Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kosmiczny rozbój w imię postępu. Profesor Wodórski Kamil Salichowski z Krotuchsoli to człowiek wielu talentów – na co dzień wykładowca akademicki, po godzinach studiuje literaturę pamiętnikarską i archeologię, a także pobiega nauki w dziedzinie telepatii. Pewnego razu trafia w bibliotece na osobliwy dokument – pamiętnik przyciśnięty parą dziwnych kamieni zdobionych w zabawne cętki. Okazuje się, że jest to naukowa księga Szernów – okrutnych i potężnych kosmitów. Uczony rozpoznaje, że ma do czynienia z planami budowy pojazdu międzyplanetarnego. Rodzi się w nim pragnienie, by przechwycić od mieszkańców Księżyca tę imponującą technologię. Wkrótce zbiera załogę i wyrusza w specyficzną ekspedycję w celu obrabowania starożytnej biblioteki. Na miejscu okazuje się, że nie tylko ziemianie robią zakusy na księżycowe zasoby dzieł technologicznych. Rozpoczyna się galaktyczny wyścig po wiedzę. Powieść stylizowana na język XIX-wieczny jest inspirowana wątkami "Trylogii Księżycowej" klasyka polskiej SF, Jerzego Żuławskiego.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 270
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jan Maszczyszyn
Saga
Mare Orientale
Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright ©2024, 2025 Jan Maszczyszyn i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727227474
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Niniejsza powieść nie aspiruje do kontynuacji dzieła. Nie posiada owa praca ambicji stania się częścią, lecz świadomym nawiązaniem. Jest rodzajem hołdu dla pierwszego największego z polskich fantastów Jerzego Żuławskiego i dedykuję ją Wszystkim Miłośnikom jego Twórczości
„…o śnie mój złoty! Ty mój biały kwiecie, w zamkniętych dla mnie wyrosły ogrodach!”
J. Żuławski
Andrzejowi Wolskiemu, któren do onej prymarnej lektury z całą zawziętością mię namawiał.
Pozwólcie Państwo, że poważnym słowem mą osobę przedstawię; ma godność, Wodórski Kamil Salichowski z Krotuchsoli. (Obyczaj każe nazwisko główne przed imieniem i nazwiskiem matczynym prezentować). Wszelkie tytuły naukowe uzyskałem na drodze pracy użytecznej dla ogółu społecznego. Wszelakie medale i odznaki zdobyłem w obronie słusznej, ojczyźnianej sprawy. Nacodzień zajmowałem się nauczaniem. W czasie wolnym natomiast sam studiowałem; a to literaturę pamiętnikarską, a to archelogię. Poza tym coraz namiętniej się oddawałem pasji treningów telepatycznych pobieranych za opłatą od lokalnych mistrzów.
W roku 466 nowej ery parowej, właśnie na terenie oddziału akademii kosmicznej w Krotuchsoli, wpadły w me ręce bezcenne mapy i rysunki. W sporym zbiorze starych papierzysk umieszczonych w przepastnej szufladzie składziku uniwersyteckiego odnalazłem pamiętnik przyciśnięty parą dziwnych kamieni zdobionych w zabawne cętki. Wprawdzie wpierw nie zwróciłem na nie uwagi, bo zdawały się być w tym miejscu przypadkowo zawieruszone, to potem jednak same w sobie skupiły centrum mego zainteresowania. Przede wszystkim zastanowiła mnie systematyka ich zdobienia. Ułożenie barwnych plamek nie mogło być przypadkowe. Wypełniały całą przestrzeń lśniącej powierzchni kamyka takim zatłoczeniem, iż zdawały się zapadać w głąb. I tam wypełniać wymiary aż do korzeni chemicznych zawiłości. Hipnotyzowały niezwykłą, wręcz holistyczną czeluścią. Budziły dziwne nieznane bliżej skojarzenia i obrazy. Zagmatwane linie kropkowanej systeamtyki zaraz wkrótce przemówiły do mnie inaczej i gdy uruchomiłem kanały teleintrepetacji otwarły się dla mej jaźni sensem ukrytym. Co by nie powiedzieć byłem w nowej profesji telepaty kursantem pilnym i wytrwałym. Zaraz rozpoznałem w swoistym przekazie formę genialnego pisma adresującego znaki bezpośrednio do jaźni, gdzie wszelkie formują się myśli. Bezwzględnie był to wzór jakiegoś zapisu niezmiernie oddalonego w czasie – mowa tu o liczbie lat w milionach. Niebawem, ale to już z pamiętników księżycowych tułaczy wynikło, iż kamienie należały do tajemnej biblioteki szernów; tegoż ludu księżycowego, o którym nie bez powodu wspominała każda księga historyczna.
To szernów obwiniono oskarżeniem o spowodowanie katastrofalnego zrztu asteroidalnego z powierzchni Księżyca. Na nich spadła odpowiedzialność za upadek cywilizacyjny ludzkości i nędzę milionów gatunków współtworzących z człowiekiem biomasę planety.
Znów przyjrzałem się mapom. Tereny na nich przedstawione z pewnością opisywały towarzyszącego nam satelitę. Pomimo obecnych na nich rzek i jezior nie było, co do tego żadnych wątpliwości. Pewne wykreślone z dokładnością wprost zegarmistrzowską kartograficzne szczegóły były nazbyt śmiałe. Nie mogły być od tak wzięte z powietrza. Musiały być sporządzone na bazie faktów obserwacyjnych. Wręcz onieśmielało mnie przypuszczenie, iż na satelicie nadal mógł egzystować człowiek. Z zakłopotaniem spoglądałem na doskonale wyprowadzone z wzorów koordynaty jego siedzib i kolonizacyjnych miast przy Mare Orientale. Azali wnioskować należało, iż jeszcze inna, jedna ze szczególnie cennych map, dość już poniszczona od niefortunnego złożenia, ukazuje detale obszarów południowych Oceanus Procellarum? Czyż zaprawdę miałem do czynienia z precyzyjnie rozrysowanymi nizinami kraterów Russel, Struve i Eddington na Lunie, a cała historia wypraw mistrza Rody spisana pochyłym i wielce trudnym do odcyfrowania językiem staropolskim z jego satelickimi naleciałościami była autentyczna? Widziałem gdzieś na bezpowietrznych pustyniach gigantyczne miasta, wtłoczone ciasną zabudową w dna kraterów Serafina Bolińskiego 1 i Seleucusa 2 , czyż aby nie należały do kategorii antyków mezozoicznych? Powstrzymałem nawet oddech na samą myśl. Przecież nikt w takim zbliżeniu nie wykreowałby podobnych map? Musiałby dysponować całą flotyllą geograficznych balonów albo być pomyleńcem lub fantastą! Poza tym obecnie korzystaliśmy z innych i czasem odmiennych terminologii, ba, większość nazw użytych w listach Rody w oficjalnym księżycowym atlasie już nie figurowała.
Suma summarum, dwa lata spędziłem na opracowaniach. Marzyła mi się księżycowa wyprawa, stąd często zasiadałem nad kartografem i sam dla siebie dystanse obliczałem.
Przez cały tem czas chodziłem wzdłuż i wszerz gabinetu wertując tam i z powrotem opasły brulion pamiętnika wciąż do siebie mamrocząc. „Tylko spójrzmy na mapę Rody” – trenowałem me własne introdukcje do szerszego grona akademii. – „Nikt nigdy podobnej nie sporządził. Nikt owych krain nie ujrzał był ani z kosmosu, ani z wysokości siodła wierzchowca. Nikt szlaków wytyczonych ani dróg bitych nie przemierzył. Skąd zatem się wzięła? – Powiodłem spojrzeniem po ścianie miast po śledzcych mnie twarzach, nie sądziłem, że gładki tynk zna odpowiedź. Znów uważnie przewertowałem strony starodawnego pisma. Sięgnąłem po ołówek. Już przedtem podkreśliłem kilka ważnych cytatów, więc manuskrypt mienił się od kolorowych linii. Rozłożyłem szczególnie mnie unteresuącą mapę i po chwili namysłu przypiąłem do tablicy ściennej pinezkami.
„No dobrze…Tutaj mamy Oceanus Procellarum”. – Zakreśliłem wskaźnikiem ciemniejący obszar mapy. – „Zajmuje ogromny obszar na zachodniej części półkuli widocznej z Ziemi. Poniżej zauważamy biegun południowy, o którym każdy uczniak czytał z wypiekami na twarzy jeszcze w kronikach Braci Wyczekujących”.
„Na półkuli niewidocznej z Ziemi istnieją tylko dwie potężne depresje, które w sprzyjających okolicznościach mogą wypełnić się wodą. Nikt przed Rodą o nich nie wiedział. Jedną stanowi niecka Mare Orientale, której brzegi obrała sobie za siedzibę Nowa Ludzkość. Na północny wschód od niej wznoszą się niebotyczne góry, kto wie, czy nie najwyższe na Księżycu. Na zrębach skalnych wiszą sobie niby jaskółcze gniazda selenidzkie twierdze, sklecone ze stali i miedzi miast ze słomy pomieszanej z gliną, i przytwierdzone do granitu gigantycznymi śrubami miast śliną. Na południowym wschodzie, po przeciwnej stronie brzegów Orientale, leży dwumilionowa stolica Szerni, Katalafhis, a cóż dalej?”
Spojrzałem przez okular. Rysy zamiast się wyostrzyć tylko się zamazywały. Chyba ze wzruszenia zwilgotniały me oczy. „Oto poza brzegiem morza rozciągają się wyżyny krain szernijskich, by nagle upaść w doliny, stoczyć się deltami rzek w morza i znów wbić skalistymi zrębami fiordów w najpotężniejszy na niewidocznej stronie satelity Ocean Mroków. ”
„Mroków? Czy aby dobrze przeczytałem? Przecież nie masz tam nic poza górami, an śladu bezbrzeżnej wody?”
– Ech!
Z ciężkim sercem po raz kolejny odłożyłem stos papierzysk na bok. Miałem spraw bieżących bez liku. Przede wszystkim nauczanie i dwie dodatkowe klasy przydzielone w zastępstwie bardzo chorego pedagoga. Na popołudnia zaplanowałem zajęcia z optyki dla klasy czwartej i piątej. Wieczorem umówiłem spotkanie w uczelnianej kawiarni z dopiero co przyjętym w progi uniwersyteckie młodym bogaczem Zbysłhławem Drewnowskim, któren na studiowanie rzeczy technicznych do wojska się najął.
Zatem nie chciałem dodatkowo fatygować strudzonej głowy historiami z pogranicza legend i pieśni ludu. Tym bardziej że rozpatrywanie spisanych drobnym pismem kronik Rody nie należało do najłatwiejszych. Trudom nigdy nie sprostałem i lekturę odłożyłem.
Jednak nie minął tydzień, a kto inny do sprawy powrócił. Oto niejaki hrabia Żermski, arystokrata wcale nie pierwszej wielkości, inżynier od wszelkiej boleści, zabijaka i cygaro master, przypałętał się w me progi, kołatając do drzwi o czwartej rano. Znałem taki element. Szczególnie mu się przypatrywałem, bo słynął z wcale nieciekawego życia i długów. Zasiadł bez zaproszenia za stołem herbacianym i zaczął pleść banialuki, od których po pół godzinie rozbolały mnie uszy.
Dotąd nie miałem okazji go bliżej poznać, ale że jego zasługi jako fundatora uczelni i osobnych projektów studenckich były powszechnie znane, nie wypadało zatrzasnąć przed nim drzwi lub gorzej, za nie go wyprosić.
Jakoś musiałem wszystkiego wysłuchać i zręcznie mu wyperswadować, żem nie zainteresowany.
Ani słowa z tejże tyrady nie rozumiałem. Prawił o jakowejś bibliotece, ukrytej w podziemiach miasta, o fizyce i astronomii, i wszystkich innych naukach powszechnych, interpretowanych w jego pustej głowie w sposób szczególnie pokrętny, bo mieszczański. Dopiero gdy wymienił nazwę krateru Seleukus, poprzez me czułe uszy niby błyskawica przeniknęła rozpalająca myśl, bo skąd niby utracjusz mógł znać terminy dawno obumarłe?
– Pan o Lunie rozprawiasz? – tu się upewniłem.
Prawie święcie się oburzył, a łyżka srebrna z ozdobami krymskimi z filiżanki trzymanej w dłoni jego wypadła mu wprost na blat stołu. Brzęknęła głucho i przedziwnie, gdy plamiła serwetę.
– Od trzydziestu minut referuję panu, dobry profesorze, stan moich badań nad produktem teoretycznym uzyskanym z odczytu jednego z odnalezionych kamieni szlachetnych, które pański uniwersytet nabył z zarządu testamentalnego na własność. – Zamrugał oczyma. Znalazł w bocznej kieszeni monokl i założył. – „Substancja owa może posiadać znaczenie militarne” – odczytał. Tu zmarszczył brwi, jakby oczekując mojego przyzwolenia. Skinąłem głową. – Pragnę się upewnić co do pewnych zaistniałych anomalii…
– Ależ proszę.
– Dane istotne dla szczegółów produkcji oczywiście pozostawię sekcji kryptograficznej akademii, ale poproszę o dostęp do artefaktu.
– Jakiego artefaktu? – udałem, że nie rozumiem.
– Tak mnie poinformowano. Legalnie albo nielegalnie posiadł pan własność państwową. Przetłumaczył całą księgę na język polski i o sprawie zapomniał.
– Czyżbyś miał pan dostęp do ściśle tajnych materiałów pierwej ode mnie? – Tu się oburzyłem. Uciął me pretensje ruchem szlacheckiej ręki.
– Nie interesują mnie pańskie obiekcje. Chcę klejnot na krótki czas wypożyczyć. Najlepiej we wtorek, w miejscu uzgodnionym przez naszych lokai.
– Ale…
– Byłem pierwszy, ale to pan nie dalej niż dwa lata temu odkryłeś trzeci alfabet wmieszany w dwa pozostałe. To pan ogarnąłeś sprawę i ująłeś w równania rozpisane w matematyce na Ziemi zrozumiałej. To pan stoisz za sukcesem udostępnienia owej kopalni wiedzy wszystkim pokoleniom po nas następującym.
– Ależ…
– Nie! Natychmiast! Chcę tego!
Zadziwił mnie ten upór. Pewność siebie jegomościa obezwładniała. Zapewne posiadał on zacięcie wojskowe, bo pod wpływem ostrego wejrzenia złagodniałem.
– Jeśli powie mi pan coś bliżej o patencie swoim, chętnie pomogę.
Tutaj hrabia się zawahał, ale że miał do czynienia z człowiekiem prawym, honorowym i ze słyszenia lojalnym, podjął się wysiłku obszernego wyjaśnienia. Zaczął takimi słowy:
– Krater, którego potężny wał wzniesiony od uderzenia asteroidalnego można odnaleźć na Oceanie Procellarum. To Seleucus – rzekł, pochylając się w moją stronę, jakby potrzebował więcej prywatności, a sprawy, które poruszał, wymagały tajemnicy – jest stosunkowo niewielki, bo średnicę jego szacuje się na 43 kilometry. Ale wał ziemny usypany z odrzutu to już jakieś 2700 metrów zbocza kruszcowego. Wewnątrz, jak wiara nakazuje mi podpowiedzieć, daje się spostrzec jakoweś linie zabudowań starożytnych, zwietrzałe wieże i wyniosłe mury, czeluści ziemne, jamy i popsute piwnice. Znane są też kanały pozbawione wody, a całą pajęczą sieć hydrauliki kamiennej, otaczającej wyrobisko łączące je z miastem, nazwałbym tworem genialnym. – Znów zebrał powietrze na oddech i kontynuował: – Otóż gdzieś tam, w tej niebezpiecznej i bezpowietrznej krainie, ukryta jest biblioteka podobna do naszej aleksandryjskiej, spalonej przez szaleńców jeszcze w starożytności. Jak pisze Roda, zawiera ona wszelkie księgi spisywane od niepamiętnych czasów przez mędrców lunijskich. Jedna z tych ksiąg dotarła tu do nas, na Ziemię, w postaci zdobionego wzornictwem niesłychanym kamienia szklistego.
– Kamieni tych jest para – odparłem na to.
– Tak, ale jeden jest bez znaczenia, natomiast drugi jawi się krynicą wszelkiej metalurgicznej mądrości. Ten właśnie patent wykorzystam do wzniesienia konstrukcji genialnej z punktu widzenia astronautyki.
– Nie mów mi pan, żeś inwestor. – W oczy mu się zaśmiałem. – Albo inżynier, albo spec pociskowy?
– Pewnie. Stale się uczę. Jeżdżę po świecie. Tu kupię hutę, tu kopalnię. Tam sprzedam elektrownię albo wybuduję torowisko z Węgrzyna do Miliwilczurek. Majątek swój monetyzuję z dnia na dzień. Mam już wyrysowane plany. Mam wstępnie otrzymany materiał budulcowy. Wynajmując grono inżynierskie i warsztaty od najlepszej stołecznej huty, skonstruuję pojazd lub wóz gwiezdny, napędzany tak zwaną grawitacją resztkową. A na takiej reliktowej sile nawet cała Droga Mleczna się powozi. Dlatego dawaj pan kamień i już! – Buchnął do mnie oddechem mocno zakrapianym trunkami.
Aż osłupiałem. Zgłupiałem i podnosząc się z miejsca, już szukałem dzwonka serwisowego. „Lokaj musiał gdzieś być w pobliżu…” – myślałem.
– Bardzom byłbym wdzięczny, gdyby skrzydło waszmości nad przedmiotem mojej troski opiekę roztoczyło, a rozum twój wizjonerski zauczestniczył w programie oprzyrządowania prototypu – poprosił, również się podnosząc z miejsca i spoglądając tym razom bardzo przychylnie.
Na boga, dwaj różni ludzie mi się w minucie objawili! Dwa typy i ani jednemu bym nie ufał.
Z wahaniem się zgodziłem. Cóż miałem robić, gdy tak po kieszeniach szukał jakby rewolweru? Nie widziałem sensu w stawianiu oporu. Zresztą przyszedł tu z poruczenia akademii. Skąd by wiedział, że w sposób niedozwolony przetrzymywałem tak niezwykle ważne i stare dowody w sprawie Mistrza Rody?
I tak po tygodniu pracy badawczej ponad przedmiotem naszej wspólnej troski szaleniec znów zakołatał do mych drzwi. Teraz poznałem go bliżej. Sławny był. Prawił, złorzeczył, narzekał i opowiadał. Ale sławny był… Od słuchania tych dupereli tak w istotę sprawy wsiąkłem, że już przyjemności z innego życia sobie nie wyobrażałem. Księżycowy kamień miast serca mną już władał.
I wtedy wieść gruchła. W eterze transmisja z Księżyca się zjawiła. Tyle, że nie kierowana do nas, a do Merkurego!
A oto, co się stało:
W którym imć hrabia, przedstawiony powyżej, zostaje w naszej historii osobą pierwszoplanową i pewne wstępne jego aranżacje są już naszej myśli dostępne
O hrabim Kajetanie Żermskim można opowiadać różnie. Źle już zacząłem, ale jest też i dobra strona obskuranta. Otóż posiadał on tę parszywą wadę charakteru, iż wnikliwie badał każde, najmniejsze uchybienie założonego wyniku. Mało było tak charakternych encyklopedystów na uniwersytecie w Niżborgu, którym dałoby się przypisać pierwszeństwo w naukach kosmicznych. Żermski od jakiegoś roku uchodził za autorytet nie tylko w astronomii, ale też geologii i radiestezji, i filozofii społecznej. To, że w inwestycjach był najlepszy, nie przekładało się bynajmniej na jego bogactwo. Tracił losowo, tracił w kartach, słowem tracił jak jakiś geniusz po prostu, bo za chwilę już opływał w luksusy z jakiegoś intratu na mydle.
Uśmiechał się i kierował do inwestora słowa uczciwe. Choć z byka patrzył. Prywatnie miał facjatę konkretną, solidnie zbudowany nos, czoło wybitnie lśniące i oczy duże, ciemne i głębokie. W pozostałej części ciała też mu się powiodło, bowiem natura uposażyła go w szeroki tors, muskularne ramiona i wielkie stopy, dla których z trudnością znajdywał obuwie. Ciało, które pomimo wieku pozostawało silnie umięśnione, służyło mu bez zbytnich uchybień do koniecznego wysiłku, takiego jak jak przygody i bijatyki. Nawet zęby pomimo wieku pozostawały w komplecie. Nosił krótko przystrzyżoną bródkę, a na głowie melonik. Surdut utrzymywał w idealnym porządku. Buty pastował i prasował spodnie.
Od strony charakteru jednak nie wydawał się ideałem. Błyskał nieszczęśnie kąśliwym humorem, lecz słowem zasadnym potrafił urobić każdą odmienną opinię. Problem, który aktualnie rozpatrywał, rozrastał się w jego łepetynie na długo. Ociemniał od tego. Upocił się biedaczysko, by raptem eksplodować w prawidłowych konkluzjach. Zdarzało się, że sam potrzebował rzeczowych porad, szczególnie gdy coś ocierało się o gatunek spraw mniej mu znanych, w których wzory równań matematycznych niekoniecznie istniały.
Tedy tam, gdzie tajemnice najgłębszej natury wymykały się klasyfikacji i podpadały pod stany odmienne, zwykle zasięgał rady u mnie. A że ja wspomagałem się wiedzą takich asów astrologii, jak Mikołaj Wiszniewski z Oblubienicą, czyli nieznanym z nazwiska kobiecym medium astralnym lub jego kuzyn Anastazy z Łodzi Przemysłowej, któren siecią własnych biur dysponował na terenie całego nadwiślańskiego państwa, przychodził do mego domu i przebywał w nim jak w swoim. I jeśli chodzi o problem rzeczonego hrabiego Żermskiego, czyli interpretacji sygnału komunikacji międzyplanetarnej, takiej opinii pod głos przedni sprawę poddano. Byłem tylko konsultantem. Daleko mi do fachowca. Tylko podrzucałem papiery osobom ważnym.
A dotyczył ów przedmiot zapytania z szeroko rozumianej dyscypliny radioastronomii, a w niej zero-jedynkowych kodów o właściwościach metafizycznych, użytych w transmisji na odległości kosmiczne, w których niby w rzece od tygodnia skąpana była nasza planeta.
Nie wierzyłem, ale ponieważ już i tak się zaangażowałem, postarałem się o dostęp do aparatury specjalistycznej. Oblubienica Wiszniewskiego była moją kuzynką. Ładna połowica. Nad ustami pieprzyk. W uchu wielki kolczyk. Rzęsy, co potrafią nawet młodego urobić. Jednego popołudnia dorożką podjechaliśmy pod zamek pryncypała i rzeczona panna przekazała nam klucze do jego tajemnego laboratorium, ponoć udostępniła sprzęt za jego zgodą. Bliżej nie wnikam.
Zasiedliśmy z hrabią ponad deszyfratorem medialnym. Lampy paliły się niespokojnie. Coś rysowały cyrkle, a i stukała kodem maszyna.
Przyjrzeliśmy się wydrukowi.
Nawet Wiszniewski za namową panny się potem głowił. Sensu w tym wszystkim stary, zamkowy dobrodziej nie widział żadnego. Prosił o uwagę siły rządowe, przeto szły telegramy w liczbach kilkukrotnych do Banku Centralnego, a nawet do premiera. Niczyjej reakcji się nie doczekały.
A transmisja dalej do szpiku kości nękała nieliczne grono zainteresowanych, w tym mnie. Mimo że zdawała się pozbawiona meritum, miała jakieś niepokojące powaby, niby piekielnych zaklęć, mowy mrocznej i złorzeczeń piekielnych. Czy stanowiła obraźliwe epitety pod adresem władców, czy plotki powtarzane pośród plebsu, czy też dane giełdowe sięgające sufitów naciągania inwestycyjnego?
„Szerń, szerń, szerń” – piskliwie pisało pióro co dziesiąte słowo. Cóż to oznaczało? Mrowisko jakieś? Cóż miał usłyszeć ewentualny postronny słuchacz? Niepodobnym było się dowiedzieć. Ale jako że nasz Żermski własną wyrobił sobie interpretację, powtórzę za nim:
– Okazuje się, że źródłem strzępów komunikacyjnego fluidu jest nasz stary i poczciwy Srebrny Glob. Biegną linie przesyłu niby macki w kierunku Merkurego i nie brzmi w nich jakaś tam obca muzyka, o którą podejrzewaliśmy Saturna, lecz domorosła nuta, znana od co najmniej tysięcy lat, a do dziś nie zdeszyfrowana i powodująca lunatyzm – mówił obecny w mym domu. Wtedy tylko wzruszyłem ramionami i podałem mu kieliszek wiśniówki. Dziś w uszach świszczał mi powtarzający się nieskończenie przekaz. Jakoś pozostałem od tej pory nań czuły.
– Matematyczne bajdurzenie tego poczciwiny, naszego szarego i żwirowego satelity, było już przedmiotem analiz, lecz wszystko rzucano na karb śladowego pola magnetycznego – mówił stary hrabia, kierując słowa do garstki odważnych młodzieńców, otaczających go ciasnym kołem; wytypowanych prymusów i zawadiaków.
A byli pośród nich:
Drewnowski Zbysłhław – kadet, lekkoduch i awanturnik, z wyroku sądowego pozbawion drugiego nazwiska. Z wyglądu dobrze zbudowany, aczkolwiek rudy i piegowaty. Wiadomo – bogacz.
Lutrowski Kasper Ruszewski – już oficer i szlachetka. Chłopak o twarzy okrągłej, z grubymi usty i wąskim nosem.
Nimrod Landyga – kadet i wzięty laborant, skłonny do rękoczynów i zapalony kolekcjoner broni, nieznany z imienia. Najprzystojniejszy z trójki, z kędziorami kruczych włosów zaczesanych ku górze, z wąsem utrzymanym w idealnym porządku.
A zamykała zgromadzenie kadetów gładkolica i piękna Alabama Lutka Grabiec, o której słowa złego nie dało się powiedzieć. Zgrabna złotowłosa albo wręcz miedzianowłosa, z obliczem tak cudownie skrojonym, że oczy i nos zdawały się klejnotami. Spojrzeniem też władała nieludzkim. Inteligencja mieszała się w nim z wrodzoną mądrością.
Gdy hrabia tak się skupiał ponad swym kajetem pełnym wyliczeń i pośpiesznie wykonanych, technicznych szkiców, wyglądał jak owdowiały szaleniec. Tedy i oni, kadeci, równali szereg i wstrzymywali oddech, wpatrując się z atencją lub kornie spuszczając wzrok; takim respektem się cieszył starzyna pośród szkolnej młodzieży.
A sam dobrodziej w powierzchowności swej zmienił się nie do poznania. Od miesiąca cuchnął wyleniałym frakiem, wypalonym w paru miejscach od fajki, przetartym od użycia, z kieszeniami obciążonymi ogryzkami ołówków i kred, i smętnie wiszącymi guzikami, żebrzącymi pilnej usługi krawca. Kopcił stale słabej jakości cygara i nieustannie oblewał się niezdrowym potem. Waliło też odeń ziołami, być może jeszcze od źródeł woni usypiającej przywleczonej z bielizną o poranku z łóżka? Włosy zwykle pozostawiał zmierzwione. Usta ciągle zacinał i zwężał, a gdy myślał o czymkolwiek, oczy mu gorzały bardziej niż u młokosa. Wszystek grosz zainwestował i nie wiedział, czy dobrze. W metarolid…
I tak opowiadał, i tak promieniał wzrokiem:
– Kontrakt mnie łączy z uczelniami w Brytanii, Belgii i Luxemburgu. Ale gdzie tam bym się przejmował? Do waszej akademii czuję się sercem przypisany. I choć słabo się tam orientują w dyscyplinie radioastronomii, przesłałem im obliczenia do sprawdzenia. I wiecie co? Głąby napisały tylko, że coś złego się rychtuje w niebiesiech. Tyle to i my wiemy już na pewno, tu w Niżborgu – aż zarechotał.
– Księżyc dla naszych pocisków rakietowych jest celem zakazanym. Dlaczegóż to? – pytały jeden przez drugiego wojskowe uczniaki.
– Każdy to wie… Choćby z nauki historii – ozwał się prymus Kasper Lutrowski, już oficer. – Trwa owa blokada od czasu końca jeszcze Pierwszej Cywilizacji Ziemskiej. Tym razem ludzkość się podźwignęła, ale historia lubi wielkie zataczać koła.
– Dlatego nie chcemy popełniać dawnych błędów – przerwał mu Żermski. – Nowy wiek XIX po blisko czterystu latach mroków międzywojnia przyniósł nam maszyny potężniejsze niż pierwszy wiek pary i stali. Satelita nasz pozostał przeklęty, a szlaki ku niemu zakazane nawet dla pocisków technicznych. Nie zamierzamy wzbudzać u kogoś tam podejrzeń, że przeżyliśmy i mamy się dobrze.
– Kogoś, kto Ziemię zdradziecko zbombardował, winniśmy pociągnąć do odpowiedzialności karnej! – stwierdził inny ze studentów, wcale nie uchodzący za prymusa. – Na stryczek z nim!
– I tak będzie. Mniemam, że Selenidów to sprawka. Niejeden potężny blok skalny ku Ziemi katapultowali, a zaświadczają o tym złoża rozbitego regolitu, pomieszane z gruzem naszych miast, i trajektorie powrotne wytyczone przez matematyków i zgodnie wiodące ku sadybom naszych odwiecznych wrogów na Selenie.
– Nie znaczy to, że jakiś śmiałek nie poważył się dokonać prywatnej ekskursji ku satelicie – wątpili co poniektórzy. – Minęło czterysta lat.
– Bynajmniej ja o takich herosach nie słyszałem. – Żermski zdawał się niemal pewny. – Musiałby wielkie działo zbudować lub wielce hałaśliwą rakietę.
– Francuz jakiś?
– Belg chyba…
– Miejsce to przeklęte jest nie bez powodu – oświadczył dobrodziej, nie krępując się uczniaków uciszyć. – Księżyc od zawsze zamieszkiwała starożytna rasa. Jeszcze na Ziemi nie zdążyły się pojawić egipskie piramidy, gdy oni już na Srebrnym Globie wznosili miasta nieforemne, a upiorne. A o przestworzach nie tylko marzyli, lecz wypuszczali tam ohydne, kosmiczne balony, któren niejeden żeglarz w wiekach kolonizacji rzymskiej mógł obserwować na niebie Europy i Azji.
– Zatem podejrzewasz pan, hrabio, że owi przedstawiciele rozumu pokracznego komunikują się z kimś na Merkurym i opinię naszą przed jeszcze bardziej obcymi istotami szargają? – wprost zapytał Kasper szlachetka.
– Tak. – Tu się otrząsnął biedaczyna i poprawił: – Chyba że nietrafne wysuwam wnioski. Gdy weźmie się pod uwagę podobieństwo globów i ich przedziwny ruch dobowy, potem pomnoży przez cechy charakterystyczne, to wydają się one obiektami siostrzanymi. Pierwsza też ma planeta gębę na długo zwróconą ku Słońcu, tak że przez dni dwadzieścia sześć nie wiadomo, co się wyprawia na odwrocie.
– Nikt nigdy jeszcze nie postawił stopy tak blisko naszej gwiazdy dziennej. Mieszkańcy muszą mieć chyba skórę gorejącą!
– I to właśnie należy sprawdzić. Ale wpierw Księżyc! Sfinansuję wyprawę i pojazd uposażę, tylko potrzebuję odważnej załogi. Któryś z panów reflektuje?
Wszyscy młodzi junacy unieśli ochotne ręce.
– W takim razie zapraszam do piwnic uczelni. Popatrzymy sobie i podyskutujemy.
Dość zaskoczeni tak nagłym obrotem sprawy, młodzieńcy pofatygowali się tuż za starym hrabią; chyba tylko z ciekawości, bowiem mieli oni niecierpiące zwłoki młodzieńcze sprawy i poumawiane randki. Gdy tak po schodach podążali ku chłodnym i zaciemnionym korytarzom, poczuli, że nieprędko powrócą do domów.
W którym zapoznajemy się z przedziwnym pojazdem i metalurgią nie z tej ziemi
Żermski, klucząc nieco ze sklerozy i po piwnicznych celach się gubiąc, poprowadził całe to rozgadane towarzystwo do wyszklonej hali, gdzie już na zaopatrzonym w koła cokole stał wóz gwiezdny, o którym dobrodziej wspominał bodaj w listach pisanych do admiralicji i do mnie. Głośno o nim było, a pomimo to osoby odpowiedzialne za postęp techniczny narodu całe zdarzenie zmilczały i zatarły w celowej niepamięci.
Młodzi zatrzymali się u podnóża czegoś, co strzelistym kształtem sięgało niemal sufitów budynku uniwersytetu, ni to sali, ni auli. Było to potężny, lśniący pocisk z dwurzędem wizjerów, ze złotym herbem uczelni i wytłoczeniami w krystalicznym srebrze, składającymi się na napis „Metarolid” – i poniżej z pomieszanymi drobinkami numerów i liter, głoszącymi: „pojazd reliktowy – seria próbna”.
Zrazu zdali sobie studenci sprawę z wielkości zakamuflowanej pod uniwersyteckim budynkiem jamy, jak również z klasy zaparkowanego tu pojazdu. Aż niektórzy cmoknęli ze zachwytu, takim wydał im się nitowany pancerniak cudem techniki, i choć pytania cisnęły się na wszystkie usta, jęknęli tylko jak objuczony z nagła źrebak. Żermski opowiadał spokojnie, jak przystało na członka nadzwyczajnego Nadwiślańskiej Akademii Nauk. Wielu opiniowało, że kupił sobie ów zaszczyt.
– Oto metarolid, wykonany został w odlewach na podstawie przepisów nieziemskich – mówił, gładząc kadłub. – Posiada ów metal własności niebiańskie, które sprawnym umysłom pozwolą na astronawigację w niezmierzonych przestrzeniach kosmicznych. W kilku hutach musiałem zatrudnić majstrów. – Aż spąsowiał od dumy. Trudno mu było odmówić rzetelności w dbałości o cechy wytrzymałościowe wyrobów.
– Metal posiada ową lśniącą niezwykłość jubilerów – rzucił któryś, podchodząc najbliżej. – Niczym brylant wpleciony nicią przepiękną się mieni.
– Bo jest to tak zwany metal przyciągający, bynajmniej nie z rodziny magnesów najpowszechniejszych, lecz tajemnych, tworzywo nieznane nawet w czasach pierwszej cywilizacji ziemskiej. Teoretyk, który to wynalazł, znany wam wykładowca, profesor Wodórski, zastosował go po analizie wzorów technologicznych, których – z dumą tu powiem – ja byłem dostarczycielem.
– Dostarczycielem czego?
– Rozszyfrowałem dane techniczne, pochodzące aż z trzech alfabetów księżycowych. Tyle że poddane były wstępnej obróbce przez szanownego wyżej wymienionego tłumacza.
– Pan sam wykonałeś projekt inżynierski?
– Jam sam.
– Czy to znaczy, że produkt twardy jest niesłychanie, czy tylko wytrzymały poza zakres testowy? – zapytał Nimrod Landyga, wpychając opuszkę palca w pokrywę, reagującą niby ciasto.
– To oznacza, że całością swą strukturalną, po doprowadzeniu napięcia trzech tysięcy woltów do skorupy wierzchniej, twardnieje do wartości diamentu i potrafi się kierować frontem ku sile grawitacyjnej. Wybrać należy, ku któremu ciału niebieskiemu podążyć i o jakiej znakomitej masie nastawić osprzęty, a on już sam swój upadek ku zatwierdzonym środkom ciężkości określi i pokieruje. Jeśli będzie to słaba i odległa Wenus, powoli się rozpędzi, a jeśli Słońce, to migiem rozhula. Księżyc nie sprawi mu żadnych trudności. Gdy tylko wzejdzie i swym przyciąganiem uniesie wody przypływu morskiego, zaraz pojazd nasz ku niemu się wymknie, wykorzystując ową transparentną siłę.
– Niech mnie kule ubiją, jeśli nie stanie się to machinerium technologiczną bombą na miarę epoki rewolucji parowej! – zakrzyknął ten sam z junaków, ów z najbardziej ogorzałym licem i podbródkiem wysuniętym jak u mnicha; Nimrod Landyga z kresów zachodnich. – Toż to może poprowadzić nas w eter najdalszy!
– Zgódźmy się co do tego – ozwał się Żermski.
– Któż był odkrywcą pierwotnym, zali naprawdę profesor fizyki, tak niepozorny i już czerstwy? – nagle zwątpiła zwykle cicha i spokojna młoda, filigranowa madame Lutosława
– Mam mówić o nim? Oczywista… – Dobrodziej wzruszył ramionami. – Odnalazłem dnia pewnego opracowanie opublikowane w kwartalniku uczelnianym o nieprawdopodobnym tytule „Teorie lunarne – rozkwit nauki na ziemskim satelicie a upadek cywilizacji”, w którym nasz mistrz uczelniany poddawał analizie pewne dzieło przez siebie rozszyfrowane. Będąc jedynie skromnym pedagogiem, nie zaprzątał sobie głowy jakąkolwiek wyjątkowością swojej trudnej pracy. Całość opracowania nigdy nie dostała się w ręce mas, a utknęła w szufladzie rektora uczelni. Ale ja mam wszędzie koneksje i słucham więcej niż jednym uchem. W pierwszym momencie zainteresował mnie wkład matematyczny, służący deszyfracji pisma wgłębnego, bo są tu naniesione trzy równorzędne teksty. Piszący bowiem biegle zaznajomiony był z kilkoma językami, w tym funkcyjnym cybernetycznym. Ktoś publicznie pochwalił profesora za tak dogłębną analizę. Pomyślałem wtedy: pismo, ale jakie? Gdzie występuje na Ziemi antyczny język cybernetyczny? Szybko dotarłem do rękopisu mistrza Rody. Musiałem sprawdzić kilka faktów. Uruchomiłem moce laboratoryjne i wkrótce siedziałem ze wstępnymi wynikami, przecierając oczy ze zdumienia. Wiedziałem, że tak oto znalazłem się na kartach historii, że za chwilę zapiszę znakomitą pierwszą stronę, która powiedzie rasę ludzką w kosmos.
W tymże momencie Żermski pokazał Lutosławie i wszystkim innym kamień okrągły z naniesioną nań jakowąś strukturą spiralną, mogącą być kosztownym zdobieniem lub, co bardziej dyskusyjne, polichromicznym pismem.
Dopóki mi go nie oddał, nosił dobrodziej ów okaz na co dzień w kieszeni.
Wszyscy przykładali dłonie do przedmiotu i z prawie nabożną czcią przymykali oczy. Białe ręce dziewczyny nawet na dłużej niż chwilę się na gładzi zatrzymały. Pieściła delikatnie kamień.
– To drugi taki okaz. Pierwszy wciąż pozostaje nie otwarty – mówił dobrodziej z błyskami w oczach doprawdy niepospolitymi. Schował prędko kruszec do kieszeni surduta. – A skąd się te kamienie wzięły? Opowieść mogłaby być długa, ale ja postaram się wszytek wątek prędko streścić. W jakieś czterysta lat po przybyciu na Ziemię niziołków księżycowych, Rody i Matareta, jak to zapewne wiecie z podań i legend żytomierskich – odnaleziono w łachmanach pozostałych po zmarłych owe śmieciem nazwane artefakty. Nikt nie domyślał się nawet istnienia w nich innej niż ozdobna funkcji, więc zaliczono je do szerokiego asortymentu suwenirów. Dopiero w ostatnich latach mogły zajść okoliczności powtórnego zbadania kamieni. Powstały nauki metafizyczne, zezwalające na interpretację naniesionych kropek i kresek. Treść okazała się znakomitym pismem matematyczno-geometrycznym. Opisywała maszyny, technologię i historię, o której nikt nigdy nie słyszał. Tekst mógł być i wszerz, i w głąb odczytywany. Zawierał materiały sensacyjne. Może wnijdźmy do wnętrza żelaznego wozu, bo tam oprę się o wykresy i mapy ujęte w ramy i rozwieszone na ścianach. Więcej faktów waszej pamięci zapodam.
W którym poznajemy maszynerię niezwykłą
Wszyscy wspięli się po drabinie do szeroko otwartego luku. Hrabia szedł pierwszy. Popchnął odpowiednie wajchy i wnętrze zalało ostre światło lamp sodowych. Gdy młodzi po kolei dotarli do progu i weszli na platformę wewnętrzną, oczom ich ukazał rząd ozdobnych iluminatorów z polerowanego mosiądzu, ozdobionych polichromią we wzory morskie. Pod nimi zainstalowano parapety, mieszczące konieczne instrumenty podróżne. Poniżej balkonu oplatającego całość łukiem drugi rząd znacznie większych bulai pozwalał pilotom ujrzeć obraz zewnętrzny. Tam też mieściła się pierwsza podłoga z promieniście rozstawionymi fotelami, by mieć dostęp ogólny do wszystkich kontrolnych szaf zabudowanych w okrągłym wnętrzu. Poniżej niej były jeszcze dwa piętra; sypialnie i jadalnie wraz z małym kątem laboranckim. Toalety też umieszczono na tym samym piętrze i koniecznym zabezpieczono brezentem.
Kadetom zaraz przy wejściu rzuciła się w oczy wąska szafa, oświetlona doskonałym elektrycznym łukiem, biegnącym wokół połączenia ściany ze stropem. I buty dziwaczne, zrobione na miarę. Tkwiły w żelaznym uchwycie i każden był imiennie oznaczony. Zdziwili się, że to oni mieli być użytkownikami.
Od buciarni w dół, ku sterowni, prowadziła inna wąska drabina. Miękkim zakończeniem sięgała aż do miejsca, skąd promieniście rozchodziły się gniazda sześciu foteli. Otaczająca siedlisko ściana pełna była szaf rozdzielczych z okablowaniem, wizjerów wszelakich, cięgien, przycisków i iluminatorów z mocnym szkłem zaporowym, jakie spotyka się w czołgach. W samym centrum skoncentrowanych foteli mieścił się stół stalowy, który zamieniał się w specjalnych okolicznościach we właz gruby na dwa cale. Wejście prowadziło jeszcze głębiej, do drugiego poziomu, zawierającego części mieszkalne. Maleńkie pomieszczenie zaopatrzono w składany stół, przyśrubowane krzesła i podwieszane koje zabezpieczane sznurowaniem, a nieopodal zamontowano wychodek, również wyposażony w sznurowany namiot, aby w teoretyzowanej nieważkości nie ochlapać się wydalinami. Każdy mógł skupić uwagę na przedmiotach codziennego użytku, jak magnetyczne talerze, zastawy i sztućce z herbem metarolidalnym.
Wzdłuż pomostu otaczającego sterownię od szczytu bolidu aż do podłogi przyśrubowane zostały zapowiedziane obrazy. Trudno było przegapić przykłady pisma lunarnego; hieroglifów, od których mogły ulec pomyleniu zmysły. Hrabia ostrożnie chodził i spokojnie wyjaśniał, po czym uwaga młodzieży przeniosła się na pokład nastawczy. Wszędzie tu roiło się od skomplikowanego osprzętowania. Zatem zsunęli się z drabiny i depcząc po piętach i potykając o poręcze foteli, rozbiegli się jak małe dzieci po karuzeli. Ich głośnym zachwytom nie było końca. Kadeci koncentrowali koronną uwagę na szafie wyglądającej na główną, w której błyskał instrument kontrolujący, a od szkieł i skal wprost się tu roiło. I znów hrabia znajomością instrukcji obsługi się popisał:
– Wpierw wajchą wygaszacza grawitacji zerujemy przyciąganie podstawowe. Pojazd się z ziemi unosi. Potem przełączamy dźwignię sterowania nastawiaczem. Wybieramy kierunki odbioru grawitacyjnego pokrętłem głównym, a musi to być w przypadku Ziemi ciało masywniejsze niż nasza planeta. A więc celujemy w Słońce i logujemy. Wtedy przy pociągnięciu wajchy startowej oderwiemy się od powierzchni i ruszymy ku przestworzom kosmicznym. Dostawszy się do eteru, nacisk zwolnimy, by już w odpowiedniej odległości znów uruchomić wygaszacz i wybrać najbliższe siły przeważające, a z ustawienia wybierzemy Księżyc, który po własnym wschodzie staje się ponad widnokręgiem ziemskim obiektem prominentnym. Lot nie powinien trwać dłużej niż dobę ziemską, a już samo lądowanie wydaje się najprostszym wyczynem.
Z obrazu skupienia na twarzy studentów można było wywnioskować, że bez problemu mogliby zdawać już dziś na licencję oblatywacza.
– Startujmy zatem – jeszcze na dokładkę zażartował sobie Lutrowski.
– Nie tak prędko. Precyzyjne mapy będą niezbędne. Te przyniesie ktoś niebawem. Zaopatrzenie, broń, amunicja i butle z tlenem tak na wszelki wypadek już tutaj są, a w magazynkach rozmieszczone leżą na półkach koce i dodatkowe śpiwory. Ubrania i medykamenty też mamy wyrychtowane, bo stoi za projektem umysł nie byle jaki i zapobiegliwy.
– Kogóż to?
– Mówiłem… Umysł badawczy profesora Wodórskiego, tegoż niesławnego z powodu nieudanych eksperymentów chemika i biologa, a waszego wykładowcy i przełożonego.
Zaśmiali się pod nosem, jakby własnym zmysłom nie dowierzali.
– On to? Ta ciamajda?
– On to, on to. Piguły specjalne dla nas też sfabrykował.
– Jakież to? – pytali skonfundowani.
– Otóż na Lunie naszej panuje ciążenie sześć razy słabsze niż na Ziemi. Po wylądowaniu od razu poczujecie nadmierną siłę i sprężystość, którym musicie przeciwdziałać, aby zachowywać się godnie jak na dżentelmenów przystało. Medykament sprawi, że organizm wasz będzie zdolny do harmonijnej adaptacji.
– Jakiej adaptacji?
– Proszek medyczny pozwala na sześciokrotną redukcję siły mięśniowej na okres dzienny, co prowadzi do zachowania statecznego, o umiarkowanym stopniu zakłócenia.
– Lepiej by wyprodukował proszki sześć razy siły multiplikujące! – zachłysnął się pomysłem Landyga.
– Taki zestaw też nam jest dostępny, ale korzystanie z niego musi być limitowane jedynie do sytuacji najwyższego zagrożenia. Jakże się tu nie uszkodzić w dwunastometrowych skokach? O rany… Ktoś obuwiem stuka. Pewnie idzie nasz profesor.
Ujrzeli równie starego jak Żermski nauczyciela, lecz tym razem spoglądali na mię wzrokiem poważnym i zadumanym, a czysty podziw byłby tu wskazany! Poprzestali na słowach pochwały i nie omieszkali potrząsnąć mej dłoni i pogratulować w słowach oszczędnych.
– Kamień dawaj – od razu na wstępie upomniałem hrabiego.
Ociągając się, oddał mi własność. Bezpiecznie wylądowała w mojej kieszeni.
– No, widzę, że jesteście w komplecie – wyrzekłem, obliczając stan ich osobowy. – Zaraz, co tu robi Kasper „Prymus”? Przecież on zwykłym równaniom nie potrafi sprostać? – parsknąłem żałośnie. Żermski natychmiast powstrzymał mój ogień:
– Równania równaniami, ale strzelcem jest piegus Kasper Lutrowski wybornym. I zapalił się do misji jak żaden inny, start natychmiastowy proponując – zachwalał. – Patriotów ziemskich nam tam w górze trzeba.
Przemilczeliśmy obaj sprawę, po czym porozumieliśmy się wzrokiem i hrabia nieco z chrypką oznajmił:
– Zatem wybierzcie sobie koje i za niejaką godzinę, a może prędzej, startujemy – rzucił tonem, jakim wygłasza się mowę ostateczną.
– Jak to? Nie zgadzam się… A moja familia? A narzeczona? – Fala zwątpienia przez grupę przebiegła.
– Wysłaliśmy już pocztyliona z listami wyjaśniającymi i czekiem rozłąkowym, opiewającym na kwotę czterech tysięcy groszy – rzucił jakby od niechcenia hrabia, aczkolwiek zakonotował on niezwykłe poruszenie. Część słuchaczy najwyraźniej się z sumy ucieszyła, choć dalej miny mieli nietęgie, czyli śmiertelnie poważne. Niejedna głowa się panicznie rozglądała. Widziałem przestrach w oczach. Pot na czołach. Jakaś drżąca ręka pochwyciła się szczebla wewnętrznej drabiny. A widmo rozstania wciąż straszyło. Nie pozostało mi nic innego, jak się przekonująco odezwać. Zaapelować do nich jak wódz przed bitwą.
– Powiem tak. Z ostatnich trwożnych wieści wiemy, że Selenidzi komunikują się z mieszkańcami Merkurego. Ponieważ globy są pod względem motoryki obrotu dziennego bardzo podobne, sądzi się, że w odległej przeszłości pierwsza planeta od Słońca mogła być skolonizowania przez szernów. Z kronik mistrza Rody wynika, że jeszcze w okresie wylądowania tam pierwszych ludzi rozwój technologiczny i kulturowy na Lunie mocno podupadł. Nic to się miało do świetności minionego miliona wieków. Szern współczesny nie jest zdolny do zbudowania pojazdu inwazyjnego. Po prostu nie posiada rozwiniętego zaplecza technologicznego. Tkwi w jakimś średniowieczu. Ale co jeśli Merkurianie unowocześnią ich bazę warsztatową? Dopomogą inwestycyjnie albo jeszcze obie nacje utworzą unię militarną, zagrażającą nam tu wszystkim na Ziemi? I jak my moglibyśmy przeciwdziałać inwazji, nie posiadając solidnej podwaliny technicznej? Trzeba nam zdobyć informacje, a najlepiej jeszcze niepodważalne naukowe teorie, spisane jedna po drugiej jak w katalogu. Nie bylibyście dobrymi kadetami, gdybyście w sytuacji zagrożenia ojczyzny służby odmówili – ozwałem się poważnym tonem, wodząc spojrzeniem od jednego do drugiego. – Ty tu, Lutka, reprezentujesz cały rodzaj żeński, czy pragniesz sławy? Czy chcesz, aby twe imię inne kobiety z pamięci recytowały i brały za przykład dla siebie? A ty, Kasper, jakim sposobem chcesz dochrapać się pozycji majora? Przecież łeb masz pusty i każden to widzi. A reszta? Myślicie, że wybraliśmy was ot tak, dla parady? W najwyższym sekrecie utrzymujemy misję. Nikt by nam świętego spokoju nie dał. Boją się łachudry żmudzkie, by pomiędzy Luną a Ziemią nie wybuchł najmniejszy konflikt, bo żadnych fortyfikacji za publiczne pieniądze się nie wznosi ani rakiet przeciwuderzeniowych nie rychtuje. Sejm skłócony, a królowa wciąż w rozjazdach. Mamy jasny plan, świetne wyposażenie i niegłupią, jak widać, załogę, i dni dziennych do dyspozycji trzynaście i siedem dziesiątych. Migiem obrócimy.
– Jaki to plan? – spytał urażony komentarzem pustogłowy.
– Obrabować lunarną bibliotekę z dzieł technologicznie wybranych…
W którym pojazd nieco ociężale i nie bez kłopotu w końcu rusza ku niebu i dowiadujemy się więcej, niż tego oczekujemy
„W sumie było nas sześciu” – zapisałem w podróżnym kajecie. – Różni to byli ludzie. W większości rekrutowali się ze środowisk robotniczych. Wiedza wstępna pozwoliła im na ukończenie gimnazjum. W hufcach granicznych wykrzesano z ich charakterów co najlepsze, ubrano i nauczono ogłady. Zapomogi groszowe dla najbiedniejszych zapewniły im dalsze doskonalenie w akademii wojskowej w Występowicach. Dwoje z nich, w tym nasza Lutka, wywodziło korzenie jeszcze z biedoty krakowskiej. To cud, że przyjęto ją w poczet kadetów akademii. Konserwatorium to nie byle jakie, bo kształci młodzież w kierunku nauki, obronności i patriotyzmu. I nie musi to być koniecznie patriotyzm lokalny, ale i ten sięgający bitnej dumy całej ludzkości”.
Zatem mogłem liczyć u mych ziomków na prędkie zrozumienie w sprawach wojskowych, na dyscyplinę i lojalność, a że z mechaniki wszyscy byli piątkowiczami, prędko rozdzieliłem pomiędzy nich zadania konkretne. Ale i tak pytaniom nie było końca:
– Panie psorze, ale jak odnajdziemy takową książnicę?
– Studiując wspomniany kamień czytelny doszedłem do wniosku, że gdzieś ukryte są odsyłacze i uzupełnienia faktograficzne, podobnie jak schematy i mapy. Przyjrzałem się owej rzeczy jak kostce Rubika. I rzeczywiście, posiadał ów przedmiot zakładki w formie zgrubień lub zaostrzeń, a pod nimi konkretny materiał wizualny, czyli pieczęć biblioteczną z latarnią morską.
– Jak coś podobnego mogło zaistnieć w kamieniu?
– Twór to niezwykle gładki, a w kryształach, jak wiadomo, da się zapisać informację. O, proszę – obracałem w ręku kamień. Wskazałem. – Odnaleźć można bardzo szybko zgrubienie lub mikroskopijną igiełkę. Przy jej uruchomieniu w umyśle powstaje wizja, którą ja, student takiego wirtuoza telepatii jak Mikołaj Wiszniewski, uruchomiłem i zanalizowałem.
– Byłaż tam jakaś mapa?
– I to okraszona uwagą o konieczności oddania manuskryptu z powrotem do książnicy pod groźbą kary finansowej.
– Czy wspomniano nazwę i adres?
– Bliższego domicylu 3 nie podano. „Ajilla”. Tyle wiemy. Lecz z ogólnej treści wszelkich dostępnych mi tekstów wynika, że jest to potężne, antyczne miasto, z latarnią morską wysoką na pięćset metrów, mierzącą u podstawy tyleż średnicy. Czemu z latarnią? Bo przed lat bilionami miała pod sobą rozległe morze i prowadziła ku portom stolicy floty żaglowych statków. Jakże urzekający ten obraz! Tylko sobie wyobraźcie: w samym centrum skostniałej, bezpowietrznej pustyni wznosi się podobny do naszego starożytnego pierwowzoru Aleksandrii obiekt tak światły, noszący znamiona siewcy kultury i wiedzy. Ale proszę, przebieramy się, no już – rozkazałem grupie, rozdając im wyciągnięte z kufra podstawowe części powietrzochronów. – Nie zapominajcie o mocnym dopasowaniu. Musicie ciasno zaciągnięć uszczelniacz spodni i sprawdzić blaszane naciągacze na przedramionach, by ani cala sześciennego powietrza w panujących krainach próżniowych nie utracić. No i buty lunarne załóżcie. Zamortyzują każdy daleki skok lub upadek z wysokości. Specjalnie były szyte przez jegomościa szewca Jampola.
– Jampolki –zaśmiali się.
– No dalej, dalej nie żartować tu mi, tylko wdziewać.
Marudząc, posłuchaliby każdej instrukcji, młodzież, tfu. Taki to rodzaj człowieka! Wkrótce, już przebrani, zajęli pozycje w wygodnych, amortyzowanych fotelach, rozłożonych promieniście i stykających się po części oparciami. I tak miałem po mojej prawej Lutkę Alabamę, po lewej Kaspra, a za sobą stykałem się niemal głową z siedzącym po przeciwnej stronie hrabią i jego dwoma asystentami: Nimrodem i Zbyshłem.
Każdy miał przed sobą przypisany do miejsca zestaw sterowniczy, skale przyrządów pod palcem oraz u stóp odległy o dwa metry niewielki, okrągły iluminator z ramą mosiężną, któren ukazywał idealnie teren pod nami. Rozkazałem im pasy mocno zaciągnąć i czekać. – Pamiętajcie: po zejściu z wachty udajecie się do części mieszkalnej. Każden posiada tam w przypisanym imieniem i nazwiskiem kojcu worek bielizną kosmiczną i resztą powietrzochronu.
– Skąd będziemy wiedzieli, kto akurat pełni wartę?
– Hrabia już wkrótce zrobi rozpiskę. Na pewno jednak przez cały czas podróży emocje nie dadzą wam zasnąć, a odpoczynek znajdziecie w pilnej nauce nawigacji.
– Jednak czas wolny się przyda.
– Trzeba koniecznie pamiętać o regularnych posiłkach – dodał hrabia. – W kosmosie bardzo łatwo można popaść w różnego rodzaju dolegliwości. Pamiętajmy, że środowisko planetarne wszystko za nas reguluje. Zmiany dobowe są tutaj doskonałym przykładem. A więc pamiętajmy o wysypianiu się i regularnym jedzeniu. Ale pan Kamil jeszcze ma coś do dodania…
Uśmiechnąłem się do przyjaciela. W samej rzeczy miałem i to sporo:
– Ponadto w schowku żelaznego pasa kombinezonu ukryta jest niewielka kieszeń na proszki i złykacze, to jest skompresowane do wielkości pinezki utwardzone środki medyczne. Ta nowość formy w podawaniu leku może być potrzebna w środowisku nieważkości, gdyby takowa się nam przydarzyła. Tak więc macie tam kilka środków przeciwbolesnych, nasennych i różnego rodzaju tonerów, służących do sztucznej regulacji zachowania organizmu. Zanim dostaniemy się w pole przyciągania Luny, koniecznym będzie przełknięcie dawki dwumiligramowej medykamentu lunicznego. Jest to tak zwany toner mięśniowy. Chodzi o skoordynowanie naszych ruchów na powierzchni satelity, uczynienie go płynnym i do warunków zewnętrznych dostosowanym. Jest koniecznym, aby dżentelmen nie narażał się na śmieszność w żadnej sytuacji.
Tutaj zauważyłem, że temat się za bardzo nie spodobał.
– A czy przetestował pan specyfik choćby na małpach? – zainteresował się wątpiący zwykle we wszystko Nimrod Landyga.