pan coraz bardziej. Czy aby naprawdę zaadresowano to wszystko prawidłowo?

– A czyż ja wyglądam na dowcipnisia, których pełno w wielkim mieście? Oczywista, że do pana były pisane listy. Wszystkie przeczytałem, lecz przyznam otwarcie, iż strony tłumaczeń natury technicznej w pełni nie pojąłem. Same liczby i symbole, rozpiski i wykresy.

– Urządzenie wygląda mi na antyczne – konkludował profesor, puszczając mimo uszu godną pochwały szczerość. – Kształtem przypomina niebywale ostry pocisk. – Obchodził przedmiot wokół, referując pokrótce to, co widział: – Dotąd nie odnalazłem na żeliwnej powierzchni tabliczki znamionowej żadnych bitych znaków firmowych huty lub choćby miejskiej odlewni. Brakuje również numerów stoczni, która jest zobowiązana wydać takie w przypadku klasyfikacji i wypuszczenia cuda na odmęty. Są tylko jakieś rozmyte lub okopcone gryzmoły.

– Wie pan, sam podejrzewałem, że spadła z nieba.

– Hm, wątpię. Nie posiada nadtopień charakterystycznych dla gwałtownego przejścia przez atmosferę. Nie widzę nic, co potwierdzałoby sugerowane przez pana pochodzenie kosmiczne.

– Miałby nadejść z podziemi?

– Otóż właśnie sobie myślę, że jest to prawdopodobne. Któż bowiem na powierzchni potrafiłby konstruować z lawy podobne wytwory? – spytał profesor tonem nie wiadomo czemu pełnym zawodu.

– Myśli pan, że to lawa przemysłowa?

– Czemuż nie?

– Może czegoś więcej dowie się pan z załączonych listów?

– Pewnym jest, iż przedmiot przybył z daleka, ze światów archaicznych i dziwnych.

Raptem pan Molier, tknięty osobliwym przeczuciem, zdecydował się obejrzeć przeciwległy bok obiektu.

– Pomóżcie mi, panowie, przewrócić znalezisko na drugą stronę – poprosił obydwu. – Może gdzieś tam jest ogromne wiertło? Wtedy dałoby się wyjaśnić pochodzenie obiektu, a przynajmniej potwierdzić, że przewiercił się przez powłokę ziemską.

Z pomocą Marcelussa, który poskładał minutę temu parasol, spróbowali przetoczyć żeliwniaka na inną kanciastą stronę, ale nawet we trzech nie dali rady. Zbyt opornie szło wydobywanie takiego ciężaru z piasku.

– Potrzebne będą tutaj konie – wymyślił służący.

– Już zawezwałem odpowiedzialne służby. Niech się pan nie boi pracy i ciągnie z łaski swojej – rzucił latarnik z pretensją. Murzyn ze złością wzruszył ramionami i odsunął się o krok wstecz.

Ocearus znów uznał incydent za niebyły.

– Kształt tego czegoś u spodu zdaje się przypominać grecką amforę o przedłużonym brzuścu, w której ongiś przewożono trunki. Niezwykły to przedmiot – podsumował profesor Molier. – Podejrzewam, że wyposażony jest w zegarową pamięć, co stawia go w rzędzie automatonów.

– Hm, automaton 4  ? Ani Niemcy, ani Imperialna Japonia takich jeszcze nie produkują.

Ocearus kiwnął na zgodę i dorzucił:

– Zadziwiające, jak odnalazł nas na kontynencie tak wielkim? Jego historia intryguje mnie coraz bardziej.

– Doprawdy? – Tutaj latarnik zmrużył oczy i palnął z zaskoczenia: – Nadawcą był pański brat.

Słowa zrobiły wielkie wrażenie. Czarny sługa i pan spojrzeli po sobie.

– Tyle że Immanuel udał się przed niespełna dwudziestoma laty z wyprawą ku Jowiszowi – usprawiedliwiająco jęknął Ocearus.

– A więc ten tutaj – latarnik wskazał obiekt swą fajką – musi być pociskiem międzyplanetarnym. – To mówiąc, roześmiał się grubiańsko. I bijąc się łapskiem po piersi, nie umiał przestać.

– Lub też kompletnie czym innym – skonstatował rozdrażniony profesor. W jednej chwili się odmienił. Jakby się uparł i rozgniewał. Bo faktem było szerzej znanym, że mu już nieraz wypominano, iż brat jego ukochany zhańbił się nieudanym naukowym eksperymentem i w ucieczce przed światem w najgłębszych pieczarach Ziemi odnalazł schronienie. A wraz z nim siedemdziesiąt milionów biedaków, których porwał rewolucyjnym słowem i czynem.

– W listach wspomina się o Necrolotum – oznajmił Honozobiusz, gdy Ocearus wydał się już całkiem opanowany i ponownie skory do prowadzenia śledztwa.

– A cóż to takiego?

– Jest to kombinacja wyrazów pochodzenia grecko–łacińskiego, a jeszcze dawniej – atlantydzkiego. Oznacza podmorską międzyplanetarną sieć, do której otwarcia służy bezgłośne słowo. Słowo symbol. Słowo klucz.

– Czyżby miało coś wspólnego ze śmiercią? – Pytanie naukowca zawisło na chwilę w próżni. Wzbudziło irracjonalny lęk.

– Tak – całkiem spokojnie zgodził się dawny bosman..

– Z ożywiającą śmiercią, reinkarnacją, z hinduską samsarą 5  , - ożywił się Ocearus, pojmując z nagła wagę odkrycia – z jej bogactwem cyrkulowanych elementów, z tradycją i tajemnicą najgłębszych wód i...

– Atlantów 6  – dokończył latarnik, uśmiechając się enigmatycznie. – A najlepiej jeszcze gluorów 7  – dodał, nabijając fajkę świeżym, pachnącym ładunkiem z wyciągniętego z kieszeni woreczka.

– Tak, właśnie. Dokładnie to miałem na myśli – zgodził się z przedmówcą pan Ocearus. – I to wszystko znalazł pan w listach?

– O wiele więcej, mój panie, o niebo więcej… – zapewnił.

W kilka lat od tego zdarzenia siedzieliśmy na sofie, ja i Abelia, mocno przytuleni, w gorączce dyskutując na bieżące tematy:

– Czegóż jeszcze od siebie wymagasz? – zapytywała narzeczona, kobieta piękna, młoda i finansowo uposażona, lecz kompletnie rozstrojona wynikiem ostatnich wypadków.

Tłumaczyłem jej długo i zawile, sam niekiedy wątpiąc w słuszność mej tezy:

…że będąc raczej słabo rokującym dziennikarzyną „The Argus” niż wziętym korespondentem nigdy niczego nie osiągnę, że będę tkwił w papierach po uszy i prosił się tępych redaktorów o marne rubryki. Z kiepskiej pensji nie dam rady pokryć czynszu lichego dwunastopokojowego mieszkania, nie uposażę dzieci, nie usatysfakcjonuję w stopniu najmniejszym jej szlachetnej osoby z renty oficerskiej i farmerskich wpływów. I że żywię wobec niej uczucia najgłębszej miłości i wielkiego szacunku, że śnię każdej nocy o jej bliskości, że potrafiłbym udać się do samego dna piekieł, gdzie nieskromnie zażądałbym od szatana, by kupił mą duszę i wymienił na lata szczęścia u jej boku. Nie byłoby rzeczy, której bym dla niej nie zrobił, góry, której bym nie zdobył i morza, którego bym nie przepłynął, lecz we wspomnianej materii o to jedno ją, ukochaną ponad wszystko, proszę...

Głaskała me ramię i trzeźwymi słowami od nowego pomysłu odwodziła. Wtedy ja w inne wpadałem tony:

– Pani ma najdroższa – mówiłem, oczekując współczucia – owszem, mógłbym ruszyć mobilem pasażerskim do Ballarat 8  i tam, harując w kopalniach złota, dorobić się po latach pięknego domu z wyciągowymi balkonami, z wieżami o zmiennej wysokości, o murach z kontrastami, ale taka perspektywa ciężkiej pracy fizycznej staje w opozycji do mego światopoglądu – dodałem.

– Ależ któż ci każe pracować tak ciężko, Jack?

Znów jej przerwałem:

– Poza tym jakie hańbiące to byłoby zajęcie dla dżentelmena, którym ze zmiennym szczęściem zawsze byłem? Dla inżyniera kawitologa, dla licencjonowanego geologa i hydrologa? Dla literata i filozofa? Dla podróżnika?

– Już dość zrobiłeś dla ludzkości. Te wszelkie wyprawy i poczynione dla ratowania zaginionych ekspedycji wspinaczki! Dla armii utraciłeś zdrowie – dorzuciła egzaltowanym tonem. – Masz już czterdzieści sześć lat. Myślałam, że biologicznie postarzały, psychicznie też się ustatkujesz, a tu nagle dochodzisz do konkluzji niesłusznej, że jeszcze nie dość? Nie za późno już na skrajne ryzyko? – rozważała.

– W życiu nie upaprałem sobie smarem ręki – wyznałem na poły szeptem, na poły do siebie, ciągle myśląc ze wstrętem o fizycznej pracy, a puszczając jej wnioski mimo uszu.

Wtedy podała mi list, który jej wysłałem nie tak dawno. Kazała mi na głos czytać:

Moja Najdroższa Abelio – pisałem dnia 24 czerwca roku 1912.

Przed oczyma stanął mi inny poranek i inna ulica. Wspomnienia zdawały się na nowo żywe.

Nie dalej jak dwa miesiące temu oddział speleologów militarnych, którym będąc w spoczynku kierowałem, otrzymał propozycję wysoko płatnej asekuracji misji ratunkowej dowodzonej przez jeszcze mi wtedy nieznanego lorda Duncana Bizzarda. Znany powszechnie podróżnik i łowca dzikich bestii udawał się w głąb nie tak dawno odkrytej szczeliny skalnej, nazwanej na cześć odkrywców jaskinią Portiera Meddisona. Najgłębsza i najrozleglejsza pieczara, jaką do tej pory odkryto, trafiła natychmiast do stanu zasobu armijnego. Nie wysłano do wnętrza ludzi, ale automaty kroczące. Sterowana drutem telegraficznym żeliwna rura balonowa zapuściła się aż na czterysta szósty kilometr. Tylko brak było informacji, czy dystans ten był przez maszynę mierzony w pionie, czy w poziomie.

Żyjemy w arcyciekawych czasach, najdroższa ma Abelio! – pisałem dalej.

Oto zaledwie dwa lata wcześniej sir Albert Chesley zdobył na pokładzie sterowca „Ambomidall” biegun południowy. Książę Randall Huppier założył w wydrążonych lodowcach arktycznych pierwsze w historii pływające bazy polarne, a inżynier Pustoo zwodował pontonowe mosty, łączące kontynenty Europy i Afryki.

Podczas gdy książę Eduardo Petersbourough szykuje się do swej pierwszej wyprawy na Księżyc, niewielka radiotelegraficzna skrzynka w locie bezzałogowym właśnie mija Plutona.

Kazała mi przerwać na chwilę.

– Po co mi o tym wszystkim pisałeś? – zapytała. – Chciałeś mnie ujrzeć zasmuconą?

Po namyśle odparłem:

– Jako że byłaś i jesteś mi drogą sercu duszą, ufałem, że mnie zrozumiesz. Tylko się wtedy usprawiedliwiałem, że cały świat się w odkrywczości rozszalał i rozkochał, a ja wraz z nim do reszty sfiksowałem. Za pierwszym razem, będąc jeszcze świeżym speleologiem kadetem, musiałem wziąć udział w militarnym eksperymencie i wraz z tysiącem innych odważnych przetrzeć szlaki konstrukcji kawitalnej 9  . Ryzykowałem, zapinając na ścianach ogromne szyny i wprowadzając na nie po raz pierwszy w świecie parowe automatony. Sam przecież zakładałem łącza, wklejałem w precyzyjne odlewy druty sterowania i naprowadzając obiekty na tory, instruowałem pamięć mechaniczną, jak dalej toczyć powinna machinerion w głąb ziemskich otchłani. Nie chciałbym tej męskiej gorączki utracić. Kim byłbym, pozbawiony jej? Wytartym szczegółem zajmującej historii? Wybacz, ale jeszcze nie chcę.

„W sumie zapięto do skały drabiny szynowe o łącznej długości dwudziestu tysięcy metrów – dodałem w myśli. – Z eksploracji zrezygnowano zaraz po tym, jak w składzie atmosferycznym podziemia dostrzeżono niebezpieczne stężenia ulatniającego się ze ścian gazu lub jeszcze czegoś innego. O czym sza… W końcu Brytyjska Armia Imperialna zdecydowała się otwory wejściowe zaczopować i na lata całe wszelkie dostępy do korytarzy obmurować i zamknąć kratą. Dopiero skonstruowanie przenośnej i lekkiej maski gazowej pozwoliło na bezpieczne przebycie szeregu zatrutych kilometrów”.

– A pamiętasz, kiedy przybył do mego domu pewnego popołudnia dumny i w nieco podeszłym wieku oficer? – zapytała.

– Był to pan Bizzard?

– Otóż to. On właśnie – potwierdziła, rozsiadając się wygodniej na sofie, którą zajmowaliśmy wspólnie.

– Pamiętam, że kilka lat wcześniej, będąc jeszcze asystentem inżyniera kawitologii, pana Morrisa Hugleya, ukończyłem zaoczne studia z zakresu potamologii. Trzeba ci, pani, wiedzieć, że to wprost królewska nauka o rzekach, strumieniach i jeziorach. W kraju, w którym większość dzikich ostępów stanowią niezmierzone pustynie, na niewiele by mi się jednak przydała. Pogłębiłem więc studia hydrologii i oceanografii. I tu znów fiasko. Zaczepiłem się więc o geologię. Ta ostatnia zgłębiona szczegółowo wiedza wespół z kawitologią stosowaną stały się na długo źródłem mego utrzymania. Zdobyłem od ręki licencję kadeta speleologicznego. Sam namiestnik cesarski korony australijskiej pogratulował mi sukcesów.

– Jednym słowem stałeś się fachowcem, którego oprócz skał interesowała woda, woda i jeszcze raz woda, i to woda w każdym jej stanie skupienia, sprężenia i krystalizacji czy obszarów występowania. Mój ty kochany wodniaku – rozmarzyła się panna, tuląc na nowo do mego ramienia.

– Jak dobrze wiesz, na przeciąg kolejnych dwóch lat oddaliłem się od życia publicznego i poświęciłem całkowicie armii. Wziąłem udział w wielu poważnych ekspedycjach naukowych. Uczyniono mnie korespondentem gazety codziennej „The Argus”, której biuro prasowe mieści się w tym samym budynku na Elizabeth Street, co „The King Rodent” i „La Puffalo”. Dotarłem do najgłębszych jaskiń Nowej Południowej Walii, gdzie budowałem dla rządu systemy jeszcze raczkujących urządzeń wydmuchu kawitacyjnego. Technologia ta, wykorzystująca pryncypium rozprzestrzeniania lawy, zdolna była do stopienia każdych gruntów i do wydmuchiwania cieczy skalnej w przygotowaną nieckę na przestrzeni kilku podziemnych kilometrów. Idealna do podziemnej inwazji na obce, zagrażające naszym politycznym interesom państwo. Parowe drabiny nie były jeszcze wtedy tak sprawne jak dzisiaj. Mechanizm z trudem dawał sobie radę z ciągnięciem ich w głąb potężnych studni wulkanicznych. Bezwzględnie wymagały asysty człowieka. W tamtej pracy niemal straciłem obie nogi.

– I musisz akurat teraz wracać wspomnieniem do tych ponurych szpitalnych czasów?

– Mam swoje powody. Muszę. – Mój grobowy nastrój chyba się jej udzielił, bo nagle posmutniała. – I tam, w przyszpitalnym ambulatorium, los zetknął mnie z osobowością nie tyle inspirującą, co przemożnie umysłowo wpływową, która wywróciła moje poglądy w kwestii otaczającego nas świata i wskazała istotne dynamiczne, a dotąd mi nieznane powiązania. Był to naukowiec, profesor nadzwyczajny i hrabia w jednej osobie: Ocearus Gwidon Molier.

– To miałeś szczęście – niemal zaszydziła.

– Zajmowaliśmy się wówczas w laboratorium na Bourke Street szczytną analizą wyników hydrogeologii złożowej. Interesowały nas szczególne różnice w wykrytych przez wspomnianego pana Moliera specyficznych zanieczyszczeniach w zbiornikach wód podziemnych. Ponieważ byłem, jak mówiono, wyjątkowo uzdolnionym fachowcem w tej dziedzinie, Ocearus zadał mi do przeprowadzenia szereg niekonwencjonalnych eksperymentów, które przy takim nadmiarze faktów i wydźwięku ideowym wzbudziły zarówno moją czujność, jak i ciekawość.

– Poddał cię interrogacji?

– Tak. Interesowały go tajne informacje militarne. Chodziło mu przede wszystkim o prognozowanie migracji wód. O sposoby regulacji przepływu i wszelkie wzrosty i niedomiary. Pytał o okresy posuchy w najgłębszych znanych nam jaskiniach, o poziom wilgotności powietrza, a nawet o napotykane życie biologiczne w rodzaju nieznanych nam bliżej form robaków i glonów.

– Ocearus pytał o migrację wody? Nie rozumiem, dlaczego armia zajmowała się tak prozaicznym tematem.

– Na wojnie nie ma prozaicznych tematów.

– Przecież panuje pokój.

– Coś takiego jak „pokój” nie istnieje. Zwykle intensywnie przygotowujemy się do kolejnej wojny.

– Czegóż więc szukał profesor? Czyżby pracował dla obcych wywiadów?

– Spokojnie. Jest dobrym patriotą i zasłużonym bohaterem. Uważał, że część zasobów wodnych Ziemi nie należy do planety, a przybywa z innych wymiarów.

– Skrajnie nieprawdopodobna hipoteza.

– Też tak myślałem. Dostawałem gęsiej skórki na samą myśl o ewolucji gatunków w najgłębszej eksplorowanej przez człowieka, bo podlądowej strefie ziemskiej skorupy. Profesor mówił z tak dziwnym przekonaniem i tak zawile perswadował, że czasem podejrzewałem go o szaleństwo. Szczególnie gdy podsuwał mi szkice odnalezionych organizmów. Bałem się onych wyimaginowanych skorupiaków, szczególnie form na powierzchni już zapomnianych, z dawna zaginionych. Tam, gdzie planeta według biegłych uczonych ukrywała trzykrotne zasoby wodnej masy wszystkich powierzchniowych oceanów, mogło istnieć życie ekstremalne i potworne w każdym rozmiarze.

– Miałeś partnera do dyskusji. Chociaż sama lubuję się w okresie kambryjskim.

– Och, tak. Człowiek to światły i biegły w każdym rozumowaniu. Wówczas też wspomniałem mu o wynalazku, który, jak wiesz, pragnąłem jak najszybciej upublicznić. Przez kilka najbliższych dni mnie nękał i napominał, bym bezwzględnie nikomu wyników mych badań nie pokazywał. W końcu wysupłał kilkaset funtów i zachęcił mnie do milczenia. Zabronił na podstawie umowy pisemnej puścić wynalazek w patenty i sprzedaże aż do dnia pierwszego stycznia roku tysiąc dziewięćset trzynastego.

– Czyżby to była data przypadkowa?

– Nie wiem. Zabrałem pieniądze i podpisałem papiery.

– Czy to ten sam projekt, w którym utopiłeś kilka tysięcy moich funtów?

– No cóż… Jesteś moim największym udziałowcem.

– Ale ja też nie ujrzałam nawet odrobiny tej nurkowej maszynerii.

– Mam to już w konstrukcji.

– Mówisz mi to od roku.

– Lada dzień przyniosę prototyp.

– No dobrze. I wtedy słuch o profesorze zaginął?

Potwierdziłem skinieniem głowy.

– Tak. Na próżno go szukałem. Rok cały lub dłużej nie dawał znaku życia. Dopiero niedawno ujrzałem na progu mych drzwi posłańca, dość enigmatycznie uśmiechającego się lorda Duncana.

– Już go widzę, jak się dumnie wypina.

– Stał z zapaloną fajką. Raptem ją o odrzwia wystukał i zamyślony strzepnął popiół na wycieraczkę. Wstrząśnięty własnym zachowaniem, przepraszał, obwiniając swój stan nerwowy.

– Było to pierwsze wasze spotkanie?

– Tak. Przedstawił mi pokrótce siebie i misję, w której ja miałem również wziąć udział. Stwierdził lakonicznie na koniec, że mój udział w wyprawie będzie ekstraordynaryjnie istotny.

– Ekstraordynaryjnie istotny? Mój Boże, jakże proste słowa potrafią cię uwieść!

– Oczywiście wpuściłem go do środka. Wkroczył. Rozglądał się po przedpokoju z nonszalanckim uśmieszkiem. Miał przewieszony przez ramię pas z potężnym, podwodnym rewolwerem, a w ręce, której mi nie podał, teczkę bodajże z mapami wszystkich światów.

Scena ta jak żywa stanęła mi w pamięci.

– Przybyłem tu z polecenia profesora Moliera – zaprezentował się. Gdy usiadł i tak mówił, rzetelnie dobierając słowa, aż powiało od niego myśliwskim trofeum, potrząsnął mną dreszcz niesłychanych emocji. Poniosły się wokół ostre swędy, a to z dalekiego buszu, a to z nakrapianych skałami niezmierzonych pustyń z żerującymi na nich metrowymi skorpionami. Bo przybysz był z tych niezłomnych, co po trupach dążą do celu.

– Pan Molier, pańskiej pomocy mnie poleciwszy – wyrzekł oględnie, napinając pomiędzy nami atmosferę – kazał wspomnieć butlę parową, której fragmenty miałeś pan kiedyś okazję oglądać.

– A tak, przypominam sobie – potwierdziłem, chociaż wciąż mnie senność i zmęczenie trapiły, czyniąc wspomnienie niewyraźnym i nieautentycznym. Ale tak, zauważyłem coś takiego w hotelowym apartamencie zaraz po powrocie ze szpitala! Niewyraźnie przypomniałem sobie fragmenty podmorskiej butli.

– Otóż mam drugą taką samą, przybyłą niedawno na mój adres własny, a mieszkam nad morzem, w okolicy Inverlock. Znalazłem wewnątrz list wzywający mnie do natychmiastowego udzielenia pomocy i opisujący wypadki nieprawdopodobne i prawie niemożliwe. Otóż pan Ocearus Molier testujący teleportacyjne węzły wiodące ku planetom obcym zarówno z najgłębszych morskich otchłani, jak i z nieprzebytych pieczar, uwięziony został przez wypadki niefortunne na najniższym podziemnym poziomie. Tam jego życiu zagraża bliskość aktywnego za ścianą skalną wulkanicznego kanału. O tym właśnie wspominał Edward Roche, twierdząc, że lawy rozpuszczone spoczywają tam na metalicznym jądrze.

– Tak, ale Roche 10  mówił coś o odosobnionych jeziorach lawy, nie o całej podpowierzchni 11  .

– W rzeczy samej, przypominam sobie. Jednak ich obszerność nie może być tak wielka, gdyż inaczej przyciąganie Słońca i Księżyca spowodowałyby dotkliwe przypływy.

– Powiedzmy.

– Podług więc tej hipotezy, obniżając się ku środkowi Ziemi natrafimy na jeziora roztopionych mineralnych materii, a tuż obok na stwardniałe jej części i ciągnące się w nich kawitacje.

– Tak myślę.

– Tam więc nasz dobrodziej przebywa. Najniższy to poziom. Lata zabrałaby mu droga na powierzchnię.

– Niestety, trzeba mierzyć siły na zamiary.

– Mierzył, jednak… Stanął biedak przed problemem mechanicznej kraksy. Niemożebnością było uruchomienie posiadanego sprzętu. Zatem zdesperowany uprosił przyjaciela, aby się poświęcił i zawrócił ku morzu. On to miał spróbować mnie odnaleźć za pomocą szczególnie dokładnie zaadresowanej podmorskiej butli.

– Sam nie mógł się przez to morskie przejście pofatygować i bezpiecznie zawrócić? – drażniłem lorda, chociaż dawno już podjąłem decyzję.

– Chodzi o przetestowanie obu metod transportacji. – Złościł się. – Skoro pierwsza droga wodna nie sprawia większego problemu, pora skoncentrować się na drugiej.

– Rozumiem zatem, że jest osaczony w mroku najgłębszych skał?

– Właśnie.

– Pozostała mu wspinaczka?

– Bite osiemdziesiąt kilometrów z dołu do góry. O dystansach horyzontalnych lepiej nie wspominać. Tak właśnie się sprawa przedstawia. Szczerze pana upraszam – ponaglał lord, gdy przeglądałem przyniesione przez niego nie tylko mapy, ale także dokumenty i listy. Przestudiowałem również prawdziwość pieczęci na zezwoleniach wojskowych i zbadałem podpisy znanych mi zacnych generałów. Wszystko wydawało się być w idealnym porządku. Nieczęsto zdarzał się ktoś, kto tak błyskawicznie zdobywał sobie zaufanie admiralicji, a szpiegów i sprzedawczyków japońskich było zatrzęsienie.

– Nie musi się pan spieszyć. Poczekam – rzekł lord, ukrywając złość, bo się widać zorientował, że go mam za agenta Orientu.

– Zatem jeszcze raz podsumujmy. Twierdzi pan, że profesor Molier, zapuściwszy się w najdalsze oceaniczne głębie, zaplanował później drugą próbę wyjścia na ląd? Na podziemia!... Jak to możliwe? Czyżby nie obawiał się zalania i utopienia? I dlaczego ryzykował tę bardziej niebezpieczną drogę?

– To już będzie inna opowieść. Mniemam, że sam pan Molier wyjaśni rzecz całą w szczegółach. Zresztą dla takiego kawitologa jak pan sprawy szybko staną się oczywiste.

Na jawne pochlebstwo uśmiechnąłem się pod wąsem. Było jasne, że lord pragnie mnie sobie zjednać. Co do kawitologii, to nowa dziedzina szybko zdobywała popularność. Przemysł na jej fundamentach powstały mógł odmienić losy cywilizacji nie tylko ziemskiej, ale też księżycowej – w planach kolonizacyjnych.

– Błagam pana o pośpiech.

– A to dlaczego?

– Losy profesora ważą się teraz, bo w każdej chwili może on zginąć z ręki nieznanych nam bliżej plemion, zamieszkujących najgłębsze ziemskie otchłanie. Nie wiadomo, czy to są dzicy ludzie, czy udające inteligentne małpoludy. Upraszał szczególnie o pańską pomoc. Pańskiej grupie speleologicznej również poświęcił chwilę uwagi. Zażądał, aby go możliwie najszybciej ratowano.

– Zaraz mam pójść? – roześmiałem się.

– Nie mamy czasu do stracenia – odparł żarliwym, rozkazującym tonem. – Niech się pan czym prędzej ubiera! I zawezwie kamerdynera, by ten pobiegł do stacji telegrafu i zawiadomił innych, najbardziej pana zdaniem zaufanych i pomocnych.

I gdy ja, tak zdumiony własną reakcją, rozsyłałem wieści listowne do przyjaciół rozrzuconych po miastach i miasteczkach w obrębie stanu Victoria, on już załatwiał następne glejty, kody do maszyn drabiniastych i pozwolenia wejścia do obszarów ściśle zamkniętych.

W mig byliśmy gotowi.

Opowiadając całą historię Abelii, przypomniałem sobie inny list, zapewne wmieszany w plik pozostałych, adresowanych do pięknej mej pani. Niestety, nie potrafiłem go szybko odnaleźć. Wysypałem tedy ze szkatułki całą korespondencję i bez jej pozwolenia zacząłem grzebać w słoiku na rulony pocztowe, stojącym na stoliku obok. Odnalazłem ten właściwy. Otworzyłem i już bez zachęty odczytałem:

Przygoda stała się symbolem czasów. Ryzyko modą. Sława potrzebą! – tak brzmiał zamieszczony w kopercie bilet wojskowej rekomendacji. Skupiłem się na treści listu:

Najdroższa Abelio…

Nasza doskonale wyekwipowana ekspedycja dała z siebie wszystko, by dotrzeć do wskazanej przez lorda Bizzarda komory. Niestety, była ona jeszcze pusta. Z wielkim mozołem posuwaliśmy się dalej w głąb nieznanych szczelin, których być może żadna jeszcze ludzka stopa nie tknęła i wzrok ludzki ich piękna nie ogarnął. Stropy wyrastały przed nami w dal i otwierały się nowe, w skorupie ziemskiej zaistniałe dziury. Pusta przestrzeń zdawała się biec w nieskończoność, przeszywając ziemski glob być może na wskroś. Sam w to nie wierzyłem, bo gdzieś przecież musiały mieścić się owe jądrowe piece pełne gorącej lawy i gazu, te wentylacyjne kanały, poprzez które nasza staruszka planeta oddychała na trudnej orbitalnej drodze.

Wkrótce pobiliśmy wszelkie rekordy głębokości. Zeszliśmy poniżej trzydziestu pięciu tysięcy dwustu metrów i naszym zegarom maszynowym skończyły się skale. Gdzie nam tam było do spodziewanych sześćdziesięciu kilometrów? – myślałem. Niemożebnym wydawał się taki dystans, ale dane przez lorda słowo honoru potrafiło przekonać najgorszego uparciucha. Trzeba było ciągle przystawać i regulować psujące się tarcze. Wygrzebanie z plecaka nowych, wcześniej już przez zegarmistrzów przysposobionych, wkrótce stało się niemożliwym. Ich też zabrakło. Zalały mnie wszystkie możliwe poty i obleciał po jakimś czasie prosty, żołnierski strach. Zatrzymaliśmy się na krótki biwak, rozstawiając na trójnogach światło, więc skorzystałem z okazji, by rozwiać wątpliwości:

– Lordzie Duncanie, niemożliwym są wskazania pana Moliera – jęknąłem do prowadzącego ekspedycję. – Nie ma w skorupie ziemskiej takich dołów.

– Czegóż się pan obawia, do diaska? – warknął, przewiązując na nowo liny i spoglądając niespokojne w niezakłóconą żadnym światłem głębię. Wielka elektryczna lampa na jego hełmie zaledwie się już żarzyła, wypuszczając krótkie, niewyraźne błyski.

– Najpewniej erupcji wulkanicznej – zakpił ktoś z boku, widząc moją kwaśną minę. Ta sama para przyjaciół parsknęła zdrowym śmiechem. Dodawali mi otuchy tym ciągle kipiącym, ożywczym poczuciem humoru.

– Lawa pana w nagłej erupcji przesmaży – ryknęli nowym rechotem inni.

– Doprawdy, tęgo się pan takich ewentualności boi? – upewnił się łowca, patrząc na mnie badawczo. – Taki z pana kadet? – wszedł mi na ambicję.

– Widzi pan, sporo na temat geologii i szybów powietrznych czytałem i wiem. Kawitologiczne triki potrafią przerazić – wyjaśniłem, siląc się na spokój. – Ta biegnąca w nieskończony dół szczelina wygląda mi na jaskinię, powstałą w wyniku gwałtownego wydalenia lawy. Komory wyglądają jak próżnie po dużych pęcherzach gazów wulkanicznych. Niewątpliwe były nieczynne przez setki milionów lat, ale obraz ten może ulec zmianie w ciągu najbliższej sekundy. Przeklęcie gorąco się robi.

– Może i tak wyglądają, ale zapewniam pana, iż jest to typowa szczelina grawitacyjna, powstała w rezultacie ruchów masowych: spełzywania, długoletniego osuwania i nagłych obrywów. Jeśli jaskinie wytrzymały w tym stanie setki milionów lat, a wiek ich zapewne może pan potwierdzić, to wytrzymają jeszcze ten rok i następny – zaśmiał się. – Temperatura wkrótce spadnie, a powietrze znacznie się polepszy. Byłem tu. Zaszedłem tak daleko. O, tam leży ogryzek mojego wyrzuconego cygara. Tam stałem, mierząc się z ciemnością i też myśląc o rezygnacji.

– W końcu pan zawrócił?

– I żałuję – odrzekł, patrząc na mnie z niechęcią.

– Ależ wskaźniki zegarów dawno już przekroczyły głębokość limitu zejścia – zripostowałem usprawiedliwiającym tonem. – Zmieniamy tarcze po raz dwunasty. Poza tym kończy nam się jedzenie i pozostaje pytanie, kto nas zaprowadzi z powrotem, gdy zabraknie nam baterii i paliwa w maszynerii drabiniastej lub choćby oleju do pochodni reflektorowej?

– Niech pan nie panikuje. Wiem, co robię – odparł lord Duncan, węsząc nieustannie, jakby ciemność w dole skrywała znane mu, a piekielnie niebezpieczne tajemnice. – A pan, jak widzę, znakomitym jesteś urządzeń drabiniastych operatorem. Nigdy nie widziałem lepszego. Chodzą pod pana komendą i ludzie, i zawory, jak się patrzy! Organizacja działa pod okiem mistrza – ocenił dziarsko. Hm, podnosił nam morale. – Maszyna to się składa, to wydłuża, to sapie, ale odnajduje się w ciasnych wnękach i trzyma najmniejszej skalnej półki. Powtarzam panu nie po raz pierwszy, że już tu z profesorem Molierem bywaliśmy. A co do jedzenia, to wkrótce coś upoluję. Pojawią się rośliny i bardzo pożywne grzyby. Ugotujemy tam na dole zupę, wykorzystując gorące źródła. Cierpliwości trochę.

– Ależ to nie może być. Armia ten teren zaliczyła do sekretów wojskowych. Wszystko tu spisano i zewidencjonowano. Nie ma żadnych źródeł – udowadniałem.

– Odkryliśmy z Ocearusem przejścia zupełnie niezależne. Nikogo tam przed nami nie było. Oczywistym jest, że wojskowi nie wyściubili dalej nosa.

– Gdzieżby miały być wydrążone naturalne studnie, pełne wody i życia?

– Niech pan nie myśli, że mu tak od razu odpowiem. Jeszcze kilkanaście kilometrów i dojdziemy do tego miejsca.

– Kilkanaście?

Machnął niecierpliwie ręką, zbywając moje uwagi.

– Gdzieś tam czeka pan hrabia Molier ze swą hinduską ekipą nurków i braminów. Co mówię? Wspina się w naszą stronę, czym prędzej wbijając w opokę haki i przewiązując liny, i hardo sobie po indyjsku przyśpiewując. Bo to lingwista jak się patrzy i człowiek doprawdy święty. To samo mówi o panu, bo szalenie go sobie ceni i za poglądy miłuje.

– Znowu mnie pan urabia.

Tymczasem lord Duncan nie przerywał:

– Posiada on wszelkie narzędzia, zapasy olejów i pożywienia, i minerałów dopingowych niezbędnych do życia w jaskiniach. Metamorfozy znane tylko braminom ma w jednym palcu. Co pan myśli? Toż to wybitny naukowiec i fachowiec w jednym. Gdy się w końcu spotkamy, jednym rzutem wyguzdramy się na powierzchnię. Zresztą, gdzie się panu tak śpieszy? Przecież trwają w Melbourne letnie czterdziestostopniowe upały.

Jakby po dobrej chwili dopiero do mnie dotarło, żem przysnął, bo już ramiona mi omdlewały, a mięśnie nóg przebiegały bolesne skurcze.

– To ile szczelina sobie liczy metrów według pana? – zapytał młodzieniec kształcący się na wspinacza. – Bo wiem od wuja o oficjalnie najgłębszej leżącej w Gruzji, a sięgającej zaledwie dwóch tysięcy metrów.

– Proszę pana, owa dziurka przez pana wspomniana jest dostępna dla turystów i pasjonatów – odezwał się pan Bizzard, dziwiąc się obecności smarkacza, którego bodaj nikt by nie zatrudnił. – Pchła przy słoniu, jeśli nazwać rzecz dosadnie i po imieniu. Też lubię pasażerów na gapę, ale skąd pan tu się wziął, u diaska? – strofował młodziana, patrząc od razu na mnie i poszukując wskazówki.

– A jaka jest oficjalna interpretacja? – drążył zainteresowany, zupełnie niespeszony potraktowaniem z góry.

– Hm. Jaskinia Krubera 12  nie jest obiektem ścisłego zaszeregowania militarnego – skomentowałem.

– Dlaczego?

– Mówiąc szczerze, ze względu na ukształtowanie i niewystarczającą długość nie nadaje się do przeprowadzenia podziemnej inwazji na obce królestwo.

– A więc groty militarne są dłuższe i otoczone ścisłą tajemnicą? – spytał młodzian, bynajmniej nieobznajmiony z nomenklaturami.

– Oczywiście. Ich położenie i rozmiary są tajemnicą państwową. Służyć mogą do potencjalnego desantu podziemnego. A jaką zna pan oficjalnie najdłuższą?

– Mówi się o amerykańskiej, Mamuciej 13  …

– I ile ma kilometrów?

– Bodaj pięćset sześćdziesiąt.

– Widzi pan więc – wtrącił szybko pan Bizzard – że co jest możliwe w poziomie, to powinno być i w pionie. I niech pan z łaski swojej zejdzie z linii mego wzroku, bo nie chcę dochodzić, skąd pana się tu wzięła obecność.

– Ależ sam panu powiem. Jestem reporterem prasowym.

– Ot i szmaciarz się prześliznął! – zareagował z humorem pan Bizzard. – Niech pan przynajmniej pisze prawdę. Niech nas czytają i podziwiają! – dorzucił, aż echo się po wnękach poniosło.

– Z pewnością, panie szanowny. Zrelacjonuję jak się patrzy.

Zapanowała chwilowa konsternacja, jakby wykryto w towarzystwie obecność tajnej policji. Wreszcie ja postanowiłem drążyć:

– Ale skąd dobrodziej pan Molier wziął się na takiej głębokości? – jeszcze raz się dopytałem, czując, że rośnie mi pod bokiem grono wątpiących w ideę dalszego zejścia.

– Dotarł tam od strony morskiej – odpowiedział dość niechętnie Bizzard.

Tutaj roześmiałem się w głos, aż kolejne echo się w groźnej ciemności poniosło, zamieniając w oddali w dziwne szczekanie. Przeszły mnie ciarki na myśl, co akustyka pomieszczenia potrafi zrobić z dźwiękiem.

– Przecież gdyby wszedł hrabia od strony wodnej, dawno by siebie i nas potopił, bo to by były naczynia połączone?

– Proszę trzeźwiej myśleć, panie De Waay. Mamy w ziemskiej skorupie do czynienia z wieloma milionami izolowanych próbówek. Każda z nich wywiera wpływ na pozostałe. Balansy utrzymują się automatycznie. Wszelkie kapilary są tego najlepszym przykładem. Zresztą kogo mam uczyć? Geologa?

– Przyznam, że ostatnie wypadki wprowadzają dość poważny bałagan do mej dotychczasowej wiedzy.

Tu mnie kompletnie swoim pytaniem zaskoczył i zaniepokoił:

– Ale może on od innych poziomów morza przybywa?

„A niby skąd?” – pomyślałem. Dałem spokój tej inwestygacji, bo lord wyraźnie na nerwach się wznosił i gotowy był mnie zepchnąć w czeluści.

– Jeszcze niech pan zapamięta mą radę – dodał. Tu zbliżył się, patrząc na mnie spode łba. – Środowisko przyrodnicze w najgłębszej pieczarze odznacza się dużą specyfiką własną. Mocno ją wspiera stały mikroklimat. Zwyczajny brak wahań temperatury i duża wilgotność sprzyja życiu swoistemu i zupełnie wyjątkowemu. Być może pochodzącemu z innych światów. Nie tylko w miejscach przy otworach, gdzie wy, uczeni uniwersyteccy, dajecie mu szansę na wodę i słoneczne światło.

Pokręciłem głową z niedowierzaniem i ganiąc go za nietakt, odpowiedziałem równie przyciszonym głosem:

– Zwykła logika pozwala przypuszczać, że istotnie tak jest. Nauka boi się profanacji zasadnej tezy.

– Oj, panie, panie… Wiedza szkolna to za mało. Potrzebna jest wiedza dogłębna, intuicyjna, dopuszczająca istnienie zjawisk przyrodniczych w iście nieziemskich warunkach, wręcz bramińska – wyjaśnił. – Gdzieś od czterdziestego kilometra w dół zobaczy pan nagłą różnorodność organizmów podpowierzchniowych, takich jak karłupnie i chodaki, występujące wyłącznie w obszarach i wodach podziemnych. Owe troglobionty 14  czerpią widocznie energię z rosnących tam na gwałt w siłę ognisk mineralnych. Ujrzy pan mnogość gorących źródeł. Odnajdzie pan w głębi całe lasy zaginionych lub nigdy niewystępujących na powierzchni roślin, gigantycznych ziół i kwiatów, a w gąszczu przygruntowych chaszczy zaszytych tam mieszkańców, których istnienie na powierzchni nigdy nie byłoby możliwe.

– Ma pan na myśli praszczury?

– Mam raczej na myśli formy plioceńskie, nie tak bardzo odległe jak kredowe i jurajskie. Oraz byty obce, pochodzące z sekretnych bram.

– Małpoludy? – Powiem, że na nowo przeszły mnie ciarki jeszcze głębsze i o dłuższej konsekwencji bolesnej. Dopiero teraz naprawdę zrozumiałem, dlaczego nas prowadzi w dół myśliwy, a nie jakiś powszechnie dostępny górnik z licencją strzałowego i wspinacza.

– Raczej podejrzewam potomków plemion dzikich, którzy w odległej historii tu zeszli i się zadomowili.

– Musieliby oślepnąć od mroków.

– Ależ dlaczego? W dole ściany wydzielają własne fosforowe luminescencje, a z powodu bliskości ciekłego jądra pojawiają się gdzieniegdzie podskalne żyły biegnącej lawy. Gwarantuję, że kiedy dotrzemy do celu, zdziwi się pan niepomiernie. – Tyle mi powiedział…

Zakończyłem czytanie. Tymczasem Abelia już nie słuchała. Usnęła biedaczka, oparta głową na mym prostym, oficerskim ramieniu.

Tyle tych wspomnień…

Tymczasem dużo bliżej, bo na Collins Street, najpiękniejszej na kontynencie ulicy, toczył się ospale kablowy tramwaj piętrowy, ciągnący dwa odkryte wagony pełne roześmianych i rozśpiewanych dam z koronkowymi, przeciwsłonecznymi parasolkami. Budziły respekt i wywoływały uśmiechy śpieszących gdzieś dżentelmenów. Niektórzy, odnajdując znajomą twarz, uchylali rąbka lśniącego cylindra i spontanicznie, jak to bywało na antypodach – pozdrawiali; inni, będący zapewne taktowniej nastawieni lub powodowani względami szacunku najwyższego sortymentu, zdejmowali kapelusze lub meloniki. Byli też tacy, co stając z boku, kornie spuszczali oczy. Podejrzewałem w nich służących lub kamerdynerów. Trębacz na przedzie tramwaju zagrał kolejną melodię, a pastor z ospowatą twarzą, stojący przy ławce, zachęcał do podejmowania pieśni.

Parsknąłem krótkim śmiechem. Collins Street, będąca symbolem dynamicznie rozwijającego się Melbourne, posiadała swój nieprzeciętny walor i szyk, i bulwarową ekstrawagancję. Tutaj palił się znicz dynamicznie rosnącej ludzkiej cywilizacji. Tutaj rwała rzeka inwencji i lokowały swe przedstawicielstwa przedsiębiorstwa będące owocem najbardziej ryzykownych inwestycji. Otwierały się biura i zakłady z całego modnego świata. Mijałem niebywale stłoczone tu dorożki, jakieś najnowsze automobile i jednoślady parowe lśniące od blach i roznoszące pachnidło nie tylko niedopalonych oktanów, ale i najnowszej, zastosowanej w oponach gumy. Spotykało się też wolnych jeźdźców lub też łowców zdziczałego bydła ciągnących spokojnym stępem ku granicom miasta z wielkimi, parowymi strzelbami w olstrach.

Roześmiane twarze mieszały się z krzykliwymi grymasami sprzedawców gazet. Na smutek brakowało tu miejsca.

Tumult głosów i obrzydliwy zapach prostego robotniczego potu mieszał się na chodnikach z wykwintnymi perfumami starych panien plotkujących w ogrodach. Ostre wonie wód kolońskich nadbiegały od gładko ogolonych, pryszczatych pysków młodzieży szkolnej. W bramach i przejściach należało się zmierzyć z fajkowym odorem stojących przy rozwartych kramach wytrawnych sklepikarzy i jarmarcznych krzykaczy.

Obojętnie minąłem siedzących na krawężniku żebraków i samotną kobietę z uwijającym się przy drobnych kradzieżach stadkiem dzieci. Naprawiający trotuar robotnicy głośno i sprośnie śpiewali. A ja, już ostatecznie znudzony i powodowany pragnieniem spokoju i chłodu, skręciłem w poprzeczny zaułek.

Wkrótce dotarłem do mojej prywatnej kamienicy na Elizabeth Street. Nic dziwnego, że wzbudziłem zdziwienie stojącego przy bramie dozorcy. Ani on, ani pozostali domownicy nie spodziewali się mnie o tak wczesnej porze.

Dlaczego?

Muszę powrócić pamięcią do poranka dnia poprzedniego.

Wszystko zaczęło się w deszczu. W nagłej iluminacji i przypływie szalonej refleksji postanowiłem poważyć się na krok ostateczny. Zapragnąłem spalić za sobą wszystkie mosty, a osoby drogie uwolnić od swego ciężaru.

Po mych policzkach spływały zimne krople padającego deszczu. Nos pozwalał sobie być mokry, a zwisająca z niego kropla wydawała się wprost ordynarna i obrzydliwa.

Jakże robiłem sobie na złość…

Załomotałem do drogich mi drzwi. Skrzydła rozwarły się nagle i na progu nie ujrzałem czarnej służącej, jak to zazwyczaj bywało, ale kwiat ów przecudny, którym w doczesności życia można tylko wymarzyć niespełnione sny.

Uniosłem roztrzęsioną rękę. Gdzieś tam wymierzyłem. I wstrzeliłem, przeszywając kulą wielkie serce w pięknej piersi. Abelia z głuchym łomotem runęła na pieczołowicie wypastowane deski podłogi. Nie wydała przy tym z siebie ani jęku, ani westchnienia. Odeszła tak niespodziewanie, jak ja pomknąłem w dół ulicy, wpadając na dorożki i potrącając dżentelmenów na bicyklach. Płacząc i złorzecząc na siebie za mord, wyżalałem się do obcych, powodowany nerwowością i goryczą. Wszystkie te konie i chmary latających pocztylionów zewsząd mnie osaczały i ogłuszały pustym oskarżeniem – morderca!

Nie, nie wystrzeliłem żadnej kuli.

Broń ty Boże…

Sam sobie wpierw winienem był rozchlapać mózg!

Spoglądałem w roztargnieniu, boleśnie roześmiany, i z na poły zaciśniętym gardłem, rozżalonym tonem zacząłem:

– Jestem, o pani, bydlakiem najgorszej maści, gatunku podłego przedstawieniem, niewartym oglądania ułamkiem, a nie wielkością człowieka. Pragnę najmocniej prosić o wybaczenie!

Bredziłem, ciągnąc jej dłoń, a z palca pierścionek zaręczynowy o sporej wartości zdzierałem. Zakupiłem już bowiem na jego poczet gumę, miedź i szkło. Niezbędne składniki jedynych w swoim rodzaju podręcznych batyskafów.

– Jack? To ty? Chcesz się z małżeństwa wycofać, ot tak, zaraz? Mam rozumieć twe słowa jako pogardliwe, a podniecenie wziąć za radosny pęd do ucieczki, a nie do kochania? – Rwało się jej serce z ust. A z rosnącym bólem, zadyszana i spocona, ciągle wątpiła. Bo widząc mnie nonszalancko nadchodzącego ulicą, z pokoju na piętrze puściła się pędem, by jeszcze przed służącym ująć srebrną klamkę i rozewrzeć podwoje przed ukochanym.

– Mam już czterdzieści sześć lat – tłumaczyłem się i jąkałem. – Muszę coś wreszcie osiągnąć. A kocham panią ponad wszystko, i zawsze będę. Me uczucie nigdy nie wygaśnie, a serce, dla pani rosnąc, nie zwiędnie. To nie żar zwykły, to prawdziwa huta gotowa roztopić wszystkie ziemskie kawałki stali.

– Cenię w mężczyźnie nie tylko szlachetność, ale i dojrzałość. Pragniesz mi udowodnić, że w tym drugim się pomyliłam?

Spróbowałem więc z innej beczki. Klęknąłem na schodku. Ucałowałem chłodną dłoń.

– Tak się składa, że postanowiłem porzucić pracę, dom i karierę, zamknąć marne bankowe konta i wrzucić wszystko w jeden portfel.

– I moje pieniądze też utopiłeś?

– Też. – Tu ona, już nie wątpiąc, sama z siebie ściągnęła pierścionek i rzuciła mi w twarz. Upadł był i brzęknął o stopnie. A ja toczący się po schodach klejnot zręcznie pochwyciłem w samą porę i dalej mówiłem jak w malignie:

– Udać się pragnę na niebezpieczną, jedyną w swoim rodzaju wyprawę na Ocean Południowy. Tam zasłynę i dorobię się fortuny!

– Do krainy fok, pingwinów i wielorybów? Kompletnie zdurniałeś?

– Abelio… zrozum.

– Niech zgadnę… Z tym fałszywym wielorybnikiem, szaleńcem, rozwodnikiem i oszustem w jednej osobie? – Targała jej słowami złość. Rozświetlał wymowę złowrogi blask cudownych oczu. I wciąż leciały epitety. – Z bezecnym naukowcem, podupadłym profesorem? Badaczem wszelakich bzdurnych praindyjskich tajemnic? Tym samym, który ponoć wyniki czyjejś pracy naukowej zrabował i pomysły sobie bezczelnie przywłaszczył?

– Pan profesor Molier nie jest wielorybnikiem, nie jest oszustem, a co więcej – nigdy nie był niemoralnym łotrem! Jest człowiekiem prawym, uczonym w każdym calu i ze wszech miar rozgarniętym, którego podła żona puściła z torbami, a córki w starości zapomniały.

– Sam widzisz.

– Co widzę? Darzę go szacunkiem i wprost uwielbiam.

– Zniszczysz naszą miłość dla łachudry?

– Nic to nie ma do rzeczy. Niczego nie zniszczę. Tylko bardziej cię ukocham i żarliwiej będę o tobie myślał.

Puściła me słowa mimo uszu, ale widziałem, że robią na niej wrażenie. Drżała na chłodzie poranka.

– To cóż takiego wyjątkowego odnalazłeś w człeku, który nie tylko może ogołocić cię z majątku, ale i z życia?

– Dżentelmen ten posiada rozległe zainteresowania i sięga w badaniach do samej głębi rzeczy niezrozumiałych, tajemnych i normalnym zjadaczom chleba niedostępnych, a broń, którą zabiera w podróż, nie jest przeznaczona bynajmniej do zabijania wielorybów. Sieci nie służą do łapania ryb, wprost przeciwnie – do ich odstraszania. Wielkie pływające magnesy wypuszczają z siebie lepkie liny przydatne nie tylko do ogłuszania, ale i krępowania zdobyczy tak wielkiej, że porównywalnej z masą całego statku. Pojmujesz teraz? – Spojrzawszy na jej rozczarowane oblicze, dodałem: – Ale gdzież zwykła dama byłaby w stanie te wielkości zrozumieć i podziwiać?

– I ja niby jestem ta zwykła? – Z miny wywnioskowałem, że trzaśnięciem drzwi gotowa mi była uciąć łeb.

– Tak się akurat składa, że wielowarstwowe siatki, zdalnie kierowane harpuny i karabiny maszynowe szykowane są na wypadek spotkania z gromadą masywnych stworzeń, pochodzących z wymiarów nieprzynależnych tym światom.

– Spirytualistyczne brednie! – zakrzyknęła, aż porwały się w powietrze wystraszone gołębie.

– Nigdy ci nie przyszło do głowy, że duchy i straszydła mogą nie pochodzić ze świata zmarłych? Może są to byty niepokorne, które żadnym sposobem nie potrafią się zmieścić w ciele człowieka czy zwierzęcia? Być może pochodzą z dalekich światów albo, co gorsza, z tych równoległych?

– Czegóż więc on szuka?

A ja, zamiast zrazu wyjaśnić, przekonywałem:

– Nikt dotąd nie przygotował się tak skrupulatnie! Przynajmniej nieznany mi jest podobny męczennik nauki.

– Doprawdy? – ironizowała.

– Zgromadził mnóstwo rzetelnych informacji, a fotografiami wyspy fantomowej na południe od Macca wprost mnie zachwycił. Podarował mi owe dane wydane w formie katalogu oprawionego w wojskowe skórzane portfele i tak zakodowane, by możliwość odczytania ograniczyć tylko do wtajemniczonych.

– A ten fałszywy lord, którego sam nazwałeś upartym, aczkolwiek honorowym draniem?

– Ależ to postać nienaganna. Twardy, zdecydowany mężczyzna. Charakter o wojskowym wychowaniu i najwyższym oficerskim morale.

– I niby to wszystko, tak mało znaczące szczegóły, odwiodły cię od małżeństwa ze mną? – spytała z bólem. – A miłość, Jack? Czy kiedykolwiek czułeś coś do mnie? – wzywała me serce.

– Oczywiście, że jesteś mi bezcenna. A zaraz po powrocie ożenię się z tobą i już na zawsze pozostanę u boku twego pantoflarzem.

– Dlaczego więc uciekasz się do ostateczności? Przecież nawet będąc mym mężem mógłbyś kontynuować swe pasje.

Zadrżały mi wargi, lecz opanowanym tonem jej słowom się oparłem:

– Pragnę sięgnąć po szlachetną rękę pani, będąc już finansowo uposażony, z bogatym szlacheckim dorobkiem, być może z medalem zasługi i rentą roczną Kolonialnej Akademii Nauk. Interesują mnie kwoty miesięczne opiewające na co najmniej czterysta funtów w złocie. Marzy mi się dom na przedmieściach z balkonami na wszystkie pory roku, rozległym parkiem i niańkami dla dzieci. Nie chcę stać się ciężarem dla pani i ciężko pracującego w interesach teścia ani strupem bolesnym i nędznym dla teściowej, lady Miriam, która już nieraz patrzyła na me wyczyny krzywym okiem.

– Ale przecież nikt tego od ciebie nie wymaga, Jack. – W jej głosie zawibrowała nie tylko rozpacz, ale i nadzieja. Stała się niesłychanie ciepła i łagodna. Pięknym oczom pozwoliła błysnąć, a ustom rozchylić się delikatnie. – Ojciec mój dawno już pana zaakceptował! Postawił nawet czynszową kamienicę w mieście, która w przypadku gdybyśmy w niej nie mieszkali, przyniesie roczny dochód wysokości czterech tysięcy funtów w złocie. Słowem: zabezpieczył mnie przy panu na całe życie.

– Nie chcę jałmużny. Przyrzekam do pani po mej wyprawie dalekomorskiej powrócić i spełnić jej wszelkie roszczenia. Stąd proszę o rok, dwa zwłoki i uruchomienie zasobów jeszcze większej cierpliwości.

– Raz zamknięte drzwi mogą się już nie otworzyć – ostrzegła.

– Pragnę najbardziej pani serca i tylko na nie stawiam – powściągliwie odpowiedziałem na jej wątpliwość, bo mnie ciut tym ostrzeżeniem uraziła. – Na nikim więcej mi nie zależy – dodałem sucho.

Odwróciłem się na pięcie i odszedłem.

Zaskrzypiała zamykana żeliwna furtka?

Nie…

Jakiż pisk ohydny wydała! Ileż w nim było żałości! Nie muszę mówić, jak zawtórował on bólowi, który cierpiałem. Krok wykonałem, a już cierpienie sprawiła mi ta rozłąka. Krążyłem po ulicach jak pijany. Bóg mi tylko świadkiem, ile razy wracałem pod jej dom, stawałem na krawężniku, wzdychałem, gdy poruszyła się dyskretnie zasłonka w oknie, i zawracałem, by pogrążyć własną osobę w mrokach oficyn. Godzinami krążyłem po okolicy, bijąc się z myślami.

Nie było wątpliwości, że na polu miłości polegnę. Przecież tutaj ryzykowałem najbardziej. Nikt nie miałby wątpliwości, że odrzucenie uczucia tak gwałtownego i jednocześnie niestałego, jakim jest kochanie, wiązać się może tylko z nieszczęściem. Dlaczego, na Boga, szczęście osobiste stawiałem na ostrzu noża? Czemuż zawsze narażałem fortunę, stawiając wszystko na jedną kartę? Skąd brała się u mnie ta lekkomyślność, nikczemność i samozniszczenie? Praca i kariera były niczym w porównaniu z utratą bliskości najszlachetniejszej duszy.

Wreszcie po tygodniu nie wytrzymałem, zrezygnowałem z fochów i pobiegłem do dzielnicy arystokratów. I znów stanąłem, mierząc się z zamkniętą na cztery spusty furtką do rezydencji.

Stukałem, pukałem i nic.

Pobiegłem wzdłuż płotu.

Wreszcie po drugiej stronie ujrzałem lady Miriam, matkę mej ulubienicy, jak pielęgnuje róże. Dyskretnie zawołana, podeszła i przeszyła mnie najgorszym z możliwych spojrzeń:

– Stary kawaler Jack De Waay? Niech mnie pan obecnością swej osoby w nerwach nie roznosi! – zagrzmiała. – Naszej Abelii nie ma. I długo nie będzie. Wyjechała z Melbourne do majątków mineralnych Daylesford 15  i nie wiem, kiedy wróci. I proszę tu już nie przychodzić i nie dreptać po okolicy, bo się bogaci sąsiedzi niepokoją. Nie wypada też po tym, co pan zrobił, żebrać o widzenie po przyjaciołach hrabianki – zwróciła się do mnie tonem najwyższej pogardy. – Natomiast tu, przy rezydencji, obiecuję poszczuć pana hartami i obrzucić aborygeńskim urokiem. Jeśli to pierwsze nie pomoże, to drugie przyprawi pana o śmierć.

Odsunąłem się na dystans, nie wiedząc, co robić. Odszedłem w stronę miasta. Tymczasem zamykana na klucz furtka szczęknęła, gdy ją mijałem, a spoza niej wychyliła się ponownie ciekawska głowa niedoszłej mej teściowej.

– I z kim pan się zadaje? – odezwała się jeszcze raz z pretensją. – Z tym szaleńcem i pomylonym naukowcem, Ocearusem Molierem? Z lordowskim bandytą Duncanem Bizzardem? Wszyscy oni nie są warci złamanego szeląga!

Tu odwróciłem się na pięcie i z oburzeniem skonstatowałem:

– Szlachetna pani, wspólnie planujemy wyprawę badawczą, która przyniesie krocie w sztabach metali szlachetnych.

– Głupcem pan jesteś. Czytam gazety. Wielu się tam gorączkuje fotografiami z japońskiej fregaty. Wciągnięto na pokład poczwarę wielkości wieloryba. Też mi coś! Pełno w oceanie niewyjaśnionych tajemnic, zagadek i sekretów zatopionych przez starożytne potęgi. A pański profesor już na samym początku się zrujnował. Wydał sześćset tysięcy funtów na jakąś podwodną baryłę i ekwipunek do niej. Nie wiem, co za idiota mógł mu pozwolić załadować owe ciężary na ten nędzny bryg! Pańskie sztaby? Pomogą tylko panu się utopić.

– Widzę, że posiada pani wielką wiedzę szemraną. Nic, tylko plotki i pomówienia.

– Bez przesady, Jack, nie tylko famy ludzie roznoszą. Niestety, bardzo mało posiada pan Molier życzliwych wokół siebie osób. Zwykle otaczają go sami prześmiewcy. Wiem już tyle, by skutecznie odradzić córce zamążpójście. Tylko by pan młode życie zniweczył. A taka wyprawa się panu przyda. Może zdrowie pan utraci albo i życie? – zażyczyła sobie stara jędza.

– Widziałem próbki wodne pełne złotych drobin.

– Toż to bluźnierstwo dla rozsądnej myśli. Napoili pana herbatą ze zwidami?

– Sir Ocearus miał brata…

– Który zaginął w tej samej mętnej i bezdennej głupiej wodzie? – spytała dama. – Tamten przynajmniej konstruktorem był, bogaczem ponad miarę. Roztrwonił majątek, ale stał się dla nauki i techniki zasłużonym. Sam potrafiłby skonstruować pocisk marsjański, wsiąść weń i odważnie odlecieć. A ten pana Ocearus? Maniak i nieudacznik.

– A wie kto, czy gdzieś skrycie w swej prywatności tejże sztuki nie dokonał?

– Zbudowałby w tajemnicy bazę na Księżycu? Bardzo wątpię. Proszę mi wierzyć, to fajtłapa i nadgorliwiec. Do widzenia panu. – Machnęła na pożegnanie ręką. W półmroku ogrodu jej wielki kwiatowy kapelusz zaledwie majaczył, gdy tak odchodziła i stawała się coraz bardziej zamazana we wzbierającej przedwieczornej mgle. Wspinając się po stopniach schodów, wołała:

– I proszę już tu nie przychodzić. Niech czas pozwoli córce mojej pana zapomnieć.

I tak więcej się przyjść nie ośmieliłem.

Dwa dni później nadeszły listy od siostry lady Hurstbridge kierowane do ojca mojej młodej narzeczonej, a zaręczające, że nikt powozem do majątku nie przybył i że wujostwo niepokoją się o dalsze losy panny Abigail nazywanej przeze mnie rozkosznym zdrobnieniem: Abelia. Czyżby została porwana po drodze przez czarnych dzikusów lub rozszarpana przez wściekłe o tej porze roku kangury?

Zaraz rozesłano policyjne patrole i wojskowe automobile stanęły przy najważniejszych rogatkach, bo rodzina Hurstbridge była przez ogół mieszkańców bardzo szanowana.

Udręczona matka presji nie wytrzymała. Sama przyszła pod moje drzwi, żebrząc o widzenie. Dowiedziała się od służących, żem już odjechał i od paru godzin najprawdopodobniej śpię ukołysany krótką falą zatoki Port Philip Bay 16  . Zresztą niejeden statek widziano o tej porze z podniesionymi żaglami odpływający w kierunku potężnych fortów żelaznych Queensclif i Barwon Heads.

W istocie tak było. Szliśmy halsem po nawietrznej australijskiej wielkiej floty wojennej. Kursem naszym kierował niewielki balon stalowy umocowany plecionymi z nici żeliwnej linami do dziobu jednostki, a wystawiany przez porty do obowiązku holowniczego. Dawał on czas wszystkim kotłom parowym na wyszykowanie śruby do mocnego uderzenia w samym oceanie. Zwykle był odbierany u wejścia na szerokie wody, ale w przypadku „Minerwy” należał do jej stałego wyposażenia pokładowego. Holowacz 17  posiadał spore śmigło własne i balon kierunkowy blaszany, nadmuchiwany wodorem w zależności od pożądanej szybkości wyprowadzenia z redy na pełne morze.

W sumie manewr był dość nudny, zachęcający raczej do pracy w zaciszu własnej kajuty, czego podjąłem się z najwyższą starannością. Otworzyłem otrzymane materiały. Przejrzałem papiery. Przeczytałem na wyrywki artykuły, by wreszcie pochylić się ze szczególnym zainteresowaniem nad detaliczną mapą ponoć nigdy nie kartografowanej wyspy Emerald 18  położonej na 57 stopniu szerokości południowej i 162 długości wschodniej.

Cóż było w niej niezwykłego?

Otóż nie znano człowieka, który choćby tknął stopą jej powierzchni.

Muszę dodać: suchą stopą. Mógłby to zrobić co najwyżej spod wody, obserwując zarys lądów wokół, mierząc i kopiowym ołówkiem rysując.

Dlaczego? Otóż, jak zaręczały źródła amerykańskie, w 1909 roku nie odnaleziono tam nawet ziarnka suchego piasku. W danym obszarze statek poszukiwawczo-badawczy „Nimrod”, eksplorując dno, nie natrafił na ślad jakiegokolwiek spłycenia czy mielizny, a nawigatorów posiadał tęgich i bystrych opłacanych z kasy narodowej. A jeszcze w grudniu 1821 roku kapitan William Elliot się zarzekał, iż żeglując na południe od wielkiej wyspy Macquarie odnalazł pośród mgieł ową wysepkę Emerald nęcącą rykiem nieprzeliczonych stad fok, lwów morskich i czegoś jeszcze – podobnie okropnego – dającego o sobie znać przeraźliwym trąbieniem porównywalnym do ryku uwięzionego w lodach parostatku, co przerażeni marynarze brali za grzmot rozsierdzonego oceanu. Sam kapitan, ze względu na majaczący w polu lunety zarys stworów, z trudem potrafił nad własną trwogą zapanować. Trudno było bowiem straszydło zaliczyć do przewidywalnych stworzeń ziemskich, czujących obawę przed białym człowiekiem.

Morze wkoło aż kipiało od igraszek wielotonowych degeneratów, tyle że mniejszych od pierwszego widzianego w polu lunety i nie tak zaciekłych. Z koloru białe, z natury obślizgłe i grzybiaste, w pływaniu pomagały sobie podobnymi do ludzkich ramionami. Posiadały dłonie zakończone długimi paluchami, którymi całkiem sprawnie manipulowały, obierając nieszczęsne foki ze skóry i flaków. Całkiem zdolnie współpracowały, zapędzając setki bezbronnych ryb w kierunku rozwartej, wielkiej paszczy kamrata. Na ogół osiągały wielkość dwudziestu do trzydziestu metrów długości i pięciu na szerokość, ale były i większe.

Japończycy, którzy często i bezprawnie kręcili się po brytyjskich wodach, nazywali stwory ningenami 19  . Opowiadali na ich temat wiele historii mających swe źródła w ludowych podaniach i starych legendach. Czasem niestworzone brednie pletli, zaręczając o międzygwiezdnym pochodzeniu tych mitycznych zwierząt. Lecz nikt nigdy z Japońców nie wpadł na doskonały pomysł inżyniera Ocearusa Moliera, który postanowił za pomocą fal radiowych i przylepionego do skóry zwierzęcia odbiornika myśli o wielkiej mocy pokierować istotami, zaprzęgając je do słusznej pracy dla człowieka.

– Proszę poznać kapitana Graysona. – Profesor pierwszego dnia przedstawił mnie ciekawie i szelmowsko zerkającemu na mnie oficerowi. – Ten już słusznego wieku młodzieniec jest naszym nie tylko znakomitym hydrologiem, ale i wybitnym kawitologiem. Pan Jack De Waay.

– Ile ma pan lat, przepraszam?

– Prawie czterdzieści siedem – przyznałem się z niechęcią.

– Rzeczywiście, słuszny z pana młodzieniec – zaszydził oficer i parsknął krótkim śmiechem. – Ale, ale, profesorze, już pan mi hydrologów przedstawiałeś.

Zmieszany na krótką chwilę Molier szybko się opanował:

– Tej klasy specjalistów nigdy nie za wiele. – Tu przerwał i skierował uwagę kapitana na stojącego nieopodal arystokratę. – Oto łowca w swej przesławnej osobie: lord Duncan Bizzard. Obaj wspomniani panowie zajmą zapasową kajutę przy prawej burcie, w ostatniej bowiem chwili zdecydowali się nam towarzyszyć. Chwała im za to, bo wiążę z nimi szczególne plany.

– Trzeba było powiedzieć, wyszykowałbym kajutę przy mesie.

– Nie byłem pewny do ostatniej minuty, czy zgodzą się podjąć trudów tak niebezpiecznej ekspedycji.

– Aha. Miło mi, panie De Waay – mruknął stary wilk morski, potrząsając po krótkim zastanowieniu moją dłonią. – Huśta dzisiaj trochę nieprzyjemnie. Będzie gorzej, gdy wyjdziemy z zatoki na szkwały – ostrzegł ze śmiechem. – Pan to chyba pierwszy raz na łajbie? Trudno złapać równowagę, hę? Wygląda pan na kogoś, kto niespecjalnie jest przyczepny do podłoża.

– Nigdy tak na poważnie w oceany się nie zapuszczałem – przyznałem. – Chyba zjadłem dzisiaj rano nieopatrznie coś parszywie blokującego żołądek.

– Odczuwanie mdłości to dla niektórych przymus życiowy.

– Proszę mi wybaczyć – rzuciłem i w te pędy udałem się do toalety.

– To dlatego nasz miły profesor kazał mi panów trzymać pod kluczem? – zwrócił się kapitan do Moliera i lorda.

– Jak to? – Bizzard spojrzał niepewnie na profesorską błazeńską minę. Ten w odpowiedzi skinął głową z wyrozumiałym uśmiechem.

– Nie chcę panów zgubić – wygarnął, gdy już wróciłem. – Na pokładzie w żaden sposób się nikomu nie przydacie, a lepiej wiedzieć, gdzie was szukać w razie katastrofy – żartował. Pan Duncan nic na to nie odrzekł. Udał, że się zastanawia. Potem zniknął gdzieś, pozostawiając mnie samego z uczonym.

Poczęły mi się kłębić w głowie niewesołe myśli. Czyżby Molier pragnął mnie użyć w charakterze przynęty dla ningena? Może miałem przywieszać owe plastry lepiące na ciałach w połowie uśpionych? Nie, nie może być, za inteligentny to człowiek i za honorowy, by w sposób obraźliwy poniżać kogokolwiek.

Zmyślnie zwodził oficera, by ten nie dowiedział się prawdy. Zlękniony bowiem zamieszaniem, jakie planowaliśmy poczynić w morzu, z pewnością wypowiedziałby nam umowy na przewóz w okolice antarktyczne.

– Nie musi wszystkiego wiedzieć – rzucił do mnie, gdy już oficer odszedł do obowiązków i nie mógł nas usłyszeć. My tymczasem udaliśmy się na pokład mieszkalny.

Prawdziwy cel ekspedycji utrzymywany przed kapitanem w sekrecie? Hm… A cóż na to jego oficerowie? Naprawdę nikt z tej inteligentnej szlachty pospolitej nie potrafiłby wyniuchać intrygi wyczuwalnej na kilometr?

W innych okolicznościach bawiłaby mnie cała sytuacja, jednakże przybrany przez profesora ton i jego szczeniackie poczucie humoru budziło pewne obiekcje natury moralnej. Tym bardziej że Molier zupełnie nie przejmował się konsekwencjami swoich kłamstw.

– Jak dotąd nikt nigdy nie udomowił zwierzęcia morskiego – referował temat, spoglądając na mnie wesołym wzrokiem, jakbyśmy od dawna poruszali się po meandrach specjalizacji oswajania bestii. Właśnie zatrzymaliśmy się przy naszej – mojej i lordowskiej – kajucie i ręka moja zawisła nad klamką. Nic to, stanąłem rozluźniony i wsłuchałem się w profesorskie słowa, gdy mówił:

– Zawsze tylko mordujemy stworzenia podwodne, a to na skóry, a to z powodu zachłannego pragnienia wzbogacenia się na ich tłuszczu, a to dla mięsa smakowitego w każdym gatunku. Zaledwie gościmy na powierzchniowych wodach, a już rabujemy z czystości głębie, zsyłając tam najgorsze nasze wybroczyny i olejowe ścieki. Bo o ile zadbamy o grządkę na lądzie, o tyle w morzu jej nawet nie posprzątamy, a owoc nam się podoba i wybornie smakuje. – Poczęstował mnie cygarem z noszonego przy sobie blaszanego pudełka i pozwolił sobie odpalić z mojej trzymanej uprzejmie zapałki. Odchrząknąłem w odpowiedzi, udając uprzejmość, a wtedy on raczył kontynuować:

– Nie mamy wyżłów morskich, które wysłane w głębię przynosiłyby w pyskach rybę. Nie posiadamy krów podwodnych, które jak wieloryby dałyby nam bogate w nieznane witaminy hektolitry morskiego mleka. Wyobraź pan sobie samonapędzające się stado – mówił z wyrazem rozmarzenia na starej twarzy. – Idzie takie w rykach od pełnego morza. Wpływa do dojnego doku i czeka na batyskafy automatycznie zaczepiające się do wymion. Z jednego dojenia można byłoby wyprodukować tony serów i zdrowego masła.

– Musiałby pan posiadać w wodnych obszarach jakichś pasterzy.

– I otóż to, mój panie. Ma pan oczywistą rację. Oni sami wybraliby znane sobie bydło hodowlane odpowiadające ludzkim potrzebom, a jeśli nie, to wytworzylibyśmy takowe z krzyżówek akwenowych.

– Człowiek z jego upodobaniem do hałasów i cuchnących olejem maszyn by temu zadaniu nie podołał.

– Tym bardziej więc byłby nam na rękę wytresowany radiową falą ningen, który odpowiednio przyuczony zapędziłby na początek stado wielorybów pod harpun parowego kutra. A później, gdyby stwór okazał się inteligentny, sam mógłby wytoczyć z onej ryby oleje, zapakować do beczek i sprzedawać w dowolnych punktach na wybrzeżach handlarzom i to po cenie hurtowej.

Zaciągnąłem się cygarem i spoglądając wokół, spytałem lekko zamieszany:

– Ale nie jest to główny cel naszej wyprawy, jak przypuszczam? Kryje się za tym tematem jeszcze inny, którym podzieli się pan niewątpliwie z nami w odpowiadającym panu czasie?

– Ależ oczywiście, że nie ostatni to temat, niech pan nawet nie wątpi. Wolę jednak pana usta zamknąć niewiedzą, by się pan przed wystraszoną załogą za wcześnie nie wygadał. Marynarze są jak dzieci. Tyle że reagują w sposób irracjonalny, niepotrzebnie szafując bronią palną.

– Nie śmiałbym prosić. Opowieści o duchach wodnych słuchałem tylko w dzieciństwie z ust mej babki, a przestrach z nich płynący towarzyszył mi już potem przez resztę życia. Ponoć strachy białe, podobne do rozszalałych grzywaczy, wypełzają z żołądków krążących w podwodach rekinów, pełnych niestrawionych trupiszczy?

– Bujdy, proszę pana. Ludziom pod wpływem tych akwenowych nieskończoności się mieszają zmysły. Dlatego lepiej niech pan siedzi pod kluczem i nie myśli za wiele, bom nie pański porywacz, tylko dobrodziej. Pijany marynarz mógłby niechcący poderżnąć panu gardło podczas jakiejś libacji, byle tylko nie słuchać pańskich uczonych wywodów o magnetyzmie rozszalałej fali potrafiących z otchłani niebytu wywoływać dawno zapomniane spirytualizmy.

– Uzyskano niezaprzeczalne dowody – oponowałem.

– Proszę pana! Innym razem bym pana ofuknął. Kto niby uzyskał potwierdzenie eksperymentalne? Ten pomyleniec Sigmund Broyle 20  i jego dwaj asystenci – elektrycy z Bożej łaski: Archibald Gnomey i Charles Bido? Niby oni całemu zajściu świadkowali? Ja po naszej wyprawie spodziewam się wyłącznie wielkiego sukcesu. Nie tylko rzekomego, jak w przypadku wspomnianych dżentelmenów, zamieszanych w cudaczne eksperymenty. Wszyscy na tej łajbie zdobędziemy przywileje w nowym świecie i najwyższe tytuły, co najmniej książęce, a nazwiska nasze odtąd będą znane w podręcznikach historii podmorskich.

– Oby miał pan rację, bo na szali postawiłem własne szczęście.

– Wiem – odparł, tajemniczo się uśmiechając.

Bazując na relacjach i księgach nawigacyjnych brata pana Moliera, podobno uzyskanych z rejestru nawigacyjnego butli morskiej, ustaliliśmy nowy kurs, i obowiązkowo podając podczas wychodzenia z portu jego koordynaty, wypłynęliśmy poza forty miasta Melbourne.

Stało się to pewnego ciepłego grudniowego poranka roku 1912. Widziałem przez iluminator, jak minęliśmy potężne parowe latarnie morskie w punkcie Londsdale: czterysta ton stalowej podstawy, z której dodatkowo brały początek wzniesione ponad oceanicznym żywiołem mosty handlowe łączące miasta i forty po obu stronach półwyspu. U wejścia do zatoki Philipa czuwało jeszcze piętnaście militarnych sterowców obrony wybrzeża i jakieś patrolujące plaże oddziały kawalerii konnej. Stały też wielkie mobilne bunkry nic sobie nie robiące ani ze środowiska wodnego, ani błotnego. Ale z nich tylko obserwowano, a nie wysyłano członków załóg na przeszpiegi, jak się to działo w portowym Barwon Heads. Tam, w oddaleniu, dało się zauważyć prawdziwą armadę stalowych balonów chodzących góra – dół jak na ćwiczeniach. Uparciuch mógłby dosłyszeć grzmot dział i syreny strzelniczej celności. Ja jednak wolałem zacisze kajuty.

Wdarliśmy się na wzburzone oceaniczne wody. Ciągle szliśmy na asekuracyjnym napędzie niewielkiego, wznoszącego się ponad pokład holowacza. Za parę godzin czekał nas rozruch właściwy. Trwały gorączkowe przygotowania. Zwinięto wszystkie żagle pomocnicze z wyjątkiem stałych blaszanych, rozpiętych na rufie, i wraz ruszyły zgodnym rytmem kotły. Na wysokości King Island 21  – pozostawionej po prawej burcie – z komina poszedł dym tak czarny, że się przeraziłem.

Spojrzałem po pokładzie.

Nikt się zakopceniem nie przejął.

Kilku majtków właśnie zajętych było pakowaniem zapasowych żagli i zabezpieczaniem lin. Niezbędne one by się okazały w przypadku niesprawności maszyn lub przypadłości pogodowej, kiedy to ożaglowanie i wyciągane motorowe maszty mogły się zdać pomocnymi. Marynarze otrzymali do pomocy nowego chłopca okrętowego. Ze zdumienia przecierałem oczy. Czyżby mnie zmysły myliły? Doprawdy, z anielskiej niemal i żeńskiej twarzy nie schodziły rysy zupełnie przypominające mi moją porzuconą na lądzie, najdroższą Abelię. Aż się zaczerwieniłem i zmieszałem, napotykając jego przenikliwy wzrok. Chodził tam i z powrotem, roznosząc majtkom narzędzia i zbierając te już użyte i w operacjach niepotrzebne.

Wszedł i do nas z jedzeniem około drugiej pięć po południu i gapił się w milczeniu na rozpakowane oprzyrządowanie kawitacyjne. Unikałem jego wzroku jak mogłem. Ale w duszy mojej poruszył był ów chłopak cierń bolesny.

Oczywiście nic nie mówiłem, a obecność gagatka całkowicie zignorowałem.

On też zresztą postąpił podobnie, co w naszych relacjach wziąłem za dobrą monetę.

Skoncentrowałem się na sprzęcie, który w największej tajemnicy w kilku skrzyniach wniósł na pokład mój prywatny służący jeszcze przed rozpoczęciem podróży. Siedzący na koi pan Duncan Blizzard dotąd nie miał wiele prywatności. Jakże drażniłem go tym ciągłym grzebaniem i zwyczajowym pochrząkiwaniem! Nabił tytoniem fajkę i spokojnie zapalił, co wyraźnie go odprężyło. W zamyśleniu studiował moje ruchy i patrzył na wysiłki złożenia komponentów w zgrabną całość.

Widoczny spoza smugi dymiącej fajki, zdawał się być odległy i nieobecny.

Nie tak dawno on sam poddał inspekcji wszystkie swoje sztucery, jak również broń krótką i harpunniczą. I to ja musiałem znosić smród smarów i wód czyszczących. Na nudę w zamkniętym na klucz pomieszczeniu najlepszym lekarstwem zdawała się rozmowa, ale ta jak do tej pory nam nie wychodziła.

– Masz pan widzę jakieś tajemnice? – zagadnął wreszcie, obserwując moje wysiłki zmierzające do ukrycia przed jego wzrokiem sposobów łączenia komponentów.

Zmilczałem. Zaczerwieniłem się i otworzyłem drugie pudło. Z niemałym trudem opróżniłem je całe, wyjmując elementy i układając je na podłodze.

– Mam podstawy twierdzić, iż moim oxygenatorem zainteresują się najważniejsze fabryki – stwierdziłem raczej pewny swego. – Stąd chronię patenty.

– Inżynierem raczej pan nie jesteś, więc wpierw zlekceważą – sprostował, uznając moją uwagę za mrzonki. – Nasz uczony raczej niespecjalnie doceni w panu konstruktora, ale kawitologa – owszem. Te pańskie uczelniane super ostre generatory topliwe wprowadzą go w entuzjazm, natomiast aparatus odłączający wodór od tlenu wyda mu się zbyt tradycyjnym rozwiązaniem.

– Zapewne po pewnym czasie doceni. To mądra głowa.

– Profesorem nadzwyczajnym, a nawet doktorem wszelkich nauk ścisłych był jego przesławny brat, Immanuel Hallowell Molier, który, jak wieść niesie, zabrał się za doświadczenia z wulkanizmem indonezyjskim.

Przerwałem pracę na moment i spojrzałem na lorda z zaciekawieniem.

– Oj, albo mówimy o kimś innym, albo pan grubo się mylisz – stwierdziłem oschle. – Przecież ów pan znakomity pracował na Cejlonie, w tamtejszych fabrykach żelaznych prowadząc wraz ze świetnymi fachowcami indyjskimi eksperymenty imputacji ziół lewitujących w stopy metali ciężkich.

Lord Duncan zaśmiał się z prawdziwym lekceważeniem.

– Nie wiem, gdzie Ocearus widzi w panu tyle potencjalnych talentów. Przecież nawet dla marnego dziennikarzyny z konserwatywnego „The Argus” są to wiadomości fundamentalne. Brat pana Moliera brał udział w niezwykłym eksperymencie wykorzystania mocy wulkanicznej do wystrzelenia na kosmiczne odległości mocarnie ożebrowanych statków powietrznych. Mówiło się o Księżycu lub Marsie, jednakże albo uzyskały one tak potężną moc przelotową, że ich pęd w eterze przez obserwatoria został niezauważony, albo szanowny profesor wraz ze świtą swoich uczonych zginął jeszcze na samym starcie.

– O jakim wulkanie pan szanowny mówi?

– Jak to jakim? Tym, który w roku 1883 posiał największe zniszczenia na wodach oceanicznych wokół Australii. Krakatau! 22  Potworne tsunami zabiło trzydzieści sześć tysięcy ludzi i zniszczyło dwie trzecie wyspy, wynosząc dwadzieścia pięć kilometrów sześciennych masy ziemskiej na orbitę lub dalej. Rozumie pan? Odrzuciło w kosmos. Wybuch uniósł również miliony ton pyłu na wysokość osiemdziesięciu kilometrów. Ci, którzy znaleźli się bliżej niż dziesięć mil od miejsca eksplozji, na trwałe ogłuchli. Inni oślepli. Jeszcze inni zginęli od rozległych poparzeń lub po prostu utonęli. Odgłos erupcji poniósł się echem na dystans czterech i pół tysiąca kilometrów. Fala wzniesiona w wyniku kataklizmu dotarła aż do brzegów starej Anglii. Potem powróciła, trzy i pół raza obiegając ziemski glob.

– I przypuszcza się, że brat szanownego pana Ocearusa przeżył coś tak okropnego?

– Szalony brat profesora winien był zginąć. Dałbym głowę sobie uciąć, że poniósł śmierć na miejscu. Jednak znów przeczą temu fakty. Otóż nie tak dawno pisał listy.

– Może nie było go w pobliżu Krakatau?

– W ostatniej chwili stchórzył? Nie, to do dżentelmena niepodobne. Że brał udział w eksperymencie, nie wątpię. Nie tylko zniknęły owe żelazne fabryki z Cejlonu, ale i setki tysięcy zatrudnionych tam ludzi, których uczono bodaj nie bez powodu żeglowania w budowanych naprędce potężnych okrętach podmorskich. Mówi się też o sezonowych robotnikach, których liczba idzie w miliony.

– Zabitych?

– Nie, wynajętych do pracy zarobkowej w miejscu nieoznaczenie oddalonym.

– Wspomniał pan o wehikułach podmorskich?

– Eee tam… Sprzęt to był międzyplanetarny. A gdzież najlepiej symuluje się środowisko kosmiczne? Właśnie pod wodą. Niech mi pan nie mówi tylko, że nic pan nie wiesz o nieważkości i zmianach prawideł ciężenia na Księżycu i planetach słonecznych.

– No, tyle wiem.

– Całe szczęście. Jest więc pewnym, że cała się za tym kryje sensowna intryga. Dowiedziałem się potem, że nie dalej niż rok temu dotarła w profesorskie ręce butla o sekretnej zawartości. Były tam mapy wcale nie ziemskie i instrukcje spisane drobnym maczkiem, których nadawcą był ponoć wspomniany brat jego, Immanuel.

– Widziałem ów złom żeliwny w przyszpitalnym laboratorium.

– Sam otrzymałem drugą taką przesyłkę. I wcale nie był to metal, mój panie drogi. Znam się na metalurgii. Dziwię się tylko, że pan nie rozpoznał cech charakterystycznych obrobionej lawy.

– Lawy? Nie może być! Czy ciągle jest pan w posiadaniu onego automatonu?

– Niestety, musiałem go natychmiast profesorskim sługom oddać.

– Szkoda. Po powrocie do Melbourne zarządziłbym armijną inwestygację.

Przyjął to bez zająknięcia, ale widać nie przypadła mu do gustu zdrada.

– Dysponujecie panowie w światku naukowym kompresorami kawitacyjnymi – rzucił. – Wiesz pan, że użyć ich można w odlewnictwie funkcjonalnym?

– No tak, ale daleko nam do impregnowanego ciekło-kształtu Browninga.

– Czyli teoretycznej pracy industrialnej?

– Tak jakby.

– Nie znam ani w Azji, ani tym bardziej w większości zacofanej militarnie Europy nikogo, kto poradziłby sobie z obróbką ciekłej magmy – stwierdził pan Duncan.

– Nie docenia pan Francji i Niemiec.

– Armie lądowe tych krajów nie dysponują arsenałami porównywalnymi z uzbrojeniem, którym władamy w naszej części świata.

– Dlatego, że wciąż nie są to technologie ogólnie znane. Militarna obróbka cieplna skały znalazła się w zastosowaniu na Antypodach dopiero od niedawna – rzuciłem, może nazbyt pochopnie. – Przedtem wykorzystywano ją wyłącznie w górnictwie eksperymentalnym.

– A więc musi pan wiedzieć, że ktoś w odległych o całe tysiąclecia czasach nadużywał swojej wiedzy kawitacyjnej. Wtryskiwał materiały różne i w dowolnych stopach w wyrysowane przedtem przestrzenne geometrie.

– O kim pan raczy mówić?

– O zatopionych kulturach atlantydzkich.

– A, o tym – rzuciłem, raczej niechętnie się godząc na dalsze jego dywagacje o tym wysoce dyskusyjnym temacie. – Ale nie skończył pan wspominek o szanownym bracie profesora – napomniałem, bo się gdzieś lord zagalopował.

Ten się zaraz do opowieści zapalił.

– Pan Immanuel radził Ocearusowi w listach, aby zatrudnił pewnego znanego mu od dawna wybitnego bramina, Hindusa Reynasha. Otóż osobnik ten ukrywał się w odległym Kaszmirze, w wioskach dzikich ludów, których to przedstawicieli uczeni w pismach ajurwedy 23  celowo zniekształcali fizycznie. Sam Reynash, poznawszy najciemniejsze sekrety władzy nad ciałem, przeraził się tak bardzo, że postanowił oddalić się od niebezpiecznych eksperymentów i na zawsze poświęcić się wyłącznie medytacjom.

– Proszę pozwolić mi zgadnąć: Ocearus wynajął pana, byś wytropił i wydostał biedaka z ukrycia?

– A owszem, była taka umowa. I nawet dodatkowa premia, opiewająca na sporą kwotę.

– Wie pan, jakoś się nie dziwię.

– No cóż, przemierzyłem na własnym słoniu pół subkontynentu. Zastrzeliłem kilka prześladujących wioski tygrysów, wdałem się w rozliczne przygody i poniżające burdy. Wreszcie pociągnąłem za tropem. Odnalazłem rzeczonego bramina w lochach jakiejś samotni, a przy nim same sensacje! Zeszytów całe torby, bo wszystkie myśli i rezultaty eksperymentów uparcie spisywał. Świat naukowy pękłby z zazdrości, zabezpieczyłem zatem zbiory, wysyłając z uzbrojonym konwojem do Delhi. Nieboraka próbowałem przekonać na wielorakie sposoby. Próbowałem nawet bicia. Kilkakrotnie więc czmychnął i pobiegł, gdzie oczy poniosą. Gdym go znów dopadł, kłamał, że tylko zbłądził, ale od czegóż mam wrodzoną intuicję? Poszedłem za nim jak dobry pies po słusznym tropie i bodaj nawet kilkakrotnie zagroziłem biedakowi śmiercią. Co gorsza, zastraszyłem go kolbą magnetyczną Sigmunda Broyleya.

– A mówiłeś pan, że broyleyowska kolba to bzdury.

– Tak się tylko z panem droczyłem.

– I co, podziałało?

– Tak się przestraszył, że razem z tajemną księgą przybył do Melbourne, wprost pod drzwi pułkownika w stanie spoczynku, i korną służbę do śmierci zaoferował.

– To pan Molier jest nie tylko profesorem, ale i pułkownikiem?

– Nie byle jakim, tylko speleologicznym.

– Speleologicznym? Dostał się aż na takie wielośrodowiskowe poziomy?

– Przecież to cudak i talent wielki budujący tamy i ryzykowne mosty. Potrafił wznieść wieże ponad przepaściami i z pomocą kawitologiczną przebić tunele w niemożliwych lokalizacjach. Nie nadaremno więc go armia mianowała swoim pułkownikiem. Japońcom podołałby napędzić pietra podziemną agresją, wymyślając pancerne rozprężacze! A wiadomo jak teren tam, w Osace, jest aktywny sejsmicznie. Takich ludzi podczas wojny niezwykle się ceni, bo wróg i bombarduje, i pali bez opamiętania cały zbudowany majątek trwały, a podziemnego nawet nie tknie.

– Coś podobnego? Toż ja żadnych takich faktów nie poznałem. Poszedłem w ciemno za gadatliwym, obiecującym mi krocie fachowcem i łowcą nieznanych zwierząt.

– Nie wiem, jakie rysuje wobec pana przyszłości plany, ale raczej wykluczyłbym kronikarstwo, bo wie pan, w takich szmatławcach jak „The Argus” pojawiają się ludzie umęczeni ideą spisywania i dokumentowania, nie woluntariusze. Nie przyuczysz ich pan do milczenia. Plotą i plotą. Tylko bezpodstawne paplanie im w głowie, czy to na papierze, czy to na jakiś foliach filmowych przekręcą prawdę zawsze na popłatne strony. A to alternatywne, a to całkowicie fałszywe.

– Nie posiadam żadnych takich aparatów filmowych.

– I całe szczęście, bo bym nie zmógł i zaraz pana trzepnął w pysk. Ołówek i kajecik jeszcze przeboleję, tylko proszę pisać szczerze i od serca. A teraz pokaż pan, co tam po pudłach chowałeś.

Szybko i zwięźle mu wyjaśniłem, do czego urządzenia służą, a że lotny miał umysł, pojął ideę błyskawicznie. Uśmiechał się pod wąsem, bo chyba po zastanowieniu prędkim on też odkrył powód zainteresowania moją osobą inżyniera Moliera. Fachowość moja biła wszystkich innych na łeb, na szyję.

– A to cóż takiego? Do nurkowania bynajmniej nie służy?

– Jest to niezbędnik kawitologiczny. Upakowany w mocnym blaszanym plecaku, nierzadko ratuje specjalistom życie.

Zapytał mnie o pozwolenie, po czym wpasował szeroką elastyczną rurę, którą przygotowałem dużo wcześniej dla siebie, i śmiejąc się rubasznie, spojrzał przez grube szkło. Pomogłem mu założyć solidną uprząż na muskularne ramiona i tors, przykleić przyssawki, i już spokojnie się przyglądałem, kiedy zapinał ją na zamki błyskawiczne. Reszta mechanizmu chłonącego wpasowała się automatycznie.

Tak oprzyrządowany, ruszył w stronę ściany.