Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Co to za świat, którego prawdę najlepiej oddaje surrealizm? Przynależna naszej cywilizacji chciwość, która prowadzi ludzi w kosmos - prosto na zwarcie z dziwacznymi istotami przypominającymi grzyby. Wisielczy humor, który pozwala przetrwać koszmar braku perspektyw w pejzażu postapo. Religia jako wyrafinowane narzędzie kontroli w świecie, gdzie cuda są namacalne i fizjologiczne. Opowiadania Jana Maszczyszyna to fantastyka pełna filozoficznej refleksji nad niebezpieczeństwami postępu, mechanizmami kolonializmu i bezradnością w obliczu obcych form życia. Antologia zawiera utwory, pogrupowane na rozdziały: Retrofikcje, Science fiction, Bizarro i Weird fiction oraz Horror. Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 669
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jan Maszczyszyn
Antologia opowiadań fantastycznych
Saga
Ciernie
Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock
Copyright ©2022, 2024 Jan Maszczyszyn i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727227498
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Wydaje się, że dla ludzkiego umysłu
Pożądanie tego, co cudowne, tajemnicze, niezwykłe, czyli nowych odkryć, jest równie naturalne,
jak fizyczna potrzeba zaspokojenia głodu,
pragnienia i snu
– wstęp do wydania „księżycowej broszury” z roku 1850 Richard Adams Locke 1 – dziennikarski oszust i manipulant
Żeby mnie mógł przyciągnąć Księżyc? – to rozumiem. Ale żeby było na odwrót – tego nigdy pojąć nie zdołam.
Jakub, bohater Historii księżycowej
Prawdziwa opowieść różnie była interpretowana. Miałem do niej dostęp osobisty, więc czytelnik wybaczy, iż oddam porządkowi wydarzeń inny przebieg…
A oto fakty…
Kiedy tylko stało się oczywistym w roku 1812, iż odkryte ciemne pola na ziemskim Księżycu stanowią obszary zdziczałej do szczętu wegetacji, a otaczające je góry pełne są złóż bogatego w jubilerski błysk srebra, natychmiast wielu znalazło się śmiałków piszących się na listy podróżne pocisków kolonizacyjnych, idących w kosmos najbliższy planecie rodzimej. Węzły komunikacyjne wiodące na ziemską orbitę kompletnie się zapchały. Wieże wystrzałowe się zapełniły, a oczekujący tłum wdał w burdy i awantury. Powodem tego całego zamieszania były naprędce wydane nieprzemyślane dekrety, błędne kosmiczne ustawodawstwo, które mieszało prawo kolonialne z orbitalnym, bo w sposób gwałtowny usiłowało ograniczyć wzbierającą podróżną gorączkę. Zakazywał, droczył, a niezadowolonych jeszcze jątrzył spis twardych reguł i preliminarz pierwszeństwa szlachetnej krwi. Na próżno więc tłum się tłoczył, przekrzykiwał i złorzeczył. Należało kryzys w zaciszu domowym przeczekać i w miarę możliwości do transportu lepiej się przygotować.
Komu się wtedy jednak śpieszyło, ten z dodatkowymi wydatkami liczyć się musiał. Pomocne więc były koneksje, a wysokie łapówki stały się wymogiem chwili, koniecznym i płatnym wyłącznie w złotych walutach księstwa Luxemburg.
Nie dalej bowiem niż sto lat wcześniej podobnież gorączkowo i nieodpowiedzialnie zachowywał się człowiek, tłocząc się do orbit marsjańskich. Tam chodziło o złoto, miedź i tony zardzewiałego żelaza, z których obfitości glob słynął. Krach na giełdach mineralnych chętnych przetrzebił, i tym razem więc pomysł zdawał się niefortunny. Kryzys wisiał na włosku. Jedynie luksemburska waluta ostała się przy wartości wbrew wahaniom mineralnych kwot wagowych i ani myślała inwestorów pogrążać. Sam nasz Księżyc pozostawał dobrem niewzruszonym i we wkładach inwestycyjnych towarem pewnym. Wmawiano naiwnym, iż jest pusty, pozbawiony nawet kropli odżywczej mleka czy oleju bądź kłębka bawełny. Że zajęty bywał ryczącymi z cierpienia ziemskimi upiorami, nadziany w uroczyskach duszami nieczystymi i przepełniony kolejkami maruderów rodem z dantejskich piekieł.
I pomimo że pokryty cudownie krystaliczną atmosferą i wzburzonymi w marnej grawitacji morzami, ubogi miał być we wszelkiego rodzaju rarytasy życia wegetatywnego. Teraz sprawy weryfikowano, a z mylnych teorii na gwałt się wycofywano. Jak zwykle wzięły górę pieniądze, a za nimi twarde dowody w postaci próbek, suszy zielarskiej, ptasiej kolekcji księżycowych dziobów, co to przynależeć miały do jaszczurów wijących swój ślad po ziemi, i pazurów wszelakiej maści od tych przyczepnych do tnących przy jednym pociągnięciu każde mięso wpół.
Wobec faktów powyższych, gór wszelkiej administracyjnej i finansowej trudności, wielu młodych eksploratorów, młodzieńców przebojowych i przedsiębiorczych powyżej lat czterdziestu pięciu, decydowało się na wzniesienie konstrukcji własnej, za pieniądze pochodzące z wyzysku lub innych podejrzanych, finansowych machlojek. Bowiem w samej kwestii edukacyjnej znany był wszem i wobec fach konstruktora rakietowego; nauczano go przy byle szkole wychowania szlacheckiego. A to, że każden polityk lubował się pławić w sukcesie lubił i to w sukcesie niezasłużonym, tylko wspomagało parcie do inwestowania w młodzież i jej naiwność. Tym bardziej, że w tamtych latach dziwakiem był ten, kto nie zadarł głowy. Ten, kto unikał ryzyka i płynącej zeń satysfakcji brania udziału w nurtach współzawodnictwa, czyli kompetycji i przygody, zdolnej do podniesienia niejednego morale na wyżyny tytularne.
Ten, kto nie wysupłałby przynajmniej funta na wyścigi żelaznych maszyn orbitalnych, nie zainwestował w huty i akcje astronautyczne, był nudziarzem, mantyką i męczyduszą. I żadna panna nie uroniłaby dlań sukna, nie odsłoniła widoku podwiązek czy koronkowej bielizny intymnej.
Każdego dnia prasa donosiła więc o odkryciu nowego krateru, a w nim skarbów nieprzebranych: srebrnych kruszców, bursztynów z zestalonej rosy solarnej, diamentów z lodu kometarnego lub krystalicznych gum podobnych do naturalnego kauczuku, celujących w elastyczności jak nic innego w krajach znanego uniwersum, wręcz doskonałych. Miasta wznoszono naprędce i to na gruzach zwietrzałych, starożytnych świątyń praksiężycowych, światłem jakimś dziwnym opatrzonych, bo powstałych na fundamencie wydobytym z jeszcze głębszego wnętrza księżycowego. Gruzowiskiem wypełniły one powierzchnię, by zachwycić niebo 2 .
O wyprawie Waidlera dowiedziałem się nie z codziennej prasy, a od senatora Castorhilda z partii republikańskiej Zjednoczonej Europy Centralnej. Ekspedycja szła z pomocą grupie szalonych speleologów zaginionych na nieoznakowanej wyżynie, gdzie miesiąc wcześniej odkryto aktywność podziemną i to bynajmniej nie geologiczną, a technologiczną. W tym jak i w tysiącach innych podobnych przypadków do pracy poszukiwawczej zatrudniano techników telekinetyków i oficerów wojskowych. W wyborze personalnym górę brały przede wszystkim moje referencje. Ukończyłem z wynikiem nieposzlakowanym aż dwanaście wyższych uczelni w Kalkucie – pędząc tam życie ascety przez lat dwadzieścia. Wybierałem specjalizacje lewitacyjne. Uzyskałem z wyróżnieniem dwa tytuły fakirskie i osiem dyplomów majstrów telekinetycznych, niezbędnych w środowiskach o zmniejszonym ciążeniu. Na Cejlonie zaliczyłem również praktyki u mistrzów tego cechu. Nic więc dziwnego, że uzyskałem tak wysokie referencje, iż brytyjskie kompanie militarne wpisały mnie do kontyngentu najwyższego stopnia strategicznego. Siłą woli potrafiłem przyciągać różne przedmioty, zarówno małe kule armatnie, jak i same działa spiżowe. Podnosiłem nawet i te zgoła wielkie, takie jak czynszowe kamienice w dzielnicach znanych z komplikacji geologicznych; Coburg i Brunswick potrafiłem samym wzrokiem naprawiać.
Na podstawie umowy przedwstępnej sporządzonej przez kierownictwo ekspedycji miałem uzyskać od armatora, prócz pieniędzy, dwumiesięczny kwit na wikt i opierunek, a potem premię zależną od wyniku poszukiwań.
Czego ode mnie wymagano?
Jako wzięty telekineta i tropiciel psychopochodnych wiąch, miałem wziąć udział w trawersie niesławnego krateru Autolycus, znajdującego się w obszarze Bagna Zgnilizny (Palus Putredinis). Obszar należał do zasiedlającego żywotną populacją plemienia autochtonów, wywodzących swą oryginalność z grzybów naczelnych. Jak się niebawem okazało, misja ta była aż tak niebezpieczna, że groziła śmiercią każdemu, kto wyściubił tam nos. Stąd ubezpieczenie mej głowy wyniosło jakieś pięć tysięcy funtów belgijskich, tej używanej w koloniach waluty – wypłacanej na rękę osoby blisko spokrewnionej, zamieszkującej otchłanie Imperium Solarnego.
Miałem dotrzymywać kompanii dwojgu niepospolitych naukowców, niestety nazbyt zajętych wieczną słowną utarczką. Byli to lady Ducayne – genialna antropolożka, filozof i idealistka oraz major Waidler junior, znany po ojcu wzięty archeolog księżycowy i awanturnik. Wysłuchiwanie głoszonych przez nich jawnych bzdur i przymusowe posłuszeństwo winny były być nagrodzone sumą dodatkową z kasy medycznej. Tak byli ci państwo jadem napompowani, że żyły im na czołach pulsowały, a oczy sypały iskry.
Misja nasza miała na celu rzucić światło na los zaginionych w regionie naukowców, członków tak zwanej Wielkiej Ekspedycji Ewaluacyjnej – to jest wyprawy szeroko rozumianych specjalistów, czynnie poszukujących uzasadnienia wszelkich kosztów poniesionych przez rasę ludzką w zderzeniu z kulturą parszywych Selenitów. Nie dało się bowiem obejść sprawy drogą zwykłej naukowej pasji, która wielokrotnie brała górę ponad wymaganiami formalnymi.
Podróż na satelitę zajęła nam siedem długich dni. Rozpoczęliśmy ją w czasie księżycowej pełni 3 a zakończyliśmy w ostatniej kwadrze. Najgorzej było z lądowaniem, gdyż napotkaliśmy na orbicie wokółksiężycowej niezarejestrowane barki idące z gruzem srebra, które rząd przezornie zakupił od prospektorów, a nie doprowadził jeszcze do wystrzału transportowego w kierunku ziemskim. Trudne nas czekało lawirowanie pomiędzy napędzanymi elektrycznością skrzyniami.
Wreszcie się udało. Przelecieliśmy ponad polami ciemniejszej księżycowej roślinności, glebami pierwszej i drugiej jakości rozsadowej. Przez lunetę pokładową mogłem ujrzeć obraz niezapomniany. Otóż gigantyczne drzewa miały u wierzchołków coś na kształt rozciągniętego parasola, który jeszcze wzmacniał odbiór promieni energetycznych idących od słońca i napędzał tą energią wszelkie obwody pokarmowe. Ponieważ rośliny ciasno się tłoczyły i wciąż rozmnażały, pola owej czerni wegetacyjnej zajmowały coraz to większe obszary. Wkrótce obraz satelity nas ową leśną stagnacją znużył, a gdy uległ zmianie, poddał nas wzrastającej, lądowniczej euforii. Teraz przeważały w tarczy planetki czarne wstęgi i plamy, i wszelkiego rodzaju geologiczne wybrzuszenia.
Lądowanie w środku sezonu burzowego również nie należało do przyjemnych. Wiatr deszczowy rzucał pojazdem w sposób, jaki nigdy nie byłby możliwy na Ziemi. Operator robił jednak wszystko, by postawić łapy lądownika na powierzchni. Stało się to dokładnie o godzinie 12.15 czasu londyńskiego. Obrane miejsce odległe było od najbliższej metropolii kolonialnej o 1380 km na południowy wschód. Kraina była więc dzika i niedostępna, pozbawiona studzien i wartkich strumieni. Jednak tym w rejonie wilgotność powietrza osiągała do dziewięćdziesięciu procent w ciągu dnia, który trwał tu, przypomnę, czternaście dób ziemskich, i dało się skroplić wodę obecną w powietrzu na rozciągniętych brezentach. Nie dziwota więc, że życie lokalne również dawało sobie radę i w marnej grawitacji rozkrzewiało się pędami nieprawdopodobnymi. Przeważały w występowaniu na powierzchni grzyby giganty, porastające bodaj wszelkie niziny w formie rodzimych wielokapeluszników Futrowsa-Glockiego, tak powszechnych od Wenus po odległego Tytana. W rozmiarach odmiana ta przewyższała wszystko, co dotąd widziałem, a znałem choćby z rycin ogromne przedpotopowe skrzypy i dewońskie widlaki.
Nasz lądujący pojazd natychmiast otoczyły rośliny wędrujące – jedyny taki rodzaj występujący w znanym ludzkości sektorze układu słonecznego. Z dostępnej mi literatury naukowej już wcześniej wywiodłem konkluzję, iż z nieprzytomnym wręcz apetytem pochłaniają kostki ordynarnego cukru przemysłowego, za którego worek półkilogramowy, ważący na Księżycu jedną czwartą, gotowe były wynająć się do każdej uwłaczającej dżentelmenowi pracy fizycznej na przeciąg miesiąca. Ponieważ posiadały nieco rachityczne i łatwo łamliwe koniczyny, a ich tułowia z gąbczastej masy niewiele mogły podźwignąć, toteż tragarze z nich rekrutowali się marnej jakości. Znałem na ten przykład szarozielonego Putredinisa 4 , któren nosił jedynie lampę oświetleniową przez cały czas trwania naszej ekspedycji i dorobił się cukrowego majątku.
Gdybym spróbował nachalną podłotę opisać, musiałbym zacząć od lśniącego, lepkiego kapelusza, którym potrafił Putredinis zaatakować uderzeniem z byka. Przyklejał delikwenta do siebie i nie puszczał, póki nie wstrzyknął weń ostro żrących soków bądź nie popaprał śluzem. Gdy odnalazł w nim prawdziwego wroga, wtedy doprowadzał aż do stanu bezwładnego, wówczas puszczał, aby w bezprzytomności ów nieszczęśnik doczekał zgnilizny, to jest wszelkiego rodzaju rosnących na nim księżycowych paprochów. Resztę głowy istoty grzybowatej, ożywionego symbionta postaci roślinnej i grzybiastej stanowiła część podkapelusznikowata, mocno spłaszczony fragment szczęki i policzków właściwych, tworzących przedziwnie pomarszczoną maleńką twarz, jakby wbitą w ów gąbczasty, nadmuchany kapelusz od spodu. Mieściły się w tej twarzy kolorowe oczy w ilości nieodgadnionej. Jeśli chodzi o ich umiejscowienie, to udało mi się widzieć parę aż trzy raz za razem, przy każdej kolejnej obserwacji, gdzie indziej. Otwór gębowy o przerysowanym konturze ust był na niej aż za bardzo transparentny. Wydawał prócz mlaskania odgłosy gardłowe, przypominające porykiwania w rytmach i wzorach podobne do kodu telegraficznego. Odnóża i tułów Putredinisa przypominały humanoida, lecz skrajnie wychudzonego i fizycznie osłabłego, co w sytuacji księżycowego ciążenia było cechą zupełnie bez znaczenia.
Jeśli chodzi o ubrania, to Putredinis raczej szczycił się paprochami symbiotycznymi, naturalnymi – porastającymi lub przylegającymi na kleju żywiczym do miejsc o znaczeniu intymnym, a może innym – spełniającym akty nieznanej funkcji i przeznaczenia. W tym momencie opisu jestem zobowiązany wspomnieć, iż nigdy przedtem ani potem problem ten nie doczekał się analitycznej syntezy w pismach naukowych i przez świat profesorski został zbagatelizowany.
– Panie Jakubie – ozwała się do mnie madame Ducayne, jak tylko daliśmy sobie radę z naszymi nowymi tragarzami, którzy tłoczyli się do gorącej jeszcze maszyny, wybiegając z potężnego, chłodnego lasu. Jej głos odbił się śpiewnym echem od księżycowej kniei i powrócił do mnie wzbogacony jakimś metalicznym pobrzękiwaniem. – Niech pan, proszę weźmie z magazynu dobrą strzelbę i w razie czego stanie na czatach u wejścia do rakietowego pojazdu, bo robi się tu niezłe zamieszanie, a głód cukru może zmusić tych maluchów do poczynienia w razie dotarcia do kuchni niezłej szkody – rozkazała, śmiejąc się z sytuacji.
Owa dama, w sukni wcale nieprzewiązanej ekspedycyjnymi rzemieniami, paradowała w niewielkiej grawitacji, odbijając się na wysokość stopy w powietrzu i w rozblaskach kolorów idących od słońca przypominała cudownego motyla. Nie dziwota, że pośród istot tak tępych jak kroczące grzyby postrzegana była jako bogini. Nie inaczej było z postępującym za nią rosłym majorem Waidlerem, któren zaraz po wylądowaniu zakasał rękawy i zaczął spotkanie ze Srebrnym Globem od zbiorów próbek niewielkich samorodków srebra, dostępnych przy każdej większej ścieżce. Oczy mu od tego zachwytu wyokrąglały, zasapał się i poczerwieniał. Lupa, przez którą na próbki spoglądał, też zaparowała.
Zrobiłem, jak mi rozkazano. Przeładowałem broń i czekałem na wynik tego rozgardiaszu. W onym czasie niewiele o tych istotach wiedzieliśmy, dlatego ostrożność była bardzo wskazana.
Wkrótce wydobyliśmy z magazynu cały nasz obozowy dobytek i załadowawszy plecaki na grzbiety tak chętnych tragarzy, udaliśmy się wyciętą przez gąszcz maczetą majora ścieżką w stronę poszarpanego, a widocznego z miejsca lądowniczego brzegu krateru. Za nami puściło się kilkunastu natrętnych tubylców. Nie dało się ich żadnym sposobem zmusić ani do pracy zarobkowej, ani do odstąpienia. Nie powiem, żeby droga była uciążliwa, bo pan Waidler z siłą iście tytaniczną radził sobie w środowisku księżycowym wybornie. Jednym uderzeniem ostrza ścinał nawet grube roślinne trzony. Wkrótce już trawersowaliśmy pozbawione tych dziwacznych drzew zbocze i odsłonięty brzeg krateru wspiął się ponad nami niebotycznie, całkowicie odkryty, w słońcu posrebrzały. Niebawem stanęliśmy u progu ostatniej do ominięcia skały, gdym wtem ujrzałem rzecz niezwykłą.
Rozciągnął się z krawędzi krateru widok na łagodną stromiznę po drugiej stronie. Zaglądaliśmy wprost do jego wnętrza, a tam ujrzałem gromadzące się istoty grzybne. Każda z nich niosła jakąś część służącą do złożenia najpodobniej samodzielnej istoty mechanicznej 5 . Niezwykle prędko radziły sobie z montażem, podczas gdy nasi tragarze, co było zrozumiałe, nie potrafili poskładać z dzierżonych śmieci doprawdy nic sensownego. Zatem dopiero teraz poznaliśmy powód ich niezwykłej nachalności i ciekawstwa. Najprawdopodobniej uznali nas za projektantów księżycowych, być może nawet wynajętych przez siebie inżynierów, próbujących sił w projektach nowej maszyny.
– Oghuuraoo! – zakrzyknął jeden z brudnych księżycowych majstrów w kierunku naszych skonfundowanych tragarzy.
Wietrząc w powietrzu nieszczęście, tym prędzej odbiegliśmy w kierunku przeciwnym do zatłoczenia.
– Widziałeś pan tak sprytnego szczura? – pytał mnie biegnący major, gorączkowo rychtując rewolwer.
– Widać tresura była tu przeprowadzona na bazie innej niż wyuczenie – uznałem, robiąc to samo. – Wolałbym nie poznawać owoców ich konstrukcji.
Miałem rację w kwestii mego ponurego przeczucia. Zaledwie sięgnęliśmy poziomu dennych stawów, pokrywających wraz z płytkim bagnem wnętrze krateru, gdy dotarł do nas odgłos toczącej się w dół na kołach stalowych maszynerii. Broń Boże nie przypominała kroczącego, wykoncypowanego rozumem twórczym androida. Mieliśmy do czynienia ze zmyślnym potworem – symbiontem stworzonym przez samą matkę naturę na bazie ewolucji grzybiczej.
Czym prędzej schroniliśmy się do jaskiń i wydostali się z krateru. W jednej z odnóg korytarzy odnaleźliśmy drogę oznaczoną znakami alfabetu jaskiniowego i strzałkami informującymi, dokąd mamy się udać. Byliśmy pewni, że znaleźliśmy się na właściwym tropie.
Pozostająca z nami grupa Putredinis nie wyglądała bynajmniej na towarzyszącą. Szpiegostwo wrodzone im z oczu wyglądało. Łypali oczyma podejrzliwie i wyraźnie nas śledzili. Nie zgadzali się na żadne noszenie przedmiotów w organizacji symbionta bezcelowych, jakby srogo się za pierwszym razem zawiedli. Kroczyli lub stąpali jednak zbyt wolno i po jakiś dwunastu godzinach nieustannego marszu pozostawiliśmy ich daleko w tyle. Byliśmy znużeni drogą i wyczerpani tym wiecznym na wroga spoglądaniem. Skonani fizycznie, usiedliśmy wokół naprędce rozpalonego ogniska. W kociołku zapachniało od mięty i świeżo nazrywanych liści tutejszej dzikiej księżycowej herbaty oraz gotowaną kurą ze zmrożonych zapasów szanownej lady.
– Podług mapy – mówiła podstarzała dama – gdzieś w tych rejonach skupiała się aktywność grupy badawczej. Tu zginęli Matt Rodgers i Ostafio Binzalli, przebici stalowymi strzałami. Reszta partii schroniła się w tych jaśniejących zagadkowym światłem górach. Macie panowie jakikolwiek pomysł na kontynuację marszu? Droga tuż powyżej skarpy się rozwidla. – I utkwiła pytające spojrzenie we mnie.
– Wolałbym, aby to majorowa mość pierwej drogę oceniła.
– Ale to pan, panie Jakubie, w całej naszej grupie jesteś pierwszorzędnym tropicielem – on na to się odezwał, dzwoniąc medalami w klapie.
– No cóż, nie mówiłem państwu, ale podczas gdy biegliśmy w grząskim błocie na dnie krateru dałem sobie okazję, by na sekund kilka przystanąć. Odkryłem na ziemi nieco bardziej stałej ślady ludzkich stóp, wysuszone przez popołudniowe słońce. Jak nic krążyły owe stopy w obłąkanym biegu po wytyczonych przez rozum bodajże chory kołach i elipsach. Mniemam, że mamy do czynienia z grupą oszalałych zbiegów. Obawiam się, że dżentelmenów już nie odnajdziemy.
– Toś mnie pan zaniepokoił – odezwał się major. – Zakontraktowano mnie do doprowadzenia onych panów w całkowitym zdrowiu i cielesnej kompletności. A tu taka niespodzianka! Cóż ja powiem rodzinom? Cóż radzie uniwersyteckiej? – burzył się panicz w szybko założonym na okazję oglądania mapy monoklu. – Niech pan tylko raczy spojrzeć na schemat podziemnych labiryntów. Ciągną się nieskończenie. Może się pan myli. Może to tylko ślady zwariowanych górników, biednych osiedleńców lub jakiegoś troglodyty przybyłego tu w czasach Imperium Rzymskiego, tylko przez ewolucję skapcaniałego?
– Przyjdzie nam sprawdzić każden otwór, panie Waidler – ja na to.
– Kto się tego podejmie? Mamy ograniczony zapas prowiantu, a z elektryczną baterią już nie jest najlepiej, a co dopiero będzie po nocy spędzonej w tych czternastodniowych ciemnościach.
– Spokojnie. Proszę te sprawy pozostawić mojej osobie.
Pokładaliśmy się do posłań. Z tym, że ja z majorem naszykowaliśmy sobie koce i poduszki, a dama zajęła niewielki, składany turecki namiot. Tam, w świetle filtrowanym poprzez grzybiaste kapelusze drzewostanu księżycowego, czytała poezję Miluiusza. Nie minęło jednak więcej niż cztery godziny, gdy obudził nas jej krzyk, nie dochodzący bynajmniej z wnętrza jej sypialni, a z okolic brzegów lasu, dokąd ciągnęły ją jakoweś mroczne postaci ni to zwierząt, ni ludzi. Zerwaliśmy się z majorem i uzbrojeni poczęliśmy za nią wołać i gonić po klejącej ściółce. Wkrótce na gruntach suchych odkryliśmy ślady. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że mamy do czynienia właśnie z bosymi ludzkimi stopami, wyglądającymi na męskie, w liczbie osobników przekraczającej tuzin.
Po bezowocnych poszukiwaniach zaginionej damy postanowiliśmy czym prędzej zwinąć obóz i udać się w głąb wąwozów wiodących w jeszcze dziksze ostępy. Nie towarzyszył nam teraz nikt. Widać kraina nawet w księżycowy dzień należała do niebezpiecznych. Ujrzeliśmy na nieboskłonie naszą staruszkę Ziemię, jak powoli skłania się ku zachodowi. Nadchodził coraz mroźniejszy powiew od wschodu. Widomy musiał być to znak nadchodzącej czternastodniowej nocy. Przejęła nas groza, gdyż poczęły z gąszczy nadchodzić odgłosy niepokojące i burzące myśli.
Tuż przed zmrokiem, kiedyśmy z majorem już przywdziali grube kurty wojskowe, wpadliśmy na świeży trop jednej z tych istot. Ujrzałem przed sobą mężczyznę postawnego, w wieku lat około pięćdziesięciu, niekompletnie ubranego i bosego. Natychmiast za nim pobiegłem. Zatrzymałem i zagadnąłem.
Odwrócił się.
Wymierzył we mnie wzrok niewidzący.
Próbował dosięgnąć rękami.
Przerażony tak okrutną fizjonomią, nienawistnym grymasem ust i strasznie wytrzeszczonymi oczyma, odstąpiłem. Człowiek ten przez chwilę szukał mnie wokół siebie, jakby był szalonym ślepcem 6 . Nawąchiwał, przystawał, pochylał się i brał błoto, po którym stąpałem, do ust, by posmakować. Ale mimo tych wysiłków nie przybliżył się do mnie stojącego nawet o piędź. Po dłuższej ciszy, jaką z majorem utrzymywaliśmy, dał więc spokój i ruszył ku swoim sprawom.
Postanowiliśmy pójść za nim.
Wkrótce dotarliśmy do obszernego placu. Rozbito tu namioty prymitywnego typu, a madame Ducayne tkwiła przywiązana do pala grzybowego tuż przy centralnym płomieniu ogniska grzewczego.
Nie było czasu do stracenia.
– Panie Jakubie, pan od prawej, a ja frontem – zakrzyknął major, zrzucając z pleców ciążący mu plecak. Poszedłem w jego ślady. Pędem puściliśmy się wrzeszcząc i dopadając wroga. Pomimo że niewidzący bronił się zaciekle, już wygrywaliśmy... gdy…
Jedna z postaci wyróżniała się z całego towarzystwa.
Nie był to człowiek.
Mnie zignorował, bo chociaż bliższy byłem madame Ducayne, dla niego zbyt pospolity.
W stronę majora nakierował misę, na której dnie zastygała właśnie masa ciekłej, potężnie odblaskowej substancji. Była niczym najgorsze lustro, bo nie odbijała wyłącznie zewnętrznego otoku ludzkiego, lecz sięgała do samej najgłębszej istoty, aby tam gmatwać myśli i paraliżować ciało. Promień dotknął pana Waidlera i ten spowolnił ruchy, wreszcie zatrzymał się, westchnął ciężko i zwalił się jak długi.
Ja już odcinałem z rąk starej madame krępujące ją postronki, ale pomyliłby się ktoś, kto by przypuścił, że była mi za to wdzięczna. Zaatakowała mnie w tym samym momencie, gdy runął major. Obłąkana biła pięściami, wyjąc 7 w stronę świateł za wzgórzami. Cofnąłem się, a potem ujrzawszy, jak starzec z bliska wcale niepodobny do postaci ludzkiej ponownie rychtuje naczynie, ale już nakierowane na moje oblicze, schowałem się w lesie.
Pozostałem sam z podwójnym bagażem, w gąszczu, którego zasad nie rozumiałem. Otworzyłem plecak majora. Prócz samorodków srebra znalazłem tam sekretne mapy i tajne rozkazy, z przełamanymi jednakże pieczęciami. Okazało się, iż celem naszej ekspedycji nie była bynajmniej tylko awantura wiodąca do uwolnienia jeńców, ale i szpiegostwo militarne! Ciosem dla mego honoru były takowe knowania. Porzuciłem bagaże i dobrze się uzbroiwszy, odszedłem.
Po chwili znalazłem drogę na wzgórze i stamtąd, niewidziany przez wroga, dalej go obserwowałem. Dręczył mnie głód i przerażające zmęczenie. Wielokrotnie miałem wrażenie, że zasypiam, a potem wstaję, chodzę i odbijam się od drzewa do drzewa. Budziłem się wtedy obolały, ze spuchniętymi od pragnienia wargami.
Zauważyłem tymczasem, że słońce miało się już wyraźnie ku zachodowi. Zapanował nieprzyjemny chłód. Niebo stało się krwistoczerwone, potem bure i wreszcie czarne. W tym tężejącym mroku udało mi się wyśledzić fosforyzujące linie jakby torów kolejowych. Wiły się i ciągnęły poprzez dolinę, prowadząc bynajmniej nie ku jednemu celowi. Znęcony wizją odkrycia jakiś tajemnych konstrukcji, udałem się na rekonesans. Nie spotkałem żadnego Selenity, żadnego Putredinisa. Odkryłem wnętrza kopalnianie, a może hutnicze żleby. Rozświetlałem wnętrze prymitywną pochodnią i nie byłem w stanie rozstrzygnąć, co to jest?
Powróciłem do obozowiska jenieckiego w kilka godzin później, zastając rozpalone liczne ogniska i krzątających się wokół płomieni Putredinisów.
Zauważyłem też, że major leży najdalej od płomieni. Uwaga porywaczy koncentrowała się z jakiegoś powodu na podstarzałej madame. Postanowiłem szybko działać. Podkradłem się, wykorzystując do tego celu wszystkie znane mi umiejętności i całkowicie niezauważony odciągnąłem śpiącego wciąż majora w stronę kniei.
Po wielu masażach i przemywaniu twarzy sokiem z liści księżycowego widłaka, pan Waidler roztworzył wreszcie powieki. Długo trwało, zanim moje do niego gadanie i podsuwane sole trzeźwiące przywróciły go do przytomności.
Wtedy się odezwał:
– A to pan, panie Jakubie?
– A któżby inny? Od dobrych czterech godzin usiłuję pana z tej hipnozy rozbudzić.
– A cóż to było?
– Halucjonidor, promienne hipnozjum, blaster, lustrzany sztucer, Bóg tylko wie.
– I potraktowali mnie tym tak bez ceregieli?
– A jakże! Runął pan w trawę i leżałby pan tam dotąd, gdyby nie ja.
– Uratował mnie pan.
– Najprawdopodobniej.
– A co pan w czasie mej bezprzytomności robił?
– Wybrałem się na samotną wędrówkę śladem trakcji kolejowej. Iluminacyjne tory zaprowadziły mnie do hal bynajmniej nie produkcyjnych. Odnalazłem tam przedziwne mechanizmy i może nawet broń międzyplanetarną.
– Niech mnie pan tam natychmiast prowadzi – zażądał ożywiony arystokrata.
– A madame Bella Ducayne?
– Poczeka. Jak widać, nic się złego nie dzieje – machnął lekceważąco ręką. – Być może Selenici, tak jak ludzie, zasypiają o zmroku. Może tak jak u ludzi przed snem pociągają ich przytulenia do wszelkiego rodzaju samic? A trwać ich noc będzie aż siedemnaście dób ziemskich. Dobrze, że spośród wielu odważnych młodzieńców akurat pana wybrałem. Chyba po prostu miał pan fart, odkrywając militarne huty.
Dotarliśmy do wspomnianych hal poprzez wertepy, idąc żwawo przez kilkadziesiąt minut. Nic się tu nie zmieniło. Tym razem wraz z majorem dostaliśmy się do wnętrza najściślej strzeżonego. Odkryliśmy zaraz misy podstawione pod skały.
– Widzi pan? To główna broń Selenitów. Pod wpływem słonecznego gorąca element wypełniający skały, a tak błyszczący na naszym niebie, wydobywa się nagminnie z naszego srebrnego globu w postaci ciekłej. Jakby ulega wytopieniu z bloku skalnego, by natychmiast dostać się do misy, w której jego energia ulega zakonserwowaniu. Tężeje w masę szklaną, gwałtownie wypromieniowującą zabójczą radiację wobec dowolnego celu.
– Nigdy czegoś podobnego nie widziałem – odrzekłem na to.
– Bo może nie studiowałeś pan filozofii przyrody, a tam wiele różnorakich opcji bierze się pod rozwagę. Wyobraźnia ludzka nie zna granic, a ta naturalna już w ogóle jest nieskończona. Jak widać, tę pozaziemską również charakteryzują podobne tendencje. A w nienawiści i chęci mordu to chyba jednak we wszechświecie nie przodujemy. Mniemam, iż Putredinis lub też ich mocodawcy pragną bezprawnie przejąć naszą planetę, a nas samych uczynić sobie podległymi i bezwolnymi wyrobnikami.
– Podejrzewa ich szanowny pan o próbę zaszczepienia w duszę ludzkości tendencji do somnambulizmu?
– A dlaczegóż by nie? Wystarczy tylko w procesie tym zawrzeć dozę przyjemności i już znajdzie pan grono zainteresowanych dobrowolnym zaangażowaniem.
– Podłość – ja na to.
– Ano podłość. Z tym że jesteśmy tu na miejscu i coś możemy zrobić.
– A cóż my możemy, dwa marne robaki?
– I tu znowu się pan myli. – Rozejrzał się wokół uważnie. – Wejdźmy na drabiny, a stamtąd można się wspiąć na galerię widokową. Daję głowę, że wiedzie ona do miejsca, gdzie są zegary i pokrętła startowe.
Zrobiliśmy, jak pan major zaplanował. Z tym że wszędzie byłem pierwszy, chroniąc go mym ciałem i uwagą. Trzymałem strzelbę oburącz i idąc wodziłem wszędzie celownikiem. Jak się okazało, arystokrata idealnie wydedukował, że wredni Selenici posiadali na najwyższych balkonach oszklone sale, a w nich skierowane ku ziemskiej planecie teleskopy, przez które śledzili każden celowo spowolniony przez siebie ruch. Ujrzałem kilka postaci przemykających w tle, ale zajętych własnymi sprawami i zapatrzonych we własne kroki. Ze względu na odległość nie mogłem być pewny, czy mieliśmy do czynienia ze znanymi Putredinis, czy też z istotami oryginału raczej zwierzęcego, o wydłużonych pyskach lub być może ptasich dziobach. Gdy po jakimś czasie rozstrzygnęliśmy ten problem i ujrzeliśmy osobę odpowiedzialną, podobną do miotającego promieniowaniem, znanego nam starca – widok ten wstrząsnął mną do głębi. Nigdy w karierze swojej nie widziałem ujrzałem niczego bardziej paskudnego. Jawił się przed nami potworny dysonans, bowiem co innego różnica pomiędzy ordynarną bestią zwierzęcą a istotą myślącą, a co innego szok porównania bytu najgorszej natury, obcego, brudnego, robaczywego, w zestawieniu z delikatnością budowy człowieczej. To jakby równać smołę z krystaliczną żywicą. Doprawdy, wstręt mną owładnął. Gotów byłem natychmiast mordować!
Ale okrutnik ten skrył się na moment poza kredensami.
Mieliśmy zatem okazję przejść się obok stołów, na których były rozpostarte wszelkie mapy ziemskie i plany miast największych: Londynu, Paryża i Rzymu. Były tam także spisy dzwonnic powszechnych, począwszy od kościoła luterańskiego, a skończywszy na świątyniach obrządku anglikańskiego. Widać i w hipnotyzujących dźwiękach orszaki wrednych uczonych srebrnego globu widziały szansę dla siebie, to jest pragnęły przywiązania tłumów ludowych do pewnego miejsca i niebezpiecznego światła. Również koleje z ich parowozowymi gwizdkami widać były brane pod uwagę, bo ujrzałem plany lokomotyw i dworców tych największych, jak londyński, paryski czy sanktpetersburski.
Zauważyliśmy powieszone wszędzie fartuchy. Kaptury były doń przypinane zatrzaskami mosiężnymi. Zwisały niby hełmy.
Zdawało się, że dochodzi nas głośny tumult głosów, a w nim przebija się jakieś senne nawoływanie, zatem czym prędzej narzuciliśmy na siebie odzienie, z sukcesem ukrywając naszą płeć i pochodzenie. Ujrzawszy z dala istoty, sami zaczęliśmy naśladować ich chód, kołysanie na boki i szuranie kapciami. Sandały sznurowe do tego okazały się konieczne, ale i tych nie zabrakło. Widać urzędnicy wojskowi pozostawiali wszystko w apartamentach biurowo-obserwacyjnych we wzorowym porządku, a sami udawali się do domów w przebraniach lekkich, nie wymagających szczególnej musztry ruchu.
Major zabrał też niewielkie zawiniątko, w które zapakował takie samo odzienie laboratoryjne dla madame Belli. Obaj podejrzewaliśmy, że w nocnej ciszy i wobec pogłębiającej się ciemności jej rozgrzane zmysły ochłonęły. Zakładaliśmy, że pracujący we właściwej temperaturze mózg przywrócił jej zwyczajową przytomność umysłu. Że będzie pojętna i w decyzji szybka. Pan Waidler zabrał ze sobą kilka schematów zabudowy militarnej. Uważał, że posiadają znaczną wartość handlową.
Odetchnąłem z ulgą, gdy już znalazłem się poza grotą.
Przebyliśmy dzielącą nas drogę do obozu w wielkim pośpiechu. Baliśmy się, że nikogo tam nie zastaniemy. Ale okazało się, że wszyscy wciąż spali, a pilnujący grupy starzec dziwoląg zdawał się być zajęty polerowaniem narzędzi tortur. Major chciał go zabić. Ja oponowałem. Taki więzień mógł nam się jeszcze przydać.
I rzeczywiście… Obezwładniłem go kilkoma uderzeniami pięści. Musiały być potężne, bo niechcący złamałem kawałek jego starczego dziwacznego dzioba. Jakby stwór był próchnem, a nie grzybiastym organizmem. Upadł i rzęził, podczas gdy ja krępowałem go znalezionymi sznurami. Załadowaliśmy jego ciało na leżącą w pobliżu taczkę, a wszystkich obecnych ludzi spróbowaliśmy obudzić, co okazało się zadaniem ponad miarę. Oczyma wyobraźni widziałem mieszkańców Ziemi tak samo obezwładnionych, nieszczęśliwych i porzuconych w bezwładzie hipnozy. Co takie promieniotwórcze misy byłyby w stanie uczynić z niczego się niespodziewającym ziemskim tłumem?
Major czym prędzej rozłożył mapy drogowe, potem te industrialne, wreszcie wojskowe i począł wszystko jeszcze raz studiować, podczas gdy ja, pomimo panujących mroków, ze wszystkich sił starałem się obudzić madame Ducayne. Uderzałem wierzchem dłoni po jej twarzy, całowałem oczy i lica, potrząsałem. Pozostawała bezwładna, aczkolwiek nieco bardziej przytomna.
– Najgorsze – oświadczył po chwili major, obejrzawszy opisy zbrojnej machinerii Selenitów – że potrzebują do zasilania promieniotwórczej energii słonecznej i jej działania przez okres przynajmniej miesiąca.
– To chyba najlepsze wieści, bo każda długa noc przerwie strumień rażenia, pogrążając Księżyc w ciemności. Zawsze tylko jedną stroną będzie obrócony do Ziemi.
– I tu się pan myli. Zaobserwowano już z Ziemi prace wykopaliskowe i aż kilka otworów na gwałt borowanych.
– Nie ma chyba szans przewiercenia całego globu?
– Aktualnie studnie te są poszerzane i być może niebawem użyte będą do transportu świetlnego.
– Ale, jak pan wspominał, potrzeba zapewnienia napięcia dwudziestoczterogodzinnego…
– Jest taki punkt 8 na mapie lunarnej – ze smutkiem powiedział pan major. – To krater Peary’ego, leżący na biegunie północnym. To stamtąd może być poprowadzona nitka energetyczna w kierunku małego jądra księżycowego i przezeń wyborowaną dziurą na wylot przelecieć, aby ostrzałem dosięgnąć Ziemi.
– Byliby Selenici aż do takich inżynieryjnych wyzwań zdolni?
– Ależ oczywiście, że są. Obiekt to mniej skomplikowany niż glob ziemski, a oni znacznie starsi są w doświadczeniu cywilizacyjnym.
– Cóż wtedy moglibyśmy zrobić?
– Nic. Pozostalibyśmy na wieki przegranymi. Dlatego należy nam teraz, podczas naszej obecności w najskrytszym księżycowym kraju, działać i zamierzenia inwazyjne w zarodku storpedować.
Zauważyłem nagłe ożywienie pośród śpiących zaginionych naukowców. W nieświadomości zrywali się, na oślep biegli i niby dotknięci atakiem ostatniego ataku febry trzęśli się i w powietrzu wysoko podskakiwali. Widać było, że zmagali się z przestrzenią wyobrażoną. Potem, rękoma się zderzając z rosnącym drzewem, doznawali bólu, który kazał im krzyczeć. A wiadomo, jakim echem się takowy hałas w księżycowym powietrzu niesie i jak pozostaje zniekształconym.
Czym prędzej więc kazaliśmy im z majorem się złapać za ramiona i gęsiego maszerować w kierunku pozostawionego o dwadzieścia mil na zachód naszego pocisku kosmicznego.
Madame Ducayne sam się zająłem. Narzuciłem na nią uniform z kapturem, pierwej sprawdzając, co działo się z jej głową. Bowiem ta od otrzymanego promieniowania uległa osrebrzeniu. Włosy stały się łatwo łamliwe i wypadające, a twarz woskowa i pozbawiona wyrazu. Ze zgrozą odnotowałem te zmiany. Gdy wspomniałem o sprawie majorowi, ten odrzekł na to:
– Nic nam nie pozostaje, tylko mieć nadzieję, że proces przemiany zostanie spowolniony przez trwającą dwa tygodnie dobę lunarną. Niech pan spojrzy na speleologów. W ogóle nie ma się jak z nimi porozumieć. Zapomnieli ludzkiego języka w gębie.
Rzeczywiście, idący poruszali się leniwie. Ich twarze przypominały mi podobizny widziane w dziecięcych bajkach o obcoplanetarnych Munalajtach: pyzate, pełne, nabrzmiałe i aż do nieprzyzwoitości srebrne.
Ciemność otaczająca była dla nas straszna. Trzymaliśmy się skraju dziwacznego lasu, pełnego kapeluszników i wzbierającej niby fale huby. Wtem ujrzeliśmy wschodzącą spoza horyzontu Ziemię. Tarcza planety rzucała demoniczne i pogmatwane cienie.
I wtedy stała się rzecz straszna. Otóż odkryliśmy, że unieszkodliwiony nie tak dawno grzybiasty starzec podźwignął się z taczki. Zerwał więzy i rzucił się na pierwszą z brzegu ofiarę. Jego żarłoczność nie miała granic. W tym upiornym ziemskim świetle zdawało się, że wygryza w ludzkim ciele ogromne, poszarpane dziury, jakby człowiek był piernikiem, a ów grzybiasty dziwoląg stworzeniem boskim. Zastrzeliłem obu bez pardonu. Ciała wiły się i jeszcze skwierczały przez pół minuty, zanim nie wbił się w nie odprysk ostatniej kuli. Wtedy ów kłąb ciał znieruchomiał i zestalił się w przerażające, pogmatwane pogorzelisko.
– Obrana droga winna nas doprowadzić do pocisku w dwa dni marszu – wyjawił pan Waidler, studiując mapę już na pierwszym postoju. – Boję się, czy czasem nie wyruszyła za nami pogoń. Widziałem przez lunetę tłumy Selenitów idących z zapalonymi żagwiami. Tysiące postępowało za nimi Putredinisów, którzy już coś z dostarczonych wagonami części składali. Albo jest to jakaś ich zacna, świętobliwa wędrówka, albo czeka nas niezła przeprawa.
Niestety, przeznaczona nam była druga opcja.
Niebawem ujrzeliśmy wybiegającą spoza drzew grupę najszybciej się poruszających laborantów w kiepskich fartuchach, z przewieszonymi przez szyję, a wspartymi o brzuch misami na sznurach. Dziwne te urządzenia posiadały śliski kamień jako źródło energii. Wysączał się z niego sok skalny podobny do płynnego złota. Gromadził się on w misie, skąd Selenici czerpali, zanurzając weń dłonie. Wyciągali je mocno umoczone, wymierzali w naszym kierunku i wtedy blask straszliwy na nas spadał z łap upapranych i lśniących niby lustro. Jednych, już upieczonych przedtem, czyli speleologów, pogrążał w straszliwej niemocy. Sztywnieli, jakby wlewano w nich krople płynnego metalu. Nie nadążali ze słowem skargi. Ani nie okazywali bólu. Tylko zatrzymywali się i nieruchomieli na kształt słupa soli.
Nas tak łatwo swem promieniowaniem nie poraziły.
Wymierzyłem z karabinu. Strzelałem. Trafiałem, ale wkrótce, pozbawiony amunicji, musiałem sięgnąć do plecaka. Wtedy potworny płomień liznął mnie, w trójnasób silny. Poczułem biegnące przez ciało zesztywnienie, jakby to były blizny narzucone, rosnące i oplatające niemocą każdy mięsień. Szczęściem, że było to ramię, a nie głowa. Nie tracąc ani sekundy, przed drugim płomieniem się uchroniłem. Odskoczyłem pomiędzy drzewa. Dopadłem jednego z laborantów z boku, czego się nie spodziewał i straszliwie poturbowałem. Potem zerwałem z niego misę, zarzuciłem sobie na szyję. Wypośrodkowałem kamień spływowy i bez wahania zanurzyłem w gromadzącej się cieczy dłonie. Płyn żywiczy zlepił je do tego stopnia, że aż zawyłem z bólu, lecz na szczęście nakierowane na wroga promieniowanie spowodowało w szeregach jego nie tylko zamieszanie, ale i liczne ofiary. Wprost zmiotło postacie z księżycowej powierzchni. Przez chwilę wirowały w powietrzu roślinne paprochy, aż opadły niczym zbiegła zmora. Tak ich nauczyłem respektu.
Moi towarzysze obserwowali wszystko ze zgrozą i paniką w spojrzeniach. Ale też urosłem w ich oczach w przeciągu tych kilku minut na herosa.
– Niewidzący niech się pochwycą widzących, a ci niech przymuszą resztę do biegu – rozkazałem głosem dominującym i tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ciągle pozostało nam do pokonania kilka mil. Majorze, dobrze się pan czuje? – spytałem, spoglądając na poszarzałą z nagła twarz i osmalone srebrnym nalotem ramiona. Waidler cały po ataku zbielał, spopielał, tylko usta miał nienaturalnie czerwone.
– Podołam, panie Jakubie. Podołam. Tylko niech już pan z całą tą trupą rusza… – dodał z przydługim jak na zdrowego człowieka westchnieniem.
Zaraz zagłębiliśmy się w gąszcz, gdzie z trudem poruszali się nasi mocno już poszkodowani naukowcy. Pokonaliśmy tak drogę aż do szczytu pierwszego wzniesienia. Ze szczytu czwartego udało się nam zaobserwować srebrzącą się naturalnym iluminacyjnym światłem iglicę stojącego pocisku. Ale wtedy od dołu znów poczęły nadchodzić niepokojące dźwięki. Jakoweś miarowe bębnienia, okrzyki komend i musztry. Ujrzeliśmy falujące na wyżynie trawy, i już po chwili biegnących tamtędy Selenitów w twardych jak zbroja fartuchach przeciwpromiennych. Mogliśmy się tylko domyślać, co dzierżą w przewieszonych przez torsy, rozkołysanych misach.
Kazałem wszystkim zejść z grzbietu wzniesienia. Przekierowałem maszerujących w skaliste wąwozy. Coraz trudniej mi się nimi dowodziło. Ponad księżycowym światem wzniosły się jakieś blaski, jakby rozpłomienionej zorzy. Mogłem tylko przypuszczać, że miały owe iskry pochodzić z tak zwanego zjawiska libracji 9 , to jest rozświetlenia brzegowego, tym razem widocznej z Ziemi części Księżyca. Proszę pamiętać, że mieliśmy noc i Słońce znajdowało się dokładnie pod naszymi stopami. Zresztą nie jest to czas i miejsce, aby o tym dywagować. Zajaśniało i już.
Oczy speleologów stały się raptem małe i niemal zestalone w kryształy. Głowy na szyjach zaciążyły. Niejeden się zwalił w regolitowy piach.
– Niech pan ich nie podnosi – jęknął wycieńczony major. – Niech pan ich pozostawi i ratuje nas. Hrabinę w szczególności – rzekł, wskazując pijaną od zmian ciążenia madame. Bowiem zdawało się biedaczce, że od promieniowania uległo metalicznej przemianie jej ciało, przez co z trudem dawała rady stąpać ku przodowi.
Zeszliśmy ku nizinie. Z dala ciemniał potężny krater Autolykas, a za nim wznosiła się Ziemia. Widziany z tej odległości Dom Ludzkości przyzywał jedynie nostalgię za spokojem i umiarkowaniem w czynach. Jakże wtedy ma młodociana gorączka i chęć przygody wydała się naiwna i nie na miejscu! Spojrzałem wokół.
Brnęła przed siebie garstka naukowców, od początku milczących i markotnych, być może cierpiących w bólu, i major ich pilnujący, trzymający w ryzach. Idąca osobno madame, której inteligencji nie miałem najmniejszej szansy poznać, trzymała się blisko mnie zdaje się tylko dlatego, że doznawała ataków migreny, nagłego omdlenia i duszności. Sam miałem problem z mdłościami, bowiem czy w lesie, czy na łące powietrze niosło ze sobą grzybicze spory, utrudniające oddychanie.
Znów pojawili się ruchliwi i mamroczący do siebie w marszu Putredinis. Niektórzy, niosący części, zaczęli przystawać i składać w wirujące kołami zębatymi machiny. Były wśród nich również automaty kroczące, których obecności zaczęliśmy się coraz bardziej obawiać. Przyśpieszyliśmy, a oni równocześnie zrobili to samo. Ich maszyny wysunęły się na prowadzenie. Daleko od tyłu i z boków nadchodzili Selenici. Szybkim ruchem uaktywniłem kamień wydzielniczy i zrosiwszy złotą idącą odeń farbą palce, wymierzyłem wzbudzony blask w już atakujące nas maszyny. Ze zdumieniem zaobserwowałem topnienie części. Mechanizmy zacinały się, zbaczały ze ścieżki, kierowały w chaszcze i tam padały z klekotem. Małe grzybiaste Putredinis dostawały ataków furii na ten widok. Zatem potraktowałem je tak samo. Pękały od wewnętrznego, wzbudzonego idącym ode mnie promieniowaniem ciśnienia. Ale zaraz napływały nowe szeregi. Och, ile bym dał za widok szarżującej w tym momencie kawalerii!
Nagle ujrzałem ponad drzewami srebrzącą się iglicę…
Pocisk na lądowisku! – zaraz pomyślałem. Zerwałem się do biegu, porywając ciężko poszkodowaną madame Bellę. Nawet się na mą gwałtowność nie użaliła, tylko w kompletnym wycieńczeniu zawisła głową w dół jak martwa. Biegłem co sił. Jeszcze dwieście metrów. Jeszcze sto. Pięćdziesiąt. Już niemal sięgałem poręczy schodów, gdy… Upadłem. Dźwignąłem się, łapiąc uchwytu pomocniczego. Pociągnąłem chorą kobietę na szczyt metalowych stopni. Wbiłem szyfr do włazu. Otworzyłem i dalej w głąb uciągnąłem damę niby martwą zdobycz. Sprawdziłem, czy dycha. I jak tylko stwierdziłem, że tak – rzuciłem się do półki ze sztucerami. Porwałem dwa i pudełka ładunków, ze trzy. Nareszcie jakaś konkretna broń, a nie te maziste paskudztwo i klejące się od promieniowania ręce. Wybiegłem na zewnątrz. Przeskoczyłem schody za pierwszym razem. Odbiłem się od ziemi niby sprężyna i przeleciałem w wątłej grawitacji nie mniej niż dwanaście metrów. W powietrzu przeładowałem broń. Wycelowałem. Wystrzeliłem w zamazane postacie na brzegu drzewostanu.
W kilku skokach wdarłem się pomiędzy pnie i z piekielnym okrzykiem zaatakowałem snujących się w wysokich trawach, ukrywających się tam Selenitów. Szybką palbą mordowałem ich po kilku naraz. Może dlatego tak prędko ginęli, iż marnej byli konsystencji? Stworzeni z masy gąbczastej, utwardzonej zaledwie w procesie życiowego wysuszenia? Cóż to za nieprzydatność, konstrukcyjna małość i zaniedbanie formy! Czyż taki paproch mógł zagrozić naszej wielkiej ludzkiej rasie?
Przypomniałem sobie, że przecież na Ziemi grzyby były pierwszymi organizmami, które zaczęły kolonizować lądy 10 . Może wtedy właśnie powstały gatunki, które skolonizowały Księżyc? Dotknięty tą ideą do żywego, spojrzałem na życie wokół z innej perspektywy. Najpodobniej w swej długiej historii magią telepatyczną, autosugestią i hipnozą twórczą zadziałały te istoty. Sprawiły, że wpierw to Marsem się zainteresowaliśmy. Nakierowały nas na glob dalszy i myślą zaborczą przymusiły, aby w planach kolonizacyjnych pominąć Księżyc. Ale potem gdzieś władzę nad umysłami ludzkimi zgubiły i teraz, widząc nasze szaleństwo, obłęd i chciwość w zagarnianiu srebra i innych kosztowności uznały, że plemię człowiecze nie zasługuje na nic więcej niż śmierć. Że nie ma innej rady, jak szkodnika wymordowanie!
Kilku z biegnących speleologów wpadło w jakąś myśliwską pułapkę. Zapadli się pod ziemię, w wraz z nimi nieoceniony mój kompan major. Skoczyłem na pomoc. Wydobyłem biedaka i kilku innych, doszczętnie poturbowanych.
– Niech pan łapie za broń! – krzyknąłem do oficera. Ale staruszek z trudem chwytał się kolby. Jakby mu miała posłużyć do wsparcia, a nie walki. Zatem nie zastanawiając się wiele, porwałem go w pół i biegiem przeprowadziłem pod schody kosmicznego pojazdu. W kilka chwil powróciłem z innymi. Zdaje się, że na rękę była Selenitom nasza ucieczka, bo nie reagowali, tylko otaczali nas coraz silniejszym pierścieniem nowych zastępów.
– Dlaczego pan nie forsujesz drzwi? – zapytałem Waidlera, gdy już całą ósemkę milczących naukowców przyprowadziłem na miejsce.
– Właz jest zablokowany.
– Wewnątrz jest pani Bella. – Podskoczyłem po kilka stopni naraz i uderzeniami w pokrywę dałem znać madame, że powróciliśmy. – Niech pani otwiera! Madame Ducayne? Czy pani mnie słyszy?
Nawet szmer nie odpowiedział na moje zawołanie. Zacząłem się na serio niepokoić.
– Panie Jakubie, w ostateczności może pan użyć dyszy wystrzałowej. Wdrapać się na progi, przekopać przez proch strzelniczy i dotrzeć tym sposobem do komory zapalnej. Oczywiście podejmie się pan wielkiego ryzyka, gdyby ktoś wpadł na pomysł, by rozpalić pod kotłami, ale Bella? Ona się zna co najwyżej na robótkach ręcznych i wełnie – spokojnie mi wytłumaczył major, już nieco przytomniejąc i wodząc muszką po odległych fizjonomiach ukrywających się pośród grzybowych chaszczy Selenitów.
Po kilku ponowionych próbach komunikacji z zamkniętą lady nie pozostało mi nic innego jak skorzystać z rady oficera. Przebiłem się przez pełną materiałów eksplozyjnych dyszę wystrzałową. Cały brudny od strzelniczego prochu, stanąłem wreszcie w małej komorze zapalnej. Uzbrojony jedynie w nóż, spróbowałem ostrożnie odemknąć drzwi. Udało się. Bardzo powoli je uchyliłem. Błyskawicznie wskoczyłem do środka. Jedyne moje szczęście polegało na tym, że czułem się, jakbym był w nieważkości. Lekki i zwinny, przeleciałem przed frontem ukrywających się w mroku maszynowni Selenitów. Nie wiem, kiedy tu przeniknęli i co zrobili z lady Ducayne, ale zaraz mnie promieniowaniem ręcznym ostro potraktowali. Poczułem straszliwe zimno i o zgrozo! – posztywnienie, jakbym w sekundzie przechodził metamorfozę w stan metaliczny grawitacyjnego magnesu. Oplatali mnie zwojami zagadkowej substancji, splotami rozżarzonych nici i gąbczastych ścięgien. Wszystko to z odległości metra. Na szczęście ani na moment nie straciłem przytomności umysłu. Nożem wywalczyłem sobie prawo do życia. W mig wszystkie te kreatury pocięte zdechły.
Czym prędzej wprowadziłem majora na pokład. Pomogłem ocalałej reszcie speleologów wdrapać się po schodach i ogromnie szczęśliwy zatrzasnąłem właz, zabezpieczywszy go wszelkim dostępnym zatrzaskiem.
Pocisk zapaliłem lontem z braku energii w baterii woltowej. Natychmiast wzleciał ponad ten straszny, osrebrzony świat, i potężnym łukiem pomknął w stronę Ziemi. W tym momencie natrafiliśmy na nakierowane na nas ściany promieniowania. Selenicka obrona przeciwlotnicza uderzyła masą promienną, topiąc sterownicze lotki. Czym prędzej dopadłem jedynego na pokładzie działa i nie przestawałem w obsłudze, dopóki nie rozniosłem w strzępy każdego gniazda rażenia. Wkrótce wznieśliśmy machinę na tyle, że mogliśmy mówić o szczęściu. Tyle że major natychmiast od przyśpieszenia zemdlał. Jego głowa była ciężka, jakby promieniowanie napełniło ją płynnym ołowiem. Ja sam również czułem się nie najlepiej.
Lecieliśmy ku ziemskiej planecie wycieńczeni na duchu i ciele. Ciągle spoglądałem przez wsteczny bulaj z lustrem zewnętrznym na niewyraźny obraz srebrnego globu. I w końcu zmartwiałem z przerażenia. Nie oddalał się. Nie pozostawał w tyle. Jakbym przeciągał go własną siłą woli na obszar mu nieprzynależny, zakazany. Z trwogi zadygotałem. Boże, czyż to było możliwym, abym został potraktowany specjałem napędzającym cały glob? Przyciągałem te ogromne połacie własnym, skażonym magnesem grawitacyjnym ciałem?
Gorączkowo szukałem w pamięci innej myśli.
Odnalazłem wizję koszmarną…
Czyżby Selenici dokonali rzeczy niemożliwej i byli już za pan brat z nieskończoną, grawitacyjną zapaścią? Zaszczepili w nas taką setną milimetra czarnej nicości, by niby na holowniczej linie dać się podwozić po zmienionej, zacieśniającej się orbicie? Aby w perygeum musnąć Ziemię, przeciągnąć niewzruszone skały i zwalić na lądy tytaniczne masy wodne? Wykreować fale sejsmiczne o wysokościach kilometrowej góry? I powrócić w cyklu dwudziestoośmiodniowym niszczycielskiej elipsy, aby zniszczenia pogłębić albo całą nawet ziemską masę od nas przejąć na własność?
Zanim jeszcze dotarliśmy na orbitę ziemską, wzrok mój zmęczony powędrował z powrotem ku ciemniejącemu w nowiu satelicie. Ogrom tkwił niby do nas przylepiony, zawisły niczym wyrok Tytana. Och, oglądany z perspektywy do góry nogami kamienny ten glob, porośnięty wszelkimi uniwersalnymi grzybami, prezentował się strasznie! Jakby wspierał w swej ponurej brzydocie całe zamieszkujące go okropieństwo.
W idealnym okręgu ciemniejącej potężnej kuli ujrzałem nagle niby otwierające się ślepie gigantycznego wulkanu. Odkryłem powiększające się z chwili na chwilę prześwietlające satelitę otwory, wyborowane niby na poczekaniu.
Nie? Powstałe w wyniku pracy milionowych pokoleń?
Też nie? Żłobionych i drążonych przez milionlecia, aby powstać mogła broń wzbraniająca dostępu do jego wstrętnej, srebrnej powierzchni? Cóż za nonsens!
Podejrzewałem istnienie w owych dziurach luf najpotężniejszej we wszechświecie artyleryjskiej baterii.
Dział o niepospolitym wymiarze, miast w spiżu wydrążonych w skale o przekroju średnicy globu, liczącej trzy tysiące kilometrów.
Wpierw pocisk spadał ku jądru siłą ciążenia, potem zapalał ogniwo wewnątrz i już bieżał z wielokrotnym przyśpieszeniem zapalnika, aby wzbić się w wolną przestrzeń kosmiczną po stronie przeciwnej i wzlecieć niby wypluta ku celowi trucizna.
Też nie, więc co?
Widok ukazał się moim oczom przedziwny.
Oto wpierw w kanałach zawrzało, przelała się przez nie świetlista struga oszalałego w soczewkach wzmacniających słońca i podążyła rozproszona, odbita i znów milionokroć wzmocniona w stronę naszej matki ziemskiej. Tam omacała lądy i w dole, i w górach, jakby szukała celu. Po niej pomknęło promieniowanie mieszane, cudownie odseparowane w widmie spektralnym: rentgenowskie, ultramocne i wiązane w wizualną truciznę, palącą drzewa i pokryte papą domostwa. Wreszcie runęła na błękitny świat w dole krwista łuna pożogi napromiennej i pogrążała błogo rozparty świat w coraz większym chaosie. Teraz byłem już pewny, że nawet kiedy postawię stopę na suchym lądzie, nigdzie nie odnajdę już mego domu i ukojenia tęsknoty. Że ten srebrny świat nade mną unosić się będzie nad lądami przez całe wieki, niosąc przed sobą fale przypływu, sejsmicznej pożogi i lawy. Że zmusi miliardy ocalałych ludzi do somnambulicznego niewolnictwa i pracy czterokrotnie ponad siły. Widział ktoś kiedyś tłumy bladych, oniemiałych lunatyków? Widział ktoś kiedyś ludzkość w tej postaci niemrawej i nędznie skulonej?
Gdybym tylko wiedział…
Że posiadam w sobie taką siłę…
Żem to ja, Jakub Friedenberg Luccus, był nie tyle przynętą, co właściwym celem.
2021
Opowiadanie powstało ze specjalną dedykacją dla wyjątkowego numeru Uniwersytetu Śląskiego poświęconego w całości literaturze steampunkowej w tym Trylogii Solarnej .
Witam serdecznie jaśnie czytelniczą społeczność... Nazywam się Sławiusz Darczysław Omniborski. Ojciec mój sławnym astronautą miał zaszczyt zostać i brać udział w ekspedycjach imperialnych wysyłanych w latach dawnej, ekonomicznej hossy w głąb Planet Olbrzymich. Służył pod komendami takich sław naukowego pocztu, jak ich znakomitości: książę Ostoczysław Gromkowski astronom z zamiłowania, darczyńca i entuzjastyczny podróżnik z Zagłębia Dąbrowskiego, czy panicz planetoidalny Sir Horosław Imnogrielny, nadworny doradca do spraw astronautyki pociskowej ich królewskich mości, miłościwie nam panującej Teresy XII Chorżograndzkiej. Ja w oczach ojca mego, niespełnionym jego marzeniem pozostałem, aż w końcu stracił był do mnie cierpliwość i wygnał na uniwersytety długo zanim umarł w roku 9099... pozostawiając do mojej dyspozycji spory majątek, tak w nieruchomościach pałacowych, jak i halach fabrycznych. Pozostało mi więc rzucić durne studia i w dniach mego słodkiego lenistwa i ziemskiego luksusu poddać się przygodzie i spisywaniu jej, już co bardziej leciwą ręką...
Posłuchajcie zatem takiej historii:
Drogą kurierską otrzymałem właśnie mosiężny zasobnik pocztowy opatrzony pieczęciami i szklanymi znaczkami, w jakim zazwyczaj przewozi się przesyłki polecone z Marsa lub Wenus.
Pisał mój przyjaciel serdeczny z lat pracy geodezyjnej i studiów, hrabia Oskar Tomarum Dobryczyński, posiadający rozległą ojcowiznę agrarną na wyżynie Tharsis, przynoszącą niemałe dochody w skali rocznej, czyli jakieś dziesięć tysięcy złotych międzyplanetarnych. Prosił o możliwie szybkie przybycie w związku z przypadającym w przyszłym miesiącu podwójnym marsjańskim Dniem Zmarłych. Wszystkie koszta groszowe związane z ekspensją, badaniami lekarskimi, koniecznymi szczepieniami oraz stratami wynikłymi z dezorganizacji mojej pracy naukowej w Krakowskim Instytucie Królewskim; obiecywał pokryć z nawiązką, a nawet w sposób znaczny wynagrodzić sukcesem zakończone inwestygacje.
Muszę przyznać, że znając Oskara i jego osobliwe, chłodne podejście do zagadek metafizycznych byłem szczerze zadziwiony. Gdzież w jego wieku emocjonalnego zmurszenia i otępienia ekscytacje i młodzieńczy, twórczy entuzjazm do zagadnień oderwanych od szarej codzienności? Tacy jak on murem stali przy swym upierdliwym spojrzeniu na rzeczywistość. Miałem zwykle spory problem, by zainteresować go czymkolwiek z dziedziny popularnej nauki, której to byłem żarliwym wyznawcą i miłośnikiem, i zajadłym eksperymentatorem. Na dodatek jeszcze to jakże dziwaczne święto… Przecież przez lata głębokiej przyjaźni nawet nie napomknął, iż posiada bliskich tradycyjnie pogrzebanych na marsjańskich, niesławnych cmentarzach, a takie przynajmniej po odczytanym liście odniosłem wrażenie. U nas w Kraju Nadwiślańskim zmarłych szybko się pali i równie szybko zapomina.
Tradycja wspominania zmarłych pojawiła się na Marsie jeszcze w zamierzchłych czasach i przybyła tam wraz z pierwszymi kolonistami z Ziemi. Przestrzenne łodzie parowe nie były wówczas tak wydajne jak współczesne nam nowoczesne pociski międzyplanetarne, a załogi rekrutowano z biednych środowisk chłopskich i robotniczych przedmieść Poznania i Wielkoprzemysłowego Wrocławia, których co najwyżej interesował darmowy przelot i dobry zarobek w kopalniach pod Olympus Mons, a nie niuanse natury astronomicznej. Koloniści szybko odkryli, że w związku z różnicami wynikającymi z pozycji orbitalnej obu planet święto w tradycyjnym kalendarzu ziemskim przypadało tam dwukrotnie w ciągu marsjańskiego roku.
Przyjaciel zapraszał mnie z ogromnym zapałem na to w pierwszej połówce czerwono planetarnego listopada. Nie posądzałbym Oskara o jakieś fanaberie. Znałem go zbyt dobrze. Nigdy nie ośmieliłby się zawracać mi głowy z byle powodu. Poza tym, on i zombie? Któż mógłby wziąć uwagi na ten temat z jego ust poważnie? Tylko ja.
Odłożyłem list na biurko i uśmiechnąwszy się pod wąsem ruszyłem energicznym krokiem do szafy, by poddać inspekcji ekwipaż marsjański. Było tego sporo. Posiadałem jeszcze po starym wuju, Dziejowładzie Germaznym wielki hełm piaskowy, służący do uzupełniania niedoboru tlenu podczas silnej burzy pyłowej. Rzecz szczególnie cenna z uwagi na zupełnie nie spotykaną we współczesnych zestawach ekwipaży konstrukcję uzdatniacza atmosferycznego. Kto wie, może wymkniemy się na niebezpieczne północne pustynie?
Nie zapomniałem również sięgnąć do niewielkiej szkatuły zawierającej podręczny zbiór pism parapsychologicznych i starych map „Cannali”. Miałem zamiar przeszkolić przyjaciela tym razem już na serio w podstawach wiedzy tajemnej i kaligrafii płyt cmentarnych, tak szczególnie ważnych na globach o obniżonej wartości ciążenia i wynikłej z tego sporej lotności duchowej.
Ułożywszy wszystko na wyszorowanych deskach podłogi, dzwonkiem mosiężnym wezwałem sługę mego, leciwego Hogrowąsa Doszczyńskiego. Przybiegł bez ducha, spodziewając się ostrego strofowania lub drobnej chłosty, ale już z daleka, w długim korytarzu oglądając mój uśmiech radosny z miejsca się uspokoił.
– Wasza wielmożność, życzy? – zapytał w progu zazwyczaj otwartych drzwi.
– Hogrusie miły, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli spędzimy najbliższy miesiąc w przestrzeni kosmicznej?
Wydawał się w pierwszej chwili być ogromnie zaskoczonym, prędzej spodziewał się wyprawy na pustynie Południowej Afryki niż Księżyca, czy Marsa, ale wzruszył wielkimi ramionami i odparł zgodnie z prawdą:
– Dobrze mi to zrobi na stare kości, panie hrabio. Ostatnimi czasy rozmyślałem nawet o porannej gimnastyce – mówiąc, uśmiechnął się szeroko.
– Zamów wobec tego powóz pod bramę od strony placu Marszałka Wolskiego. Niech lokaje zaniosą ekwipaż marsjański i kilka sztucerów z amunicją na grubego zwierza. Przelot mamy już opłacony – dodałem, widząc jego osłupienie. Zalegaliśmy od miesiąca w rachunkach za wypłaty dla pospólstwa fabrycznego.
– Kimże jest dobrodziej jaśnie pana? – zapytał z humorem. Podkręcił zawadiacko wąsa. – Hrabianka jakowaś poznana w korespondencji z butelki kosmicznej?
Machnąłem ze złości ręką.
– Przyjaciel najbliższy, hrabia Tomarum Dobryczyński…
– Aaa, pan Oskar dobrodziej, pamiętam szelmę z wyścigów powozów cztero– gąsienicowych w Ostrołęce.
Spojrzałem na niego karcącym wzrokiem i odprawiłem zniecierpliwionym gestem zajęty już poszukiwaniem norkowych, futrzanych kalesonów, które na Marsie były towarem wprost bezcennym.
Po południu byliśmy już na placu Wolskiego, na przystanku przy nowej, stalowej wieży Dobromira Wierzchowickiego, mierzącej od podstawy do krzywego wierzchołka dobrych trzysta metrów. W kolejce nie było znajomych. Tylko dzielnicowy stajenny przechadzający się tam i z powrotem po wysokim krawężniku mrugnął do mnie i z szacunkiem pozdrowił. Wkrótce nadjechały zapowiedziane przez megafon pojazdy.
Dziesięcioosiowy dyliżans ruszył z gwałtownym impetem. Strzeliły w powietrzu mechaniczne baty. Poczułem swąd palonej gumy i do kabiny pasażerskiej dotarły pierwsze opary mechanizmów hydraulicznych, zawsze nieszczelnych u takiego kolosa. W oknie widziałem setki mijanych pojazdów podążających w tym samym kierunku, tylko na wolniejszym pasie tej samej ekspresowej linii brukowanego gościńca, okrążającego krakowskiego molocha mieszkalnego od południa i wschodu. Widok wielopiętrowych stajni wzniesionych w okolicach kopca Kościuszki był imponujący. Przyćmiewał skutecznie urodą nawet ośnieżone szczyty odległych Tatr. Zabudowania wkrótce zakryły paskudne dymy kominów wielkoprzemysłowej Wieliczki, gdzie w dawnych sztolniach solnych wyrąbano precyzyjne wyrzutnie dla wielopoziomowych pocisków międzyplanetarnych.
***
Nie będę się rozpisywał nad podróżą kosmiczną, bo każdy najmniejszy srajtek ziemski przeżył takich startów i beznadziejnych przelotów bez liku, jednak widok kurczącej się w dole Wisły zawsze zakleszczał moje gardło. Minęliśmy po godzinie szary glob księżycowy i nasz pojazd znacznie przyśpieszył, zapadając się bezszelestnie w kosmiczną czerń. Byłem zadziwiony miłą obsługą i jakąś szczególną sympatią okazywaną mi przez kapitana jednostki. Starszy jegomość, Eugeniusz Jegamowski Preorwowski, będący od lat trzydziestu na służbie Państwowych Linii Międzyplanetarnych, zaczepił mnie natychmiast jak tylko przystojny steward wsunął tabliczkę z moimi personaliami w specjalną, boczną kieszeń fotela. Dotąd witał się z pasażerami ostentacyjnie, natomiast w stosunku do mojej osoby stał się nagle szczególnie wylewny i niesłychanie serdeczny.
– Mniemam, że ma pan trudności z rozpoznaniem mojej facjaty – zagadnął z szelmowskim uśmiechem. I tu począł zachwalać linie międzyplanetarne i wkład ich w międzynarodowe fundacje charytatywne, po czym na koniec zestawił czasy przelotów linii konkurencyjnych i szeptem dodał: – Jegamowski to nazwisko panieńskie pańskiej ciotki Heleny Olwobramskiej z willi na ulicy Czarnowiejskiej, u których to państwa w dawnych, dobrych ziemskich czasach, jako niepoprawny hulaka często bywałem gościem.
– Niezmiernie mi miło poznać, panie kapitanie – odparłem zaskoczony, podając mu dłoń, której nie omieszkał uścisnąć.
– Będę miał szczególny honor gościć pana w sterowni i przy kompasowniku słonecznym lub sąsiadującej kajucie obserwacyjnej. Zapraszam, kiedy już znuży pana bezmyślne gapienie się w okna i obrzydną serwowane gęste herbatki nasenne.
– Pozostaje nam jeszcze sala gimnastyczna w przedziałach bagażowych – dorzuciłem z humorem, szarpiąc koniuszek bokobrodów. – Bez wątpienia skorzystam z pana oferty. Marsjański krajobraz jest dla mnie czymś o szczególnie wyjątkowej wymowie.
Nie byłem w swoich odczuciach odosobniony. Wielu ludzi, szczególnie z europejskiej elity burżuazyjnej upatrzyło sobie bogaty pochówek z międzyplanetarną pompą. Tym bardziej, że coś niezwykłego i tajemniczego działo się z pogrzebanymi w marsjańskiej glebie ciałami. Uczeni z Uniwersytetu w Cydoniolopolis wysuwali niezmiernie interesujące teorie aktywności fluidów podgrobowych. Uważali, że takowe są obecne na niektórych nizinach cmentarnych w północnej części planety. Coś jak nasze ziemskie wody podskórne, powodujące u trupa obrzęk nóg i głowy. Nic więc dziwnego, że przedsiębiorstwa międzyplanetarnej komunikacji pociskowej zwietrzyły niezły interes pogrzebowy, a rodziny zmarłych wbrew surowym nakazom kościoła trójplanetarnego uwierzyły w okres połowicznego rozpadu duszy – jak ktoś obliczył – dochodzący na Marsie do trzydziestu ziemskich miesięcy. W porównaniu z naszymi marnym i dwoma godzinami różnica ta była niebagatelna.
Po niespełna tygodniu ujrzałem szybko rosnący krąg planety. Czerwony glob zajął wkrótce całe frontowe okno dziobownicy pojazdu pociskowego. Dobrze, że było solidnie okratowane, bo gapiów na galerii nazbierało się co niemiara. Urządzono tu niewielki bar, który zarabiał krocie. Widok docelowego portu zawsze wzbudzał ogromne zainteresowanie podróżujących.
Przepychając się przez tłum przypomniałem sobie o zaproszeniu kapitana. Jednak wrodzona skromność nie pozwalała mi na narzucanie się osobie trzeciej. Jegamowski sam odnalazł mnie w tłumie i poprosił na mostek. Byłem mu niezmiernie za to wdzięczny.
Widok marsjańskich kanionów zawsze budził we mnie niewytłumaczalny respekt i lęk, jakby pogrzebani tu w zamierzchłej przeszłości giganci sami rozgrzebali groby i umknęli na planety Olbrzymie lub Dalekosłoneczne. Wrażenie przytłaczającego majestatu natury pomnożył widok bogatego w różnorodności architektonicznego zamysłu dna kanionu, którego to człowiek ziemski był dumnym animatorem. W przeciągu kilku lat mojej tu niebytności koloniści z Zamojszczyzny wypełnili kotliny głębokimi jeziorami. Stały dopływ wody uruchomiono w oddalonym o dwieście kilometrów odsysaczu skały. Prądy prowadziły ją w dół zboczy, gdzie wpadała do kamienistych rurociągów i dalej figlarnie spływała skalnymi rynnami, załamywała na progach i tysięcznymi kaskadami rąbała o tafle niezliczonych stawów. Dopiero podziemne grodzie i pompy odnajdywały w tym chaosie jej docelowe przeznaczenie, gdzie rozlewała się w spokoju i stygła w harmonii z wykoślawionym krajobrazem. Od niedawna unosiła się ponad taflą zbiornika gęsta, tlenowa atmosfera, również skradziona ze skalnej rudy i żelazowych sedymentów. W powietrzu ujrzałem ptaki i miliony rozrośniętych w słabej grawitacji owadów. Byłem mocno wzruszony. Koncerny naftowe braci Ornackich naprawdę dokonały tu cudów architektonicznych. Patrzyłem zachłannym wzrokiem, a serce biło mi coraz żwawiej, w rytm ubierającego się w szczegóły krajobrazu.
Wpadliśmy pomiędzy krawędzie Valles Marineris dość gwałtownie, jednak nie tak, aby w porę napęczniałe balony hamownicze nie zdołały spowolnić tego z konieczności swobodnego upadku. Resztę ślizgu pilot już wykonał w doskonałym ordynku i zadokował po mistrzowsku w prowadnicy lądowniczej zmagnetyzowanej szyny.
Zostaliśmy grzecznie wyproszeni z pojazdu. Natychmiast uderzył w moje nozdrza upojny zapach marsjańskich kwiatów, tak inny od dość bezbarwnego, znanego mi z Ziemi. Miejsce wydało mi się cudowne. Na niebosiężnych skarpach bogaci lordowie z Zamojszczyzny i Podhala pobudowali gmachy niepospolitej urody. Wszystkie otoczone parkami i kwietnikami, a rozległe zieleńce burżuje poprzecinali malowniczymi wodospadami i to one niepospolitą urodą zapierały dech w piersi. Widać, że nie poskąpiono tu złotych groszy na architektoniczne fanaberie.
***
Musiałem szybko opuścić kanion ze względu na horrendalną opłatę klimatyczną. Brudny sterowiec zawiózł nas biedaków na wybetonowaną krawędź skały, skąd mogliśmy jeszcze przez godzinę napatrzeć się na urocze detale życia bogaczy do woli.
Wkrótce nadjechał i nasz Oskar. Posiadał starą, ale za to bardzo sprawną kolaskę terenową o napędzie czterogąsienicowym wyprodukowaną jeszcze w roku 9089 w Skierniewicach. Limitowana seria pochodziła z deski projektowej sławnego polskiego Niemca Lichtemansa i była niezmiernie popularną i udaną konstrukcją. Wielu farmerów na wyżynie Tharsis używało jej w komunikacji pustynnej, a tam, wiadomo, na próżno było szukać brukowanego gościńca.
– Witam ziemskie szczury! – Roztworzył ramiona do powitania. Długo mnie obściskiwał i prawił komplementy, ale i Hogrowąs był serdeczniej niż ja przyjęty. Szybko załadowaliśmy nasz dobytek na skrzynię ładunkową i wystawiwszy głowy przez okna kolasy zakrzyknęliśmy na przechodniów, by uważali. Dobryczyński ostro ruszył i poprowadził maszynę bardzo sprawnie. Nie rozmawialiśmy prawie wcale. Hałas od kotłów napędzających nie pozwalał nawet na skupienie poważniejszej myśli, a poza tym widok surowego krajobrazu zupełnie mnie oszałamiał. Wokół gnały inne odmiany parowozów i konnych pocztylionów. Tumult i ścisk z wolna się przerzedziły. Nitki pomieszanych dymów wiły się jeszcze na horyzoncie, gdy my rozświetliwszy teren reflektorami dojechaliśmy na miejsce.
Dom z łupku marsjańskiego posiadał trzy piętra. Dobryczyński wynajmował służbę tylko na czas ograniczony, zwykle w okresie zbiorów buraka Hrabiego Horsztyńskiego, na którym każdy przedsiębiorczy farmer sporo grosza mógł zarobić i przyjaciel mój od chwalby wiele, zbyt wiele o swym zysku rozprawiał.
Po niewielkim posiłku przesiedliśmy się do stolika kawowego rozstawionego przy oknie ogrodowym. Lokaj mój H. Doszczyński czuł się pośród biednych służących indyjskich panem i szlachcicem, więc tylko się komendom przysłuchiwał, paląc jednocześnie swoją maleńką fajeczkę.
– Sławiuszu kochany – mówił do mnie podchmielony już gospodarz. – Musiałem do ciebie napisać. Tyleż ostatnio się tu działo… Historie niecodzienne, których studiowanie zwykle uwielbiasz rozgrywały się tu na kanwie dziennej. Jak wiesz, do domu mego przylegają wielkie obszary cmentarne. Widziałem przez okna ognie ciągnące się po ziemi. Zwykle czmychały, gdy nieprzeparta ciekawość nakazywała mi gonić je tam konno w alejkach jarzębinowych, strzelając na nich z długiego bata.
– Nie pij więcej – upomniałem go, zresztą bezskutecznie.
– Zawsze na ziemi odnajdowałem to… – I mówiąc wysypał przede mną sporej wielkości kule brudnego wosku.
Obaj z Hogrowąsem patrzeliśmy osłupiali na toczące się bez ustanku obiekty. Jakby ciągły, niespokojny ruch był ich przeznaczeniem. Gołym okiem można było dostrzec płonący w głębokim środku zimny, błękitny płomień.
– To tylko garstka zebranych w tamtym roku z cmentarza kul. Dzieci marsjańskie lepią je z nudy, gdy wespół z dorosłymi czuwają przy grobach.
Spróbowałem woltomierzem zmierzyć napięcie, ale kule najwidoczniej unikały bliskości mierniczej anteny.
– Nie wiem jaka siła kreuje tę moc odpychającą materii. Boję się pomyśleć, że jest to coś więcej niż fizyka…
– Widziałem dzieciarnię topiącą wosk w otwartym ogniu nie zważając na czyniony w naturze cmentarnej rozgardiasz.
– To tylko stary wosk – uspokajał mój poczciwy Hogrowąs, mrucząc jakby do siebie.
– Z marsjańskim woskiem już środowisko naukowe miało spory problem w przeszłości. Atmosfera jest tu mocno rozrzedzona, powoduje więc szereg niepożądanych zjawisk wpływających na żywotność produktu. Producenci świec prześcigają się w kompozycjach chemicznej mieszanki. Dodatki zawierają substancje eteryczne dotąd na Ziemi nieznane.
– Ach, chyba rozumiem.
– Wydzielająca opary Alezjum marsjańskiego świeca potrafi związać na przestrzeni sekund duszę pochodzącą z podziemnego rozpadu i przydzielić do przestrzeni wokół-grobowej. Wtedy niektóre, co bardziej bliższe za życia trupowi media potrafią porozumieć się ze sobą w słowach dziwnej modlitwy. Szczególnie córki wiodą prym w rozmowach z ojcami ponad cmentarnymi płytami.
Aż ciarki mnie przeszły na samą myśl.
– Tak najlepiej, od razu we wszystko wątpić. Nie każda świeca rozgrzewa błądzącą duszę. Niektóre, będąc przeraźliwie pustymi potrafią porwać umysły żywych i związać sobą do nierozpoznania.
– Uważasz, Sławiuszu. że to właśnie do takiej desperacji procesów doszło w owym wosku?
Wzruszyłem ramionami. Miałem podstawy sądzić, że sprzedawcy folwarczni przekonali prosty lud, aby wierzył w kupieckie bujdy. Sam uważałem, że do artykulacji komunikatów nie dochodziło, a interpretacje z całą pewnością zasłyszanych były z premedytacją zafałszowane.
– Jutro z samego rana sprawdzimy to na cmentarzu. Skąd u ciebie taka nagła desperacja poznania prawdy?
– Musiałbym przyznać się do strachu, a tego nie zrobię. – Przyjrzał mi się badawczo. Widziałem w jego oczach lęk.
– Widzisz, mój najdroższy Sławiuszu, te istnienia mnie nachodziły. Próbowałem je na różne sposoby pochwycić. Kopałem szerokie rowy, zakładałem sidła i wnyki. Na nic, zawsze mi umykały. Po nocnych wizytach pozostawały na mym ciele sińce – tu pokazał swoje plecy – w dotyku bardzo śliskie, pozostawiające wybroczynę na palcach po lekkim nawet dotknięciu rany.
– Byłeś z tym w lokalnej lecznicy?
– Nie, szpitalik przeżywa teraz oblężenie. Ludzie tu często chorują; od roku może dwóch. Pytałem tylko znajomego medyceusza, ale on wykazał raczej obojętność wobec moich opowieści. Powiedział: „Jeśli człowiek potrafi tak długo się mentalnie rozpadać, to cóż dopiero marsjańskie, śpiące monstra?”– i odszedł jak gdyby nigdy nic. Oczywiście, że mu nie zapłaciłem, ale od pewnego czasu przerażają mnie te coraz głośniejsze tu pogłoski o spirytualnych energiach. Pomyślałem tedy o tobie.
– Otóż to właśnie. Dobrze zrobiłeś.
Nazajutrz, gdy tylko zapiał marsjański kogut, konno wyruszyliśmy z Hogrowąsem na cmentarzysko. Szeregi krzywych grobów stawały się coraz rzadsze w miarę jak przybliżaliśmy się do krawędzi Valles Marineris. Od dobrych dwóch tysięcy lat chowano tu zwłoki kolonistów, ich zwierzęta i rzesze mechanicznych, kroczących maskotek. Litery wytarły się, wypłowiały fotografie, a groby rozdarły coraz gwałtowniejsze ruchy górotworu. Na próżno uczeni przekonywali o geologicznej śmierci planety. Nawet woda pojawiała się tu znikąd.
Hogrowąs uderzył wierzchowca delikatnie ostrogami, ale ten ani myślał ruszać. Próbował coś zębami wygrzebać z ostrej szczeciny trawy rosnącej pomiędzy blokami starego marmuru. Kazałem lokajowi przestać nękać zwierzę. Zeskoczyłem z konia i zbliżyłem się do miejsca. Ujrzałem niepokojące lśnienie, jakby skóry węża. Natychmiast, to coś, gwałtownymi niczym błyskawica zwodami pomknęło pomiędzy częściowo otworzone płyty.
– Cóż to być mogło, wielmożny panie?
– Nie znam żadnych gadów marsjańskich, a przywóz ziemskich jak wiadomo jest tu surowo wzbroniony. Zastanawiam się, czy nie ma to czasem związku ze znanymi nam kulami i z nieprzeciętną aktywnością elektrostatyczną wokół cmentarza?
– Poczekajmy, niech tylko hrabia Tomarum Dobryczyński się rozbudzi, a poprosimy go o bardziej szczegółowe wskazanie miejsca łowienia woskowych kul – poradził mi sługa.
Wieczorną porą udaliśmy się tam wszyscy razem konno. Hrabia nakazał memu Hogrowąsowi dźwigać pokaźny sztucer, a sam dla niepoznaki przypiął do pasa ozdobny sztylet, jakiego używa się do polowań na marsjańskie zające, a służący do oprawiania zwykle toksycznej skóry. Ja trzymałem się z tyłu dzierżąc stary rapier, który miał w razie czego zadziałać jako szpikulec na woskowe kule. Dotąd nie brałem całej historii zbyt serio. Znając Dobryczyńskiego kondycję psychiczną, przypuszczałem, że gwałtownik szuka nadzwyczajnego wytłumaczenia zauważonych symptomów zwykłej choroby skóry.
Nie będę opowiadał o biedakach stojących wokół ciasno stłoczonych grobów współczesnej części cmentarza. Raczej zainteresowali mnie ci włóczący się w częściach nekropolii najbardziej oddalonych od głównej, jarzębinowej alei. Może czyniła to rozprzestrzeniająca się mgła, idąca gęstymi zwałami od strony Valles Marineris, a może zagęszczający się mrok nadawał leniwie przemieszczającym się sylwetkom dyskomfortu niejednoznaczności. Zrodziły swoim dziwnie urywanym ruchem mój lęk.
– Widzisz to, co ja, drogi Sławiuszu?
Hrabia Dobryczyński zeskoczył z konia i podał lejce siedzącemu na innej szkapie Hogrowąsowi. Szybko poszedłem w jego ślady. Biegaliśmy pomiędzy grobami zbierając toczące się w zarośniętych chwastami ostępach woskowe kule. Sam się dziwiłem, że w trawie idzie im owo toczenie tak gładko i bez przeszkód.
Stało się to szybko powodem mojego rozdrażnienia. Jeśli ich tu obecność stanowi jakikolwiek powód do niepokoju, winno się w niewielkiej społeczności marsjańskiej zabronić zabawy z woskiem. Tym bardziej, że wzbogacony we wszelkiego rodzaju chemiczne uzdatniacze mógł doprowadzić słabe umysły do utraty równowagi psychicznej. Ja sam po chwili zwątpiłem w realność odległych widm; taka niosła się zadyma od płonącej w cmentarnej dali aureoli blasku. Prawdopodobnie to ona tworzyła owe okropne przebarwienia marsjańskiego powietrza, bo gwiazdy na niebie drżały od piekielnej czerwieni, w którą je niefrasobliwość ludzka zanurzyła. Pochyliłem się, by spróbować zgarnąć z ziemi toczące się grudy wosku. Pochwycone kule były częstokroć zbyt gorące, by utrzymać je w zziębniętych palcach. Zastanawiałem się, jak dziecięce ręce mogły je kleić z kawałków materiału rozlanego na nagrobnej płycie? Czyżby od razu pełne były tak odrażającego żaru? Raczej wątpiłem. Zapewne nabierały dopiero energii tocząc się z wielkich odległości, nierzadko wydalając jej nadmiar snopem strzelających iskier. Rozejrzałem się wokół. Były ich setki, jeśli nie tysiące. Trudno było winić tylko jeden proces za ich tajemne wytworzenie. Miałem wrażenie, że niektóre uciekały przede mną powodowane przestrachem.
– Proszę mości dobrodzieja. To się może przydać – odezwał się ze szczytu wierzchowca sługa Hogrowąs podając mi na pomieszczenie zbieranych kul przestronną sakwę. Czym prędzej wrzuciłem eksponaty do środka.
– Myślę, że już wystarczy zgromadzonego materiału na potrzeby przyszłych eksperymentów – rzuciłem nieco umęczony tą krzątaniną. Po czym odwracając się do lokaja, zaordynowałem: – Niech Hogrowąs łapie sakwę i przytroczy do siodła, potem stanie w gościńcu za jarzębinami, abyśmy w razie czego mogli salwować się konną ucieczką.
Mój posłuszny sługa zrobił, jak mu kazano. Tomarum Dobryczyński zdążył wyciągnąć z olstra bogato rzeźbiony sztucer. Pogroził mi palcem za ten pośpiech. Uśmiechnąłem się pod wąsem.
Bez wahania wkroczyliśmy głębiej pomiędzy groby. Owiał nas mroźny wiatr idący z otchłani lądu, z jego nieskończonych pustynnych przestrzeni poza kanionem. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, na co się ważymy, ale przybliżając się do niezwykle aktywnych wymazów w pewnej chwili byłem już pewny, że nie widzimy tam żadnych ludzi. Każdy krok powiększał rozmiar zagadkowych wirów i pogłębiał wrażenie wydostających się z wnętrza grobów odgłosów rozpaczy. Nie wiem kiedy przyśpieszyliśmy. Nie myślałem jak długo biegliśmy. Zauważyłem raptem, że jestem pośród grobów sam, a mgła odcinając mnie welonem od towarzysza zagłusza moje wołanie. Dobryczyński musiał być gdzieś przede mną, bo usłyszałem jego krzyki i próżną szamotaninę. Wybiegłem na pustą przestrzeń pełen najgorszych obaw. Nagrobki stały tu niezwykle beczkowate i okrągłe. Ponad nimi ujrzałem z wzrastającą zgrozą poruszające się potrójne cienie. Były to stwory unoszące się w powiewie mgły, które nie dały się jednak bliżej podejść i dokładniej rozpoznać. Tylko zerkałem w ich stronę z rosnącym lękiem, bo nigdy pomimo parapsychologicznych upodobań nie spodziewałem się ujrzeć niczego tak skrajnie odpychającego.
Nagle, biegnąc po omacku wpadłem na przyjaciela. Obaj runęliśmy na ziemię. Ujrzałem jego usta po brzegi zapchane jakby kisielem. Biedak gwałtownie się dusił. Spróbowałem mu pomóc i palcami usunąć rosnącą masę. Ale on mnie odepchnął impulsywnie, sam kaszlem i wymiotami wymuszając opróżnienie jamy ustnej. Dławił się jednak dalej i musiałem go silnym poklepywaniem po plecach znów ratować. Mimo mojej ostrożności niewielka kropla żrących wymiocin spadła i zastygła na wierzchu mej dłoni. Z obrzydzeniem odkryłem stygnący wosk.
Pomogłem mu wstać. Nie chciał wracać, a czułem, że jego upór może się stać karygodny. Najchętniej zabrałbym Dobryczyńskiego pod ramię i siłą zawlókł w obręb jego folwarku, ale się nie dał i znów przystanął. Na powrót zaczęły nim rzucać dreszcze i wymioty. Powróciła niczym flegma zalegająca usta masa. Próbował odczopować świństwo palcami, ale to z nagła się rozrzedziło i jak woda z domieszką krwi wyciekło z ust hrabiego. Rozkasłał się biedak na dobre, ale całkowicie już oprzytomniał. Spojrzał na mnie bolesnym wzrokiem.
– Jakiś czart usiłował mi przedtem wygryźć usta – wyjaśnił. – Zaprowadzę cię pod ten parszywy krzew. Tam zgubiłem sztucer…
– A może wiedźma zechciała ucałować? – zażartowałem tonem jednak nie do śmiechu. Oskar uśmiechnął się do mnie bardzo słabo.
– Niepotrzebnie cię tu ciągnąłem aż z Ziemi. Sam tu mogłem dotrzeć i równie głupio, a skutecznie w samotności zemrzeć.
Wyglądał na doszczętnie zrujnowanego fizycznie. Przecież dopiero co wyszliśmy z domu! Jakby wydaliła go jako produkt uboczny sorterka działu tłoczni marsjańskiej winnicy! Trzymał się za brzuch, znów zwracając dziwnie kleistą i produkującą powietrzne bąble treść żołądkową.
– Może zawróćmy do domu, Oskarze? W takiej kondycji niczego nie pochwycimy – zaproponowałem rozglądając się z niepokojem.
– Nie, nie… Pozostańmy. Okazja może się już nie powtórzyć. Nigdy przedtem takich cudów tu nie widziałem.
Przyszedł był nieco do siebie po tym ataku. Ruszył na nowo chwiejnie, ciągnąc mnie za sobą. Po chwili dotarliśmy do miejsca, gdzie ostatnio upuścił sztucer. Zabrał go szybko i załadował. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że przecież nie słyszałem przedtem żadnych wystrzałów. Mój Boże, czyżbym ogłuchł w tym czasie?
Rosły tu cudnie pachnące kwiaty rozplecionego na cmentarnych płytach marsjańskiego jaśminu z odmiany Andariusza–Orzechowskiego. Skręciliśmy ostro i pobiegliśmy w stronę szeroko rozrośniętych krzewów dzikiej akacji zakrywających dziwaczny pomnik.
– Tam ktoś jest – zauważyłem, szeptem zwracając się do hrabiego.
– Gdzie? – zapytał z równie natężoną uwagą.
– W tych krzakach.
Podkradliśmy się bliżej. Zobaczyłem na ziemi następną złowróżbną kulę. Dziwne, że ta zapewne opuszczona onegdaj dotarła aż tutaj. Potoczyła się bezszelestnie w stronę czegoś, co przypominało kształtem nieludzkie, potworne stopy.
Bose o tej porze marsjańskiego roku? Może trup?
Czyżby ktoś uczcił ten dzień piekielnym misterium mordu? Stąd te niespokojne zjawy?
Rozgarnąłem jednym ruchem gałęzie. Natrafiłem na śliskie ciało. Wzdrygnąłem się.
– To ona – stwierdził hrabia. – Zrobiłem przedtem dokładnie to samo. Wtedy na mnie skoczyła.
– To nie jest trup, Oskarze. Ktoś ulepił z wosku ciepłe, potworne ciało – oceniłem nakłuwając ostrzem małego noża powierzchnię nazbyt miękkiej jak dla mnie nogi. – Ta kobieta ciągle żyje, dziwne….
Daję słowo, że widzieliśmy jak dziwadło poruszyło nogami. Zwarło je, przygięło w kolanach i rąbnęło mokrą glinę stopami, instynktownie próbując wcisnąć się głębiej w gęstwinę, byle dalej od nas. Hrabia nie wytrzymał, wycelował i wypalił ze sztucera. Uznał, że tak odpychające stworzenie nie posiada prawa do brudnej egzystencji. Mimo to jeszcze przez kilka minut poruszało się i wyginało w coraz to dziwaczniejszy sposób. Uciekliśmy, kiedy ten woskowy babsztyl przełamał się wpół na ziemi i znieruchomiał z przeciągłym sykiem opróżniającego się balonu. Zamknąłem oczy, ale nie mogłem zgubić pod powiekami tego wstrętnego widoku. Charakterystyczny smród topionego wosku doprowadzał mnie do szaleństwa. A tajemnicza śliskość moich dłoni? Wycierane w powierzchnię surduta tylko go wytłuściły, pogłębiając moje obrzydzenie.
Omal nie połamałem nóg biegnąc po grobach i ślizgając się po pomnikowych płytach. Wszystko to działo się pośród strzępków wlokącej się mgły i przytłaczającej ciszy marsjańskiej nocy. Znów zgubiłem towarzysza. Biegłem i nawoływałem. Zatrzymaliśmy się na alei niemal na siebie wpadając.
Ktoś jeszcze stał w pobliżu. Ktoś mroczny i wysoki.
– To on – wyjąkał hrabia pośpiesznie się cofając. – Przychodził nocą do mego domu, a teraz usiłuje mnie wciągać do swojej nory…
Zasłoniłem przyjaciela przed monstrum, ale sam z narastającego przerażenia nie potrafiłem złapać oddechu. Zniknął tak jak się pojawił, wnikając we mgłę podobnie jak przechodzi się przez otwarte drzwi. Nalegałem na powrót i Oskar się wreszcie zgodził. Bez koni zajęłoby to godzinę. Znów weszliśmy pomiędzy groby. Wołaliśmy na Hogrowąsa, ale podobnie jak przedtem wystrzał, tak i teraz głos uwięziła mgła. Nadchodziła falami o niespotykanej gęstości. Mroźna wilgoć kleiła nasze ubrania i przyprawiała o dreszcze.
Wtedy upiór powrócił. Wpadł między nas bez ostrzeżenia, jakby używał do skoku trampoliny.
W pierwszym momencie trzasnąłem go pięścią w łeb. Wtedy ujrzałem jego twarz. Z przerażenia krzyknąłem i cofnąłem się o krok.
Spoglądały na mnie oczy bałwana.
Dwa sterczące węgle zamiast oczu, wbite nonszalancko poniżej czoła, tak jak to robią niedbałe dziecięce rączki.
Daleka łuna marsjańskiego osiedla nagle rzuciła na istotę pulsujący blask.
Wolno roztworzyła wąskie usta. Wydobyła z siebie syk podobny do skwierczenia wypalonego znicza, gotującego resztki przeźroczystego tworzywa.
Usta nadal się otwierały. Zajęły całą nieregularnie ukształtowaną głowę. Zatrząsł się w obrzydliwym chichocie. Czuprynę złożoną z ciasno splecionych knotów ogarnęła gorączka falowania. Wyglądał jak rozwścieczony jeż.
Nos?
Nie miał nosa. Tylko dwa otwory podobne do elektrycznego kontaktu. Hrabia ratował się ucieczką. Ja zamierzałem pójść w jego ślady, gdy tymczasem mój zimowy, ciężki trzewik zaklinował się pomiędzy blisko ze sobą sąsiadującymi krawędziami grobów. Runąłem do tyłu modląc się, żeby nie trafić czasem plecami o jakiś marmurowy kant.
Monstrum nie czekało. Rzuciło się na mnie jak rozgorączkowany, wygłodzony zwierz. Przygarnął mnie do siebie ramionami. Był niesamowicie lekki, sztywny, drżący. Wydałem z siebie bezgłośny krzyk. Otworzyłem usta. Głośniej, głośniej i głośniej wołałem o pomoc.
Nie wymknęło się z gardła nawet słowo.
Popełniłem błąd rozwierając tak szeroko szczęki. Przygarnął mnie ponownie ze stękaniem. Nie wiadomo kiedy wsunął mi pomiędzy zęby falujący, świeczkowy jęzor. Natychmiast poczułem go na dnie gardła. Wpychał go głębiej, coraz bardziej podniecony. Ślinił się przy tym gorącym woskiem i ten parszywy jęzor wtłaczał jeszcze większą masę płynu w mój przełyk i wypełniał nim żołądek.
Kilkukrotnie się zadławiłem.
Wszystko trwało ułamki sekundy. Próbowałem odepchnąć stwora.
Miał ciało mokre od oliwy, dlatego moje dłonie ześlizgiwały się bezradnie. Spróbowałem wyżej. Zacisnąłem palce na knotach. Szarpnąłem z rykiem. Wyrwałem z wściekłością garść długich sznurków. Potem z całej mocy zwarłem zęby próbując odgryźć mu ten parszywy, ciągle wijący się jęzor wprost u nasady.
Udało się…
Jakoś machinalnie połknąłem resztę… Cholera!
Odskoczył z ogłuszającym skwierczeniem, jakby wypełnił swą powinność.
Uniosłem się na łokciu wymiotując kawałkami zestalonego wosku. Czułem jak pulsująca fala z żołądka rozlewa się do reszty trzewi. Skuliłem się z bólu. Mój Boże… Dostałem takich samych objawów jak Dobryczyńki! Czyżby hrabia?
Nie wiem jak odnalazł mnie mój wierny sługa, jak wpakował bezwładnego na konia i zorganizował fachową pomoc. Cały następny tydzień spędziłem w lokalnej lecznicy. Zaalarmowani kawalerzyści przeczesali cmentarz, ale nie odnaleźli ani hrabiego, ani jego sławnej w mieścinie broni; tylko doły zbyt pospolite, aby mogły być tajemniczymi – pełne śmieci i woskowego smrodu.
Zmęczeni pracowitym dniem marsjańscy medyceusze uznali, że sam być może w alkoholowym amoku nażarłem się wosku. Nie potrafili jednak wytłumaczyć ciągnących się nitek ciepłego, tajemniczego materiału obecnych w ślinie i krwi.
W drodze powrotnej na Ziemię skorzystałem z usług Jeniseja Zarzydzkiego, który z fabrykanta przedzierzgnął się na sporej potencji projektanta kosmicznych systemów.
Bilet ufundował mi książę Krzesimir Kasztański, szczerze wzruszony moim nieszczęściem, bowiem dawny papier podróżny przepadł w tajemniczym pożarze rozpętanym w domu Dobryczyńskiego.
W Krakowie bez chwili zwłoki udałem się do znanej mi kliniki. Specjaliści natychmiast zdiagnozowali moją niedyspozycję.
– Jakowaś potworna ewolucja rzeczy martwej nic sobie nie robiąca z precyzyjnej organizacji procesów życia – stwierdził dyrektor ośrodka badawczego profesor Jemioł Andruszewski, odkrywający moje własne na ten temat myśli. – Zalecałbym spokojne leżenie i możliwie dużo płynów – zaordynował.
Może i byłbym posłuszny radom profesora, ale czesząc się tego dnia przed lustrem ze zgrozą ujrzałem całe kołtuny wypadających włosów na moim prostym, kościanym grzebieniu. Wyłysiałem tak w przeciągu jednej nocy? Zaniepokojony przyjrzałem się bliżej, gorączkowo próbując palcami rozgarnąć marne resztki mojej czupryny. Tarłem, wycierałem w panice. I jeszcze raz. Przejęła mnie olbrzymiejąca z każdą chwilą trwoga… Coś tam wyrastało z nieznanych mi dotąd zgrubień skóry. Pokrywało głowę niczym gorejąca, śliska w dotyku wysypka!
Cofnąłem się od lustra przerażony.
Czyżby te niewielkie, sznurowate zgrubienia były…
Knotami?
Melbourne 2015
Pistolet wypadł z mej dłoni. Zachwiałem się i niemal bym upadł, gdyby nie wspierające, wyciągnięte pośpiesznie ramię jednego z mych sekundantów, który w ostatniej chwili upadek mój powstrzymał. Widziałem go jak przez mgłę, jak krząta się i pomaga. Nic nie usłyszałem z mówionego w mym kierunku słowa. Pulsowanie krwi w skroni było ogłuszające. Coś tylko wymamrotałem i odnalazłem w sobie tyleż siły, aby go odepchnąć i sięgnąć po opuszczoną broń. Znów uzbrojony, uniosłem ramię. Wycelowałem.
– Do krwi ostatniej! – ryknąłem w kierunku podchodzącego ze wściekłym grymasem padalca.
– Gdybym tylko lepiej trafił! – ryczał tamten. – Dalibóg, zamknąłbym panu tę pełną ohydztwa jadaczkę! – dodał, trącając silnym ciosem mą uzbrojoną rękę i obdarował ciosem, któren, jak później się okazało, narobił więcej szkody niż sama rolgułowa 11 kula.
Teraz już naprawdę straciłem przytomność.
***
– Panie Joelu, panie Joelu! – ktoś mię szarpnął za obolałe ramię. I znów próbował mnie rozbudzić na szpitalnej pryczy, zbliżając usta i wołając wprost do ucha. Roztworzyłem ciężkie powieki.
Widziany obraz wolno się skrystalizował. Miałem przed sobą smagłego młodzieńca, wcale nie wyglądającego na sanitariusza lub tym bardziej doktora. Trzymał brudny notes i coś wytrwale w nim zapisywał. Wyglądał mi na nicponia lub innego złodziejaszka, a nie na kogoś zatrudnionego na stałe w lecznicy.
– Kim pan jesteś? – warknąłem doń oburzony.
– Jeremiasz Duvall z „Trading Post” – zaprezentował się zuchwale.