Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Steampunkowy misz-masz, gdzie wszechświat wypełniony eterem składa się z wielu metawersów, a odpowiedzi na filozoficzno-fizyczne pytania zawierają po równo współczesna kosmologia oraz mitologia australijskich Aborygenów. Dorastająca hrabianka Asperia dostarcza swojemu ojcu wielu wrażeń. Zresztą nie tylko jemu! Wraz z córką Ashleya i Cydonii czytelnik wyruszy w podróż do galaktycznego jądra, gdzie ulokowana jest tajemnicza Enklawa. Ale zanim to nastąpi szalona wyprawa pod dowództwem Sira Brownhole'a zahaczy także między innymi o pirackie rewiry i wyjaśni zasadę istnienia Bytów Szkatułowych zdeterminowanych prawami przyrody. Domknięcie trylogii, na którą składają się również powieści "Światy Solarne" i "Światy Alonbee". Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 536
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jan Maszczyszyn
Saga
Hrabianka Asperia
Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright ©2019, 2025 Jan Maszczyszyn i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727227443
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Mój plan wykonam – każdy mi to przyzna – Jeżeli chwilę radości wesołej
Dam chłopcu, co jest na poły mężczyzną,
Albo mężczyźnie, co chłopcem na poły.
Artur Conan Doyle „Świat zaginiony”
Wszystko to, co nazywamy rzeczywistością Złożone jest z rzeczy
Które nie mogą być uznane za realne
Niels Bohr
As space expands, so does time.
Richard A. Muller
The physics of time
New York–London 2016
For my grandson
Lachlan James
…przerwałem pisanie. Odłożyłem świetlne pióro i spojrzałem spoza okularów na siedzącego obok wędrowca. Jak zwykle w przypadku pauz w notowaniu udawał senność i znudzenie. Czyżby usiłował mnie tym stanem własnego odrętwienia popędzić i do odpoczynku zniesmaczyć?
Raczej do niego samego dziwnie się zniechęciłem.
Czy sprawiał to kolor skóry, czy zapach, czy metalicznie jak u Hadów brzmiący akcent? Doprawdy nie wiem. Wystarczy, że odtąd spoza okularów go uważnie śledziłem.
Miałem go dotąd za nieszkodliwego dziwaka, łagodnego i błądzącego starca, który pod ciężarem przepuszczonych w jałowości lat siłuje się na dobre o nich wspomnienie. Jakże się myliłem? Zrogowaciały, zaparty w szczegółach arogant i pyskacz przekręcał każde usłyszane słowo na tysiąc sposobów. Impertynencki oskarżyciel i mąciwoda dopisywał własne zakończenia lub powoływał fałszywych świadków. Pomimo nabytych lat doświadczenia kosmicznego brak w nim było dobrego wychowania i ogłady. Niczego nie nauczyły go te przeżyte przygody i nieszczęścia. Wciąż pozostawał niepokorny, opryskliwy i częstokroć bydlęco bezczelny.
A jednak wciąż mnie zadziwiał. Dlaczego lepiszcze kosmicznego losu do układania własnej przyszłości w tak ogromnej skali upomniało się właśnie o niego? – pytałem samego siebie. – Może młodszy będąc, przyciąganie osobowości posiadł i tym sobie zasłużył?
Korzystając z chwili czasu bliżej mu się przyjrzałem.
Gość mój wiercił się w fotelu; to poprawiał spodnie, to odpinał guziki wysłużonego surduta, to zaś na powrót zapinał i układał zawartość kieszeni, przekładał nerwowo nogę na nogę, odchrząkiwał i kaszlał.
Jednak pod moim deprymującym spojrzeniem natychmiast pokorniał. Nieruchomiał i zdawał się być skupionym. Wdzięczył się? Przecież musiał. Wysłuchałem każdej jego bredni. Nic nie komentowałem, a wypowiadane rzadko słowa ostrożnie ważyłem i dobierałem. Jednak wbrew logice nie przestawał zrzędzić. Zdawało się, że wraz z wydobytymi toksycznymi wspomnieniami wydziela w moim kierunku cały nagromadzony przez lata własny jad, spodziewając się, że być może ja tę całą truciznę spożytkuję, przerabiając na Bóg wie jaki cudowny produkt.
– Uważa pan, że te marne, houlotańskie listy posiadają jakąkolwiek potencję do publikacji? – pytał z pretensją, wskazując właśnie doniesione szklane naczynie, które mój murzyn bibliofijny przytaszczył z pałacowych lochów. Spróbowałem go udobruchać przekonywającym wywodem.
– Proszę wielmożnego pana – zacząłem przemowę, siłą tłumiąc budzące się we mnie nerwy. – Wydając tysiące guldenów w złocie na opublikowanie niechodliwej „Brygantyny Lenora” opróżniłem konto tak, iż nie byłem w stanie chociażby w części dziesiątej wydać zeszytów rysunkowych z cyklu przygód barona Vanhalgera, gdzie najszczegółowiej odwzorowałem znane mi mapy alonbijskich szlaków protetycznych. Miałem jeszcze w zanadrzu rękopis wspomnień Balfoura i „Marsjańskie labirynty” pewnego znanego nam obu Parowozowego, które spaliłem w obawie pokusy i dalszego finansowego ryzyka.
– Niech wspomnę ja z kolei – oponował – o innych wydanych wcześniej tekstach, tylko z rangi wieku – źródłowych i bardzo poczytnych: „Dwuksiąg Plutonarchów”, „Wojna Hamajska” i „ Matrykuły solarnych plemion”. Wszystkie te historie przyniosły jak wiem spory zysk – wtrącił kłótliwie.
– No tak, ale niepotrzebne mi jest brnięcie w niepewny los nowej, co najmniej pięćsetstronicowej powieści bez powodu. Tym bardziej, że w pańskiej fabule zieją niebagatelne dziury, a do portfela waszych mości nic nie przybędzie z niczego – wybuchłem, będąc już u kresu wytrzymałości. – Nie chce mi się wplatać naszych nudnych dyskursów w strukturę tekstu. Sypie się przy tym dramatyzm. Na łeb na szyję upada czytelnicza atencja i rośnie opór wobec dzieła. Najcudowniejsza okładka tu nie pomoże. Stąd te fiolki z zapisami houlotańskimi – dodałem.
Obrzucił mnie bezosobowym wzrokiem. I jakbym uderzył grochem o ścianę, nic. Potrząsnąłem głową w rozgoryczeniu.
– Proszę mi wybaczyć, ale muszę wypełnić luki konkretną, a ważką dla całości narracją – przekonywałem. – Poza tym książę houlotański w wielu listach pańskiej osobie poświęca sporo uwagi. Ważkie są to fragmenty i godne zaznajomienia, a nawet publikacji.
– Ale miał pan pisać głównie o mnie, a nie o zdrajcach i sprzedawczykach. Taka była umowa. Za to zapłaciłem i tego mieliśmy się trzymać.
– Proszę mi wybaczyć tę nieustępliwość, ale niestety zapędziłeś się pan ze swoją historią na krawędź obsesyjnej i szkodliwej samochwały. A zapłata była nazbyt wątła, aby ją wspominać.
– Samochwały? Pan zbezczelniałeś do reszty! Sztywno trzymam się faktów. – Jakoś przeszedł mu mimo ucha mój celny prztyczek. Zawsze, gdy mowa była o pieniądzach, błądził gdzieś i temat omijał szerokim łukiem.
– Ja również nie zamierzam od nich odstępować. Poza tym, czy sam nie jest pan ciekawy, jak potoczyły się losy znanych czytelnikowi bohaterów? – Tu sięgnąłem do fiolki i z szelestem wyciągnąłem papier. – Proszę posłuchać choćby tego:
– Dzień później wylądowaliśmy w zupełnej tajemnicy na Wenus – pisze w swoich listach Hrotem Filbouu. – Powszedni ludzie się nas tutaj najzwyczajniej w świecie bali. Przechodnie ustępowali z drogi, psy z chodników, a powozy zatrzymywały z powodu agresywnie parskających koni.
– Widzi pan sam, że to kompletne, prześmiewcze bzdury – odezwał się coraz bardziej poirytowanym głosem Sir Ashley. – Tylko mi pan pogmatwa historię tymi wtrętami. Za dużo tych pamiętników. Za wiele listów pisanych przez różne postaci. W końcu, w której osobie pragnie pan prowadzić dzieło? Bo o sobie już nie wspominam. Pomieszają się relacje i pogmatwają wątki.
– Myli się pan bardzo. – Odwróciłem głowę w stronę drzwi. – Wezuwiuszu! – zakrzyknąłem na ulubionego czarnucha. Przybiegł niemal bez tchu, poprawiając po drodze nazbyt podciągnięte portki.– Przynieś mi proszę szkatułę przywiezioną dziś rano przez nakręcanego kluczem rzeźbiarskim kamienistego pocztyliona.
Sir Ashley parsknął dziko, jakby sam na siebie rozłoszczony.
– Chyba nie chce mi pan powiedzieć, że mam jeszcze jednego potomka zrodzonego z tej samej gwiazdy?
– Nie, to szkatuła wyłącznie korespondencyjna.
– Niech mnie pan nie przymusza zgadywać.
Odetchnąłem pełną piersią.
– Są to listy jej serdeczności hrabianki, a pańskiej potomnicy Asperii, w wielkim porządku i szczegółach opisujące przypadki, którym poddał ją los.
– Przecież smarkula ledwie wtedy mówiła. Od kogóż nauczyłaby się pisać?
Miał bardzo złe oczy, kiedy z taką nienawiścią rozprawiał o córce. Białka mu się przewracały w poczerniałej nagle, strasznej twarzy. Aż podejrzewałem go o zwierzęcą agresję. Spojrzałem na niego bardzo krytycznie, czym natychmiast go speszyłem i gniew odstraszyłem, bo po chwili już dużo spokojniej wtrącił:
– No dobrze, dajmy na to, że słucham…
– Hrabianka pisze znakomicie. Czasami używa litery zbyt mocnej, sprawia przez to, że czujemy się nieswojo. Ale to możemy wspólnie naprawić. Tym bardziej, że znaki najpewniej pochodzą z niezmiernie starego spisu komunikatywnych grafemów, które obaj znamy i którymi Houlotee znaczyli planety.
– Przepełniają mnie lękiem za każdym razem, gdy przebiegam wzrokiem linijkę oryginalnego tekstu.
– Dobrze więc zaplątany w czytaniu nieszczęśnik nie oderwie się od pułapki napotkanych słów, które cechuje zgubny magnetyzm terminologicznej magii, ale co z tego? Wynik może być obiecujący.
– Z kolei cytowane nazbyt nieostrożnie mogłyby nieznanym sposobem naruszyć posady znanego nam świata – skomentował mimo woli, bo wolał rolę uparciucha. – W pewnych uwarunkowaniach związki frazeologiczne posiadają moc fizycznych wzorów, których my uczeni z naturalnych przyczyn się obawiamy. Zgodzę się, ale tylko i wyłącznie jeśli to ja będę cenzurował jej teksty.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem, coraz bardziej rozsierdzony. Widział, że trudno mi będzie wyrwać z rąk inicjatywę. Z ociąganiem sięgnął do bocznej kieszonki po argument najsilniejszy. Wywlókł z niej podłużną kopertę skórzaną, a z niej wyciągnął książeczkę czekową. Przy okazji bolesnego wypełniania czeku zraził mnie bełkotaniem i świdrowaniem wzrokiem tak obraźliwym, że sam poczułem uprzedzenia rasowe.
– Niebywałe! Może to jakaś oszustka sfabrykowała pamiętniki, a pan się nazbyt tymi fałszywkami podnieciłeś? – zaśmiał się z cicha i spłaszczył w ruchu jak żmija. Odebrałem czek, dodając z uśmiechem:
– Myśli pan, że teleportacyjni znoszą pod me biurko wszystkie znalezione uliczne śmiecie? – spytałem z wracającym humorem. Nic tak bowiem nie cieszyło jak reperacja wątłego konta. – Wrzuciłbym jednego z drugim do karceru bez wody na miesiąc lub zabił batem. Szkatuła jest autentyczna, wyrobiona w odlewie nieznanego metalu i na pewno starsza niż niejedna planeta. Wywody młodej hrabianki są nazbyt dojrzałe i warte każdego druku. Tylko nadadzą pańskim historiom barwy i klasy dodatkowej kliszy – reklamowałem, mniemając, że go słowem dobrym o córce udobrucham. – Zresztą, każdy osobny dokument postaram się dokładnie opisać i czytelnika przestrzec przed nadmierną z bohaterem zażyłością.
Patrzył na mnie bezczelnie jakby oczekując właściwego zakończenia. W oczach widziałem palące się: „No i…?”.
– Oczywiście pozostawię panu oprawę pięknego słowa córki i przynależne o nim opinie.
– Nie można od nich zacząć? – spytał z budzącym się w nim na powrót kretynizmem.
– Nie pora na nie w tym momencie naszej historii – odmówiłem.
– Choćby fragment najmniejszy – nalegał.
– Najpierw posłuchajmy listów jego szlachetności książęcej – houlotańskiej. Wiele w nich barwnych opisów i wyjaśnień natury techniczno-astronomicznej.
Sir Ashley kompletnie zrezygnowany osunął się w głąb fotela. Wyczerpał go ten targ.
– Dobrze. Niech pan czyta, pisze… W ogóle robi cokolwiek – wymruczał na dobry początek. – Ja tylko przyklasnę wszelkiej aktywności.
Na widok destrukcji maszyny marsjańskiej książę Hrotem nagle zapadł się w sobie, zmalał i przygasł od zawodu. Jakby pochwyciła go niewidzialna prasa i zaraz zgniotła. Podparł się długą dłonią na obudowie szafy kontrolnej i w tej pozycji z trudem ustał. Naprzemiennie obok krwawych plam wirowały mu w pamięci ogromne rozdzierane wybuchami fragmenty poszycia nieszczęsnego pocisku międzyplanetarnego. Widział błysk za błyskiem, rwące się nity i pędzące śruby, a w chaosie drącego się poszycia i dymów śmierć jego wielkiej szlachetności; Sir Ashleya Brownhole’a.
I tym widokiem po jaźniach obecnych w kokpicie dżentelmenów i zwykłych smoluchów promieniował. Gmatwał przy tym cudze myśli i niepotrzebnie siał panikę. Ciągle dygotał na pokaz, dostając ataków febry fumidzkiej, jego eskpozycje raziły sztucznością, bo już onegdaj zdołał się z powyższej zarazy uleczyć. Znów zapalały się wszystkim w wyobraźni dzikie, rozszalałe płomienie i dym tryskający poprzez wypełnione eterem przestworza. Znów płomień niby złowrogi wąż połykał ludzkie porzucone tam szczątki. Zdawało się, że tym obrazem przelał czarę, bo cierpliwość co poniektórym się kończyła. Odchrząkiwali i potrząsali ze wstrętem głowami.
Zaprzestał więc infuzji. Z widocznym wysiłkiem zmierzył się z rozedrganą od ostrzegawczych lamp ogromną szafą kontrolną z zadaszeniem, z którego zwisały rzeźbione, hafitowe żyrandole. Przejrzał liczne dane zegarowe i poruszył pokrętłami sterowników w długich rzędach programatora. Wtem na powrót napotkał wzrok obserwującego go Myjadora. Ten wysunął dłoń i przyjacielskim poklepywaniem próbował zadać houlotańskim plecom tymczasowego komfortu. Ale skutek osiągnął przeciwny. Pod wpływem dotyku Hrotem jeszcze raz pokazowo się rozszlochał. Potem wyszarpnął z kieszeni koronkową chustę i wytarł zapocone, krostowate czoło.
Ta krótka pielęgnacja i myśl o własnej bezcennej osobie jakby przywróciła go do rzeczywistości, bo przyjrzał się z odrazą własnemu odbiciu w lustrze wtłoczonym w blaszane pole kontrolek. Uznał, że widok jest nieznośny. Podjął ze stolika dźwigniowego srebrny dzwonek i przywołał pokładowego kosmetologa. Ten, będąc alonbijczykiem czystej krwi, przybiegł zaraz w stosownym, uprzejmym przygarbieniu wraz z podręczną kosmetyczką pod pachą. Obydwaj coś do siebie wyćwierkali, po czym nowo przybyły, rozkładając flakony bez słowa zabrał się za poprawki i retusze arystokratycznej facjaty.
– Nigdy jeszcze w życiu nie spotkała nas taka tragedia – użalał się do księcia Pomadkowy. – Moja gorycz wprost nie posiada dna – dorzucał w kierunku wkraczającego w zasięg Myjadora. Maniak szminkowy sam wyglądał obleśnie i spoglądał na obecnych, przewąchując podejrzliwie przestrzenie. Marsjanin nieomylny w tej dziedzinie natychmiast zareagował. Wziął obwąchiwanie za próbę telekinezy szperliwej.
– Żwawiej podłoto!
– Jestem w równie obolałym stanie, panie, co mój mistrz – przyznał sługa, unikając wzroku krajowca. – Smutek nie pozwala mi na skupienie myśli.
– Wobec tego, czemu pyszczysz? Ktoś cię do tych uwag upoważnia? – warknął Myjador groźnie, przysuwając się ciężkim cielskiem w pobliże. – Jeszcze słowo i rozedrę cię na strzępy.
Obaj, pan i sługa, spojrzeli ze zdziwieniem wzburzonego Frizgulla.
– Jesteś pan nowy na polu galaktycznym, więc niewiele możesz rozumieć z niuansów międzyrasowego modelingu – powstrzymał bojowe zapędy prostoducha książę. Skrajnie obrażonego poklepał po ramieniu i spróbował ręką marudę odsunąć. – Pomadkowy znał osobiście kawalera Ashleya. Nierzadko spędzał z nim chwile przy lustrze. Przychodził nawet późnymi wieczorami, gdy wenusjańskiemu paniczowi zachciało się przed snem coś w twarzy lub na torsie zmienić. - Nie dziwię się, że przeżywa równie głęboko jego pójście na zniweczenie. – Arystokrata miał tu zapewne na myśli śmiertelne rozdarcie.
– Dobrze się panowie staracie, nie powiem – rzekł dawny Parowozowy, poruszając gwałtownie nozdrzami. – Aktorska szkoła najwyższej próby. Znam się trochę na wczytywaniu w myśli i hipnozie.
Houlotee spojrzał z wyrzutem. Jednocześnie kątem oka pochwycił rosnącą niesubordynację znudzonej w kącie załogi i z nagłą nutą gniewu rozkazał:
– Niech pan lepiej każe stojącym bezczynnie hakowym zabrać się do roboty, bo w rozterce gotów jestem ich wszystkich dzisiaj powystrzelać!
Marsjanin krótkim rozkazem pogonił obsługę kotłową do zajęć i wolnym krokiem powrócił przed pulpity. Z kryształowej karafki nalał nieco wina, upił i na pojednanie resztą kazał księciu przepłukać gardło. Ten przyjął napitek i nieco się rozkasłał. Po czym stanowczym ruchem pociągnął chromowane gałki napędu głównego. Dla uspokojenia łomoczącej maszynerii pośpiesznie odkręcił też zawory ciągu pomocniczego i przełożył wielkie dźwignie tentryki w przekładni nadrzędnej.
Plourogh spiął się pod gwałtownie rozpętaną mocą dwunastu kominów. Działając na automacie, rozluźnił pompy balastowe i ruszył w głąb układu, ciągnąc za sobą tajemnicze, gęste dymy i resztki pokiereszowanego, pociskowego ożaglowania.
– Jakoś nie widać pościgu? – zagadnął książę, wątpiąc we własne szczęście.
Zaraz pożałował swych słów, widząc wybuchający dziki ogień w spojrzeniu Myjadora.
– Alonbijscy baronowie są widać czymś bardzo zajęci – mruknął zafrasowany Parowozowy, zaciskając zęby. – Dochodzą mnie odległe, ostre i przenikliwe rozbłyski – opisywał wpatrzony w boczne okna Myjador. – Myśli pan, że to może pan baron daje nam znaki?
– Ale nie wie pan, czy na pewno?
– Nie. Jednakże żaden kocioł się do pościgu za nami nie rwie. Dziwne prawda? Może pan Brownhole zadał im bobu jakąś tajemniczą plutonarchańską eksplozją? Miał baron inżynier załadowane ponoć tym badziewiem wszystkie kieszenie.
– Jednak nie wierzy pan w śmierć szlachciców?
– Jakoś mi tego myśl nie trawi.
Obaj spojrzeli na siebie z jawną nienawiścią. Jeden, bo podważano jego godność, drugi, że odbierano mu nadzieję.
– Zanim komukolwiek przyjdzie do głowy pomysł pogoni szybko przesunę nasz pojazd na bezpieczne areny – podsumował książę.
Myjador zgodził się w milczeniu. Wolał tak na ostro nie zadzierać z manewrowym. W końcu on i inni uratowani z pogromu dobrodzieje znaleźli się na łasce i niełasce arystokraty.
Marsjanin spojrzał z politowaniem na brudne od pozłacanych smarów jaszczurze dłonie księcia. Długie, patyczkowate palce dziwnie drżały. Paznokcie nadmiernie wylśnione wydawały błyski jakby własnych, niespożytych energii. Myjador przypuszczał, że imć dostojnik nie babrałby się w pospolitych towotach, gdyby nie zaszła ku temu techniczna konieczność. Zbyt to były dla niego niskie progi. Zrobił coś zakazanego i to w ukryciu, być może by zatrzeć po sobie na polu bitewnym ślady. Tylko co? – dumał.
Czyżby balkon rozrządów, w którym niewiele mieściło się możliwości oprogramowania? Może tam ukryto nieznaną szafę tentryki gmatwającą ślady kosmicznego wydechu? Nieznośne myśli tylko poirytowały prostoducha, bo przechadzał się nerwowo tam i z powrotem, przepatrując tarcze urządzeń.
– Słyszałem, że Plourogh pokonuje rok świetlny w godzinę, a już lecimy cztery bez zmian kursowych i nic – marudził. – Długo – skarżył się sam do siebie. – Pan śpisz, czy co? – spytał nagle Marsjanin, próbując wywieść z sennej miny manewrującego jakiekolwiek tropy.
– Modulator eterowych zagęszczeń wykazał się nadspodziewaną skutecznością śrubowej przekładni gazowej – odparł zapytany. – Możemy już sobie pogratulować.
– Czy znaleźliśmy się w granicach orbit planet wewnętrznych?
Nie doczekawszy się żadnej reakcji, pociągnął za książęcy, koronkowy mankiet. Szarpnął przy okazji ramię. Tym ruchem rozbudził z zamyślenia jego wysokość Hrotema.
– Tak, tak…Tylko patrzeć, jak wejdziemy w militarne strefy obecności Wenus – rzucił złym tonem Houlotee, bo irytowało go spoufalanie.
– Już widzę strzelców chamów w ich prążkowanych surdutach i latające haubice z częściową strażą niewolniczą – tymczasem dalej komentował nieźle rozpasany Parowozowy. – Musi się pan bardziej skupić na prowadzeniu pojazdu, bo jak nic nas zestrzelą przy takim rozpędzie lub sami wyrżniemy w Słońce.
– Zatrzymać żelastwo na czas to już zaleta odpowiedniego refleksu.
– Masz pan taki?
– Rzecz to oczywista. Niewiele się jeszcze poznałeś waść na Kotłach. Oblatywacz też z pana żaden, więc i komentarz pański uważam za bezwartościowy.
Marsjanin poczerwieniał z gniewu.
– Skąd pan możesz wiedzieć? Rejestrów prywatnych chyba pan nie sprawdzałeś? A może jednak przeszpiegowałeś dokumenty w gubernatorstwie dostępne? – Książę pokręcił głową z uśmiechem politowania na ustach.
– A miałbym po co?
– Jestem wysportowany i wyszkolony w sztukach strzeleckich.
– Czyżby? A są jakieś ku temu świadectwa? Znaczy dobry z pana co najwyżej kanonier, a do pilotażu nadaremno się pan wtrącasz – oświadczył oschle Hrotem.
Zapanowało niezręcznie milczenie, bo szelma marsjański czuł się poniżony.
– Musztra panu nieźle wychodzi – zorientował się w nietakcie książę. – Dlatego lepiej zabierz pan kajet ze stołu i idź do komór ładunkowych. Tam spisz nazwiska ocalonych i rozpytaj do jakich zawodów się nadają, a do jakich nie. Wypytaj o umiejętności i profesje, a specjalny rządek utwórz dla repertorium majętności. Potem wybierz spośród siedzących bezczynnie najbogatszych i mianuj nowymi hakowymi. Pozostawieni sam na sam z aparaturą przez kilka dni nowego fachu się naumieją. Lepsze to niż strojenie fochów pośród zardzewiałych ścian przestrzeni magazynowej. Zanim dotrzemy do celu chcę pozbyć się z pokładu wszystkich potencjalnych szpiegów. – Na widok miny osłupiałego sługi pudrowego książę roześmiał się w głos.
– Masz pan na myśli alonbijskich podsłuchiwaczy? – upewnił się Frizgull.
– Nie inaczej – odparł z marsowym czołem manewrowy.
Marsjanin oddalił się po namyśle. Książę upewnił się, że nie jest przez Parowozowego słyszany i przybliżył usta do ucha Pomadkowego.
– Poświęcić muszę garstkę – spekulował.
– Ale tak się nie waży.
– I ty mnie chcesz uczyć dedukcji?
– Zastępować Alonbee ludźmi? Toż to nie tylko poniżające, ale wręcz obrzydliwe.
– Tu bym się zgodził. Nikt z ludzi nigdy niczego się nie nauczy – wyznał szczerze. – Daję ci na to książęce słowo. – I dalej zapalczywie tłumaczył: – Człowiek jest mało operatywny i zupełnie nieelastyczny. Co najwyżej w wyniku kooperacji z bardziej zdolnymi pójdzie na pierwszym biegu. Jednym słowem bez odpowiedniej protezy doskonalącej nigdy się te pokraczne istoty nie podejmą zadań ich przerastających. O kosmetologii w ogóle już nie mają pojęcia. Możesz więc panie Pomadkowy iść do koryta spać spokojnie.
Frizgull powrócił po półgodzinie. Widać było, że sporo się z uparciuchami naszarpał, bo na twarzy miał niezłego sińca.
– Już odpowiednich wybrałem i postawiłem przy numerowanych zwrotnicach. – Tu zdał relację z ustawień oprzyrządowania kotłowniczego. – Nowi hakowi czekają tylko znaku parowego. Są pomiędzy nimi nawet kobiety – dodał z roztargnieniem.
– Widzę po twoim poszarpanym ubraniu, żeś fachowców pogonił. Czyżby odmówili oddania narzędzi?
– Przyznaję, był z tym kłopot. Musiałem użyć pięści.
Hrotem pochwalił zabiegi rezolutnego Parowozowego.
– Upewniłeś się, co do technicznej sprawności nowych kandydatów?
– Słownie zagwarantowali ukończenie szkół technicznych. Zaprzysięgli posiadanie dyplomów w szufladach Hawidona. Brak było czasu na wykonanie testów indywidualnej przydatności.
– Z tym będziemy musieli poczekać. Ale nie zabiłeś nikogo tą swoją pięścią?
– Pozostało w tej chwili około siedmiu Alonbee, którzy piastują nazbyt odpowiedzialne stanowiska, aby ich tknąć.
– A więc dziesiątce nie udało się przeżyć? – spytał książę niezadowolony.
– Siódemka pozostałych jest wystarczającą gwarancją operatywności. Piastują stanowiska nie byle jakie, bo głównych zaworowych. Przy każdym postawiłem jednak ludzkiego zastępcę. Poczekamy z rybią czystką do zakończenia pracy instruktażowej i treningów – uznał autorytatywnie, co znów nie spodobało się księciu.
Gdzieś w dole rozległy się gwizdki palaczy kotłowych.
Zatrzymywano kominy. Zespół maszynowy hamował.
Przejście z podtentralnej na ciasną eliptyczną w pobliżu Słońca należało do majstersztyku szkoły manewrowej. Houlotee nie posiadał się z dumy, gdy udało mu się przejść obok gwiazdy w odległości zaledwie dwóch milionów kilometrów przy zamkniętych na ciasno żaluzjach wydechu. Teraz śpieszył tylko na mocy dwóch kominowych i grubo podkręconych zaworach bocznych dopalaczy eterowych.
Obserwując widok w panoramicznym oknie frontowym, obaj panowie z wielkim zdumieniem odkryli istnienie planety podmerkuriańskiej. Niezmiernie rzadki to był widok.
Wulkan, bo takim uhonorowano glob imieniem, miał być pozbawionym atmosfery odpryskiem skalnym biegnącym po ciasnej orbicie żarowej. W nieszczęsnej bliskości Słońca miał tym samym być zdanym na łaskę i niełaskę rozgrzanych prądów eterowych burz, biorących początek na powierzchni gwiazdy i wietrznych kataklizmów idących w zawirowaniach smogu wprost od produkującego energię potwora. Już z daleka jednak, jakby poprzez mgłę, ujrzeli na krwawej powierzchni niewielkiego globu niewielkie, okrągłe morza i uregulowane rzeki, a pośród wód o znacznej głębokości flotylle gigantycznych tratew. Lądy zajmowały różnej wielkości rozrośnięte i gospodarnie rozplanowane miasta.
Rzadka to była szansa, aby móc choćby na kilka minut wypatrzyć szczegóły zazwyczaj ukrytych pod chmurnym kobiercem lądów globu. Zwykle trujący jak zapewne mylnie przypuszczano, smog odsłoneczny dokładnie przykrywał nie tylko planetę, ale i jej krótką, ciasną orbitę.
Oto wyjątek z pewnej bogatej korespondencji marsjańskiej:
– Jakimż wzruszeniem przejął mnie ciepły blask Merkurego. Każdego dnia zbliżaliśmy się doń niepostrzeżenie – pisał w listach do znajomych marsjańskich Sir Frizgull. I dalej: – W mych obserwacjach teleskopowych z rufy statku Ziemia i Wenus znajdowały się po przeciwległej stronie Słońca. Błyszczały w oddali jak odległe perły na wygwieżdżonym kobiercu świetlnych skarbów. Według dokładnych wyliczeń jego książęcej houlotyńskości, Sir Hrotema, naruszone naszym aparatusem modulacyjnym zniekształcenia eterowe zainstalowane w przestrzeni okołosłonecznej przez istoty gwiezdne Shetti – powinny były wepchnąć nas siłą sprężystą odśrodkowego oddziaływania aż pod orbitę Wenus. Nic jednak nie zapowiadało zmiany uzyskanego kursu i w zagadkowej niemocy silników zaczęliśmy się poważnie dopatrywać celowego telekinetycznego uszkodzenia mechanicznego. Zastanawialiśmy się nad konsekwencjami lądowania na Merkurym. Znając z opowieści klienteli wenusjańskiej nienawiść, z jaką traktują tam obcych przybyszów wątpiłem, czy lądując zaraz po śniadaniu dożyjemy tam obiadu.
Na powierzchni przeważały góry. Obserwowaliśmy wielką liczbę zgasłych wulkanów. Ich stożki szły w tysiące. Na powierzchni tych wyniosłości zauważyliśmy warstwy lawy mieszające się na przemian z warstwami osadowymi będące dowodem długiego trwania wybuchów i jeszcze dłuższego panowania wód. Wnioskując z kolorystyki, bezsprzecznie dochodziło tam do mieszania się antygrawitacyjnych gruntów, czyli przeważała drogocenna ruda – wydobywająca się wraz z lawą z samego geometrycznego jądra planety – gdzie zero dla owej wszechmocnej siły było częstokroć osiągalne i impregnowało centralnie umieszczony materiał skalny.
Znów w przedziwnej, samoistnej pętli mijaliśmy planetę. Wtem z ogromnym oszołomieniem ujrzeliśmy błyski na powierzchni, jakby alfabetu lustrzanego i w niespełna godzinę później dostrzegaliśmy idący po zawietrznej wspaniały pocisk wenusjański, nieustający w nadawaniu sygnałów. Wkrótce skoncentrował się na próbach manewru dokowania - tak pewny był naszej akceptacji manewrowej. Widziałem na oszklonym dziobie pojazdu majtka sygnałowego, a jego próby nawiązania z nami korespondencji flagowej wprost oszołomiły mnie nadawczą precyzją. Poza tym uspokoiły mnie całkowicie co do pokojowych intencji nadchodzącej jednostki. Nie wiedzieli zapewne załoganci wenusjańscy, co myśleć, widząc takie cacko sztuki międzygwiezdnej idące tylko na rozpędzie. Po prostu technologia Kotłów Tentralnych była im jeszcze nazbyt obcą i widziana na dystansach astronomicznych – straszną. Zbliżali się więc, dyplomatycznie mierząc z najtęższego działa umieszczonego na dziobie, a już parującego od krążków rozgrzewających spiżową lufę.
Z bliska pocisk ów mierzył około kilometra. Wytworny i międzyplanetarny błyszczał srebrem iluminatorów, mosiądzem ożebrowania i heraldyką najznamienitszych rodów, których symbole w sposób uporządkowany umieszczono na jego korpusie. Poczułem biegnącą po plecach strużkę lodowatego potu. Bałem się napotkać tam zamiast dżentelmenów nieludzkie stwory lub, co gorsza, czarnych, zdziczałych niewolników z Afrikonu, których nadmiar promieniowania uczynił istotami myślącymi. Przecież nieraz opowiadano mi mrożące krew historie o nieszczęśnikach próbujących kolonizacji tej merkuriańskiej, suchej planety. Pamiętałem balonowe kontrabandy poczynione w sprawach o wydobycie i zawłaszczenie każdego antykilograma antygrawitacyjnych kruszców.
Z wielką ulgą powitałem jednak ludzi. Rozciągnęli długi, oszklony pancernie trap pomiędzy naszymi pokładami i przeszli po nim z wielką ostrożnością. Na pokładzie Plourogha poruszali się z namysłem, badając każdy kąt zegarowymi instrumentami pomiarowymi.
Inspektujących było trzech. Każdy schludnie ubrany w palto kosmiczne ściągnięte kilkoma pasami skórzanymi o elastycznych naprężnicach i wielodziurkowym automacie uszczelniającym. Wyposażony w parę rękawiczek i butów z kolcami żwirowymi inspektor mógł się poczuć na takim luksusowym pokładzie intruzem.
Pierwszy chodził i kręcił się nienagabywany.
W komplecie wyposażenia kosmicznego u nowo przybyłych znajdowały się przeźroczyste hełmy, jak się okazało potem będące stopem metalu z miękkim plastikiem. Ich podstawa szyjna szczelnie przywierała do ciała. Jakimś sposobem – być może sprawiał to wrażenie ruch przeźroczystej powłoki podczas akcji oddechowej – przypominały stale nadmuchiwany balon, do którego napływało powietrze z zasobników umieszczonych w sterczącym kołnierzu. Jak się okazało poniewczasie, niewiele się pomyliłem w moich rezolutnych domysłach. Dysponowali w onych koloratkach wysokiej wydajności filtrami eteru kosmicznego o wartości kilkunastu tysięcy guldenów wenusjańskich.
Podobno w ośrodku międzyplanetarnym tuż przy Słońcu przeważało zerodowane przez milionlecia, a skradzione planetarne powietrze, tak lekkomyślnie przetrwonione przez gwiezdne i planetarne atmosfery.
Wszyscy jak na komendę zdjęli nagle hełmy i umieścili wojskowym sposobem pod lewym ramieniem. Zasalutowali.
Najstarszy szarżą stanął przede mną i pokłonił się godnie, w sposób zgodny z etykietą wenusjańską. Opanowało mnie do tego stopnia wzruszenie, że nie potrafi-łem wydobyć słowa. Wysoki oficjel uściskał nas z Hrotemem serdecznie i radośnie. Po czym obszedł pokład, zaglądając do każdego kąta. Oglądał też sygnety barona Vanhalgera, z którymi książę obnosił się na dłoni jakby były jego własnością. Dodatkowo otwierał podarowane pudełka. Wskazywał oficjelowi jubilerski sznyt zdobienia i centralne klejnoty. Pęczniał od dumy i prawie podskakiwał; za co od razu go znienawidziłem. Najpewniej posiadał owe jubilerstwo podarowane lub skradzione. Nie mogły być szczerą podzięką, bo kto oddaje obcemu złoto kilogramami?
Dwaj inni przyglądali się nam w ciągłym skupieniu. Chyba nigdy nie wyściubili nosa poza orbitę planet wewnętrznych, stąd nie znali zupełnie obcych światów. U Hrotema próbowali odnaleźć źródło błękitnego światła wydobywającego się z na poły obnażonego jaszczurzego torsu. Czyżby dopatrywali się w nim szpiegowskich sztab pamięci tak popularnych podczas wojen kamienistych z Merkurym?
List się kończył zamaszystym podpisem:
Sir Frizgull Ochramur
PS. Przy okazji naszej prywatności starałem się z Hrotema wyciągnąć to i owo. A że głowę miał tęgą – łasił się tylko na wysokoprocentowe najszlachetniejsze wino, którego butelkę mi nasz nieszczęśnik baron powierzył jeszcze w marsjańskiej jaskini z uwagi na brak miejsca w swoim plecaku. Był tam też krążek znakomitego sera robionego przez czarną kucharkę Mygor. Pokrojony w grube plastry, zagryzany do wina pasował wybornie. Houlotee nigdy nie schodził w politykę, nie zdradził planów swych mocodawców, ani słowa nie dał z siebie wydobyć na temat militari. Po pijanemu zwykle opowiadał o posiadanych w licznych schowkach bankowych klejnotach i gotówce w przeróżnej walucie. Raz jedyny szepnął mi nieco o swych kontaktach z Vanhalgerem i plutonarchańskich darowiznach, jakich podobno inżynier mu nie poskąpił. Sam byłem pijany, ale widoku nabitego gadżetami książęcego podniebienia nigdy nie zapomnę. Bo się przede mną dumnie rozdziawił i świetlnym piórem to i owo z dobra odziedziczonego po pewnym bogatym samobójcy oświetlił. Także jego marudzenie techniczne spisałem i w odpowiednim momencie przy świadkach o jego autentyczności, jeśli potrzeba, zaświadczę.
***
Oficjele towarzyszący szybko oprzytomnieli. Służbiście zażądali informacji od Hrotema, co do wyporności jednostki, ładunku i przepisowo wypełnionej książki kursowej. Ale starszy natychmiast uciszył głupców i jednym ruchem ręki poskromił. Kazał im stanąć na baczność w kącie i tam kornie oczekiwać dalszych komend.
– Pozwolą panowie, że się przedstawię: Sir Edmund Penney – i jegomość strzelił przed gospodarzem obcasami, jednocześnie na krótko pochylając głowę. – Jestem nadmanewrowym w służbie floty ich rządowych mości Planety Wenus, a w placówkach merkuriańskich ambasadorem zwyczajnym – przedstawił się krótko, patrząc na obu międzyplanetarnych gości z przysługującą ich randze uwagą. – Mam nadzieję, że dobrze mnie pan słyszy, Sir Hrotem?
Houlotee zaniemówił z wrażenia. Czuł się oczywiście zaskoczony tym nagłym zwrotem osobistym. Dziwne, że w tak odległym świecie ktokolwiek go rozpoznawał, a nawet z uprzejmą nutą w głosie potrafił przywitać.
– Wygląda pan na wzburzonego – zagadnął oficer. – Proszę pozwolić sobie wyjaśnić zaistniałą sytuację.
– Dobrze – zgodził się Houlotee. – Wobec tego przejdźmy do stołu i wygodnych krzeseł w palarni – zaproponował. – Każ przyjacielu pomadkowemu przynieść chłodnych trunków, przyjacielu – zwrócił się uprzejmym tonem do Marsjanina.
Wkrótce wszyscy zasiedli za wykonanym z najdroższego żeliwa meblowego stołem akromańskim. Stały tu wielkie popielnice, pudło z cygarami alonbijskimi i kandelabry z ogniem. W szkatule gość odważnie przebierał. Zatrzymywał się przy co dziwaczniejszych markach i szczegółowo je poobwąchiwał. Nie omieszkał zakosztować też landrynki inveryjskiej – idealnej na posmaki potytoniowe.
– Pozwoli pan, że będę kontynuował? – zaproponował nadmanewrowy, zapaliwszy najdroższą renomę.
– Proszę – wyraził zgodę gospodarz, zasiadając obok otyłego Marsjanina.
– Spodziewając się niejakich problemów natury komunikacyjnej, będę się starał nadmiernie nie komplikować języka mówionego i tym samym niepotrzebnie nie przedłużać mojej wypowiedzi.
Gospodarze ujmująco się uśmiechnęli. Dla obu niezrozumienie werbalne było pewnym novum. Niejako z automatu słuchało się myśli. Poza tym Houlotee nie obnosił się za bardzo ze znajomością uniwersalnego telepatycznego, więc szmer telekinetyczny wydał mu się równie intrygujący. Wiele odkrywał, szczególnych tajemnic osobistych.
– Może pan mówić. Wszystko rozumiem.
– Doprawdy?
– Przecież zanim sformułuje pan wypowiedź powstanie jej obraz w jaźni?
– W rzeczy samej, mój panie, w rzeczy samej.
– Wobec tego, słucham i podpatruję.
– Otóż nie dalej niż tydzień temu – mówił gość nieco zaniepokojony ostatnią uwagą – otrzymaliśmy dziwną, radiową notyfikację nadchodzącą do nas w szumie trzasków z Marsa. Udało nam się ustalić, iż w zerodowanych porcjach radiowej fali przedostawał się z powierzchni globu komunikat. Natychmiast zidentyfikowaliśmy nadawców. Do transmisji wykorzystali oni przebudowany przez barona Vanhalgera mobilny aparat podsłuchu.
Houlotee roześmiał się szczerze ubawiony. Zdał sobie raptem sprawę, że zwrócił za pokwitowaniem tajnym służbom alonbijskim silnie zalterowany sprzęt szpiegowski. Oj, będą się mieli z pyszna – myślał ze złośliwą satysfakcją. Nadoficer obserwował go czujnie i podejrzewając chęć wypowiedzi, natychmiast przerwał relację.
Ale ten nie miał zamiaru zmieniać swej roli postronnego słuchacza:
– Dalej, proszę – uspokoił go ruchem ręki Hrotem.
– Pan Ashley B. Brownhole, bo on to był we własnej osobie – obwieszczał światom podwenusjańskim bliskie swoje przybycie na pokładzie międzyplanetarnego motorowca kominowego uprowadzonego z parku maszynowego potężnej floty alonbijskiej. Upraszał stanowczo w eterze o powstrzymanie ognia i po obejrzeniu certyfikatów potraktowanie pojazdu ze wszelkimi należnymi mu honorami. Mówił, że Manewrowy w statusie Księcia posiada szczególnie ważne plany tentralnych, które pozwolą na kontynuowanie dalszej wojny z Rybostworami już na równych sobie płaszczyznach dżentelmeńskich. – Rozejrzał się wkoło, jakby coś sobie przypominając i pozwolił sobie na krótką uwagę: – W sytuacji nieobecności rzeczonych osób pozwolą panowie, że zapytam: Gdzie podziali się obaj panowie? Czy przypadkiem ich skrycie nie więzicie?
Tutaj książę houlotański energicznie zaprzeczył ruchem wielkiej głowy.
– Podczas przeładunku na orbicie marsjańskiej trójpokładowiec pociskowy został skutecznie ostrzelany. Rozpadł się na fragmenty i nie znam dalszych losów Sir Ashleya i barona – wyjaśnił bezzwłocznie Houlotee. – Żywię obawy, co do ich życia. Obserwując zagładę, spodziewam się najgorszego. Jestem jednak przeświadczony, że jeśli ten pełen poświęcenia i empatii człowiek znowu umknął śmierci, wkrótce na nowo zagości na kartach naszej historii.
– Niechybnie zginął w eksplozji – wtrącił Marsjanin z żalem.
– Wiem, że tuż przedtem pośpieszył mu z pomocą niezłomny baron – kontynuował usprawiedliwienia z bolesnym wyrazem twarzy Hrotem. – My sami na usilne prośby jego szlachetności pana Vanhalgera, który samodzielnie przeprowadził na pokład kotła dziesiątki rannych ludzi, zdecydowaliśmy się na natychmiastowe oddalenie. Oczekiwaliśmy na obu panów, obserwując teren z bezpiecznego dystansu. Dopiero kiedy eksplozja rozrzuciła resztki pojazdu i potworny ogień paliwowy rozlał się na kilometry uznaliśmy dalsze oczekiwanie bezsensownym. A widząc nadchodzącą flotę alonbijską, dokonaliśmy skoku w przestrzeń podtentralną.
– Czy nie postąpił pan nazbyt pochopnie, decydując się na opuszczenie niewątpliwych bohaterów w potrzebie? – zainteresował się ciągle nieprzekonany nadmanewrowy.
– Wie pan, ciągle nie jestem pewny, czy podjąłem słuszną decyzję, opuszczając może przedwcześnie plac boju – przyznał cierpiącym tonem książę. – Uznaję swój błąd. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w podobnym wypadku nie ma się co łudzić. Szanse uratowania kogokolwiek z pożogi eterowej są minimalne. Przyznam szczerze, że satysfakcjonuje mnie nasz manewr, w związku z którym udało się zgodnie z wolą panów dżentelmenów utorować drogę ku wolności nie tylko grupie powierzonych mi ludzi, ale również bezcennej zdobyczy technologicznej niezbędnej w dalszej wojnie z siłami inwazyjnymi.
– No dobrze, a w sprawie naszej komunikacji – zastanawiał się nowo przybyły – czy przypadkiem nie posługuje się pan szperliwością? Widzi pan, jest ona na terenach przywenusjańskich zabroniona. A ja jednak odnoszę wrażenie, że mnie pan prześwietla.
Książę zrobił frasobliwą minę.
– Czy wy tak wszyscy? Widzę w pana słowach ślady obecności bezzasadnych obaw Sir Ashleya. Onegdaj opowiadał mi o zniekształceniach woli, jakich jakoby doznawał w alonbijskim towarzystwie arystokratycznym. Nie wątpię, że i te sprawy państwu przybliżył podczas owych przesławnych transmisji – wyjaśniał książę. – Alonbee zazwyczaj porozumiewają się w języku Shilgru. Zdawałoby się, że jest to bezsensowne ćwierkanie, jednak przybliża się do sposobu w jaki porozumiewają się ptaki, na przykład…
Tu szukał w pamięci odpowiedniej nazwy.
– Wrony i kruki?
– Otóż niech będą i takie, chociaż nazwy niewiele mi mówią.
– Są to dość popularne gatunki ptaków.
– Domyślam się proszę pana. Nazwa nie sprawia praktycznej różnicy w galaktycznym spektrum środowiskowym. A cechuje je uniformizacja. Dziwne, prawda? Woda, powietrze, ląd i podziemia wymuszają przystosowanie. Tam, gdzie można, natura formuje prawidłowe akcesorium ożywione. Siłą rzeczy powstają identyczne przystosowania.
– A zatem?
– Zapewne zauważył pan, że większość ptaków reprezentuje zachowanie społeczne. Posiada potomstwo i potrafi dbać o rodzinę. Również każdy ptasi samiec ma pojęcie o punkcie honoru i lojalności. Ptaki siedzące w sporej od siebie odległości, a związane w gromadzie dżentelmeńskiej, porozumiewają się w prostszej odmianie Shilgru. Otóż każdy wydany przez nie dźwięk odnajduje w małym mózgu odpowiednik obrazu. Mógłby pan podejrzewać ptaki o telepatię, ale niestety nie potrafią one poddać myśli tak skomplikowanej obróbce, jak się to dzieje na przykładzie ludzkim, gdzie ta ostatnia jest możliwa. Jednak to wystarczy, aby spektrum komunikacji było w niektórych przypadkach szersze niż to znane panu z mowy potocznej, gdzie należy czasem sekwencje powtarzać i wielokrotnie różnymi sposobami łachudrom niewykształconym przybliżać. Widzi pan, człowiek od tysięcy czy milionów lat przestawił się na werbalizację, na utylizacje obrazu w postać swego rodzaju mózgowego pisma, wyrazopodobnego strumienia myśli, która odcięła was od dostępu do potencjałów przez naturę w komunikacji społecznej hojnie rozdysponowanych. Niektóre rasy jednak potrafiły wrócić do pierwocin i tym sposobem z łatwością transmitują całe obrazy, filmy nawet. Nic dziwnego, że czcigodny Sir Ashley wziął ptakopodobny, tłumny śpiew alonbijski za agresywną hipnozę i myśli podglądanie.
– Czyli przyznaje pan, że słowami pan się nie posługujesz, a raczej ćwierkaniem? Czyżby coś czego w pana mowie nie rozpoznaję potrafiłoby w moim mózgu namieszać?
Książę pomimo wykazanej nerwowości nie okazał braku cierpliwości, wprost przeciwnie:
– Pan stara się zwerbalizować wizję i mi ją przekazać, prawda?
– Tak.
– Jaka będzie różnica, jeśli ja ją wyświetlę natychmiast bez werbalizacji i bez pomocy ośrodka akustycznego? Hę?
– Może pan wykrzywić moją interpretację – obawiał się manewrowy.
– Mogę werbalizować i jednocześnie kłamać, zupełnie się nie czerwieniąc. Mogę pana zbałamucić i okręcić zwyczajną słowną propagandą. Zareklamować coś, co pan kupi. – Tutaj się nieco wzburzył: – Znajduje się pan pod wpływem mojej prezentacji materialno-duchowej, więc nie są to tylko poglądy, ale i szlachetna postawa i dżentelmeńskie maniery. Jest pan wojskowym, więc bez większego problemu przekonam pana do siebie zaledwie tymi dwoma ostatnimi cechami, bo musztra robi swoje i wie pan jak idealnie zadziała niezłomny charakter w obliczu wyzwań dnia codziennego. Dajmy spokój, panie…
– Penney…
– Panie oficerze Penney, dajmy spokój tym małostkowym bzdurom. Nie potrzeba panom używać żeliwnych translatorów, aby mnie zrozumieć. Tylko jegomościom Vanhalgerowi i Ashleyowi wmówiono konieczność translacji gwizdkowej w zasadzie wykorzystywanej wyłącznie do komend w zmechanizowanej konnicy zbrojnej. Nie mogę pojąć, ile się pechowcy w swojej głupocie wycierpieli. No cóż, wszystko to zawdzięczają innej alonbijskiej żmii, z którą i ja mam na pieńku. Ale wróćmy do sprawy…
Tu Houlotee wstał i okręcając się na pięcie, wyciągnął z szuflad stojącej przy ścianie komody przygotowane wcześniej teczki.
– Wciąż nie wiem, o jakim projekcie pan mówi, panie Hrotem? Wynosząc z pańskiej miny, niezłych pan się spodziewa po tym interesie profitów – zagadnął Penney, wczytując się w odpisy rulonów wykonanych w technicznym żargonie marsjańskim, nie akceptowanym w środowisku wenusjańskiej kadry oficerskiej, co nie musiało być znane Houlotee. Przez moment rozkładane schematy przysłoniły twarz oficera i wtedy Hrotem miał okazję ukryć rumień czoła, sygnalizujący zawstydzenie. Sprytnie unikając odpowiedzi na pytanie drugie, powiedział:
– Pan Brownhole bezwzględnie uważał, że powinni się projektem modulatorów zainteresować najwyżsi rangą członkowie rządu wenusjańskiego i admiralicja. Ja miałem zamiar zaproponować współpracę w dziedzinie kosmicznej. Może znajdzie się armator, który natychmiast wyłoży pieniądze na ekspedycję w rejon katastrofy i być może zapewni honorowy pochówek bohaterom? Ja postaram się wysiłek wspomóc ze wszech sił.
Parowozowy otworzył usta ze zdumienia. Tutaj książę mu zaimponował. Tymczasem zamieszany Penney ripostował:
– Bardzo wątpię, czy pójdzie tak łatwo. Przypuśćmy, że się kapitaliści zainteresują. W końcu to inwestycje liczone w żywej gotówce i złocie sztabowym.
– Częścią planu jest stworzenie gremium konstrukcyjnego o szczególnym doborze inteligencji, zatrudniającego najwyższej klasy fachowców eterowych i hutników. Potrzebuję też grupy ochotniczej zdecydowanej na niewielką i siłą rzeczy eksperymentalną protetyką mózgu. Rozkład i dokładne dane wszczepionych elementów chciałbym pozostawić do tajemnicy własnej, gdyż niestety są to detale chronione patentami galaktycznymi i jestem zobowiązany do ochrony tych ścisłych tajemnic technologicznych.
Nadmanewrowy zauważył wykręt. Poczuł się nieswojo, więc prędko zapytał:
– Uważa pan, że człowiek w swym obecnym stanie biologicznej komplikacji nigdy nie osiągnie aż takich wyżyn talentów technologicznych?
Hrotem wyglądał na nieco zamieszanego, ale wybrnął z sytuacji.
– Dla pana prywatnej wiadomości… Człowiek jest tworem ograniczonym przez przypadkowy pęd ewolucyjny zarówno pod względem przestrzennym ścisłej niszy, jak również i konstrukcyjnym. Spoglądając na człowieka pod kątem użytych materiałów i wyjątkowych dla gatunku procesów automatyki fizjologicznej, nie spodziewam się wiele. Poza tym, pomimo swojej genialnej złożoności, pewnych progów podobna przypadkowa maszyna biologiczna nigdy nie przekroczy. Podróżując po Galaktyce, napotkałem setki, jeśli nie tysiące podobnych ras. Każda nosiła niezmywalne piętno ewolucyjnych ograniczeń.
– Uważa nas pan za gorszych z braku protez? – nagabywał oficjel.
– Środowisko wytłacza na umyśle niezmywalną pieczęć przynależności do danej niszy ekologicznej. Wszystkie okazy napotkanych ras na pewnym etapie rozwojowym ulegają zawieszeniu funkcjonalnemu z braku koniecznej energii innowacyjnej. Po prostu gatunek jako taki wyczerpuje swój limit dostosowawczy i poznawczy. Wzrasta duma z wyjątkowości i na jej podstawie powstaje nieuzasadniona pewność siebie. I wtedy następuje krach. Nagły zanik lub śmierć samobójcza. Nasze protezy pozwalają na konieczne rozszerzenia horyzontów. Są one wytworem uzupełniającym, sztucznym i wygenerowanym na podstawie wyników badań teoretycznych.
– Rozumiem.
– Wobec powyższego proszę o jak najszybsze oddelegowanie naszej kompanii do stolicy planety Wenus.
– Pozwolą panowie, że prześlę władzom na drodze radiowej wstępny projekt naszego porozumienia.
– Myślę, że będzie to postępowanie najwłaściwsze.
– I jeszcze jedno – rzucił nadmanewrowy z czarującym uśmiechem. – Dysponujemy na Wenus wyborną wyrocznią humidzką. Hrabianka wybitnie zdolna, nie tylko że tytuły zawdzięcza sławie, to jeszcze potrafi być nieomylna.
– A dlaczego pan szanowny o niej wspomina?
– Żeby wszystko stało się dla nas wszystkich tu obecnych jasne. Sir Ashley i baron wciąż żyją i są we władzy przeklętego alonbijskiego wielmoży.
– Nie może być, przecież sam widziałem potworną destrukcję…
– Wytyczyła kierunek i wartości na zestawie magnesowym zanurzonym w silnych roztworach solnych. A wiadomo jak się zachowują w nich magnesy pokryte antygrawitacyjnym pudrem. Natychmiast wytyczyła wektory dochodzące do misy pobudzonych pól własnych.
– Jakich pól, pan powiedziałeś?
– No przecież podarowano im jakoweś urządzenia psychiczne? Kopiujące świadomość projektory?
– Ach tak. Coś podobnego, że też sam na to nie wpadłem? To znaczy, że żyją i mają się dobrze, a pan przez cały czas trwania rozmowy tylko mnie słowem podpuszczałeś?
– Tak jest książę, podpuszczałem. Ale może dlatego widzę sens w misji tworzenia naszej floty.
Fragment z tak zwanych „listów hrotemowych”:
Przejrzałem pobieżnie popularne periodyki rozprowadzane przez pocztę parową. Uliczne kramy pełne były krzykliwych tytułów i dymiących kominów aparatury wysyłkowej. Urządzenie rozśmieszyło mnie swoją prostotą. Widocznie niewiele się zmieniło, bo wyglądało dokładnie tak durnowato, jak bywało opisywane przez silnie agitującego politycznie, Sir Ashleya Brownhole’a. Ten człowiek nie potrafił się wyzbyć słodyczy rozmarzenia na twarzy, kiedy cokolwiek przywiodło jego myśli na tropy wenusjańskie. Już wtedy, na Marsie, oczyma wyobraźni widziałem ten sam emiter skumulowanej pary, zagonionych operatorów i praktykantów brudnych od drukarskiej farby i przygiętych ciężarem ołowiu. Stanowiące prostackie urządzenie siłowniki i podłużny stos elektromagnetyczny zdolne były do wyplucia w przestrzeń kosmiczną informacyjnego pakietu dowolnie zjonizowanej zagęszczonej pary. Drugi taki, odbiorczy zestaw, zawierał w zespole wielki zbiornik hydropulpera i młyna. Wytworzony ekspresowo papier był zwykle już zadrukowany nowościami owej przestrzennej drukarki lub na rolach toczył się do prasy drukarskiej z ołowianymi płytkami czcionek.
W taki oto sposób ładunek prasy spokojnie docierał poprzez eter do Marsa, a nierzadko używając korzystnych wiatrów odsłonecznych wędrował nawet znacznie dalej. Tam szybko stawał się zagubiony i wkrótce już zapewne zbyt rozrzedzony, by nadawał się do produkcji formy rozpoznawalnej. Natrafiwszy jeszcze przed całkowitą dyspersją na planety zamieszkałe, wzbudzał jednak radosne zainteresowanie. Wtedy sprawnej komunikacji gratulowały ludzkości nie tylko byty jowiszowe, ale i zawsze gościnni Saturionidzi wraz z tajemniczymi Płatnikami Lenna, zamieszkującymi niewielkie księżyce Tytana.
W zakresie planetarnym sprawdzała się wyłącznie poczta pneumatyczna. Niestety, docierała jedynie do najbogatszych domów w okolicach metropolitalnych, gdzie działała sieć elitarnych kompresorów. Droga do czytającej biedoty wiejskiej wiodła przez orbitę i wyżej wspomniane emitery.
Nierzadko koloniści otrzymywali zrzuty w formie wielostronicowych ulotek lub beznadziejnie pomieszanych stron z publikowanych odpadów.
Roześmiałem się na samo wspomnienie.
Następny list hrotemowy datowany był na miesiąc późniejszy. W tym kolejnym Houlotee się żalił:
Wypraszany z obskurnych hoteli stołecznych przedmieść, w oczekiwaniu na decyzje rządowe postanowiłem odnaleźć znajomego Sir Ashleya: profesora wydziałów historii, technologii i fizyki, Fideona Plainherta.
Stary fizyk eksperymentalny w pierwszej chwili po otwarciu drzwi wejściowych wymierzył do nas ze zdezelowanej dwururki. Potem długo trzymał zaparowany monokl w oku, zanim dotarło do niego, że gość w progu stoi niezwykły, pachnący obcymi planetami, z butami zbrudzonymi jeszcze marsjańską gliną. Z moich słów, nieco zniekształconych w gęstej atmosferze tytoniowej i muzyki z fonografu snującej się gdzieś od strony ciasno ustawionych komód, zapewne nie zrozumiał za wiele. Bezspornie dosłyszał bezsensowny bełkot Myjadora. A powoływanie się na bezsprzecznie mu znane tytuły i nazwiska wyraźnie go zainteresowało. Spojrzał przytomniej.
Wreszcie rozpoznał sygnet na moim palcu. W tym momencie sam zapomniałem o istnieniu klejnotu, więc stało się dla mnie szokiem, gdy pochwycił mą dłoń i wznosząc ku starym oczom, cmoknął z uznaniem.
– Mój Ashley Brownhole? Czy to naprawdę mój Ashley? – pytał ustawicznie, w reszcie słowotoku niezrozumiale mamrocząc.
– Nie całkiem precyzyjnie, panie profesorze – wyjaśniłem. – Sir Ashley podarował mi ów naparstkowy klejnot na Marsie w dowód bliskiej przyjaźni. Obaj przybyliśmy z innych, czasem bardzo odległych i odmiennych światów, używając do podróży prędkości tentralnych.
– Niebywałe? Obce rasy?
– Ja sam reprezentuję gatunek Houlotee. Jestem księciem, Hrotem Filbouu do usług, a oto mój asystent i przyjaciel, Marsjanin z urodzenia, pan Frizgull Ochramur – przedstawiłem nas obu, wskazując ręką na zawsze onieśmielonego w towarzystwie, gburowatego Parowozowego.
– Właśnie zauważyłem różnice w budowie waszych ciał i przyznam, że postawił mnie pański wygląd rybostwora w osłupienie. Ale słyszałem, że Alonbee dokonują niesamowicie skutecznych operacji plastycznych. Podobno dobierają charakterystyczne parametry ciała do każdego dającego się teoretycznie przewidzieć teatrum wojennego? – zadrwił wyraźnie.
– Otóż objawiają taką tendencję.
Zaklął i splunął siarczyście, co było objawem zupełnego zniesmaczenia z jego strony. Po czym otworzył przed nami szeroko drzwi, ale widać na moment się jeszcze zawahał i niechętnie nas wpuścił z uwagi na bijący od nas kosmiczny smród.
– Słyszałem, słyszałem – mówił, zapraszając ręką. – Zachowaliście się jak eksperymentalne cierlawce bez czci i honoru! – dodał z wyrzutem. – Kto wie, jakiemu promieniowaniu magnetycznemu was tam poddano? Głupota i jeszcze raz głupota! Dzisiaj kupilibyście za parę tysięcy guldenów wenusjańskich używany hełm workowy i zasobnik kwasu ulurofinowego wielkości paznokcia, który z powodzeniem uzdatnia eter międzyplanetarny, czyniąc go wybornym narzędziem do oddychania dla osób waszej tuszy.
– Dużo pan wie?
– Słyszałem te historie do znudzenia w waszym radiu! Pisze o nich cała prasa brukowa. Bodajże ten twój baron, kuzyn Vanhalger, dorwał się do jakiejś skrzynki podsłuchowej i urządzał sobie przez dni kilkanaście bezczelne transmisje w eterze, wychwalając swoją osobę i przygody, których był częścią! – Zamilkł, bo zachłysnął się z gniewu. Poddał się potem jakiemuś atakowi starczych drgawek. Poczerwieniał. I po chwili znów ostrym tonem kontynuował: – Całkowicie będąc na gazie, nie zdawał sobie sprawy z szybkości rozchodzenia się radiowej fali. Tymi trzystoma tysiącami kilometrów na sekundę nieustannej paplaniny pobił zapewne życiowe rekordy szerzenia plotki!
– Ależ panie profesorze. To pomyłka. Ja nazywam się Filbouu. Pan Ashley otrzymał był potężne rany, ale wytrwał na posterunku. Jest uwięziony przez naszych wspólnych wrogów i czeka ratunku.
– Rozumiem i szczerze podziwiam wasze poświęcenie i zaangażowanie, ale trzeba godnie przeżyć całe życie, a nie tylko jego część – wychrypiał staruszek, wskazując krzesła. Sam usiadł jak najbliżej niewielkiego, kaflowego piecyka. Znów założył do oka wypadający monokl i szczególnie uważnie począł przyglądać się Marsjaninowi, który przysiadł obok wypełnionej drewnem węglarki. – Panie Ashley, niech się pan nie gniewa za moje cierpkie słowa wypowiedziane od progu. Zaraz zawołam Murzynkę z dzbankiem gorącej herbaty. – Spróbował pogłaskać Marsjanina po głowie, ale ten przestraszony wzdrygnął się i gwałtownie odsunął. – Przeżywam niezwykłą radość, spoglądając na pana prześliczną potomnicę. Asperia, czyż nie tak? Duża trzydziestolatka. W otwartym kosmosie szybko się rośnie, nieprawdaż? Ten przeklęty eter potrafi nadmuchać człowieka do nieprzytomności. I zestarzeć na wskroś.
Bałem się, że rzekomy dzieciak ugryzie nieszkodliwego staruszka, tak wyprężył się na siedzeniu. Mimo obawy przed ostrymi zębami wielkiego smarkacza profesor, korzystając z chwili nieuwagi, pociągnął z chichotem Frizgulla za długie pejsy.
– Ach te baki? Przyszło się na świat w stosunku anemogamicznym, hugh? – zapytał. Po czym zwrócił się do Hrotema: – Wezmę jutro małą na najwyższy pokład powozu parowego i przewiozę po mieście. Na pewno się zdziwi, oglądając nowy dziesięciopiętrowy most spinający brzegi Tauminy – powiedział. Wielkość dziecka i obecność bokobrodów wcale go nie zdziwiła. Przyjął zapewne, że są synonimem nowej, dziewczęcej mody z nadrzecznych bulwarów.
– Jeszcze nie widział marsjański biedak tak wielkiej rzeki – stwierdziłem zgodnie z prawdą i głośnym rechotem. Staruszek najprawdopodobniej cierpiał na jedną z tych starczych plag zapomnienia i sympatycznej gderliwości, bo zupełnie ze swej interpretacji rzeczywistości nie rezygnował.
– Fascynuje się panienka linowym pociągiem balonowym? – pytał poczerwieniałego z zażenowania Marsjanina.
– Czy to prawda, że wszystkie ozdoby na nim wykonano z wielokaratowego złota? – spytałem wyłącznie po to, żeby mu zrobić przyjemność.
– Prawda, prawda. A Jadame Le Rieu? Czy malutka hrabianka obejrzałaby z dziadkiem Fideonem awangardowy, artystyczny cyrk stalowej rzeźby? – znów spróbował zbliżyć suche usta jak do pocałunku. Frizgull odepchnął dziadka ze złością.
– Czymże jest, jak nie odwróceniem uwagi od prawdziwego sensu rozumienia świata? – zauważyłem trywialnie, odnajdując zasłyszane w przeszłości słowa w ustach Sir Ashleya.
– Otóż to, panie Ashley. Stare frazesy, ale jakże aktualne w obecnej sytuacji politycznego chamstwa. A może stalowe wieże Nowego Orialu? To tylko dwadzieścia kilometrów na północ od miasta. Mała wycieczka pojutrze? Na naszej Wenus parowy automatyzm Grobla, chodzące szafy napastowane metamorficznie Victora von Feuda, czy ogrodowe, sensoryczne podlewaczki Ruperta de Golara to absolutny i warty zachodu cel każdej piknikowej wyprawy. Taka rezolutna panienka musi nabrać artystycznego smaku w tym skromnym trzydziestoletnim wieku – dodał profesor, karmiąc zaskoczonego Frizgulla czekoladowymi ciasteczkami przyniesionymi przez czarną służącą. – A pan tym bardziej, jeśli naprawdę jesteś obcym, w co szczerze wątpię – musi mi obiecać przynajmniej krótką pogadankę na forum uniwersytetu. Taki gość to rzadkość. Aspekty galaktyczne na potrzeby wojenne są nam w szczególności zupełnie nieznane.
Nie mogłem niczego odmówić temu szczeremu obliczu. Przy talerzu pełnym słodkich smakołyków rozsiadł się z przyjemnością i rozgadał na dobre, obiecując nam przy okazji nocleg i dobre śniadanie. Przyjąłem zaproszenie i spokojnie znosiłem jego całkiem interesujące mamrotanie.
– Podobno hawidońska panna Lagris przedstawiła wam sporo staroziemskich hipotez o naturze rozwoju życia? Czyżby wizje panspermiczne były tam najchodliwsze?
– Coś słyszałem, choć nie za bardzo kojarzę wątki. Mieliście państwo i o tych sprawach radiowe pogawędki? Vanhalger przeszedł jak widzę samego siebie?
Na uwagę nie zareagował, tylko natychmiast przeszedł do interesującego go meritum.
– Do mej wyobraźni najbardziej przemawia teoria brudnej śniegowej kuli wysunięta przez Howarda Glushleya dwa i pół tysiąca lat temu. Zachowały się genialne ryty ilustrujące geologię przekrojową naszego pędzącego układu słonecznego. W podstawowym założeniu hipotezy pojawia się obraz wielowarstwowej budowy systemu. W osadzie zewnętrznej, brzegowej, głównie skalno-lodowej stanowiącej również strefę buforową protoplanetarnego dysku; praktycznie od początku, to jest od fazy kumulującej jej wędrówki przez przestrzeń – ulega nagromadzeniu osad organicznej zupy i być może zawierający panspermiczne fragmenty większych całości. Proszę sobie tylko wyobrazić gigantyczną wielkość tej „siatki na motyle”. Gdy po kilkuset milionach lat taki obłok ulega ostatecznej przemianie w protogwiazdę i wirujący system planetarny już przy byle jakim zachwianiu grawitacyjnych wpływów, w sposób mechanicznie sprzężony z gwiezdnym otoczeniem, wręcz naturalny – stale pompuje prebiotyczną zupę do wnętrza układu – powstaje w sposób nieunikniony życie. Mechanizm prosty i uwierzcie mi, panowie, że zgodny z rzeczywistością.
Przytaknąłem w zamieszaniu. Staruszek zupełnie zbił mnie z tropu tym domorosłym przykładem materializmu. Wysłuchałem Genesis w jego wydaniu jeszcze kilkakrotnie tego samego dnia. I aż do znudzenia poirytowały mnie te bzdury.
Chociaż w głębi duszy musiałem przyznać, że genialnie się bawił. Podejrzewałem, że tą wykoncypowaną grą autorską stara się ukryć niezwykle przenikliwą osobowość.
Wkrótce miałem się przekonać, że miałem rację.
Oto list trzeci w hrotemowej korespondencji:
– Następnego dnia z trudem dotarliśmy z Frizgullem do redakcji „Gońca Parowego”. Urzędującego redaktora naczelnego poprosiłem w imieniu Sir Brownhole’a o obecność na zorganizowanej w głównej sali instytutu czwartkowej konferencji naukowej. W redakcji siedział nowy, naburmuszony jegomość z potężnymi bokobrodami, z oczami mrocznymi i wykrzywionymi ustami. Poruszał szczęką rytmicznie, gestykulował do kogoś za ścianą i przerzucał pomieszane kartki maszynopisów, bo zatrudnione sekretarki nie nadążały z segregowaniem ich podług politycznej ważności.
Wcale nie wyglądał mi na serdeczną i uczynną osobę, jaką w rzeczywistości się okazał. Jakże się zdziwił po usłyszeniu nowiny. Gorąco nam pogratulował ucieczki z pola bitewnego i wylewnie wyściskał. Przez megafon poprosił o przyjście z hali maszyn kilku sprawnych maszynistek i jak się to mówi: w biegu kazał im pospisywać nasze relacje z bitwy marsjańskiej i uwięzienia lub śmierci Sir Ashleya.
Natychmiast wysłano też depeszę pocztą parową o naszym przybyciu do zaprzyjaźnionych pism i sporządzono całostronicowe fotografy w biurze sesji wizualnych. Informacja, jak mniemam, trafiła na pierwsze strony popularnych tygodników i dzienników, a relacje radiowe zasłyszane z pijanych ust barona na temat napotkanych społeczeństw gwiezdnych upubliczniono na płytach winylowych i przez bez mała tydzień stały się one centralnym punktem dyskusji każdego szanującego się domu lub skupionej podczas przerwy śniadaniowej wokół głośnika adapteru klasy fabrycznej.
Ludzkie miasto wprost mnie rozśmieszyło bałaganem i rozgardiaszem. Nie rozumiałem, jak ta prymitywna rasa miała czelność stawania okoniem względem nas, tak szlachetnych i wielkich gospodarzy Galaktyki. Ulice już o ósmej były pełne korków i końskiego, niepozbieranego przez czarnych niewolników gówna. Obecnie trwał sezon wyjazdowy do okolicznych wód mineralnych. Bzdura kompletna. Sprzedawano podobno lecznicze wody. Urządzano treningi smarowania alkoholowymi mazidłami. Wiara ciągnęła też do darmowej sauny. Co jak co, ale bezmyślnej tradycji musiało stać się zadość.
Letnicy gnali konie jak opętani. W pobliżu domu profesora istniał mało komu znany wylot na trakt szybkiego ruchu w kierunku centrum, skąd już z dala nadchodził łoskot kół, niespokojne rżenie koni i wyczuwalny smród rozwleczonego końskiego łajna. Wypożyczyłem z niedalekiej powozowni dwukołowy pojazd i wyprowadziłem konie na ulicę.
Włączyć się do prądu pojazdów po całych latach kosmicznych wojaży i wizyt złożonych w światach normalnych – było nie lada wyzwaniem, szczególnie dla mnie, osobnika houlotańskiego obeznanego ze sprzętem ściśle zautomatyzowanym w postaci magnetycznych rumaków.
Jednak nic tak dobrze nie robi, jak świadomość powrotu do korzeni. I chociaż daleki byłem od nazywania tej planety ojczystą, postawiłem się w skórze mego niedoszłego przyjaciela i pomyślałem, że nic lepiej nie poprawia nastroju o rześkim poranku, jak przejazd w ryczącym tłumie pędzących dyliżansów i kolasek z hydrauliką Kochoutnikowa. Dotarłem do śródmieścia po niecałej godzinie i sporo musiałem się nastarać, aby znaleźć odpowiedniego stajennego dla pozostawionych na placu parkingowym koni. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie, by zwiedzić tę nudną, zatłoczoną stolicę na piechotę.
Wróciłem do domu silnie potłuczony. Nikt tam nie zważał na przechodnia.
Jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem otrzymałem zaproszenie od rady uczelnianej Hemiopio Kance na popołudnie dnia następnego. Wdziałem na siebie najszykowniejsze ubranie. Frak kosztował w guldenach majątek. Ułożenie fularu zajęło mi dobrą godzinę, dopasowanie odpowiedniego cylindra – kolejną. Założyłem łańcuszek z dewizką otrzymaną od margrabiego Alonbee. Uporządkowałem obfite, posiwiałe już od czasów dawnej transplantacji bakenbardy. I dodałem jeszcze na twarz trochę pudru trzymanego w puzderku na ważniejsze okazje.
Wylałem na siebie resztkę profesorskiej wody sanidowej, pozostawiając jego łazienkę w smrodzie nie do wytrzymania. Na koniec zarzuciłem na siebie płaszcz typu Sarrwick i biorąc szpicrutę w dłoń, wybiegłem wraz z depczącym mi po piętach Frizgullem na ulicę. Marsjanin po wycieczce z profesorem był brudny jak pospolita czarna wesz.
Tym razem dotarliśmy na miejsce konnym tramwajem. Uważałem ten pojazd za najbezpieczniejszy w moim obecnym stanie ducha. Byłem podenerwowany i zdekoncentrowany.
Już niebawem w zapadającym zmroku ujrzałem kontury najsławniejszej uczelni na planecie. W obliczu takich murów czuje się tylko respekt, nawet obserwując ten świat z perspektywy lekceważącej; obeznanego ze świetną edukacją galaktyczną wielmoży i obszarnika gwiezdnego - Houlotee.
Tytułem wstępu:
Całe rano poświęciłem na złożenie z dostępnych mi elementów żarówki dykrofonu. Wycierałem szkło i filtrowałem płyny. Potem całość podgrzewałem na niewielkim grzejniku, przecierając szkło co raz ścierką. Ale mi sztuka albo nie wychodziła, albo blokada eterowa wygłuszała i całkowicie kasowała wszystkie znane mi fale zakresów komunikacyjnych. Po godzinie wyszło jednak na to, że nie – sprzęt radził sobie z szyfrowaniem, tylko po drugiej stronie zabrakło kogoś, kto pokwapiłby się o odpowiedź.
Pozostałem więc bez wieści, głuchy i zły. Sądziłem, że Vhirst mnie jakimś sposobem o stanie zdrowotnym ofiar poinformuje, ale on być może z moich obaw tylko kpił pojmując, że go ograłem, bo pozostał przez tydzień milczący i nieosiągalny. Wziąłem takie zachowanie za dobrą monetę i skupiłem się na wprowadzeniu w życie moich własnych planów.
Jeden z ważnych jego etapów stanowił capstrzyk, a zaraz później zgromadzenie na salonach uniwersyteckich. Tam miałem otrzeć się o czynniki decydenckie i postanowić, co dalej.
Wchodziłem po stopniach prastarej uczelni mimo wszystko z prawdziwym wzruszeniem. Przecież tymi samymi schodami pędził tu za młodu mój niedoszły partner i wróg wszelkich światów alonbijskich, Sir Ashley. Tutaj dokonywano najdonioślejszych odkryć ludzkiego świata i tutaj powstawały wszystkie wstępne projekty kolonizacji solarnej.
Wkrótce znalazłem się na piętrze.
Przeszedłem galerie i balkony. Wydostałem się na doskonale oświetlony hol główny.
Po obu stronach gigantycznego szkieletu Hogomisusa Maximusa – jak odczytałem z tabliczki – wspinały się na wysokie piętro nowe kaskady schodów z żółtego lub różanego marmuru. Balustrady stalowe, tudzież ozdobione belkami z podobnego materiału, wiły się dynamicznym zygzakiem, prowadząc na piętra. Jednak najbardziej zdumiały mnie znane mi skądinąd problemy paleontologii stosowanej borykające się z brakiem ciągłości ewolucyjnej w rozwoju niektórych gatunków rozumnych. Zauważyłem absencje, oglądając ułożone w zawiłym porządku zgromadzone eksponaty. Uśmiechnąłem się do siebie. Jakże łatwe było w tym przypadku wytłumaczenie.
Południowe okna w sposób nonszalancki wpuszczały wstęgi miodowych blasków na rozległe galerie. Tam w sposób niemal iluzoryczny mieszały kolory z tłumami śpieszących gdzieś profesorów, czy zwykłych zagonionych w zaliczeniach studentów.
Mijałem wielkie gabloty zawierające kawałki pokrytych starożytnym pismem ostrzegawczym odmerkuriańskich meteorytów. Zadziwiające listy przywędrowały tu wprost z kosmosu, wrzucone mocą parowych międzyplanetarnych katapult. Nie dalej niż dwieście lat temu zaliczano je do zjawisk atmosferycznych, jak deszcz i grad. Potem odczytano symbole. A były w rezultacie pierwszym tego rodzaju opryskliwym komunikatem wysłanym przez materialnie zrujnowaną już na starcie kulturę autochtonów.
Tuż przed salami posiedzeń tłum wyraźnie zgęstniał. Ludzie mieli tu czas na zastanowienie i obserwację. Na wydziale, na który mnie zaproszono, odbywały się zwykle tylko zewnętrzne prelekcje. Wszyscy więc bez wyjątku rzucali w moją stronę zaciekawione, ukradkowe spojrzenia. Dżentelmeni zwracali uwagę na nienaganny ubiór, pospólstwo na raczej dziwaczny kształt głowy i siny odcień skóry. Siedzące studentki w kapelusikach madame Vigo odprowadzały mnie spojrzeniami aż pod salę Edwarda Marso.
Zaraz na wstępie powitały mnie gorące brawa. Atmosfera stała się podniosła i życzliwa. Słyszałem owacje i wiwaty na swój temat, a gdzieniegdzie ktoś odważniejszy lub podpity rzucał antyrządowym sloganem.
Uśmiechając się i potakując uprzejmie, zasiadłem na przygotowanym krześle. Koncentrując psychiczne moce, spróbowałem zgromadzonym narzucić własną wolę i priorytety, które nawet w takim oddaleniu od Marsa pozostawały superiluminacyjnie zniekształcone. Odebrałem od czarnego kamerdynera srebrną tubę wzmacniającą i w gorących, żarliwych wręcz słowach podziękowałem zebranemu gremium za przybycie. To ich totalnie osłabiło. Poczułem się zwycięzcą. Oddałem tubę profesorowi Plainhertowi.
– Pragnę powitać wszystkich zebranych – zagaił uroczystym tonem Fideon Plainhert. W świetle wielkich lamp hafitowych jego starcze oblicze i zgarbiona sylwetka wyglądały jeszcze bardziej drapieżnie i zaborczo niż zwykle. – W moim skromnym imieniu, jak również w imieniu naszych szacownych gości pragnę zaprosić do prelekcji na temat ewolucji gatunków w jądrze Galaktyki i skonfrontować nasze teorie powstałe na ich gruncie z punktem widzenia obcych. Witamy profesora, urodzonego korespondenta i niezłomnego popularyzatora nauki, jak również wojennego herosa w jednej i autentycznej osobie, Sir Ashleya B. Brownhole’a.
Salę ogarnęła burza oklasków i dyskretnych chichotów. Ale wybaczono sławnemu profesorowi pomyłkę. Pomimo galopującej sklerozy cieszył się niesłabnącym autorytetem.
– Kłaniam się państwu najniżej – podziękował Houlotee, unosząc się z krzesła. – Witam szczególnie serdecznie przedstawicieli rządu i przemysłu zbrojeniowego, jak również sławnych generałów i oficjalstwo inżynieryjne. Wkradło się drobne nieporozumienie do zasłyszanego przed minutą anonsu. – Przez salę przetoczył się cichy szmer ogólnego rozbawienia. – Jak państwo wiecie, nazywam się Hrotem Filbouu i reprezentuję alians, jaki zawarliśmy z obecnymi na Marsie przedstawicielami rasy ludzkiej. Na jego podstawie Houlotee wystąpili zbrojnie przeciw imperialnej potędze Alonbee. – Książę miał tu zapewne na myśli kilka oddanych z bliskiej odległości niecelnych salw całoburtowych w kierunku marnego statku pościgowego Kotłoportu marsjańskiego. – Nie było to jedyne zresztą porozumienie. Inny rodzaj ugody zawarł sam pan Ashley Brownhole na podstawie rodzinnych więzów krwi z Hoofu, księciem imperialnym rasy Shetti. Każdy z was, panowie i panie zna szczegóły tej sprawy, więc nie będę narażał skromnych zasobów naszego czasu na zbędną ekspedentyturę. Takie uzgodnienia zwykle potwierdza się później na drodze dyplomatycznej i międzyrządowej. I do tego etapu zamierzam doprowadzić. Na państwa stolikach pozwoliłem sobie zamieścić materiały spięte srebrnym spinaczem, a zawierające szczegółowe adnotacje do porozumienia. Punkt po punkcie.
– Proszę się nie trudzić. Podpiszemy wszystko. I tak nie posiadamy lepszego panaceum na obronność – odezwał się ironicznie obecny w pierwszym rzędzie minister przemysłu zbrojeniowego i metalurgii kosmicznej. – Przyjmujemy oferowaną pomoc, tym bardziej, że jak się ostatnio dowiedziałem, Sir Ashley żyje. – Ostatnie zdanie wypowiedział cokolwiek niepewnie.
– Tak – podjął się odpowiedzi książę. – Potwierdzam tę wiadomość. Z całą pewnością obaj z baronem przeżyli katastrofę i oczekują pomocy.
– Na pewno mogą na nas liczyć! – Salę ogarnęły głośne brawa i wiwaty.
Hrotem uśmiechnął się bezwiednie.
– Tak, ślepy los nierzadko słusznie kieruje naszym życiem – mówił ten sam starszy jegomość z wielką srebrną gwiazdą Legii Wenusjańskiej w klapie. – Jednak to właśnie tylko niezwykle zdolne politycznie indywiduum, geniusz, że tak powiem strategiczny potrafi sprytnie wykorzystać sprzyjające okoliczności. Za to właśnie wszyscy cenimy Sir Ashleya, poddając się bezkrytycznie jego niesłabnącej inwencji.
– To doprawdy miłe spostrzeżenie – rzucił Hrotem z kolejnym ciepłym uśmiechem.
– Proszę kontynuować najbardziej szczegółowo jak tylko pan potrafi. Nikt się tu nie będzie nudził. Zaręczam własnym honorem – mówiąc, srogim spojrzeniem powiódł po obecnych. Wielu, szczególnie młodych oficerów kornie spuściło wzrok. – Pragniemy dowiedzieć się czegoś więcej na temat ekosferycznego wsparcia ewolucji gatunków w świecie Eigielii, jak i samej Enklawy.
Hrotem skoncentrował się na przygotowanym wykładzie.
Salę już na dobre wypełnił dym cygar. Trudno było w niebieskawej, zawiesistej chmurze dostrzec twarze z najdalszych rzędów. To stamtąd dochodziły już dyskretne pochrząkiwania i ciche rozmowy. Nie pomagały głośne napominania dwóch woźnych w ciasnych, uczelnianych mundurach, tak pospólstwo stało się nerwowe i rozbrykane. W czynionym harmiderze rej wodzili obleśni bankierzy, wietrzący grube interesy w pożyczkach i niedotrzymanych spłatach. Ale i najbogatsi przemysłowcy im w chciwości nie ustępowali, mając niezłą chrapkę na kontrakty mierzone w milionach ton wytopionej stali – czy chodziło o międzyplanetarne machiny, czy zwykłe, powszednie kule armatnie. Tym bardziej, że dochodząc do meritum sam prezenter wyglądał na coraz bardziej wiarygodnego. Hrotem, dostrzegając te dowody wyraźnego własną osobą zainteresowania, z zadowoleniem skonstatował:
– To tyle, jeśli chodzi o wspieranie ewolucji życia rozumnego na obszarach Enklawy. Systemy hodowlane zajmują jej centralne rejony. Reszta obszarów znajduje się pod ścisłą kontrolą rasy Alonbee, najinteligentniejszej i najbardziej przedsiębiorczej, która od tysięcy lat stara się ową przestrzeń stabilizować i racjonalnie wykorzystywać. Przygotowałem poglądową mapę Światów Solarnych, którą pragnąłbym zaprezentować. – Houlotee mówiąc, rozwijał wielki rulon pobrany ze stołu. – Proszę, panie Frizgull, przypiąć ją na tablicy pinezkami. – Marsjanin niezwłocznie wykonał polecenie. – Dziękuję uprzejmie.
Hrotem ujął misternie rzeźbiony wskaźnik strzałkowy w dłoń i przywarł jego ostrzem do wyrysowanych linii.
– Jak państwo wiecie, od czasu straszliwej klęski ludzkiej armii i naszej przegranej z kretesem bitwy o Lunę, siły inwazyjne Kloców kompletnie zawładnęły Ziemią. Nadal wydobywają kruszce. Kopalniane wydobycia idą w dobowe setki milionów ton i zaobserwowane konwoje górnicze ciągną aż po orbitę odległego Plutona, skąd wystrzeliwane są w rytmie tentralnym w głąb jądra galaktycznego. A co w reszcie układu? Jeszcze w pierwszych dniach inwazji Shetti przeprowadzili udany manewr oskrzydlenia sił Wenus, obawiając się ich późniejszego zaangażowania w krwawej wojnie. Co ciekawe zastosowały technologię wirową zupełnie nieznaną w kołach swych alonbijskich konkurentów. Wasz, że tak powiem, przysłowiowy ludzki pech obrócił się wkrótce w niewiarygodne szczęście. Otóż pozostawiając sobie Wenus jakby na deser, uratowali nie tylko ludzkość, ale i ocalili własną skórę od pewnej śmierci z rąk reliktorskich Wielkich Promieniotwórczych. Późniejsza uzyskana pozycja przetargowa pozwoliła im na uskutecznienie oporu wobec Alonbee w ich politycznych zakusach podzielenia układu na dwie nierówne części.
– Nie zapominajmy o hrabiance – zauważył minister. – Mówimy o ważnym aspekcie przetargowym – dodał, co chwila zerkając na zegarek w bocznej kieszonce.
– Otóż właśnie. Najpierw okazało się, że córka pana Ashleya, hrabianka Asperia jest zdolna do produkcji mocy mieszczącej się w asortymencie ekosferycznym. Później, wydając na świat drzewne dziecię udowodniła jego przynależność do nowej rasy świetlistej. Na podstawie tej ostatniej sensacji Shetti bezdyskusyjnie okrzyknęli ją swoją Matką Władną, a ludzkość uznali za rasę sprzymierzoną i wpisali w pakiet militarnej pomocy o zasięgu galaktycznym.
Przez salę przetoczyła się fala owacji. Tutaj i Hrotem, i siedzący profesorowie powstali z miejsc i oddali się brawom.
– Jest mi wiadome – kontynuował książę, przekrzykując gawiedź – że flota Kloców, stacjonująca na Ziemi, na umówiony dany znak otrzymany z Wenus w alfabecie lustrzanym natychmiast weźmie udział w kampanii wyzwolenia układu solarnego.
Znowu posypały się gromkie brawa.
– Przyszłość waszej rasy rysuje się śmielej i optymistyczniej, jeśli powiem, że i my, Houlotee zamierzamy pozytywnie odegrać swój militarny udział. Większość decyzji zostanie podjęta ekspresowo. Tutaj muszę napomknąć, że nie bez znaczenia są atrybuty natury fizycznej człowieka. I nie chodzi mi o wymodelowanie ciała ludzkiego od początku do końca, by dostosować go do wąskiego i specyficznego teatrum wojennego, ale o wyższość biologiczną ponad każdym narodem, który musi borykać się z zawężonym tylko do planety źródłem surowców oddechowych.
– Sięgnęliśmy w ostatnich latach wyżyn w technologiach filtracyjnych! – zakrzyknął ktoś z groźnym mruczeniem. – Niepodobna, żebyśmy byli zmuszani do jakichkolwiek operacyji wzmacniających ciało! – dodawał z pretensją i oburzeniem.
– A co do broni, czy również potrafiłby pan wyposażyć organizm ludzki w emitery trucizn lub rozpylacze toksyn? – spytał ktoś bliżej z sympatycznym wyrazem twarzy. – Nie mówiąc już o dodatkowych odnóżach czy udoskonaleniu przemiany materii? – pytał z widocznym zapałem.
Hrotem wyciągnął niewielkie zawiniątko z kieszeni nieco wypchanych spodni. Rozłożył futerał na stole. Oczom gości ukazał się skomplikowany aparat z matowymi szkłami w obudowie z kości słonia morskiego.
– Przedmiot ów otrzymałem w salonie pałacu barona Victora Vanhalgera z rąk jego właściciela.
Mężczyzna z wielką gwiazdą w klapie powstał, podszedł z pierwszego rzędu i przystawiając monokl do oka, przyjrzał się kryształom i filigranowym ramkom mocującym. Powiódł końcówką wypielęgnowanego palca po obudowie.
– Nie wygląda mi to na żadną znaną mi broń sieczną lub eksplodującą.
– To tylko fragment urządzenia Plutonarchów. Proszę docenić kunszt wytwórcy i talent obserwacyjny barona. Wiedział, czemu się przyjrzeć i skąd czerpać wzory. W zaciszu pałacowym przystosował skrzynię narzędziową optyki soczewki świetlnej plutonarchańskiej do operacyjności ludzkiej – wyjaśnił nieco konspiracyjnym tonem, by w dalszej części pozwolić sobie podnieść głos. Wyciągnął kolejny futerał, by z niesłychaną swobodą i dumą zaprezentować obiecane wcześniej montowane doustnie emitery i rozpylacze trucizn.
– Oto one, mój panie – podsunął stojącemu najbliżej entuzjaście, powodując jego całkowite unieruchomienie na stojąco. – Tę ostatnią sprawę ze względu na jej unikatową czułość militarną proponuję przedyskutować w kuluarach. – Uniósł się z miejsca, by już będąc mocno wyprostowanym, kontynuować: – Niestety, nie posiadamy za wiele czasu – ponaglał. – Militarne siły Alonbee już od jakiegoś czasu wzmacniają swoją obecność w ważnych strategicznie obszarach układu solarnego. Wróg jest zdeterminowany. Chce sięgnąć po więcej. Zaproponował ludzkości poniżające warunki ugody nienadające się choćby w części do zaakceptowania. Znam plany przetworzenia surowców biologicznych, takich jak skalpy i skóra ludzka, od których po prostu zjeży się państwu włos na głowie. Dlatego zdecydowałem, że jako reprezentant mojej rasy zrobię wszystko, aby powstrzymać nienasyconych Alonbee jeszcze u progów.
Houlotee począł czynić przygotowania, rychtując się do odejścia, czym wzbudził ogólny niepokój.
– Dlaczego Alonbee innym pomagają, a nas tak nienawidzą? – zapytał ktoś z sali.
– Chodzi o Blask i potencjalny talent panowania ponad przestworzami, którego sama Matka Natura Alonbee poskąpiła.
– Czy uważa pan, że przemysł metalurgii wenusjańskiej jest na tyle wydolny technologicznie, by wyprodukować w szybkim tempie niezbędne ilości kotłowego harmaxu, to jest żeliwa wysokożużlowego? – odezwały się krytycznie brzmiące głosy z tylnych rzędów. Były to najpospolitsze wrzawy partii opozycyjnych, którymi w zwyczajnych okolicznościach nikt nie zaprzątałby sobie głowy. Teraz w obliczu gościa międzyplanetarnego przynosiły wstyd i hańbę. Hrotem uznał jednak, że należy uszanować ów upust zgryźliwej uwagi.
– Po porozumieniu listownym z rządem wenusjańskim, skąd otrzymałem wskazówki i upoważnienia, zażądałem wprowadzenia zmian w kilku hutach księżycowych. Posłuchano mnie niechętnie, ale kilkanaście ton materiału leży już gotowych do obróbki skrawaniem. Harmax kosmiczny jak się patrzy.
– A kompletny obwód hydrauliki tentralnej… – wątpił ktoś ciągle i niechętnym tonem kontynuował: – Czy schematy udostępni nam pan nieodpłatnie?
– Tak. Są to koszty, jakie my Houlotee zdecydowaliśmy się ponieść. Należy podjąć działania wobec panoszących się w sposób skandaliczny istot w rejonie jądra galaktycznego. Przez długi czas obserwowaliśmy ludzi. Doszliśmy do budujących wniosków, że potrafi-cie walczyć. Jesteście niesłychanie lojalni i bohaterscy. Niestety, natura poskąpiła wam prawidłowo rozwiniętego rozumu, co nie jest akurat w tym miejscu komentarzem w znaczeniu pejoratywnym, a raczej stwierdzeniem faktu. Właściwie nie odbiegacie od standardów. Znamy setki podobnie zdeformowanych ras. Wszelkie błędy niemrawej ewolucji da się naprawić protetycznie.
– Czy ma pan również na myśli dodatkowe kończyny?
– Owszem, do całego systemu ludzkiej aktywności miałbym pewne zastrzeżenia. – Na widok mnogości pytających spojrzeń odpowiedział: – Operujecie wyłącznie prawą, górną kończyną, nie jak my równoważnie obiema. Tylko jedna ręka i manipulacja nią pozwoliła wam na zbudowanie cywilizacji. Niebywałe… My pragniemy wam przynieść szybką zmianę. Obiecujemy wam zmaksymalizowanie potencji ludzkiego genotypu plus dokonanie w nim pewnych koniecznych reperacji. Udzielimy wam również bezzwrotnej pożyczki na cele zrewolucjonizowania nauki i cielesnej operatywności, oczywiście osób należących do elity szlacheckiej. Dodatkowa proteza mobilna to wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy. Znakomity to środek wzmożenia produkcji fabrykantów. W perspektywie najbliższych lat zbudujemy dla was przemysł stoczniowy jak się patrzy. Oczywiście nie będą to technologie najwyższych lotów. Wyporność konstrukcji w fazie protetycznej mózgu „A” jest również dla waszego bezpieczeństwa ograniczona. Dla projektów szczególnie zaawansowanych niezbędna jest zgoda czynników najwyższych.
– Czy mówiąc o „czynnikach najwyższych” miał pan na myśli legendarnych Hadów?
– Nie, Hadowie zajmują się sprawami dyskrecji aktów przestrzennych, podczas gdy my poruszamy się na poziomie ogólnym. Miałem na myśli własnych szefów.
– A jak ze standardowym uzbrojeniem jednostek? – pytał fabrykant spiżu cały w oparach tytoniowego dymu. Hrotem zauważył, że z trudem mu przyjdzie opuścić całe to dobrze się bawiące towarzystwo i z powrotem usiadł.
– W pierwszej fazie wystarczą nam dwa Kotły militarne, każdy z wierną kopią zainstalowanego na moim statku modulatora eteru i działami o wysokiej sprawności strzelniczej. Dysponuję pewnym, aczkolwiek niewielkim zapasem kolubryn i sporą ilością ostrej amunicji zaczepnej, ale są to narzędzia nie tak profesjonalne, jak być powinny. Ludzie z Hawidona to genialni młodzi projektanci i wynalazcy; ambitni technicy i inżynierowie potrafiący więcej niż się tego od nich generalnie oczekuje. Jestem pewny, że poradzą sobie w dziedzinie uzbrojenia wspierającego lepiej niż ja.
– Musimy od czegoś jednak zacząć.
– Na pewno. Dlatego po szczegółowych konsultacjach z rządem proponujemy zagospodarowanie Maksymilianów 2000. Otrzymacie państwo również pożywny zastrzyk pięciu milionów marsjańskich guldenów w złocie obiegowym na zakup odzieży armijnej, w tym lotnych butów. Wiemy, że waluta to nieważna, ale kruszec to zawsze kruszec. Nadmienię tylko, że suma pochodzi z mojego prywatnego konta.
Przez salę przetoczył się szum niezadowolonych, zbulwersowanych głosów.
– Przecież to dawno wystrzelony złom kosmiczny? Za co się tu brać? Prototypy ich mać! Skandal!
– Jeden z maksymiliańskich olbrzymów stoi jeszcze na ciasno przyspawany do ramy stoczniowej w pociskodromie stolicy i nie wiadomo, czy kiedykolwiek odpali.
– Generalnie przychylam się do waszych opinii, panowie. Nie są to najpiękniejsze jednostki – wtrącił się do kłótni Hrotem. – Jednak jeśli chodzi o konkrety, to akurat tutaj pociski podróżne mogą stać się wartościowym materiałem wyjściowym. Czas nieubłaganie nas goni. W konsultacjach z waszą kadrą inżynieryjną padła propozycja modernizacji części napędowych tylko dwóch najlepszych.
– Przecież Maksymiliany to monstra, które nasza bezmyślna kadra naukowo-polityczna zaprojektowała, aby utopić pieniądze biednego podatnika. Arystokracyjne widzimisię wyposażyło i wystrzeliło czterystupiętrowy żeliwny kloc bez pomyślunku o jego możliwości lądowania. Nic bowiem nie jest w stanie kontrolować jego upadku, gdy dojdzie do krytycznego zbliżenia. Dopalacze zaledwie ciągną biedaka po eterze, nie mówiąc o słabym ożaglowaniu słonecznym tylko gmatwającym kursy, czy nad wyraz energochłonnych soczewkach grawitacyjnych, zwykle rozkojarzonych w synchronizacji. Ze względu właśnie na ich pogmatwaną konstrukcję i brak mobilności kosmicznej narósł konflikt pomiędzy konsorcjami zaopatrującymi urządzenie kosmiczne w piasek merkuriański, którego wielokrotnie przedawkowana obecność u Maksymilianów 2000 koliduje z grawitacją pokładową. To wszystko skutkuje nieprzyjemnym zgrzytem technicznego skandalu. I pan zamierza ów złom przywrócić do działania? Jak ma on konkurować z supernowoczesnymi Kotłami Alonbee? Ma je pobić na liczbę armat?
– Moje rozwiązanie zakłada modernizację napędu na dwóch wybranych jednostkach. Mam na myśli ten stojący jeszcze w dokach Wenus i wystrzelonego ostatnimi czasy Cromosa, którą to nazwę proponuję zmienić na wybitnie dźwięczną: Victor Vanhalger. – Rozległy się sporadyczne i nieśmiałe brawa. – Otóż zapewniono mnie, że jest możliwe wypalenie wysokoenergetycznymi palnikami Woordsa otworów na tentralne kotły wraz z oprzyrządowaniem kominowym. To się równa – tu spojrzał na podsunięte przez profesora wykresy parowe – sumie inwestycji rzędu czternastu milionów guldenów wenusjańskich lub dwudziestu pięciu milionom lei amiriońskich.
– Skąd pan weźmie wspomniane kominy, pozwolę sobie spytać? – zagadnął tłusty kapitalista, bawiący się pozłacaną laseczką. – Bo o same pieniądze ja sam mogę zadbać.
– Posiadam na Plouroghu dwanaście kominów. Bez problemu uda mi się ich demontaż. A operacja ich wsunięcia we wcześniej przygotowane kieszenie korby głównej w Maksymilianach za pomocą dźwigów balonowych będzie zwyczajną fraszką.
– Czy montaż tylko pary napędowej pozwoli na osiągnięcie prędkości tentralnej?
– Z powodzeniem. Znane mi z empirii dwukominowce Ohronir i Calypso Dwin – dwustudziałowce obuburtowe – wchodzą swobodnie na podtentralną na jednym wtyku wydechu, a stamtąd jak wiadomo łatwo już o prędkość maksymalną. Ześrubowanie części napędowej z blokiem konstrukcji kratownic pozwoli w przeciągu najbliższego miesiąca na aktywny udział maszyn w teatrum wojennym. Oczywiście, że pojazdom daleko będzie do klasyki ich gatunku, co jednak niewątpliwie nie przeszkodzi nazwać je pierwszymi Kotłami wenusjańskimi.
– A skąd wiadomo, że uda się przeskok tentralny? Przecież nasza nauka nie wyszła jeszcze poza założenia teoretyczne – wtrącił elegancik w meloniku, podkręcając sumiastego wąsa.
Hrotem spojrzał na aroganta ze złością.
– Ale jesteście państwo już na etapie eksperymentów z ciekłym światłem? Tak? Widzę objawy zrozumienia… Czyli przyjmuję odpowiedź twierdzącą. – Hrotem wyrzucił słowa z ogromną mocą. Prawie oskarżał: – Zdaje sobie pan sprawę, jaka siła parcia stoi za energią w takiej postaci? Tysiące, jeśli nie miliony ton wyporu na centymetr sześcienny przestrzeni. Trochę odlanego w przytomny sposób harmaxu i już tylko krok brakuje wam, panowie, do sfinalizowania konstrukcji. Kocioł o napędzie świetlnym będzie wasz.
– Nie przekonuje mnie tylko prędkość. Czy aby na pewno jest ona różna od relatywistycznej?
– Wybaczy pan, ale przynudza i plącze wszystko. Widząc świat na opak, wszystkich nas męczysz.
– Nie, proszę… Niech pan ignorantowi wytłumaczy – nalegali spod drzwi licznie zgromadzeni studenci, bo dżentelmen z krzaczastymi brwiami i wielkim wąsem ich rozśmieszał.
Hrotem przyjął zachętę z cierpliwym uśmiechem.
– Otóż przy prędkości tentralnej jest inaczej. Podczas gdy my pędzimy w przestrzeni, pokonując rok świetlny w niecałą godzinę, czas zewnętrzny się zatrzymuje. Oczywiście zjawisko dylatacji czasu zachodzi tylko z punktu widzenia osób znajdujących się na pokładzie. Jednak ma to swoje wymierne korzyści praktyczne. Pozwala na przykład pomóc komuś znajdującemu się w dramatycznej sytuacji penitencjarnej. Dajmy tutaj przykład hrabianki Lei i pędzącego ku niej na złamanie karku Sir Skywalkera. W szybkościach relatywistycznych nie byłby on w stanie odebrać wiadomości i zdążyć z pomocą na czas. Każda podróż wymaga od podróżującego ponoszenia niebagatelnych kosztów własnych. I niestety, w prędkościach relatywistycznych osoba, która wysłała sygnał pomocy, z reguły po przybyciu okrętu ratunkowego już nie żyje. Być może nie ma już nawet więzienia.
– Wie pan, że dalej nie rozumiem… – Sala ryknęła śmiechem.
– Dobrze, więc…Przeciwstawmy dwie możliwe krytyczne prędkości. Działają na zasadzie parytetu, czyli równości szkodliwości efektu. Gdy w prędkości relatywistycznej ruch odbywa się ze szkodą dla obserwatora zewnętrznego, to w tentralnej przeciwnie. Dla środowiska podróżnego czas płynie nieubłaganie, gdy tymczasem dla obserwatora zewnętrznego się zatrzymuje. Dlaczego tak jest? Mówi się o trudno osiągalnym constansie i o nieefektywności napędu warp w tunelowaniu sporadycznym. To w światach próżniowych, bo jak to bywa w Pararelionie żadne z praw przyrody nawet po alternacji nie traci na aktualności. Prędkość światła wszędzie posiada wartość uniwersalną. A zależności masy i energii limitują ścisłe i sztywne związki prędkości ze strukturą czasoprzestrzeni. I ta fizyczna kompozycja priorytetów w świecie Enklawy jest częściowo zawieszona, ale nie zdemontowana. W sytuacji strefy sprzyjającej rozwojowi cywilizacyjnemu nie mogłoby być inaczej. Tu właśnie zbudowaliśmy naszą niszę. Tu nabrzmiała do ekstremów nasza inwencja w prawach natury. Zawsze, w każdym układzie zamkniętym stratę czasową ponosi obiekt przesuwny. To on decyduje się na zmianę położenia, więc na nim kumulują się deficyty.
– Czy oś tentryki obejmuje cały wszechświat?
– Do diaska, gdzież pan odbierał edukację, u Mizantropów? Głuchy pan jesteś na słowa? – oburzył się stojący nieopodal grubas. – Przecież to wyłącznie fizyczna właściwość Enklawy.
– Dziękuję panu – westchnął żałośnie Hrotem. – Oś tentryki stanowi wzajemnie spleciony podprzestrzenny kręgosłup strefy eterowej wzniesiony w ścisłym obrębie Enklawy. Reszta wszechświata może nam co najwyżej pozazdrościć.
– Lecz słyszałem, że nie z każdej pozycji przestrzennej tentryka jest dostępna?
– No i tu ma pan rację – przyznał z uznaniem Houlotee. – Trzeba wpierw dotrzeć do węzła tentralnego umieszczonego z racji bezpieczeństwa poza układem słonecznym. Chyba że idzie się na automacie maszyny matematycznej, a wtedy wyszukuje ona w bębnach pamięć o dwudziestu sześciu półwęzłach rozmieszczonych miarowo wokół orbit planetarnych. Miejsca te są chronione specjalnym kodem wejścia.
– A czy nowe systemy napędowe zainstalowane na Maksymilianach będą w stanie żeliwnego kolosa tam przynajmniej zaholować?
– W szybkości konwencjonalnej polegamy zazwyczaj na podtentrycznych dopalaczach. Wtedy to kocioł najbardziej kopci – zreflektował. I z nową energią dodał: – Nie ma obawy, moje kominy spokojnie zaciągną tam żeliwniaka. Trzeba tylko rozpalić dobrze w piecach.
– Czyżby przy spalaniu powolnym ciekłego światła dochodziło do silnego odparowania stosowanego w celu chłodzenia eteru?
– Sprawnie pan to ująłeś – zgodził się Hrotem. – W rzeczy samej, pary wodnej w eterze znajdziesz pan krocie.
Powstał dobrze ubrany młodzieniec.