Światy Alonbee - Jan Maszczyszyn - E-Book

Światy Alonbee E-Book

Jan Maszczyszyn

0,0

Beschreibung

Robinsonada w przestrzeni kosmicznej – w oparach eteru i absurdu. Hrabia Ashley B. Brownhole wraz ze swoją ekscentryczną ekipą opanowują umiejętność oddychania eterem, co pozwala im odbywać odległe podróże przez galaktykę. Po długich miesiącach kosmicznego dryfowania ekspedycja dociera na Pluton. Chcąc osiąść na planecie, ziemianie muszą ułożyć się z tubylcami i zbudować dla siebie schronienie. Czy w takich warunkach hrabia Ashley – dżentelmen w starym stylu – zdoła opanować problemy wychowawcze z córką Asperią i doprowadzić do ładu swoje burzliwe życie uczuciowe? Kontynuacja historii znanej z powieści "Światy Solarne". Pisarstwo Jana Maszczyszyna, pełne absurdu i groteski, z pewnością podbije serca i umysły miłośników prozy Lewisa Carrolla czy Philipa K. Dicka.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 394

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jan Maszczyszyn

Światy Alonbee

 

Saga

Światy Alonbee

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney

Copyright ©2019, 2025 Jan Maszczyszyn i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727227436 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Logika zabierze cię z punktu A do punktu B Wyobraźnia zabierze cię wszędzie

Albert Einstein

Niespełna rok świetlny od najdalszych orbit Światów Solarnych – systemu Pluton – Hamaia.

 

Z rozdartym sercem opuszczałem łamiący się na dwoje pokład żelosyntetycznego molocha.

Hawidon płonął. Zewsząd dobiegał dźwięk alarmowych gongów i pośpiesznych, oficerskich gwizdków. Spuszczano odrzutowe szalupy i wyciągano z szaf drogocenne przedmioty, mając nas, chyłkiem przemykających żywych ludzi, za nic.

Zbyt często napotykałem pomstliwy wyraz twarzy i wymierzoną w siebie broń, aby na dobre utracić nadzieję w odnalezieniu prawego serca. Czy oni wszyscy powariowali? Czyżby dochodzili do bezpodstawnej konkluzji o niespodziewanym alonbijskim ataku tylko w wyniku naszej pokładowej obecności?

W kilku skokach dotarłem do najbliższego wyjścia. Panicznie przerażony na gwałt chciałem się znaleźć wraz z malutką córką z dala od tego piekła; w bezpiecznym, otwartym kosmosie.

Widziałem za sobą smutny cień zmarłego Aborygena; jak siłował się z mocą żywiołów, chroniąc i otwierając przed nami drogę. Uciekając, czułem się jednocześnie zdrajcą i skrytobójcą, łotrem i łupieżcą. I chociaż żadne z tych podłych zachowań bezpośrednio mnie nie dotyczyły, to zaręczam honorem, że w głębi męskiej duszy buntowała mi się krew.

Oto czarny duch wyprowadzał nas poza śmiertelne wykwity eksplodujących kipieli i usuwał poza wyziewy śmiertelnych gorączek. Chronił mnie i córkę przed morderczymi zakusami akustycznych fal, którym tak łatwo w eterze przychodziło miażdżenie. Poczciwy Czarnuch po raz kolejny kładł na szali własną fortunę, faworyzując białych, niewdzięcznych i niewiele wartych panów. Wypychał nas ku wolności, sam ofiarowując się w zapłacie pieśni płomieni i żarów. Przecież bezpowrotnie stracony, stopiony i zmieszany z półpłynnym żeliwem tonącego wraku mógł tam, co najwyżej pozostać wspomnieniem.

Dlaczego sam dla siebie nie szukał ratunku?!

Dotknęła mnie z nagła żrąca gorączka i smutek, i zawód tak bliski duszy szlachetnej. Jak podły szczur uciekałem ku gwiazdom, wrzeszcząc od oparzeń i bąbli, pokaleczony i pocięty hrabiowski łotr, który chronił cenną skórę i rwał się byle do przodu, byle do życia i dalej od rozgrzanych warstw i strzelających od żaru nitów poszycia.

Ileż plam na honorze miałem jeszcze zmazać czynami szlachetnymi? Ile dni miała pociągnąć moja pokuta wrednego, ocalonego ducha?

W końcu wchłonął nas groźny mrok i czerń bezkresna; wynikła ze ślepoty śmiałka wydobytego z pogorzeliska. Poczułem pod sobą bezdeń i otchłań, jakiej w życiu nie pamiętałem. Obok zastygła cisza aż bolesna, a nad nami roztoczył się bezkres nieodgadnionego nieba. Poczułem potworny smród czyjejś myśli i odgadłem, że gdzieś tam mknie ów śmiertelny, reliktorski zew, o którym tyle opowiadała przerażona Lagris. Gdzieś zagłada wrednie ukierunkowana antenami naprędce koncentrowanej mocy zbierała swoje żniwo. I domyśliłem się, że tylko chwile i może milimetry dzielą nas od doświadczenia podobnego losu.

Pomagając sobie rękami, jakbym w gorączce wiosłował, coraz szybciej oddalałem się od niemal pewnej śmierci.

Odetchnąłem, gdy minęły mnie już ostatnie małe szalupy i ogromny, niemrawy kształt zrujnowanego Hawidona wolno rozpływał się w powodzi dymów. Nie wiem, czy sprawiały to trujące wyziewy pary, czy też być może gorąco, któremu nie dawałem rady, ale w tym oddaleniu oprzytomniałem i już nic nie rozumiałem. I śmierć czarnego ducha wydała mi się nieprawdopodobna, a jego szlachetne objawienie małostkowym.

Przecież niczego tak naprawdę nie widziałem. Mylący mógł być przekradający się cień, mylące jego inspiracje i chęci. A już na pewno złudą wszelkie objawy jego pomocy. Czyżby bariery dla ognia i eksplozji nie powstawały automatycznie na opornej pożarom podłodze? Czy aby na pewno był to nasz poczciwy, finezyjny Yarragee uaktywniony moimi mocami telekinetycznymi?

Jedną ręką przetarłem oszronioną twarz.

Drugą poprawiłem osadzone w oczodołach szkła.Widziałem teraz znacznie lepiej. Klarowniej oceniałem świat. Westchnąłem ciężką piersią.

Rozejrzałem się po beznadziejnych nocnych ciemnościach. Z wolna wypełniały mnie gwiazdy i mróz nieposkromiony. Pozostało mi tylko żałować, że w ogniu nie pozostaliśmy i nie sczeźliśmy, bo nic nie zapowiadało tu rychłego ratunku.

Lecąc na rozpędzie po stycznej do wraku, miałem czas na uporządkowanie nie tylko myśli, ale i personalnego oprzyrządowania.

Szerokie ściągacze pasa teleportacyjnego, założone bezpośrednio na surducie, sprawiły mi niemały kłopot. Odkręciłem sprężyny, przeczyściłem palcem, przewlokłem sznurowanie i przesunąłem języczki zapięcia. Z trudem ponownie na siebie draństwo wciągnąłem i odwrotnym trybem załączyłem.

Przede wszystkim przeszkadzała mi niespokojna Asperia. Nigdy nie była aż tak marudna i złośliwa. Dopiero po niejakim czasie byłem zdolny ją uspokoić i wybrać stosowne kody z panelu kontrolnego teleportacyjnego pasa. Pofrunąć na takim sprzęcie było sztuką, a już wybrać kierunki przez los naznaczone trąciło już magią.

Mój stary surdut również w wielu punktach uwierał i parszywie uciskał. Przejrzałem boczne kieszenie przykryte klapami i wszelkie śmieci zagarnięte najprawdopodobniej jednym ruchem ze stołu tuż przed ucieczką. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. W życiu bodaj nie pozwoliłbym sobie na podobne zachowanie po libacji. Byłem pewny, że ktoś celowo podrzucił mi te śmieci do ubrania, życząc mi kary obcięcia ręki. Za zwędzenie hawidońskiego mienia z miejsca obwiniłem Shankbella, bo mu się od samego początku oczy świeciły do każdej nowości. Okazało się później, że miałem rację.

Z jednej rzeczy byłem jednak szczególnie kontent, bo mnie samego chrapka w przeszłości na nią brała; odkręconej z komina grzewczego w admiralskim salonie repliki broni Jego Miłości Fizyka Nuklearnego, Jacobsa Jeffreya. W pełni sprawny oręż strzelniczy w postaci miniaturowego rewolweru jonowego rocznik 3299 leżał teraz wygodnie w mojej kieszeni. Broń nabita i lśniąca, z bocznymi, zegarowymi wykresami zużycia energii, gotowa była do wystrzału. Wymierzyłem nią kilkukrotnie w ciemności tuż ponad głową śpiącego dziecka i tylko siłą woli przymusiłem się do nieoddania próbnego wystrzału. Schowałem potem broń i pieczołowicie zabezpieczyłem wysłużonym guzikiem.

Skoki teleportacyjne oddałem dotąd dwa; pierwszy w odruchu paniki, drugi kalibrując precyzję manewru. Oba pozbawione były sensu. Oddaliłem się i zagubiłem na dobrą dobę. W trzeciej próbie posłużyłem się już rozumem i obrałem przypuszczalny kierunek lecącej grupy załogantów.

Wreszcie ujrzałem w oddaleniu kosmiczny, słoneczny pyłek, a w nim lecących towarzyszy. Na ostatnim miejscu zauważyłem wykręconą w bólu Lagris, powiązaną z hrabią Shankbellem fragmentami ubrań i podartych koców. Daleko w przód wysforował się przebiegły inżynier Vanhalger, mierzący w kierunku gwiazd okolicznych skradzionym oprzyrządowaniem z Hawidona. Rozsrebrzył przy tym za sobą całe niebo trzymanymi częściami śruby.

Zrównałem się z baronem dopiero po tygodniu teleportacyjnych manewrów. Tam też dostrzegłem przed nami mocne światło zbliżającego się Plutona, a w dali przejmująco obce z tego dystansu Solarne Słońce.

Przybiłem do dwójki przyjaciół po następnej godzinie. Czując się za towarzystwo całkowicie odpowiedzialny, dokonałem pobieżnej lustracji ocalałego sprzętu. Posiadane pasy teleportacyjne Shetti wyczerpały już swą użyteczność do absolutnego minimum. Nie mogłem więc mieć z ich strony żadnego wsparcia energetycznego. Doskonale jednak szły na sesji neutralnej.

Ponadto nieukończone aborygeńskie tatuaże barona i hrabiowskie rysunki teleportacyjne nie posiadały wystarczającej siły przerzutu, aby być w pełni wydolnymi w środowisku eteru międzygwiezdnego. Mogły cokolwiek znaczyć na stałym lądzie. Jednak tu, gdzie wpływ innych mocy kosmicznych i magnetyzmów był bezwzględny - zaledwie obu panów zdobiły. Wymagały solidnej reperacji totemowym nożem.

Wkrótce znieruchomiałem jak pozostali, rozumiejąc potrzebę oszczędzania energii i utrzymania przytomności za wszelką cenę. Ogarnął nas długi, mroźny sen przerywany jedynie koniecznymi manewrami utrzymania kursu.

Już po paru tygodniach straciliśmy w tym długotrwałym oszronieniu wszelkie czucie w członkach. Wtedy ogarnęły nas już naprawdę czarne myśli; brak nadziei na ratunek, duchota i bezsilna rozpacz. Gotowi byliśmy wołać o pomoc nawet do wrogów!

Przecież, co rusz kotły alonbijskie mijały nas w niewielkiej odległości. Waliły dymem prędkości orbitalnej, śpiesząc ku solarnym rubieżom, węsząc i demontując cokolwiek pozostało wartościowego na bitewnym polu.

Okazałem się być z całej paczki duchem najmocniejszym. Obwiniałem za to sploty nieodparowanych nici ciemnej tentralnej energii splątanej przez rozliczne działające aborygeńskie tatuaże, które bez opamiętania poumieszczał na moim torsie i plecach przewidujący Kaanja.

Czego tu nie było? Starych podobizn wymarłych zwierząt, długonogich ptaków Ormeere, wielkich zwierząt skaczących, czołgających się, wspinających, czy staroświeckich maszynerii odwzorowujących z artystycznym przepychem budowę kół mitycznej enklawy gwiezdnej „Doris Pool”. Tyle że skóra od tych sił zaklętych w ludzkie ciało szybciej się u starego marszczyła, co reakcje osłabiało.

Za to reszta męskiej kompanii dopiero miała prawo narzekać. Ich tatuaże i naniesione blizny wyblakły i rozmyły się, a moc magicznej farby dawno się pośród fałd skóry i włosów zagubiła. Cierpieli więc obaj panowie na przewlekłe teleportacyjne impotencje. Nawet jednak w przypadku mojej skromnej osoby tajemne znaki nomadyczne potrzebowały wielu godzin gwiezdnego ładowania.

A potrzeby były niebagatelne.

Tymczasem moja córa Asperia po pierwszych sześciu miesiącach dryfowania zaskoczyła mnie pierwszym świadomym dotknięciem. Pozostawiła mnie w szoku trwającym całe tygodnie. Poczułem, że oto obudziła się jej niezwykła jaźń! Usnąłem od tego na poły sparaliżowany. Nie wiem, co to było i nie chcę wiedzieć, jak to zrobiła. Bo co będzie, gdy miast serca odnajdę w żeńskim potomku wysokiej klasy dynamo?

Muszę przyznać, że nigdy nie przepadałem za małymi dziećmi. Natura zrobiła mi kawał, oddając jedno z nich w moje nie całkiem opiekuńcze ręce. Nie czułem się komfortowo, przypisując silną i błyskotliwą osobowość córki faktowi, że przyszła na świat w czasach burzliwej przemiany fizycznej jej matki. Zdenerwowany więc sytuacją, odwiązałem zeń bandaże i odłączałem tubę karmiącą. Zezwoliłem na kontrolowane brykanie wokół własnej osi lub szybowanie pomiędzy załogantami naszej gromadki. Demonstrowała zdolności ruchu niepospolite, o które dziecko przebywające w środowisku kosmicznym zupełnie nie podejrzewałem. Miało jej przemieszczanie coś wspólnego z falowaniem i jednocześnie wirowaniem. Skarcona za nadmiar dzikiego ruchu, chowała się za plecami Lagris, gdzie z trudem mogłem jej dosięgnąć. W chwilach złości sypała na mnie z ust iskrami. No cóż, taki już nasz kosmiczny, ojcowski los.

Raz puszczone w samopas dzieci nigdy nie wracają.

Potem wielokrotnie odkrywałem moją córkę samodzielnie odpiętą i dryfującą spokojnie. Uznałem, że wydoroślała. Lub pod międzygwiezdnym okiem matki, pośród aktywacji wielorakich, mrocznych i niezdrowych energii odnalazła sposoby sprytnej regulacji i redystrybucji własnych emanacji. Od pewnego czasu już jej nie karmiłem, a odkrywszy, że sił witalnych jej nie ubywa, a wprost przeciwnie – były w jakiś tajemny sposób odnawialne i sowicie w łańcuchu pokarmowym uzupełniane – dałem procesowi spokój.

Nie było to bynajmniej moje prywatne lenistwo i przerzucanie się obowiązkami rodzicielskimi przez mroki kosmicznej nocy, ale pełna akceptacja i całkowite poddanie się wyrokom losu. Po prostu nie miałem siły ani ochoty na testowanie jakichkolwiek rozwiązań siłowych z matką.

Blask i potęga niepodobna do żadnych ludzkich, marnych skarbów otaczała mnie zewsząd i nakazywała zapomnieć o bezużyteczności mego osobistego szczęścia, a pogodzić się z ogólnym trendem przemijania i odchodzenia.

Lękałem się też o samą Cydonię.

Co, jeśli to panna Hornsby na tak ogromne dystanse nadmiernie się wykosztowała? Przecież gdyby wymyślne alonbijskie detektory telepatów nadrzędnych odkryły podobne emisje światła i ciepła, i prześledziły kierunki jej skupienia, to z całą pewnością dobito by nas w czarnej otchłani w sposób nieunikniony.

W kilka standardowych lat później poczułem obecność w oddechu domieszki wulkanicznych pyłów! Mogło to oznaczać tylko jedno; bliskość planetarnych prądów.

Prolog

Pomimo oporów natury zasadniczej, takich jak brak szerszego zainteresowania tematem w ludzkim środowisku czytelniczym oraz moja prywatna niechęć żywiona wobec roszczeniowego charakteru autora wspomnień; w pierwszej chwili zdecydowałem się na nieopracowywanie kolejnego tomu kosmicznej awantury Sir Ashleya Brownhole’a.

Jednak na decyzji zmiany moich planów zaważyły głównie listy otrzymane z dworu książęcego Inverrie i Houlotee, jak również i innych osób ważnych lub postronnych, które zastrzegły sobie jednakże prawo do niewymieniania ich z nazwiska i pełnionych funkcji.

Namyśliłem się więc co do kontynuacji spisania owych szalonych, nie popartych konkluzjami lub dowodami naukowymi, relacji i listów.

Postanowiłem jednakże postawić mu, osobnikowi niesfornemu i gadatliwemu, jeden ważny, a niezbędny w moim mniemaniu warunek; jak na dżentelmena przystało, miał on aktywnie współuczestniczyć w kształtowaniu woluminu. Przede wszystkim oczyścić te przeklęte, odręcznie pisane stronice od wszelakich śmieci i niejasności.

Pracę miały wspomóc częste wywiady. Niektóre idee, znacznie odbiegające od naszej rzeczywistości, należało przybliżyć i epizody nieprawdopodobne szerzej wyjaśnić. Nie zamierzałem uciekać się do częstych rozmów, broń Boże, a do solidnie przygotowanych kwestii merytorycznych i zasadniczych w formie pisemnej. Jak się jednak okazało w żałosnej praktyce, życie zaopatruje nas w swoje własne scenariusze.

Po pierwsze, była dla mnie wysoce niezrozumiała postawa rozkapryszonego bękarta, jaką w każdym przypadku i odmianie reprezentował niesforny Sir Ashley. Mówiąc oględnie - jako osoba stale mi podczas pracy towarzysząca i siłą rzeczy przeszkadzająca, jawił się być kompanem nie do wytrzymania. Sam posiadając w odległej przeszłości wydawnictwo, powinien był rozumieć wiążący się z biznesem stopień odpowiedzialności. Poza tym zasób mojej cierpliwości i dobrej woli był silnie ograniczony. Sam bywałem chory i cierpiący, a co za tym idzie, po prostu – na starość senny, zmęczony i kapryśny.

Owszem, przyznaję, że przeglądając notatki znajdowałem siebie wielokrotnie pod wpływem całkiem naturalnych impulsów współczucia. Gubiłem się w odmianach niefortunnego losu Sir Ashleya i tak samo jak on poddawałem ckliwej rozterce. Wtedy pod wpływem impulsu rozkazywałem bibliotecznym murzynom rzucać inne prace i zabierać się do ręcznego wciągania wspomnień na bębny pamięci mieszczące się na półkach przetwarzania mego piwnicznego księgozbioru. Względnie szybko pożałowałem owych podjętych w skandalicznym pośpiechu decyzji.

Niestety, w całym zestawie wspomnianych czterdziestu woluminów wspomnień Sir Ashleya większość stanowiły niezwiązane z historią notatki, schematy i rysunki poglądowe. Żaden murzyn nie byłby w stanie podjąć ryzyka skomplikowanej pracy odrzutu worka zbędności i systematyzacji danych pozostających w zgodzie z meritum. Nawet ten po najnowszych usprawnieniach genetyczno-mechanicznego kodu, i co za tym idzie rozjaśnionej karnacji, nie byłby w stanie podołać zadaniu.

Poza tym staruszek nie wiadomo czemu ponaklejał na zapisane strony setki kwitów podróżnych, rachunków i formularzy, sprasowanych liści i kwiatowych pąków, jakby zupełnie nie dbając o niszczoną tą klejącą działalnością zawartość pisemną.

– Nie wiem, po co to dobrodziej wpinał i przyklejał? – marudziłem jak zwykle wytrącony z równowagi.

Siedział naprzeciw, wspierając głowę na rączce kościanej laski. Jego ogromne, ciemne oczy roztaczały niezwykły blask i spokój, podczas gdy ja wertowałem stronę po stronie woluminów ciasno stłoczonych linijek, usiłując wyłowić sensowną całość. Wreszcie odezwał się z pretensją:

– Pan nigdy nie skończysz z tym utyskiwaniem? Ileż ja cierpienia musiałem zaznać? Nie jakieś tam bóle krzyża i ścierpnięcia ręki od pisania. Przeszedłem kilkanaście trepanacji czaszki z różnym, często bolesnym skutkiem. Nie wspominając częstej wymiany ciała, a być może i pokręcenia przez ten proces i duszy? Stąd też być może biorą się natręctwa, fobie i wszelkie kolekcjonowanie bzdur. Poza tym, panie Janie, czyż nie zaznaczyłem w umowie, że cały zysk z nakładu przechodzi na pańskie rozliczne pejpalowe konta?

– Będzie dobrze, jeśli jakikolwiek zysk pokryje potrzeby związane z publikacją. Nikt dziś już nie czytuje historii o wojnach, miłości, zdradzie i nieskazitelnym honorze dżentelmena, o jego wystygłym rasizmie i wybujałych fobiach.

– A ja wprost przeciwnie, odnajduję wielu zainteresowanych tym tematem słuchaczy.

– Dobrze więc, nie oponuję… Spiszmy, co potrzeba.

Podskoczył radośnie jak dziecko.

Nowymi wymogami współpracy tylko sobie narobiłem większej szkody, bo dysponując tą straszliwą sztuką nowej teleportacji, stał się Sir Ashley jeszcze bardziej wścibski i nachalny, nie dając mi już zupełnie czasu na żadne prywatności i przyjemności natury cielesnej. Budził mnie w środku nocy, rozganiał kochanki i naprzykrzał w środku dnia. Zepsuł każdą chwilę zdrowo zasłużonego odpoczynku. Znajdowałem go w przedpokojach i toalecie. I zawsze z miłym uśmiechem mi oświadczał, że oto coś sobie przypomniał i niecierpliwie żądał zapisania tego faktu. Ganiłem go za te zakłócenia mego wypoczynku, groziłem bronią palną lub po prostu oficjalnie przez drzwi frontowe wyrzucałem z sieni.

Przyłaził jednak, kołatał w odrzwia i stale marudził na kilku progach jednocześnie, nawet tych piwnicznych i ogrodowych. Usiadłem więc wreszcie pewnego dnia w gabinecie – zupełnie z równowagi wytrącony i porzuciwszy wszelkie inne redakcyjne prace, kazałem mu opowieść sensownie rozpocząć od najdalszego znanego mu początku.

– Może na wstępie…

– Nie, nie, panie Ashley. Tak po prostu… – mówiłem, głaszcząc opuszkiem wskazującego palca świetlne pióro. – Z rozpędu, poproszę. Żywiołowo i z życiem, i bez wstępu! No, już…

Usiadł. Widocznie rozmarzył się wsparty na niebiańskiej lasce Houlotee, bo potrząsnął głową jakby z nagła rozbudzony. Nie ściągnąwszy nawet cylindra i skórzanych, inkrustowanych metalem rękawiczek, począł dyktować z cicha;

– Niech pan rozpocznie tak:

„...Pomny krzywd, w jakie nas otchłanie kosmiczne wplątały, patrzyłem wstecz na galaktyczne pola nie tylko z obawą, ale i z najgłębszym wstrętem. Wszelkie istnienia, tam w czerni mocami władające, okazały się być bytami podłymi, nikczemnymi i bezczelnie uzurpującymi sobie miano „inteligentnych”. Ich niecne knowania dotyczące pogłębienia niedoli już narodzonych i cierpiących w męczarni nieprawidłowego rozwoju istnień wołały o pomstę do nieba.

Długo nie potrafiłem stłumić w sobie nienawiści i goryczy. Ze smutkiem myślałem o tych obcych filantropach, którzy przymuszeni okolicznościami, skrywając ducha bogatego we wszelkie finezje i cnoty, masowo ginęli pod butem nie honorowego despoty. Wspominałem zasłyszane opowieści o defektywnych rasach, o poniżających programach protetycznych, obrzydliwych historiach o wszechświecie pełnym mniejszych lub większych kalek, niepełnosprawnych i ułomnych tworów. Dodać do tego celowo zaprojektowane chorobotwórcze mikroorganizmy i wredne nanobionty; i byłem coraz bardziej pewny mej nienawiści do bytów okupujących tamte odległe kosmiczne szlaki.

Nigdy przedtem nie rozmyślałem tak o niebie. Nigdy go nie przeklinałem, nie opluwałem i złorzeczyłem. Spędziłem życie beztroskie w okolicznych światach wokół mojej gwiazdy Wenus, pośród ludzi honorowych, światłych i statecznych, którzy wiedzę i zyski czerpali z nadzwyczaj ciężkiej pracy lub dalece zaangażowanego, naukowego eksperymentu. Ludzi, którzy nigdy nie poniżyli się do haniebnego procederu kradzieży licencji, czy ucięcia nogi pacjentowi w celu sprawdzenia lub przeegzaminowania protetycznego sprzętu osobistego.

Druga połowa mego życia upłynęła szybko i nie należała bynajmniej do historii przyjemnych, a jednak zdecydowałem się z całym należnym smutkiem i powagą czytelnikowi ją opisać, i w kronikarskim obowiązku przybliżyć.

Dopiero po tych latach włóczęgi i nieprzyjemnych przygód, oglądania śmierci i męczarni, przyszło mi boleśnie zrewidować prawdę o sobie samym. Emocjonalnie pozostałem po tej rozległej spowiedzi, doprawdy w strzępach… Ale jak wielu mędrców jowiszańskich powiada: „Należy wielokrotnie z upadku dźwignąć ciało, aby choć-by raz uszlachetnić tym istotę jego ducha”.

– Całkiem dobrze – powiedziałem, odwracając się od karty jeszcze półpłynnego w kołowrotku papieru. – Gdyby mógł pan jeszcze, za pozwoleniem, zrezygnować z tego patosu byłoby znacznie lepiej. Przede wszystkim zabrzmiałoby naturalniej i przystępniej – przekonywałem z przyjazną miną.

Uśmiechnął się do mnie w sposób serdeczny i wdzięczny. Rozpoczęliśmy pracę od jej, jak zwykle nudnego, początku.

1.

Sir Ashley rozkasłał się na dobre. Wycierał przez chwilę mokry nos i osuszał tą samą pomiętą chusteczką czoło i skronie. Potem zakładał oba dziwne monokle naraz i patrzył na mnie jakimś nieobecnym, czy nieposkładanym wzrokiem.

– Przerwał pan pisanie?

– Bałem się, że pan zasłabł.

– Nie, mam te napady kaszlu od dawna – stwierdził z lekką chrypką. – Przypuszczam, że są to pozostałości kosmicznej diety oddechowej. Nierzadko się dusiłem niespotykanie gęstą śliną, z pewnością mającą swe źródło w otaczającym nas zewsząd ośrodku międzyplanetarnym – mówił Sir Ashley z demonstracyjnym obrzydzeniem. Splunął kilkakrotnie do przygotowanego w tym celu srebrnego naczynia z pokrywką tuż obok popielnicy na cygara. Hałas czynił przy tym okropny. – Niektórzy uczeni, ukryci w zaciszu masywnych gabinetów latami debatowali nad zagadnieniem egzystencji w eterowej atmosferze milionów niesprawnych biologicznych resztek. Pochodzących niby to z wyziewów planetarnych; tajemniczych wichrów, wulkanicznych kosmicznych erupcji, czy magnetycznego mistycznego przyciągania molekuł przez sam eter szwendających się bez celu, ładu i składu. Wielu doszukiwało się w atmosferze międzygwiezdnej aktywnych prionów, o których sens istnienia zażarcie spierały się uniwersyteckie sławy instytutów w Atehopee. Niech pan sobie tylko wyobrazi jej kolosalny ciężar?! Czy jest tu możliwa jakakolwiek sensowna termodynamika? – Zerwał się z miejsca i niepomny ostrzeżeń o ciasnocie gabinetu począł przechadzać się od ściany do ściany, gestykulując. – Znowu sobie przypomniałem ten ból i żal! Przybity mrokami kosmosu lub może ze zwykłej nudy żyłem na co dzień wspomnieniami. Po raz tysięczny wracałem myślą do wykładów profesora kosmologii ekosferycznej, Ironea Gratzu. Magią zdawała się władać jego kreśląca wzory ręka, gdy w sposób godny i odważny obnażał przed nami najgłębsze tajemnice otaczającej nas kosmicznej natury. – Spoglądając na moją zdumioną minę, wyjaśnił: – Ironeo Gratzu należał do żarliwych orędowników istnienia bytu doskonałego. Za pewnik uznał, że eter jest czymś więcej niż międzyplanetarną atmosferą. Jest istnieniem samym w sobie doskonałym i zbalansowanym energetycznie. Jest Spiryutuum pozbawionym fizycznej masy i co za tym idzie ciśnienia, a dynamicznie wpływającym niby wola lub parcie na wszelkie byty materialne. Tezę udowadniał dynamicznym wektorowaniem ośrodka, a jego ściśle uporządkowane przemiany i utajniony rytm zrzucał na karb obecności ducha doskonałego Enklawy. Widoczne dopasowania nie przypominały przypadkowo dobranej mikstury fizykochemicznej świata pozaenklawowego z jego bezsensem nagminności elektromagnetyzmu i radiacji termonuklearnej. Eter międzygwiezdny bezsprzecznie stanowił początek jednoczącej pieśni słowa twórczego, więc biedak nie wykluczał istnienia gigantycznej świadomości kreatywnej. Teza ta, zbyt śmiała jak na warunki wenusjańskie, silnie kolidowała ze stricte purytańskim wychowaniem materialistycznym. Okazała się być niebezpieczna jak na profesorską rangę, stąd jej autor skończył tragicznie, rozjechany przez żeliwne koła kopalnianej dorożki. – Odwrócił się bokiem do okna i przeszedł energicznym krokiem wzdłuż sięgającego mu kolan rzeźbionego parapetu. – Popadanie w mistycyzm na uniwersytetach wenusjańskich uchodziło za wysoce naganne i kojarzone ze skrajnie prześladowanymi formacjami religijnego opętania musiało utknąć w naukowym rynsztoku. Jednak pytanie pozostawało witalne i drążyło niektóre twórcze umysły jeszcze po śmierci uczonego; „Czyżby miał się pojawić w jakimś momencie przyszłości wszechświata Superbyt Ekosferyczny nadrzędny, w randze przepotężnego Boga opiekuna?” – pytały świetne umysły uniwersyteckiego Maous Cao. Czyżby była możliwa transunifikacja zdyscyplinowanych energii w bąblu o rozmiarach kilkudziesięciu milionów lat świetlnych? Cud obejmujący swym zasięgiem biliony zamieszkałych światów? Czymże miała być owa istota i czy miała bezpośrednich następców? Miliony zależnych od siebie trybów, zębatych przekładni i dźwigni wszelkich rodzajów? Czyżby była kierowaną zdalnie przez same procesy istnienia machiną? – Zatrzymał się, przeżuwając coś w ustach. – Wszystko to prawda. Eter międzygwiezdny przypomina mi uśpiony krater wulkanu, z którego brzegów unoszą się odpychająco smrodliwe wyziewy życia ekstremalnego. Zapewne ja sam pochłonąłem w wyniku tej podróży kosmicznej tony drobnicy bakteryjnej. Bo niby skąd generował się pokarm dla małej Asperii w moim brzusznym obwodzie? Stawałem się z wolna przemierzającą otchłanie kolonią, zbiorowiskiem zasymilowanych z potrzebami konającego ciała komórek, być może w konsekwencji ratujących me zagrożone śmiercią głodową życie.

– Przecież mówienie o kosmicznej zupie jest obrzydliwe. Niech pan nawet o tym czytelnikowi nie wspomina.

– Zapewne jest obrzydliwe, ale jakże prawdziwe? Potrzeba wzbudzić w nim refleksję. Czy pan i ja, żyjąc w atmosferycznej, gęstej gazowej papce, jesteśmy uwolnieni od połykania przypadkowych drobin i karmienia się tą fruwającą organiczną kanapką z gazowym wyzwalaczem?

– Zapewne tak, ale są to ilości przedstawione w ułamku zaniedbywalnym. Niepotrzebnie się też pan irytuję. Ja pragnę tylko pana wysiłki wspomóc ideologicznie.

– Czasami w tę pana chęć podpory szczerze wątpię.

Tutaj, jako autor pisma, pamiętam, że się uniosłem:

– Sir Ashley, doskonale rozumiem, że w chwili nadzwyczaj dramatycznej, w skrajnie wyczerpującej psychicznej nędzy człowiek chwyta się wszelakich sposobów ratowania drogiej mu, nawet czarnej skóry.

Puścił złośliwość mimo uszu. Ale najwidoczniej miał mnie dość, bo kontynuował:

– Czy aby na pewno pan tak wszystko rozumie? Czyż kiedykolwiek otarł się pan o stan agonalny? Jestem już i owszem, zahartowany – odparł ze złością. – Jednak jak ten trup bezwolny i bierny, rozsypujący się ze starości nie w wilgotnej ziemi, a w bezmiarze ośrodka gwiezdnego miałem swoje powody, aby się ogólnej tendencji rozpadu nie poddawać. Stąd też moje wyjaśnienia, mniemam całkiem dla czytelnika okażą się pożyteczne.

– Rozumiem. – Zrobiło mi się go nagle bardzo żal. Czynił wszystko, aby zdać relacje z wydarzeń, których wspomnienie wcale nie były mu wygodne i przyjemne. Był w końcu nie byle jakim ojcem. I pragnął za wszelką cenę dodatkowo wypełnić swoją reporterską misję względem mej niecierpliwej osoby.

– Umierałem każdej godziny na miliony możliwych sposobów, panie szanowny. Czaił się wokół mej osoby jakiś mrok; zimny, niemal materialny, pełen organicznego smrodu i odpychających myśli. Ten sam, który jak mniemam, połknął w głodzie naszego aborygeńskiego mistrza.

– Jakoś nie przemawia do mnie ten obraz, Sir Ashley. Nie wierzymy w duchy i spirytualizmy wszechświata! – zaapelowałem. – Proszę wybaczyć, ale istnieje bliskość rzeczy ważnych i zbędność oddalonych. „Zaginieni w pomroce wędrowcy”, owszem. Ale po co nadmiernie rozwijać tę scenę? Mamy w dole planetę i oczekujące nas tam przygody.

Tu się rozzłościł:

– Wie pan, ile czasu zajął nam ten beznadziejnie rozpoczęty lot?

– W sumie? Nie wiem.

– Trzy długie lata! Nie byliśmy już rozbitkami, a staliśmy się nieodłączną częścią bezmiarów otaczających nas kosmicznych oceanów. Czułem się przytłoczony i przybity. Nierzadko wprost marzyłem o śmierci!

– A pozostawione pana opiece dziecko? Nie pragnął pan jego ocalenia za wszelką cenę? Przecież stało się w trakcie lotu rezolutną dziewczynką, ze wszech miar godną szacunku hrabianką, dziedziczką skarbca Blasku.

Tu zamilkł na chwilę. Widziałem jak wilgotnieją mu oczy. Sięgnął do kieszeni po chusteczkę i ponownie wysmarkał hałaśliwie nos. Potem poskładał materię w kostkę i schował. Mrugał przez chwilę powiekami.

– Tak… Największym zaskoczeniem podczas tej całej tułaczej męki były zasłyszane po latach z jej ust, z nagła wypowiedziane słowa. Z początku pomyślałem, że to zmęczony umysł płata mi figle. Szybko się jednak okazało, że moja Asperia rozpoczęła swe przemowy.

– Słyszalne w eterze?

– Dobre sobie. – Spojrzał na mnie z wyrzutem. – Oczywiście, że nie. Na początku życia posiadała gardło za małe i kruche, by stało się wydolne do opanowania sposobów modulowania ośrodkiem tak śliskim i rozrzedzonym jak eter międzygwiezdny. Wybrała sposób prostszy, telepatię i telekinezę szperliwą.

– Nie chce mi pan chyba powiedzieć o jej możliwościach telekinezy mózgowej? Szperliwość jest nadal metodą nie wykraczającą poza mury najlepiej strzeżonych laboratoriów, niekiedy będącą w fazie wyłącznych teoretycznych rozważań militarnych? Byłaby wtedy zdolna do rzeczy niepowszechnych i strasznych z natury, takich jak implementacja myśli lub wytwarzanie fałszywej masy wspomnieniowej lub nawet personalizacji toksycznej.

– Nie wątpię, że posiadła takie potencjały, ale nigdy w stosunku do ojca użyć ich się nie poważyła. Maleństwo po jakimś roku przemówiło do mnie werbalnie i dość czułym tonem.

– Maleństwo? – nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu. Obruszył się nieco, ale spokojnie dalej kontynuował:

– Oczywiście przyjąłem jej pierwsze słowa z ogromną radością. Przede wszystkim referowała mi swój stan zdrowotny i najbliższe plany. Podejmowała też wysiłek interpretacji wszelkich zmian dotyczących środowiska międzygwiezdnego, które mnie niepokoiły.

– To zbyt skomplikowane sprawy, jak na osobę całkowicie pozbawioną edukacji. Z mlekiem ojca takiej wiedzy się nie wysysa?

– Jej wiedza wzbudziłaby podziw u niejednego dyplomowanego profesora.

– No, tutaj już chyba pan przesadził?

– Brała lekcje od samej przestrzeni! Bo innego wytłumaczenia faktu obecności tak wysokiego kosmicznego przygotowania u mojej hrabianki do dzisiaj nie odnalazłem. Poza tym, córka moja drogi panie, przyznam z niejakim obrzydzeniem, potrafiła całkiem z nagła zmienić stan skupienia na niemal ciekły. To dowodzi z kolei jej niewiarygodnych umiejętności chemicznych. Z przerażeniem odkryłem też jej rozciągliwość, a w wielu momentach wręcz stan gazowy przechodzący w strzępliwość gwiezdnej plazmy.

– Nieprawdopodobne – skonstatowałem z całkowitą niewiarą.

– Najwyraźniej pan sobie kpi, a to są fakty do udowodnienia.

– Nie, bynajmniej. To ciekawe, co opowiada pan o własnej potomnicy – uspokoiłem go, proponując mu rozpaloną fajkę z automatu biurkowego.

– Nie wiem, czy potrafi się pan postawić w skórze niepokornego ojca wyrzuconego w mrowie niezliczonych gwiazd bijących nas zewsząd światłem – było to w końcu upokarzające.

– No dobrze, przyznaję, było panu ciężko.

– A zakradające się zewsząd licho? Tysiące razy porywano mi córkę. Ginęła gdzieś tam pośród smolistych wirów i powodzi, tonąc i rozpaczając, podczas gdy ja nie mogłem nic zrobić. Po tygodniu ze zgryzoty i desperacji potrafiłem sobie wyskubać resztki włosów na głowie! Ale wtedy niesamowity blask mi ją przywracał, a ona po coraz to dłuższych pobytach stawała się połyskliwsza i bardziej szklista. Miejscami pokrywały ją wszystkie rosy i pyły okolicznego kosmosu.

– Rosła po tych spotkaniach z niejakim „Lichem”? – wątpiłem.

– A jakżeby inaczej? – zaczynał, paląc na nowo stare cygaro. – Tyle że to działo się na drodze metalurgicznej lub gorszej jeszcze technice, jakby nadmuchiwania szkła! Niebezpiecznie oddalała się od naszego gatunku, a powracając w momentach przytulenia do dawnego dziecięcego kształtu – nie przypominała mi złożonej for-my ludzkiej.

– Najpewniej nie porządkował pan widzianych elementów, tylko bezkrytycznie przyjmował nadinterpretacje wycieńczonego umysłu?

– Ależ co mi tu pan znowu imputuje? – pytał obrażonym tonem.

– W półmroku widzi się rzeczy straszne, a co dopiero po wielotygodniowych sesjach nadużywania eteru międzygwiezdnego. Personalna sensualność kapcanieje – dodałem z uczoną miną, ćmiąc moją fajkę kącikiem ust. Przytrzymywałem cybuch oparty łokciem o biurko, a cała moja postawa chyba wyrażała zwątpienie, bo zaczął swoje wyjaśnienia zgorszonym tonem:

– Jestem i byłem przekonany o mojej znakomitej kondycji psychicznej. Przecież rozmawiałem z nią i rozumiałem każde słowo. Obserwowanie procesu wzrostu potomnicy budziło nie tylko mój strach, ale i obawę o całkowite zatracenie kontaktu. Jednak rozsądek podpowiadał mi, że córa moja to przecież byt na wpół gwiezdny, mający więcej wspólnego ze sztywnymi twierdzeniami fizyki niż z organicznym bytem. Pytałem co będzie, jeśli w tym stanie zdecyduje się odejść na swoje? Przecież czuła się tam w świecie mroków jak ryba w wodzie? Rozwiruje się, porwie ze sobą jakieś skalne obiekty lub nas samych i bach, pozostanie zlepiona z rumowiskiem planetarnym na wieki!

– Szybko poddaje się pan chorym fantazjom. Nie przypuszczał pan chyba, że wasze znakomite towarzystwo zamieni się w planety?

– Nie jestem aż takim głupcem!

Spróbowałem łagodniej:

– Nie miał pan po czasie z jej procesem karmienia i wydalania żadnej styczności. Przestał pan być odpowiedzialny za jej byt z chwilą odcięcia pępowiny. Poddana rytmom kosmosu całkowicie się uniezależniła i dojrzała. To zrozumiałe. Absolutnie nie może się pan obwiniać za jej wulgarną obcość. Może przemiana, która się w niej dokonała, pozwoliła jej na solidne i regularne odżywianie.

– Jednak ubolewałem nad faktem własnej ojcowskiej bezsilności w chwilach jej lotów w nieznane.

Tu nie wytrzymałem:

– Głupstwa pan wygadujesz. Sam mam córki i wiem, że kocha się je ponad wszystkie różnice. Jeśli zauważył pan, że dziecko rośnie pod wpływem magnetyzmów wszechświata, to musiał pan odczuć zadowolenie z jej niezależności i wynikającej z tego siły. Takie rzeczy wprowadzają troskliwego ojca w dumę, a nie w podłą fazę psychicznych załamań i negacji własnych zasług. Jednocześnie rozumiem, że dotknął pana aspekt bezradności i w pewnym stopniu odrzucenia, jaki cechuje najzwyczajniejszy proces starzenia i cielesnej deprecjacji własnej osoby.

– Tak oczywiście, miałem tego procesu świadomość. Widziałem pod ubraniem pokrywające mnie coraz ciaśniej kosmiczne bąble, zmarszczki i wszelkie plamy natury promieniotwórczej. Spoglądałem z niepokojem na przyjaciół. Tak samo źle znosili tę złośliwość międzygwiezdnej atmosfery. Drapali się i jęczeli. Czuliśmy się coraz gorzej. Przeczuwaliśmy bliskość śmierci. Przecież nieubłaganie uciekał czas.

– To normalne. Osiągnął pan wiek poważny, a jednak pozostało w panu wiele wigoru i młodości ducha, jak wynika z opisywanych przygód. W tamtym ciele spokojnie dotrwałby pan trzysetki, ale przyszła jak rozumiem ochota na zmianę? – Nie dosłyszał lub udawał zamyślenie. Wobec tego spróbowałem zmienić temat – Ale proszę mi powiedzieć, wspominał pan, że towarzyszył wam jakiś mechaniczny rytm?

– Od czasu katastrofy Hawidona wirowaliśmy w tym szaleńczym pędzie, którego nikt z nas nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć. Miałem ów taniec wokół wspólnego środka za objaw rzuconego przekleństwa. Nie usprawiedliwiał go mrok, ani światło, ani dynamika prądów przestrzeni. Chyba żeby przyjąć interakcje z wytwarzanym polem mojej własnej córki, która pojawiała się nierzadko w samym centrum i z ogromną siłą nas ku sobie przyciągała. Kierowaliśmy się ku najjaśniejszej gwieździe, którą najprawdopodobniej było solarne Słońce i ku planecie, która mogła być Plutonem. Z ostatnich informacji uzyskanych od Lagris wynikało, że znajdowaliśmy się w odległości poniżej roku świetlnego. Mieliśmy pewne doświadczenie w przemieszczaniu podwymiarowym, ale nie na tyle istotne, aby dać sobie radę w obecnych warunkach. Pasy teleportacyjne Shetti również się wyczerpały. Trzeba pamiętać, że w systemie Eigielii i wcześniej, to Yarragee, nasz czarny mistrz służył nam pomocą i niezbędną radą. W nowej sytuacji towarzyszyła nam kobieta i dziecko. Prędkość naszego bezwładnego lotu plus niezbyt szczęśliwe teleportacje nie sprzyjały właściwemu postępowi. Korekcje błędów mogły pochłonąć zarówno miesiące jak i lata. Wkrótce opanowało nas pełne zniechęcenie, a zaraz potem pusta rozpacz. I tak minął pierwszy kwartał naszej gwiezdnej podróży. Biegnący czas, ból i zimno nie wpływało tak wstrząsająco na świadomość jak przeświadczenie, że z braku właściwego pożywienia zmieniamy się z każdą chwilą w coś niezrozumiałego i niepojęcie wrogiego dla samych siebie. Przecież pomimo owego magicznego eterowego wsparcia już dawno powinniśmy nie żyć. Czarna energia, która zewsząd do nas napływała, karmiła i matkowała, napełniała nas w samej istocie grozą. Czyżbyśmy byli celowo poddawani metamorfozie? Następne tygodnie były w tym sensie jeszcze gorsze.

– A mała Miss?

– Rosła. Odrywała się, stając się z każdą chwilą coraz bardziej niezależną. Miałem takie ojcowskie przeczucie, że żywo dotknięta naszą klęską, będąc nad wyraz zaopatrzona w nadmiar wewnętrznej przestrzeni robiła wszystko, aby nas ochronić.

– Nonsens.

– Żyjąc jakiś czas na Marsie, spotkałem się z drożyzną. Biedniejsi, szczególnie ci rekrutujący się z braci górniczej na północy, z trudem wiązali koniec z końcem. Wtedy odwiedzali znakomitych krawców i zamawiali przenicowanie marynarki. Oczywiście, jeśli materiał był pierwszej wenusjańskiej jakości udawało się przewrócić wytarte lico na świeże nico. Tak działo się z moją córką. Twierdzę, zaręczając własnym honorem, że podczas przebywania w stanie przenicowanym zmieniała for-mę otaczającej nas przestrzeni na wygodną dla siebie i w najmniejszych szczegółach kontrolowaną.

– Och, jakiż pan uparty!

– Ależ to fakt naukowo udokumentowany.

– Zgaduję, że w tamtym czasie młodzieńczego dojrzewania pełna była wewnętrznej radiacji i rozbłyskanych, energetycznych nici?

–Nie myli się pan, była. Zdałem sobie onczas sprawę, że oto najbliższa mi osoba we wszechświecie, zapewne odziedziczywszy zdolności i genialne protezy po matce na drodze genetyczno–syntetycznej posiadła w swoim wnętrzu rodzaj reaktora generującego dowolne i nowe wartości wypełniających ją wymiarów przestrzeni i czasu. Co więcej, potrafiła ową szafą narzędziową w sposób mistrzowski operować!

– Pozwolę sobie więc przypuścić, że różnica potencjałów pomiędzy międzygwiezdnym tłem a bąblem czasoprzestrzeni osobistej Miss Asperii była możliwym źródłem energii zapewniających wam byt, panie Ashley.

– Najprawdopodobniej. Bo skąd by się brały te rozbłyski świetlnej emanacji rozjarzające otaczający nas eter do czerwoności? Jak opisać te chwile luksusowego gorąca i kieszenie ogarniającego nas, a przynoszącego ulgę energetycznego luksusu?

– A więc jednak? Jakie zjawisko kosmicznej cudownej przyrody wspomagało jej fizykalny rozwój? Przecież mijały całe miesiące bez pańskiej ingerencji. Posiada pan jakieś podejrzenia? Owe byty czarne i niezwykłe, licha latające?

– Przypuszczam, że w przedziwnym międzygwiezdnym ośrodku musiały znajdować się jeszcze naturalne, tajemnicze radiopochodne zioła, które uzupełniały jej skromne codzienne potrzeby niskokalorycznej diety. Być może otrzymywała je poprzez nieskończone kosmiczne otchłanie bezpośrednio od matki?

– Radiopochodne? Cóż to za fizyczny kalambur? – szczerze się obruszyłem.

– Niech mi pan więcej nie przerywa, proszę. Wielu innych uczonych wenusjańskich z miast południowej półkuli szczególnie, ze słynących centrów uniwersyteckich i dobrze zaopatrzonych w kolby reprodukcyjne laboratoriów przypisywało tę właściwość eteru chemikaliom życia wmieszanym w sztukach inżynierii protoprzestrzennej przed dwustu pięćdziesięciu milionami lat.

– Eter miałby posiadać określony wiek? Albo to sama Enklawa stawała się z czasem leciwa i stara?

– Wszystko przechodzi cykle rozwojowe, więc i eter również ulega wypromieniowaniu. Ale obiecywał pan milczenie?

Dałem znak, że już się nie odezwę.

– Podawali oni za przykład akwarium wypełnione wodą z pompą dotleniającą pracującą w systemie ciągłego uzupełnienia. Ciecz ulegała gazowej saturacji, co było w tym sztucznie utrzymywanym środowisku warunkiem niezbędnym do utrzymania przy życiu istot podwodnych. Podobnie działo się w przestrzeni wokółjądrowej centralnych obszarów galaktycznych. Istniała hipoteza, że do wypełniającego przestrzeń Enklawy kosmicznego eteru maszyneria gigantycznych eruptorów wprowadzała nie tylko niezbędne substancje oddechowe, ale i skąpe dawki, czy porcje odżywczych związków chemicznych wspomagających życie. Doprawdy niezwykle hojny musiał być ów naród Demiurgów, a i niebywale pomysłowy.

– Tylko czy były to źródła w tym przypadku dla niej wystarczające?

Myślał krótko.

– No, nie wiem – i dodał po zastanowieniu: – Udawało mi się również nierzadko dostrzegać promień bijący od jednej z centralnych gwiazd w gwiazdozbiorach mi ze swego położenia nieznanych. – Byłem pewny, że Sir Ashley kłamał, bo tak poczerwieniał i się spocił na masywnym karku. – Przypuszczałem, że to mogła być matka Cydonia – mówił – bądź może ktoś złowieszczy i prądotwórczy, wrogi nam wszystkim bardziej niż obce, poznane już rasy.

Nie bacząc na moje wątpliwości, Sir Ashley coraz bardziej rozpalał się do opowieści…

2.

Asperia wyczuwała istotę karmiącą zupełnie instynktownie. Wężowy przyrząd, wystający z jej oszronionego brzucha, stawał się z dnia na dzień coraz bardziej pusty, a wydzielina uzyskiwała konsystencję sera i otrzymywała od tego spleśnienia obrzydliwego, rdzawego posmaku. Wkrótce worek brzuszny ojca karmiciela opustoszał całkowicie.

Dziewczynka poczuła się na linie uwięziona.

Manipulując zgrabiałymi palcami, doprowadziła do odpięcia zatrzasku. Zauważyła przy tym, że bezwładnie się uniosła. Manewrując ciałem i rękami, ze strachu wczepiła się w ubranie karmiącego i mocno do niego przywarła. Ten nawet ruchu nie zauważył. Gdy spał, bywał twardy, zimny i obojętny. W chwilach przytomności ciepły, czuły i życzliwy.

Asperia zauważyła, że sen następował w porach dość regularnych i powtarzalnym rytmie. Szybko dostosowała swoje własne aktywności. W chwilach ojcowskiej przytomności przymilająco się uaktywniała, gdy spał oddalała się nawet na miliony kilometrów w mroczny i zimny eter, niezwyczajnie poruszając rękami. W każdym ruchu odgarniała setki ton przychylnego jej ośrodka. Gdy stawał się zbyt oporny lub za bardzo sztywny; tam pozostawała zawieszona i skupiona. Rozkładała wówczas te same małe dłonie służące do wiosłowania i jakby nasłuchując ich usztywnionymi płaszczyznami, usiłowała pochwycić karmiące nici najgłębszego Uniwersum lub zwykłe prądy. Nadbiegały od gwiazd bliższych i dalszych, zawsze jednakowo regularne i pożywne. Szczególnie jedno ze słońc jej potrzeby faworyzowało i na nim się maleńka hrabianka z całej siły skupiła. Wtedy po raz pierwszy doznała uczucia potwornych mdłości. Powstrzymała wszelki ruch i zastygła. Masa jej wnętrza zdawała się rosnąć i pęcznieć. Otwierane coraz szerzej usta w pewnym momencie już przestawały wystarczać. Nie potrafiły wymościć skondensowanego gumiastego tworu, który nie tylko że dławił, ale ulatując w najbliższe sąsiedztwo, wszystko wokół zmieniał i obejmował i od jej woli uzależniał. Stan ten utrzymywał się godzinami i nie zelżał póki sama nie odkryła sposobów jego redukcji lub wprost przeciwnej ekspansji.

W rejon bliskich jej wędrowców powracała zawsze przed czasem okresowego rozbudzenia. Korzystając z momentu snu najbliższego jej karmiciela, drobiazgowo go przeszukała. Wszelkie trofea z braku własnych kieszeni od razu połykała, a lśniące guziki surduta, które z takim zacięciem przecierał, odpruwała i żuła dopóki metal nie zmiękł i w ustach się nie rozpuścił.

W wyniku przeszukiwań odkryła, że ojciec nie posiadał większej liczby karmiących łączy, a sam był mizerny, wychudły i zdawało się, że poważnie chory. Chociaż dzieciak relacji z nim w pełni nie rozumiał, to uznał że mężczyzna reprezentuje byt najbliższy, zasługujący ze wszech miar na szacunek. Otoczyła więc go blaskiem nadmiaru.

Nieopodal krążyły inne interesujące byty. W większości zazwyczaj spały lub omdlałe leciały oparte o siebie jak szczapy drewna. Tylko jeden z nich szczególnie się wyróżniał.

Przez długi czas krążyła wokół i w nieśmiałych szturchnięciach próbowała zaznajomić się z tym kształtem. Po tygodniu już bawiła się jej włosami, splatając i rozplatając pierwsze warkocze. Kobieta uchodziła w towarzystwie obdartusów za najmłodszą, jednocześnie najbardziej osamotnioną. Z powierzchowności nie przystawała do żebraczej kompani. Staranne wykonanie i świeżość cechowały jej ubiór. Asperia, sama w szmacianych resztkach, niektórych części garderoby jej pozazdrościła. Postanowiła niektóre co nieco odpiąć i przymierzyć na siebie. I chociaż nadwymiarowe, powiązała je i znalezionymi nićmi fastrygowała, by potem bez żenady przeszukać resztę jej kieszeni i połykać zawartość.

Ze wszystkich znalezionych drobiazgów najbardziej urzekło ją maleńkie lusterko. Ze zdumieniem odkryła w nim odbicie własnej twarzy i z niejakim cwaniactwem wykombinowała, że fizjonomia kobiety przypomina ją samą, tylko starszą i znacznie bardziej dojrzałą fizycznie. No cóż, może z wyjątkiem oczu, damy były identyczne? Ale jeśli oczy miały w zestawie postrzegania służyć do percepcji, to jakim sposobem ona – Asperia – widziała te wszystkie szczegóły otaczającego ją obrazu? Nawet w zwierciadle nie potrafiła odnaleźć odpowiedzi na to ważkie pytanie. Irytowały ją własne rozświetlone lica i skronie. Przerażały rosnące, pokręcone włosy. Może za cud wzroku była odpowiedzialna cała fosforyzująca skóra?

Ostrożnie przyjrzała się reszcie śpiącego towarzystwa. Czyżby gdzieś tutaj chował się klucz do jej wyglądu? Dopiero teraz dostrzegła anatomiczne różnice. Głowy lecących mężczyzn były najwyraźniej celowo zniekształcone. Implanty pordzewiałego metalu obejmowały kompletną czaszą jej tył, a giętkie pręty usztywnienia wrastały w kark i splatając się z żyłami, grzęzły w głębi pleców. Wyłysiałe centrum pokrywała zniszczona skóra, w części twarzowej atramentowa z pasmami rozległych czarnych pręg odmrożeń.

Twarze oszpecały pary dziwacznych, głębokich kanałów ocznych, z wyglądu przypominających rury, które w sposób sztuczny wmontowano w rozdętą tym procesem głowę. Oczy pozbawione były powiek i brwi. Otwór pozostawał tym bardziej ciemny, że bywał częściowo zarośnięty kępkami włosów.

Oprócz tak uderzających różnic anatomicznych trójkę wędrowców oprócz kobiety charakteryzował ubiór znajdujący się w szczególnie fatalnym stanie. Fraki i surduty rozpadały się ze starości i brudu, o spodniach i butach też nie dało się powiedzieć niczego przyzwoitego. Obrazu dopełniały poplamione koszule i strzępy krawatów nadających się z braku właściwej długości zaledwie na wytłuszczone apaszki.

Wobec tak diametralnych różnic Asperia najczęściej tuliła się do owiniętej zlodowaciałym kocem kobiety i nadzwyczaj o nią dbała, a dostrzegając jej fatalne problemy z oddychaniem, wywoływała w sobie fazę Bytu Szkatułowego, uwalniając masy wewnętrzne i doprowadzając do świadomego przenicowania i lokalnej ekspansji. Z łatwością wtedy się odnajdywała w skomplikowanych matrycach gwiezdnego promieniowania. Szybko na tej kanwie rosła. I może nasza historia potoczyłaby się innym wolnym torem, gdyby nie echo, które znaki jej działalności poniosło. Z mroków poczęły nadbiegać groźne ostrzeżenia.

A gdy już z podświata wychynęli zmrożeni, ruchliwi i maleńcy Egrilin, i gdzieś tam jeszcze pojawiła się Ladra, już tylko wciągnęła się w siebie i skuliła u stóp ojca, którego chroniły wszelkie znane jej potężne znaki aborygeńskiej magii.

3.

Tron imperatorski wznosił się aż po wysoki sufit. Tam wtapiał się w liczne antenowe sploty psychotronicznej kopuły nadawczej wybiegającej mackami metalu na całe kilometry w płaszcz atmosfery. Sklepienie wykonano z gęstej plecionki podobnej do sznurów połączonych złotych łusek, więc rzucały w dół ku lśniącej podłodze migotliwe refleksy. Gdzieś tam umieszczono stalowe wysięgniki, gęsto utkane, na poły organiczne śruby. Dodane jakby przypadkowo przęsła spajały konstrukcję zarówno z niesymetryczną czaszą, jak i dumnie powyginanym piedestałem mieniącym się perłową masą schodów. Kosztowny mebel wymagał corocznych upiększeń, na co szły niebagatelne podatki ściągane ze wszystkich liczących się okręgów przemysłowych Alonbee. Sam tron cechowała podwójna, a nawet potrójna egzystencja bezpieczeństwa. Z trudem można było wyróżnić wymiar świata, w którym najmocniej wyrażała się jego fizyczność.

W sensie materialnym, nawet znawca z trudem wyróżniłby pośród natłoku onirycznego zdobnictwa kształty szlachetnej Pani. Zlokalizowanie przez potencjalnego zamachowca alonbijskiej Imperatorki na tle podstępnej mimikry mebla królewskiego - graniczyło z cudem.

A jednak tam była, bo dotąd niecierpliwie wyczekujący audiencji Hrotem w jej przeczuciu podnosił się z krzesła kilkakrotnie. Momentami zdawało mu się, że obserwuje w centrum metalowego siedziska nieznaczne wahanie jaskrawości tła. I mimo że nie potrafił jeszcze wyłowić właściwego rybiej rasie kształtu, już przeczuwał jego prześwietne nadejście.

Dopiero po ustalonej minucie powitalnej osoba królewska wypełzała z misternej klatki otoczonej splotami rur i rureczek biegnących od hydraulicznych pomp zabezpieczających, olejowych przekładni i napędzanych mroczną energią turbin. Już pojaśniała od niej podłoga, gdy na powrót znikła. Wkrótce zarys jej konturów niespokojnym drżeniem rozbiegł się po meblu i podjął próby znakomitej samomaterializacji w samym centrum. Czyżby w przeszłości stanowili jedność? Czy legendy roztrząsające pochodzenie istot najświetniejszych opierały się na faktach? Czyżby niektórzy mogli odnaleźć w posmaku metalu, kamienia lub drewna zdobniczego krew przodków?

– Jesteś tu, Houlotee? – nadpłynął od strony siedziska przyciszony, na swój sposób uwodzicielski głos. Ton, podkreślony szkaradnym poświstem rozbiegającego się miarowo powietrza, poniósł się niemilknącym echem w potężnej, okratowanej żeliwną siatką hali. Na przeciąg sekundy wszystko tu stało się dla Hrotema nagle znajome. Jak żywe przypominało wnętrze drzemiącego w przestronnych pałacowych wnętrzach tentrycznego gwiazdolotu.

– Tak, najwyższa – pośpieszył z odpowiedzią, ciesząc się zaskakującym ściśle osobistym wrażeniem superiluminacji.

Gdy zaprzestała swych bezczelnych psychotronicznych umizgów jego gotowość stała się dla niego same-go żenująca. Niemal z bólem się zawstydził i starając się dyskretnie i może zanadto niecierpliwie zmienić pozycję ciała, podniósł się na krześle i już tak w pochyleniu pozostał. Teraz już był pewny wrażeń. Widział ją wyraźnie wpatrzoną w siebie i hipnotyzującą.

Opisywana w „Poematach Zakłamanych” Vor Potro Mahrona szkaradna pół rybia, pół ptasia twarz już na pierwszy rzut oka mu się nie spodobała. Wyraz wyłupiastych, pokrytych skorupą sensorów wzroku poważnie niepokoił. Sępi kształt nosa i wygięcie części szczękowej odstraszał. Ruchliwa szyja wprost budziła obrzydzenie wspomnieniem pracującego, żywego jelita.

Jednak tej apodyktycznej i wyjątkowo płodnej politycznie kreaturze od zgoła tysiąca lat podlegały gigantyczne obszary drugiego galaktycznego jądra, z jego rozległymi pastwiskami inżynieryjnie zmodyfikowanych planet, ich zoptymalizowanymi armiami i nieprzebranymi, licznymi narodami na wpół niewolniczej służby. Taka moc powiązania najdalszej rodziny i sam wiek militarnych sojuszy budziły respekt i wyzwalały uległość.

To, że nagle pojawiła się na posadzce, zaskoczyło nawet lewitujących wysoko telepatów nadrzędnych. Po prostu wypadła z podwymiaru i podobna do mokrej kury pokuśtykała w kierunku urządzeń wsparcia. Natychmiast wędki czuwających wydały parszywy poskrzyp i rozwinęły ponad rozchwianą, jajowatą głową władczyni wijącą się zdradliwym ruchem falbankę energetycznej blokady dostępu myśli.

Odtrąciła ją złym ruchem. Niecierpliwie skinęła na Houlotee, aby ten natychmiast podążył za nią w kierunku niewielkiego modułu konferencyjnego podobnego do zaparkowanej, parowej samobieżnej karety. Zamruczała coś do siebie i przyśpieszyła kroku.

Ale nie uszli daleko, gdy posadzkę wypełniły tłumy paziów.

Narybek towarzyszący władczyni poruszał się z gracją wynikającą z przyjętej dworskiej etykiety. Spowalniał jednak jej ruchy. Co gorsza, powodował jej wzrastającą irytację. Jednym gestem zażądała odstąpienia od zasad dworskiej etykiety. Wydała rozkaz odpięcia dopiero co rozciągniętej powłóczystej szaty i odstawienia jej części do schowków w pobliżu tronu. Kołnierzy zdobionych ciężkim złotym haftem nawet nie przymierzyła. Zaprezentowane buty na obcasach ze złością odrzuciła.

Zarządziła też w języku Shilgru przygotowanie przejścia do wnętrza modułu konferencyjnego. Potem, wentylując się gwałtownie wachlarzem z najdłuższych łusek, niemal po plebejsku przekroczyła jego próg. Gdy wraz z gościem znikała w środku, co aktywniejsi z malców skoczyli, by pomagać zbrojnym i ich giermkom przy wielkich korbach zamknięcia.

Wkrótce zawory wspomagania pneumatycznego przeciągle syknęły i potężna, żeliwna kapsuła uniosła się na wysokość metra ponad wybrukowaną koszmarnymi bryłami podłogą. Rozległ się głuchy i niespokojny pomruk aparatury zagłuszającej. Myśli wykreowane wewnątrz potężnego modułu stały się nieczytelne dla słuchaczy postronnych. Wielu z nich nadal tkwiło ze swymi wędkami, polując na jakiekolwiek przecieki dla prasy. Grajkowie i żołnierze obsiedli wielkie loże hali, a utracjusze szykowali się do przyjęć obywatelskich. Oni też z największym niepokojem obserwowali zamykającą się z Houlotee władczynię. Chodziło o przetargi na flotę i niektóre poufne alternacje układów.

Harrah XIV zasiadła za wielkim stołem konferencyjnym i upraszającym wzrokiem zmusiła gościa do zajęcia miejsca dokładnie naprzeciw siebie. Hrotem przyjął psychiczny rozkaz ze zrozumieniem i aprobatą. Usiadł ostrożnie, wymacując pod sobą siedzenie. Spodziewał się jak zwykle obecności podejrzanych trujących szpilek, tak charakterystycznych dla alonbijskiej arystokracji. Cały czas przyglądał się władczyni w napięciu. Miał złe przeczucia, co do tej niespodziewanej audiencji. Nigdy dotąd nie przebywał z władczynią sam na sam. Albo sprawy dotyczyły ciążącego na nim wyroku, albo chodziło o dyskretną tajemnicę znaną nielicznym szczęśliwcom. Tą drugą ewentualność przyjąłby do wiadomości z prawdziwą ulgą.

Zastygł w oczekiwaniu.

Zaciemnioną twarz Pani pokrywały nieustanne prądy energii podobne do wielkich wyprysków pleśni. Pod ich wpływem Hrotem znów nie potrafił dopatrzyć się w twarzy oczu, ale paradoksalnie czuł każde najdrobniejsze drgnięcie setki źrenic.

Mimo to poczuł się swobodniej. Cicho odsunął sąsiednie rzeźbione krzesło. Zdjął z głowy zdobiony misternym wzorem cylinder i starannie złożył wraz z rękawiczkami do jazdy kotłowej.

Władczyni jak zwykle w podobnych sytuacjach organizowała na blacie rozległego mebla mapy w ich historycznym ordynku.

– Sprawa wymaga szczególnej dyskrecji, mój drogi Houlotee – zaczęła. – Nie ufam swoim arystokratycznym intrygantom. Zbyt wielu doczekałam się w szybko bogacącym się społeczeństwie drani, sprzedawczyków i obiboków. Otacza mnie za dużo telepatycznej zgnilizny.

Wciąż nie mógł nic powiedzieć o jej twarzy.

– Nie wiem, czy w takim wypadku zdołam podołać twoim wymaganiom, o najjaśniejsza. Zadanie może wykraczać ponad moje możliwości.

– Z pewnością dasz sobie radę z każdym wyzwaniem.

Władczyni zdobyła się na krótki, ledwo wyczuwalny uśmiech tak podobny do słabego ziewnięcia, gdzieś u podstawy długiej brody. Chyba prawdę opowiadali wędrowcy, mówiąc o zrolowanym miękkim dziobie, poplątanych nozdrzach i łączących się z tym wszystkim nasłusznicach – myślał Hrotem. – Z dziwnej krwi pochodziła ta pani.

Władczyni długą ręką odgoniła jego myśli, jakby odganiała muchę. Sięgnęła po najstarsze mapy zabezpieczone w wielkich fiolkach.

– Wybacz mi ten bałagan, Houlotee, i ten słowny rozgardiasz. Sama próbowałam wczoraj przyjrzeć się sprawie, a odnajdując jej fatalne skomplikowanie, zdecydowałam się na twoją pomoc.

Hrotem przyglądał się z uwagą naczyniom. Żadne z nich nie wydawało się interesujące z punktu widzenia zmodernizowanych struktur grawitacji. Pieczęcie sugerowały raczej informacje geograficzne o co najmniej sporym ładunku geologicznym.

– Spójrz na te atlasy. Przeleżały blisko siedemset lat w bibliotecznych zakamarkach kompletnie niezauważone. Niecałe siedem lat temu ktoś zażądał tajemnego odpisu dokumentalnego ich peryferyjnego fragmentu. Odpis zawierał dokładnie rozpisany kod splotów tentrycznych prowadzących do niepozornego układu Światów Solarnych. Po długoletnich, skrupulatnie prowadzonych inwestygacjach dotarłam do winnych bibliotecznych zaniedbań. Przykładnie ich ukarałam. Wyrządzonej szkody nigdy nie udało się naprawić. Schematy połączeń wraz z mapami dostały się w niskoenergetyczne łapska jego ekscelencji księcia Hoofu.

– I on dokładnie wiedział, czego szuka?

– Tak. Z wielkim zdumieniem odkryłam klucz jego poszukiwań. Kierował się szczególną rzeźbą płyt litosferycznych, akurat w tym przypadku zawsze trzeciej planety każdego z układów.

– Wybacz pani, ale znam łotra jedynie z kilku przypadkowych plotek i nic poza tym, czy byłabyś tak łaskawa i przybliżyła mi jego postać?

– Hoofu należy do zaledwie garstki wybranych rodów arystokratycznych Montour – Asmat, które z racji urodzenia posiadają klucze dostępu do starożytnych bibliotek na Netrofen17. Znasz, mój miły Houlotee zapewne system z własnej eksperiencji?

– Nie miałem tam okazji lądować, jeśli o to chodzi. Zdążyłem się zaznajomić z jego lokalizacją, bo swego czasu zapragnąłem możliwości skorzystania z bogatych księgozbiorów.

– To sprawy wysoce drażliwe.

Hrotem pominął sprawę milczeniem, pomimo złych wspomnień z podobno przypadkowym ostrzelaniem.

– Czy chodzi wyłącznie o ten szczególny zarys lądów? Jakie mogą mieć znaczenie płyty litosferyczne i wysoko dynamiczna aktywność sejsmiczna? Przecież takie środowiska nigdy nie pozostają na długo stabilne?

– Kto jak kto, ale ty - fachowiec od inżynierii planetarnej, powinieneś wiedzieć, że charakterystyczny, niespotykany kontur kontynentów, i to w konfiguracji dynamicznej, nie ma szans na wzór powtarzalny. A jednak na trzech odkrytych niedawno planetach głębokiego jądra występuje nieprawdopodobna zbieżność. Wszystkie opisane globy przechodzą całkowicie dla nas niezrozumiałe, identyczne i perfekcyjnie zsynchronizowane ze sobą procesy ewolucji płyt litosferycznych. Poza tym krążą wokół porównywalnego słońca i to w precyzyjnie dobranej odległości orbitalnej. Stąd rok równy jest trzystu sześćdziesięciu pięciu dniom, a doba dwudziestu czterem godzinom.

– Niebywały zbieg okoliczności – przyznał bez zapału.

– Dodatkowo, procentowy obszar pokrycia oceanicznego jest identyczny we wszystkich opisywanych trzech światach. Natychmiast powstaje pytanie o podobieństwo klimatyczne. Napotkana zgodność nie posiada precedensu w Galaktyce. Wciąż uważasz, że to przypadek, czy mam ci podać więcej szczegółów? – pytała z odcieniem zniecierpliwienia.

– Nie, pani. Wystarczająco wiele już wiem na ten temat. Przekonałaś mnie.

– Mamy więc do czynienia ze szczególnym kluczem rozpoznawczym.

– Czyżby nadmiernie ambitna inżynieria planetarna? – spróbował odgadnąć myśli władczyni Hrotem.

– Z punktu widzenia poziomu waszej houlotańskiej inżynierii planetarnej precyzja akurat tych budowniczych jest jak przypuszczam nie do przebicia.

– Kornie się przychylam do opinii, chociaż nie znam jeszcze szczegółów konstrukcji i jej właściwej dynamiki – potwierdził z gorzką ironią.

– Wysłałam tam nasze dwie ciężkozbrojne ekspedycje. Obie oddalone od siebie o trzy tysiące lat świetlnych planety pozostają niezamieszkałe. Nie ma też na nich Hadów. Może byli w przeszłości, bo znani mi wybitni archeolodzy doszukali się niezrozumiałych rysunków naskalnych. Wzory genialnie wyjaśniające Teorie Blasku.

– Wspomniała wasza łaskawość wcześniej o trzech globach.

– Czyżbyś się ostatniego adresu nie domyślił?

– Chodzi o Światy Solarne?

Potwierdziła:

– Tam fatalnie się spóźniliśmy. Shetti napotkali rasę świetlistą, która dla ciężko doświadczonych drewniaków niosła nadzieję dostępu do niezmierzonej mocy Blasku i mogła stanowić antidotum na zdrewnienie. Książę, powodowany zapewne miłością, dał się namówić na protetyczne eksperymenty. Kobieta, o której teraz Galaktyka rozpowiada brednie w seksualnych kółkach arystokratycznych, stała się Bytem Ekosferycznym o potwornej, rosnącej wciąż sile.

– Jakie brednie, o pani?

– O jej niezmierzonej potędze, pięknie i mądrości.

– I wy, Alonbee, pozwoliliście na to?

– Shetti co prawda zorientowali się w swojej pomyłce i oddali nam jej wysokość w charakterze rękojmi wiecznej do nas przyjaźni. Jednak nie umniejsza to faktu dokonania przestępstwa nielojalności.

– Czy spotkała ją śmierć?

– Nie. Wydano pożałowania godną decyzję o recyrkulacji. Zalogowano ją w charakterze Bytu Ekosferycznego w ogromnym systemie Eigielii.

– I radzi sobie?

– Idzie jej znacznie lepiej niż córze Notarów, ale nie o to chodzi.

– Słyszę cień niepokoju w twym głosie – zaryzykował afektację.

– Przywykłam do swoich lęków, Houlotee – odrzekła surowo. – Nie musisz mnie rozpieszczać udawaną słodyczą.

– Wybacz – przeprosił krótko.

– Jest inna sprawa niosąca ze sobą znacznie poważniejsze konsekwencje.

– Jaka? – starał się pozostać oficjalny.

Władczyni wskazała palcem zniekształconym wrośniętymi pierścieniami odległy koniec modułowy.

– Przejdźmy tam. W końcu studia konferencyjnego kazałam zainstalować niewielką część napędowa i dwa siodła – zaproponowała. – Udamy się do skarbca.

4.

Pluton!

Spoglądaliśmy na planetę z wielką ufnością i tęsknotą. A ona rosła. Przybliżała się. Naszej radości nie było końca, gdy wyraźnie wyolbrzymiała i okazała się być systemem ciasnym – podwójnym.

Tak niewiele przecież brakowało, by ominąć globy i zapaść się w mroki ciągnące się aż do dalszej nieprawdopodobnie odległej orbity. Oddalone o tysiące kilometrów chłodu i mroku sierpy systemu Plutonidy przedstawiały się nam jak srebrzysty próg nie do przekroczenia. Cel na wyciągnięcie ręki, którego jednak w żaden sposób wycieńczony, pozbawiony nadziei organizm nie potrafił z braku mocy ducha zrealizować.

Wkrótce obraz wyostrzył się i dostrzegłem tuż za bliższym Plutonem jej siostrzaną odpowiedniczkę, niemal równą mu w średnicy - Hamaię. W wyniku ruchu orbitalnego przybłąkała się nieco bliżej i pyszniła wszystkimi odcieniami morskich błękitów. Niezliczone wyspy okraszały ją aż po zamglony, burzowy horyzont, gdzie pod ciężkim nawisem chmur migotały w szaleńczym rytmie błyskawice. Planety przedstawiały widok niesamowity. Tak ciasno splecione, sprawiały wrażenie zrośniętych. Wydawało się, że dzielą wspólną atmosferę. Niemal ślizgały się po sobie niczym dwie krople sklejonej rtęci.

Jednak w tym momencie orbitalnej ekwilibrystki wybraliśmy dalszego nieco Plutona. Nasza trajektoria dokładnie mierzyła w środek jego tarczy, a my nawet przez moment nie zawahaliśmy się, ba, nie odważyliśmy się nie ufać wyrokom losu. Przecież przez ostatnie lata lotu punkt niczym latarnia morska był obecny w czerni kosmicznej nocy. Chociaż przecież z tych początkowych dystansów niemożliwy był do wizualnego zaobserwowania, to od początku tajemniczo majaczył na krawędzi naszej sposępniałej percepcji, jako niepozorna, zaznaczona jakoby z artystycznym zacięciem plamka ożywczego światła. Poprzez ten długi czas bałem się ją nawet w myślach nazywać, by nie spłoszyć i nie zgasić nadziei do niej dotarcia.

Nagle poczułem na całym ciele ataki sporadycznego mrowienia.

Oto nastąpił przełomowy moment. Właśnie przekraczaliśmy strefę ekosferycznej granicy układu. Wokół zawirowały płatki energetycznej aktywności systemu. Widok przejmujący i cudowny, a matematycznie przewidziany przez niektórych światłych fizyków ekosferycznych, który już naprawdę przebudził nas do życia.

Staraliśmy się szczelniej spleść nasze ciała, zbliżyć ku sobie bardziej członki, by zminimalizować straty teleportacyjnej energii. Teraz już na spokojnie analizowaliśmy sytuację. Lagris nareszcie odzyskała miarowy oddech.

Nasza szybkość dryfu, uzyskana w wyniku serii skoków w podświecie, była niewielka. Równała się zaledwie wypadkowej naszej sumarycznej woli. To jest jakieś marne czterysta metrów na sekundę plus prędkość Hawidona. Tak jakbyśmy szli na dopalaczu przypadkowej natrętnej myśli każdego z nas z osobna, nie wliczając biednej, dotąd w większości czasu nieprzytomnej i biernej panny Lagris.

Wiem, że terminy te brzmią w moich ustach dziwacznie, pokrętnie i nienaturalnie. I, co gorsza, wydadzą się w czytelniczej uwadze być może godne potępienia, bo jeszcze parę lat temu ja sam na Wenus wyśmiałbym każdego, kto serio dyskutowałby ze mną na tematy teleportacji i mentalnej władzy nad przestrzenią. Dzisiaj honorem zaręczam, że mówiąc szczerą prawdę, jednocześnie kajam się ponad swoim dawnym lekceważeniem zjawisk, o których nie miałem bladego pojęcia.

Zgodnie wzbudziliśmy wokół naszych ciał mentalny potencjał. W jego efekcie eter rozjarzył się jaskrawym błękitem radiacji. Pragnęliśmy tego lądowania ze wszystkich sił i za wszelką cenę.

Ostrożnie spojrzałem w dół. Pomiędzy złożonymi stopami ujrzałem upatrzony przez nas wszystkich i jedyny system. Wiedziałem jak ostateczna to będzie próba. Jeśli zawiedzie nas intuicja i zdolności industrialne fabrykanta teleportacyjnego sprzętu Shetti, niechybnie zginiemy w czeluści chłodu na zawsze zatraceni.

Ta sama zbawcza planeta mogła nas przywitać obecnością istot nieprzyjaznych, tysiąckrotnie od człowieka inteligentniejszych i władających nie tylko materiałem stałym, ale i przestrzenią, w tym i tą najczarniejszą i najgłębszą.

Miałem na myśli legendarnych Plutonarchów żywiących się ukropem wulkanicznym i podbijających w chciwym amoku światy graniczne. Nie wyobrażałem sobie, co mogli zrobić z tak łatwym ludzkim łupem. Zapewne czekałby nas los niewesoły, być może męczeńska śmierć lub sromota niewoli i usługiwania istotom plugawym z charakteru i przyrodzenia.

Natychmiast po tej myśli wstrząsnęła mną kolejna przerażająca wizja. Oto zgubny los kieruje nas w pustkę! Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak poświęcamy całe wieki na dotarcie do orbity niższej, gdzie i tak posiadamy marną szansę na nieprawdopodobnie szczęśliwe wpasowanie się we właściwy punkt czasu przelatującej planety.

Neptun!

Glob przybywał w ten sam punkt orbitalny jedynie raz na sto sześćdziesiąt lat! Tymczasem przetrwanie w tak nieprzyjaznej otchłani dodatkowego roku było już dla nas, skrajnie wyczerpanych podróżą, równoznaczne ze zwykłym wyrokiem śmierci. Trzykrotnie większa od Wenus planeta musiała być środowiskowo nam najprawdopodobniej bardzo obca i nieprzychylna.

Jeśli zapyta jednak ktoś przytomny:

„Skąd niby my, ludzie z Wenus, mamy wiedzieć cokolwiek na tematy planet skrajnych i peryferyjnych, skoro pociski żadnej floty astronautycznej w tak odległy rejon jeszcze się nie zapuszczały?”.

Odpowiem: „Polegamy na relacjach i sprawozdaniach pisanych przez innych, dbając o konieczną cenzurę w świetle prawdy naukowej lub zwykły logiczny sens”. Pozwolę sobie przytoczyć pamiętany od dziecka fragment artykułu nadesłanego pocztą parową z Jowisza:

Neptun ze swej dzikiej i gazowej natury wydał stworzenia w Światach Solarnych bodaj najdziwniejsze, jakoby pochodzące z pogranicza chorej aury lub poważnie zakłóconego snu. Neptulanoidzi lub jak kto woli „Neptulanius Carminomus”, przypominają na rycinach mistrza Eupicho Coholo znane z bajek dziecięcych chodzące grzyby – olbrzymy. W innych opracowaniach, na przykład „Antypoidalnej Wenus”, ilustracje przedstawiają raczej mieszkańców ociężałych, gburowatych, podobnych do galaretowatych, czteronożnych starców łaszących się do przybysza, zrywających z zaskoczonej głowy cylinder i przybijających go przy okazji do byle jakiej powierzchni trującym klejem.

Nie podzielałem poglądu „Antypoidalnej Wenus” cytującej z takim namaszczeniem i przywiązaniem czyjeś zdania. Przy zwiększonym ciążeniu istoty o takiej tuszy nie mogłyby się czuć komfortowo, chyba że wspomagane zestawem wodorowych bąbli wyrastających bezpośrednio z kolan lub balonów organicznych przyrośniętych dodatkowo do kości grzbietowej – giętkiej, jaką spotyka się u mięsożernych, na poły latających juflonów w burzowej atmosferze Jowisza.

Co innego ryjące w ziemi grzybopodobne…

To oczywiste, że grawitacja wpływa restrykcyjnie na masę ciała. Potrafi być niezłym stymulatorem ewolucyjnego modelarstwa. Najbardziej na serio brałbym pod uwagę siły rozumnie działającej przyrody w kształtowaniu wyglądu istot biorących udział w ewolucyjnych zmaganiach biosferycznego Neptuna. Tam się dopiero działo.

Czy sięgnąć nieco dalej, by dotrzeć myślą do Plutona i ponoć potwornych Plutonarchów, których kazano nam się bać jeszcze w czasach gimnazjum? Można pofolgować fantazji i uwierzyć. Natomiast w pracy redakcyjnej przenigdy nie zatwierdziłbym do publikacji żadnych rycin nieznanego pochodzenia. W konsekwencji niepotwierdzonych wizji mogły bowiem powstać dalsze błędne opracowania i wysnute wnioski, za co dobrze wychowany dżentelmen musiałby kajać się przed trybunałem młodzieży uczącej się banialuki całe swoje życie.

Nie przeszkadza to jednak nie podziwiać znanych mi z zachowanych w wenusjańskich bibliotecznych archiwach wielostronicowych fragmentów miesięcznika „Neptulanidusa”, częściowo także parowego. Pismo dość dziwnym sposobem trafiało do odbiorców całego układu solarnego, budząc silne emocje nie tylko ze względu na kontrowersyjne artykuły, ale również na genialny sposób zapisu, dzięki któremu sam zainteresowany mógł w miarę szybko nauczyć się tego prostego języka narodu spod „Opalizujących chmur”, jak nazwano romantyczny, pradawny i pełen dziwacznych wyobrażeń lud.

Doprawdy wiele bzdur wydano w dziale literatury popularnonaukowej na temat zamieszkałych planet zewnętrznych. Co do Neptuna, mniemałem, że nie będziemy w pełni wydolni fizycznie ani szczęśliwi na powierzchni takiego kolosa. I przyjaciele zapewne podzieliliby moją opinię, gdyby mieli na tyle sił, aby w konwersacji kosmicznej próbować się wyrazić.

Mroźny powiew przywrócił mnie do rzeczywistości.

Nadbiegał od strony mroków, od których z takim mozołem wciąż uciekaliśmy do światła.

W ostatnich chwilach zmagania z nieustępliwą aurą przestrzeni kosmicznej trwaliśmy wszyscy w ciasnym zwarciu. W wyniku bliskości planetarnej wilgoci byliśmy zamrożeni na kamień. Niepewni konsekwencji poruszenia kończyną oddaliśmy się biernemu lotowi. Baliśmy się, czy aby zmiana pozycji jednego z nas nie spowoduje oderwania oblodzonej ręki drugiego? Czy nazbyt odważny wydech nie doprowadzi do pęknięcia całej zjednoczonej całości?