Światłarze - Jan Maszczyszyn - E-Book

Światłarze E-Book

Jan Maszczyszyn

0,0

Beschreibung

Trzeba lisiego sprytu, by przetrwać apokalipsę. Trzeba przebiegłości węża, by odnosić sukcesy w świecie postapo. Oskar Wylee to milioner, który zbił fortunę na handlu metalami szlachetnymi. Taki portret nie wyczerpuje jednak złożoności tej postaci. Przestępca, naukowiec, syn arystokratycznego rodu – każde z tych określeń odsłania tylko część prawdy. Faktem jest, że mężczyzna świetnie radzi sobie w świecie chaosu po kosmicznej katastrofie. Potężna asteroida zderzyła się z Ziemią, wskutek czego planeta zeszła ze swojej orbity. Zmiany klimatu i warunków życia są potężne. Porządek świata układa się na nowo, a Wylee potrafi wykorzystać takie okoliczności. Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 89

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jan Maszczyszyn

Światłarze

 

Saga

Światłarze

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney

Copyright ©2023, 2025 Jan Maszczyszyn i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727227481 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Świat ten nigdy nie widział słońca.

A jednak zasiedlało go biliony istnień.

Wszystkie one były ślepcami.

Cytat z legendy zamojskiej.

Gdy z biegiem lat tysięcznych mrok pogęstniał, ludzi ogarnęła trwoga. Noc nieskończona wydarła z nich dusze. Mrozy obudziły trwogę. Szron przykrył wszystko to, co było lasem i kwieciem. Lód skuł biegi rzek. Z biegiem lat ciemność splotła się z okropnym bytem i zawładnęła światem. Zakrólował duch, któren wyczołgiwał wici z wybitej w planecie dziury. Twór ten czynił powietrze tak gęstym, jakby zatłoczył je niewidzialnym swym ludem. I lud ten wszystko konsumował. I nikt mu się nie ważył przeciwstawić.

Dzieci przychodziły na ten parszywy świat chorowite i wyblakłe. Ludzie wlewali ponure istnienia w coraz to smolistszą rzeczywistość i szybciej niż zwykle w niej przemijali. A ona wnet i prorokom poskąpiła snów.

Prolog

— Nazywam się Oskar Wylee i należę do potomków rodu sławnego lordowskiego panicza, któren niegdyś szczęśliwie poślubiła moja matka, baronowa Krystyna z arystokratycznego domu Chocimirskich z Sedryczowa koło miasta Łodzi, gdy ów przybył był z resztką majątku do centrum uprzemysłowionej części kraju Nadwiślańskiego.

— Jesteś pan Polanem?

— Raczej miksem szaro-czarnego Goggga z Polanem. Krew we mnie płynie podwójnie uczciwa, jeśli o to panu chodzi.

— Zatem przyjmuję, iż nazwiska pan używasz z przymusu dziedziczenia po, przepraszam… po którym ojcu?

— Nie zarzekam się istnienia powinowactwa krwi z gogggowym Brytem.

Drugi urzędnik przesłuchujący dotąd biernie z boku przyjrzał mi się krytycznie.

— Dalej… — zażądał takim parszywie jadowitym tonem, jakby zależało mu, bym zamilknął na wieki. — Brnij pan w te kłamstwa — syknął.

— Szkoły i Uniwersytety kończyłem z wyróżnieniem i w miejscu urodzenia długo wykonywałem wyuczone zawody — odniosłem się wpierw do mej przeszłości. — Profesurę w dziedzinach ścisłych zdobyłem ciężką harówą naukową. Trudniłem się poszukiwaniem surowców energetycznych w atmosferze. Już na Oblodzonych Wyspach, gdzie po śmierci matki z chorowitym patronem z Polonii się przeniosłem, obroniłem magistraturę w dziedzinie wykorzystania Pływów Powietrznych. Rodzic mój rozrywki w życiu sobie nie żałował, toteż gardził moimi ambicjami edukacyjnymi. Gonił za oślepłymi dziwkami, oddawał się orgiom i burdom zmuszając nawet nieletnie do nierządu. Prowadził się przez to niechlujnie i popijał. Przetrwonił większość majątku rodzinnego pozostawiając mnie w wieku lat trzydziestu z długami i niesławną famą opisującą mą osobę jako równą seniorowi, co przekłada się na opinię niegodną polecenia. Zatem żadnym sposobem nie mogłem kontynuować ani pracy naukowej, ani wykładowej, a jakoś musiałem sobie przecież radzić?

— Wygodne się wydaje takie wytłumaczenie pańskich moralnie niegodnych przestępstw — burknął na to Pierwszy przesłuchujący.

— Droga kryminalna była dla mnie na tyle ułatwiona, iż poprzez koneksje ojca i jego znajomości w półświatku Gogggów posiadałem rozległe kontakty i punkty wsparcia.

— Toż to słabe wytłumaczenie.

— Zmieniłem adres, a nawet chwilowo nazwisko. Używałem tegoż po ojcu matczynym — Boulevard. Tym samym uwolniony od balastu przeszłości szybko się wzbogaciłem na handlu z ociemniałymi bossami. Pozyskane z kontraktów przemytniczych pieniądze zainwestowałem wpierw na kruszce metali szlachetnych, a te potem wyeksponowane w kilogramach depozytu bankowego pozwoliły mi na uzyskanie dobrego wzrostu udziałowego w firmach kluczowych i wreszcie odzyskanie dobrej opinii inwestycyjnej.

— I jakoż się stało, że takowa opinia do pańskiej mordy parszywej omylnie przylgnęła?

— Tu musiałbym wyjaśnić tło całej historii.

— Dalej, śmiało. Mamy czas.

— Założywszy firmy powróciłem do znanego wam Oscara Wylee. Nazwa chwytliwa, bo kojarzyła się niektórym ze starym miliarderem.

— Wpierw listy. Skąd się wzięły? — zapytał ten Drugi, gorzej do mnie nastawiony.

— W skrwawionej klapie surduta denata ujrzałem zgrubienie, a pod nim kieszeń sekretną zawierającą papier, co najmniej nadzwyczajny. Pokryty był pismem iluminacyjnym o dziwnej treści 1  . Odczytałem wpierw słowa ze zdumieniem. Potem wysiliłem się na skupienie. Pełen był tekst inwektyw, ale i poruszał zagadnienia konkretne, we właściwy sposób wyłuszczone sprawy. Uznałem, że należał do prywatnej korespondencji księcia i ostentacyjnie schowałem list do mej własnej kieszeni. Jakież było moje zdziwienie w kilka dni później, gdy zajrzawszy do listu odkryłem, że sam z siebie zaadresował się po raz wtóry. Tym razem do mnie.

„Najdroższy Oskarze!” — ze wzruszeniem przeczytałem słowa do mię kierowane.

— Bzdura wierutna. W całym wszechświecie nie ma podobnie interaktywnego papieru — sarknął autorytatywnie Drugi.

— Miał być wykład z historii i pana w niej miejsce — wtrącił Pierwszy.- A wychodzi na to że pan kłamie i z całej siły poświęca krzywoprzysięstwu.

Spojrzałem na mego rozmówcę z góry. I z jawną już irytacją pociągnąłem właściwy temat:

Aby ogół sytuacji stał się klarowny, musiałbym powrócić do dni historycznych, w których — rzecz oczywista — wglądu osobistego nie miałem, bom się jeszcze wtedy nie narodził. Lecz czytelnikowi miłemu winny jestem wtręt takowy, wyjaśnienie i opis konkretny. Zaznaczam, że w relacji swojej polegam tylko na faktach ogólnie dostępnych i znanych, i historycznie udowodnionych, a nie pogłoskach i famach wierutnie powykręcanych.

Otóż… Wszystko to wzięło swój początek jakieś osiem tysięcy lat temu i wzięło się od obserwacji, jakiej dokonał imć młody hrabia Jędrzej Wakunowicz w przypałacowym, Żelimowskim obserwatorium astronomicznym. W refraktorze Fitza 2  , zakupionym za horrendalne grosze, o średnicy zwierciadła aż 16 cali ujrzał stary hrabia pędzący w stronę Ziemi osiemsetkilometrowy asteroid. Wakunowicz był raczej kolekcjonerem sprzętu optycznego niźli zawodowym astronomem, więc nie profanował imienia swego ogłoszeniami publicznymi. Zakupił był instrument charakteryzujący się pięknem drewniano-miedzianego tubusa stricte dla celów zaspokojenia nieugaszonej chciwości posiadania narzędzi oglądu nieba o niespotykanych wartościach groszowych, a nie praktycznych. Toteż nie za bardzo przejął się własnym odkryciem. Dopiero gdy uświadomiony wspomniał o nim na kongresie naukowym w Leżymborgu i wystarczająco opisał kolidujące orbity językiem matematyki, w której był niepoślednim mistrzem-praktykiem, wzbudził zainteresowanie obecnych na sali astro-inżynierów z wydziału Nadwiślańskich Suplementacji Kolonii Marsjańskich.

Wkrótce stało się jasne, iż Ziemia nieubłaganie zmierza do punktu katastrofalnego zderzenia. Tylko cudem mogła uniknąć katastrofy. Obliczenia niebawem pokazały, że uzyskawszy przysłoneczny punkt orbitalny przyśpieszy do prędkości umożliwiającej ucieczkę od straszliwego losu bezpośredniego roztrzaskania. Uczeni wciąż jednak debatowali i wielu wskazywało na możliwość zaledwie muśnięcia. Krater, który powstałby w jego wyniku zająłby ogniem obszary połowy Pacyfiku i obrócił w ruinę jedną czwartą jego północnej części. Wał wzniesionej na wysokość dwudziestu kilometrów skały i gliny, niczym tsunami przetoczyłby się przez amerykański kontynent tworząc po stronie wschodniej niepokonany próg lądowy, którego górzysty grzbiet rozdzieliłby świat na dwoje. Gdyby natomiast ogrom asteroidalny uderzył całym swym impetem w środek planety, wybita dziura najpewniej wypchnęłaby ciekłe jądro poza płaszcz Ziemi, pozostawiając ziejącą zapadającą się w siebie otchłań.

Cztery tysiące kilometrów 3  liczyłby taki krater na średnicy, a nie wypełniłaby go nawet jedna oceaniczna kropla, taki byłby wyprażony powulkanicznym ogniem. Zresztą nie byłoby już mórz ani oceanów. Życie na Ziemi mogłoby przetrwać co najwyżej w jego mikro-organicznej formie.

Zatem w świecie naukowym powstały dwa zwalczające się obozy. Jedni dowodzili końca świata, inni zaledwie do niego wstępu. W każdym razie ofiar mogło być miliardy. Pogłowie chlewne spadłoby do zera, a produkcja wieprzowiny kompletnie by wygasła. Przed ocalałą garstką ludzkiej populacji ponura otworzyłaby się przyszłość.

Wszystkie te opowiedziane spokojnym tonem fakty doprowadziły do wybuchu ogólno-planetarnej paniki. Czym prędzej przystąpiono do postawienia armii w stan gotowości. Tłumiono bunty i demonstracje. Wycelowano armaty i niebawem wzleciały w kosmos ogromne pociski rozrywające. Rozbijały się o powierzchnię asteroidy nie czyniąc jej wielkiej szkody. A ten rwał przed siebie nieustannie przyśpieszając, bo Słońce nasze wkład grawitacyjny stale potęgowało. Z gwałtowności tej niebawem wynikł fakt pokrycia się gejzerami, a pyłów na sobie musiał mieć sporo, bo zniknął pod chmurnym kobiercem stając się jasną, szybko się przybliżającą, kometarną plamą.

Na niebie kosmicznym już budził grozę, a co dopiero na Ziemi, gdzie odliczano czas do katastrofy zwierając ze trwogi szczęki. Choć dystans odeń dzielący wciąż liczono w setkach tysięcy kilometrów, to czuło się idące odeń piekielne gorąco.

Bogatsi zdołali się ewakuować. Wyruszyły ostatnie rakiety ku Marsowi. Od nadmiaru pojazdów gmatwały się kursy i plątały komunikacyjne apele. W wynikłym bałaganie zbłądziły transporty kierujące się ku gorącej Wenus i Merkuremu. Wszyscy z zapartym tchem obracali głowy, ku przeklętej, maleńkiej gwieździe, która rozpłomieniona rwała się czym prędzej ku zderzeniu. A Ziemia na swym przysłonecznym kursie stale przyśpieszała. Już osiągnęła trzydzieste kilometry na sekundę, już umykała…

Gdy asteroid potężnym rykoszetem odbił się od planety, prasa całego solarnego układu piała z zachwytu. Rozpisywano się o niezwykłym farcie, jaki dotknął planetę. Oto oberwało się Chinom, Japonii i Stanom Zjednoczonym. Wszystkie te narody przestały w jednej sekundzie istnieć. A asteroid? No cóż wyrywając z wnętrza globu miliardowe trzewia, rozbryzgał to wszystko w tektoidach 4  opadłych na powierzchnię twardym, skalnym gradem. Kosmiczny intruz coś tam zniszczył i rozgarnął, ale uciekł od odpowiedzialności wiedziony szalonym, naturalnym pędem. Podążył gdzieś ku jeszcze głębszym mrokom.

Zatem, jak trafnie zaopiniowali naukowcy francuscy; drasnął planetę, a ta pooddziaływawszy nań siłami pływowymi rozerwała na koniec intruza na dwa kawałki. Fragment główny wzleciał, podczas gdy drugi spoczął i wmieszał się burząc odwieczne, geologiczne porządki. Wzniósł owe w debatach dyskutowane horrendalne szczyty na zgliszczach naszej niegdyś bogatej Ameryki.

To tyle byłoby historii pisanej, gdyby nie jeden szczegół...

Otóż rzeczony impuls dynamiczny, przeprowadzone pod ostrym kątem uderzenie doprowadziło nasz glob do wykonania ruchów dodatkowych. Nie było to bynajmniej chaotyczne, jeszcze jedno wirowanie, a szacowny, powolny obrót sfery ziemskiej ze południa na północ. Banalnie prosty fakt zlikwidował tym samym blisko dwudziestocztero-stopniowy kąt nachylenia orbitalnego 5  , a co za tym idzie tak uwielbiany przez nas podział roku na sezony. Nowy dodatkowo element symultatywnie wykonywanego ruchu zamykał się obrotem trwającym godzin sześćdziesiąt. Mieszkańcy planety mogli doznać od tych perturbacji ruchu i wirowania prawdziwego zawrotu głowy, nie mówiąc o braku lata, czy zimy. Również ustalenie czasu i pory dnia stało się w tych warunkach wielce kłopotliwe. Zegarki kieszonkowe musiały zastąpić chronometrusy naręczne, któren każdy regulował się sam biorąc energię od impulsów i natężenia słonecznego światła.

Jednak najgorsze miało dopiero nastąpić…

W roku 1876 gigantyczne eksplozje wulkaniczne w rejonie spiętrzenia skalnego wstrząsnęły biedną ziemią. Dodane owe stopnie dodatkowej ciepłoty uczyniły klimaty gorętsze niż zwykle. Bo oto nowo powstałe góry spowodowały jeszcze zmiany w redystrybucji atmosferycznego ciepła. Oto łańcuchy skaliste uniemożliwiły przekroczenia prądów powietrznych na poziomie równika. Oto pierścień ziemny o zawrotnej wysokości na zawsze zamknął dostęp wiatrów odżywczych idących ku kontynentowi północnej Europy. A wiadomo, że takowy od strony Atlantyku mocno znieważał schemat klimatyczny znany nam od tysiącleci, to jest przedłużenie Golfsztromu oraz prądu Antylskiego zapewniającego w warunkach normalnych wyższe temperatury roczne.

Resztki roztrzaskanego fragmentu asteroidu, tegoż pozostawionego na ziemnej powierzchni zidentyfikowano dopiero z pokładu Zeppelina. Sir Eduardo Brasco zaprzedawszy majątek na rzecz ekspedycji w roku 1897 odważył się popróbować lądowania na pokrytym dziwnym szlamem miejscu katastrofy. Odkrywca argentyński wraz z gronem niezwykłych śmiałków zstąpił z poziomu wiecznych mgieł na linach. Wkroczyli zespołowo pomiędzy wyryte głębokim uderzeniem kaniony. I nigdy nie powrócili. Na próżno prowadzono poszukiwania. Na nic zdały się dodatkowe ofiary. Dwudziestka herosów zaginęła w świecie tak różnym od ziemskiego, jak się krajobraz księżycowy przedstawia na tle ukwieconej łąki.

Zdołano jedynie wykonać wstrząsające fotografy. A na nich ujrzano urżnięte niby pługiem przeorane lądowe płyty. Grube na kilkanaście kilometrów rany marnie się prezentowały. Od byle wstrząsów kruszały i zapadały się w sobie. Zwalały się onczas ku otchłaniom gorącym, a tam jak pamiętamy kipiało od gotującej się magmy aż do samego dna piekieł sięgającej. Byłoż to bite dwieście lub pięćset kilometrów? Ponad tym stanem szaleństwa woda spadająca jeszcze w powietrzu zamieniała się w parę, a rzek i ujść oceanicznych było tu mnóstwo. Wziąwszy wszytek faktów geologicznych pod rozwagę prognozowano ustanie ruchów kontynentalnych na blisko sto milionów lat.

Okazało się wkrótce, że nie dość było nieszczęść.

Planeta nasza pod wpływem dodatkowego, kinetycznego pchnięcia niby bilardowa kula z wolna schodziła z orbity. Energia wynikła z uderzeniowego szoku idącego po skosie jak pięść boksera natrafiła na precyzyjny punkt styczniowy, w orbitalne peryheliom, w którym glob nasz jest najbardziej przytulony do Słońca i prędkość uzyskuje najwyższą, bo 30,39 km na sekundę. Skutkiem tegoż asteroidalnego pchnięcia ziemska kula uzyskała energię kinetyczną swą zwiększoną aż po trzykroć. Wzrastające przyśpieszenie wpierw wytrąciło ją z toru teoretyzowanej elipsy, a szybkość rzędu kilometrów 90 na sekundę pozbawiło możliwości utrzymania się w granicach układu. Uzyskana orbita hiperboliczna nie pozostawiała szansy powrotu do normalności.

Matematycy dwoili się i troili, głowili się astronomowie i rozpaczali fizycy. Wszyscy oni cierpieli katusze od zasłyszanej słusznej krytyki bulwarowej. Burzył się nie tylko prosty lud, ale i ci, którzy jakąkolwiek majętność posiadali lub interes zwracający srogi profit prowadzili. Z byle powodu wzniecali bunty i roznosili bogu ducha winnych polityków na bagnetach.