Willa Morena 1: Fotografia w oknie - Zbigniew Zbikowski - E-Book

Willa Morena 1: Fotografia w oknie E-Book

Zbigniew Zbikowski

0,0

Beschreibung

Jedno spojrzenie może wywrócić czyjś świat do góry nogami. Jedno "tak" może zdeterminować losy całych pokoleń. Lata 50. XX wieku, Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów – Warszawa rozbrzmiewa muzyką i młodzieńczym śmiechem. W tłumie kolorowych postaci Irmina i Giulio dostrzegają w sobie coś, czego nie widzi nikt inny. Wystarczy jedna chwila, by między panienką z inteligenckiego domu a włoskim studentem wybuchło uczucie silniejsze niż rozsądek. Niestety serce Irminy nie bije w próżni. Tuż obok zakochanych kroczy dawny znajomy dziewczyny, dziś funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa, którego obsesja może zamienić miłość w koszmar. Giulio nie zamierza się jednak poddać i składa słodką lecz ryzykowną propozycję. Irmina ma świadomość, że decyzja zaważy nie tylko na jej własnym losie, ale również na przyszłości najbliższych jej osób. Czy odważy się posłuchać głosu serca? "Fotografia w oknie" jest pierwszym tomem sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 133

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zbigniew Zbikowski

Willa Morena 1: Fotografia w oknie

 

Saga

Willa Morena 1: Fotografia w oknie

 

Zdjęcie na okładce: Midjourney

Copyright © 2019, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727270357 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Prolog

I pomyśleć – gdyby nie ta śmieszna dziecięca zabawa, ta jedna jedyna chwila, gdy świat stanął na moment w miejscu, życie moje pobiegłoby zupełnie innym torem. Mniej zawiłym, może nawet banalnym, ale bardziej przewidywalnym i bezpiecznym. Lecz stało się inaczej. Krążąc z kolorową chusteczką po Placu Zamkowym, znalazłam się nagle, zupełnie przypadkowo – bo refren toczony z setki gardeł właśnie w tym momencie ucichł – naprzeciw przystojnego, wesołego Włocha i nastąpiły jakieś czary. Zatrzymaliśmy się. Nasze spojrzenia skrzyżowały się, a wszystkie skrywane nadzieje, pragnienia i oczekiwania powiązane z festiwalem, w którym przyszło nam uczestniczyć, jego i moje, w jednej sekundzie wylały się, wytrysnęły i splątały. I w jednej chwili jego i moje życie wskoczyło na nieplanowany tor, wiodący odtąd nieuchronnie, o czym nie mieliśmy wtedy zielonego pojęcia, ku prawdziwej tragedii.

Staliśmy na wprost siebie jak zaklęci w dwa słupy, aż okrzyki innych uczestników festiwalu biorących udział w zabawie przywołały nas do porządku. Gra musiała toczyć się dalej. Należało się pocałować i przekazać chusteczkę osobie, którą wyznaczył ślepy los, by teraz ona, krążąc po kole, rozpoczęła polowanie na swoją ofiarę. Chętni do wymiany pocałunków poczęli okazywać niecierpliwość. Hej, hej! Już! Buzi, buzi! Mój przypadkowy partner ocknął się, odgarnął grzywę kruczoczarnych włosów i nie zważając na nic, przywarł mocno do moich ust.

Reguły zabawy nie ustalały rodzaju pocałunku – mogło to być zwykłe cmoknięcie w policzek, dłuższe lub krótsze, muśnięcie warg albo namiętne zwarcie. Paolo wybrał wszystkie możliwe warianty, realizując je szybko jeden po drugim, jakby w obawie, że taka okazja więcej się nie powtórzy, a ja poddałam się temu szaleństwu, psując przy okazji innym zabawę. Bo zamiast przekazać chusteczkę Włochowi, oddałam ją najbliżej stojącej dziewczynie i pozwoliłam chłopakowi wyciągnąć mnie poza rozbawiony krąg uczestników ulicznej imprezy zapoznawczej.

Poza kręgiem konwencja zabawy, czyniąca pocałunki z nieznajomymi niewinną igraszką, już nas nie chroniła, ale też żadne z nas nie miało ochoty do niej wracać.

– Giulio – przedstawił się mój Włoch i szeroko uśmiechnięty wyciągnął rękę. – Giulio Pavone.

– Irmina Ludwiżanka – rzekłam w odpowiedzi, łącząc imię i nazwisko w jedno długie słowo, co wprawiło go w osłupienie. Nie był w stanie tego ciagu sylab powtórzyć, co więcej, nie rozumiał, co ja powiedziałam. – Irma – dodałam krótko i pokazałam na siebie.

– Irma – powtórzył powolutku, jakby smakował każdy dźwięk mego imienia. – Che bello!

Jak pięknie! Rozumiałam, bo podstawy włoskiego wyniosłam z domu. Powiedziałam w jego języku, że Giulio to po polsku Julek i zapytałam, czy mogę go tak nazywać, ale on chyba nie zrozumiał i już do końca pozostał Giuliem.

– Irma! – zawołał zachwycony. – Ty mówi italiano!

– O! A ty mówisz po polsku! – odpowiedziałam tym samym tonem.

– Ja mało po polsku – odrzekł i zaraz posmutniał teatralnie, niczym Arlekin z komedii.

– A ja mało italiano – oznajmiłam.

Wybuchnęliśmy śmiechem. Sytuacja nie była szczególnie zabawna, lecz nam chciało się po prostu śmiać. Tak od serca, z radości, jakbyśmy byli sobie potajemnie przeznaczeni, a nieubłagany los zetknął nas już drugiego dnia festiwalu.

– Andiamo? – rzucił Giulio zaproszenie do spaceru. – Ty lubi gelati?

Lody? Kto ich nie lubi! Kiwnęłam głową i ruszyłam obok niego do najbliższej lodziarni. Po paru krokach wziął mnie za rękę. Nie cofnęłam dłoni, choć trzymałam ją sztywną, bez odwzajemniania uścisku. Jeszcze nie wiedziałam, co się wydarzyło. Co znaczy zakochać się od pierwszego wejrzenia.

Kto tu namieszał w naszym życiu? Kto rzucił zaklęcie? Racjonalna w tamtym czasie po najdalsze zakamarki umysłu, nie wierzyłam już w bajki, w których pojawiają się jakieś czary mary i następstwo zdarzeń wymyka się regułom prostej logiki. Jednak w dzieciństwie wiele razy byłam świadkiem, jak mój dziadek Ernest szeptał tajemniczo, że Morena to nie jest zwyczajna willa. Że ma swój rozum i osobowość, i jest w stanie przyciągać do siebie dobrych ludzi a przed złymi się bronić, i słuchałam tego z wielkim przejęciem. Ot, bajeczki, których mała dziewczynka lubiła posłuchać przed snem, a potem, gdy podrosła, naigrawać się z własnej naiwności.

Rozdział 1 

Znałam go zaledwie kilka dni, a tyle już o nim wiedziałam! Jakbyśmy poznali się najmniej rok temu, a nie przed tygodniem. Może to zabawne, a może dwuznaczne, lecz całą tę wiedzę przyswoiłam sobie przy użyciu najwyżej stu włoskich słówek. Przeważnie tych, którymi dawniej, jeszcze przed wojną, lubił rzucać od czasu do czasu mój ojciec, a także, w większej obfitości, dziadek Ernest. Ten, który sto lat temu zbudował naszą willę.

Po tygodniu znajomości swój skromny zasób włoskich słówek powiększyłam o kolejną setkę, a może więcej. Próbowałam je nawet policzyć w jakimś szaleńczym porywie, gdy pewnego dnia czekanie na Giulia na stacji kolejowej przeciągało się, lecz doszedłszy do czterdziestu pięciu, dałam sobie spokój z rachunkami. Bo i po co mi one.

On z kolei, jakby dla zachowania symetrii w naszych rozmowach, przyswoił sobie raz dwa też przynajmniej sto polskich słów – nie licząc zwrotów grzecznościowych, które opanował przygotowując się do wyjazdu na festiwal – co w połączeniu z moją dziurawą włoszczyzną pozwalało nam prowadzić pełną zabawnych nieporozumień konwersację.

Miałam wrażenie, że odkąd się poznaliśmy, szybko pochłanianej wiedzy ciągle było mu mało. Na każdym kroku pytał mnie, jak się nazywa po polsku to, a jak tamto. Jedne słowa zapamiętywał natychmiast, inne z miejsca puszczał mimo uszu i albo do nich wracał, albo je zapominał na dobre. Podejrzewałam, że niekiedy tylko udawał, że czegoś nie pamięta. Zwłaszcza gdy po raz kolejny pytał „a to co?”, wskazując najpierw moje oczy, potem usta, szyję, wreszcie opuszczając palec jeszcze niżej i celując w sam środek mojej klatki piersiowej.

– Giulio! – zawołałam oburzona, gdy zabawiał się w ten sposób po raz pierwszy. – Na dziś wystarczy. I tak tylu słów naraz nie zapamiętasz.

Giulio zaśmiał się wtedy jak łobuziak, uniósł palec ponad moje czoło i oznajmił:

– A to? Wiem. To jest italiano.

– Jakie znowu italiano? – spytałam zdumiona. Jeśli to był żart, nie chwytałam go.

– Si , ty rano mówi na to „włoski”. Czicziese włoski. Tak czy nie? A drugi raz ty mówi, że „włoski” to „italiano”. To ja nie wie dobrze?

– Głuptas. Przyczeszę włoski, to znaczy... – Pogrzebałam w moim zasobie leksykalnym, ale nie znalazłam odpowiednich słów. Po chwili zorientowałam się z iskier w oczach Giulia, że spryciarz żartuje. – Znowu mnie nabrałeś! – powiedziałam ze śmiechem.

Teraz też, siedząc na twardej ławce otwartego przedziału w wagonie drugiej klasy pociągu mknącego hałaśliwie z Warszawy do Otwocka i dalej, do Lublina, pochylał się co chwila w moją stronę, niby wpatrując się w mijane obiekty i pytając o ich nazwy, by potem, śmiesznie przekręcając słowa, szeptać mi je do ucha. Współpasażerowie obserwowali naszą igraszkę spode łba, rzucając długie, naganne spojrzenia ku mnie i krótkie, pełne wzgardy, ku niemu. Z chust, jakie mieliśmy na szyjach, domyślali się oczywiście, skąd wzięliśmy się w pociągu i kogo reprezentujemy, i nie próbowali nas zagadywać.

W trakcie zabawy Giulio zaczął grzebać w swoim plecaku z grubego zielonego płótna. Wyjął z niego aparat fotograficzny, odpowiednio nastawił i pstryknął mi zdjęcie. Jedno z przodu, drugie z boku, z oknem w tle. Ja udawałam modelkę: targałam włosy, robiłam miny, raz wesołą, raz smutną, wydymałam wargi.

Ledwo minęliśmy stację Wawer, jeden z pasażerów wstał, zabrał swoją wielką brązową teczkę i zniknął. Nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi, zresztą nie było na co. Po chwili mężczyzna z teczką wrócił i usiadł. Dwie minuty po ruszeniu z następnej stacji w przedziale pojawił się konduktor w towarzystwie milicjanta w stopniu plutonowego.

– Bilety – szepnęłam do Giulia, kierując dyskretnie palec w kierunku drzwi. – Kontrola. Ale po co milicja? – zaniepokoiłam się. Wyciągnęłam rękę, żeby podał mi swój bilet.

Konduktor przedziurkował ręcznym dziurkaczem tekturki pasażerów siedzących przy drzwiach i szybko przeszedł do ławek w środku przedziału. Podałam mu bez słowa bilety swój i Giulia.

– Poproszę dokument uprawniający do zniżki – powiedział konduktor z wąsikiem w stylu Bieruta, obejrzawszy najpierw oba kartoniki. Sięgnęłam do torebki i podałam mu swoją legitymację. Ten zajrzał do wnętrza dokumentu. – A więc obywatelka studentka – oznajmił, jakby to było odkrycie. – A obywatel? – zwrócił się do Giulia, podsuwając jednocześnie moją legitymację milicjantowi.

– Kolega jest Włochem – wyjaśniłam szybko. – Jedziemy razem.

– Włoch, nie Włoch, jakiś dokument chyba posiada – mruknął konduktor, nieco zbity z tropu. – Bilet jest zniżkowy.

– Jest studentem. Bo my właśnie, znaczy on, przyjechał na nasz festiwal – zaczęłam tłumaczyć niepewnie. – I jedziemy teraz…

– I nie ma dokumentu? – przerwał mi milicjant.

– Ależ ma – zapewniłam i zwróciłam się do Giulia: – Documenti.

Giulio, przysłuchując się rozmowie, zrozumiał, o co chodzi. Z kieszeni bluzy wyjął kartę uczestnika Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów i podał ją konduktorowi. Ten natychmiast, nie rzuciwszy nawet na nią okiem, przekazał ją milicjantowi. Funkcjonariusz chwilę wpatrywał się w kartę, jakby chciał wyczytać z niej więcej, niż było tam napisane.

– To obywatel Włoch nie wie, że uczestnicy festiwalu mogą opuszczać Warszawę tylko w zorganizowanych grupach i pod opieką wyznaczonych osób?

Giulio wodził bezradnie wzrokiem ode mnie do milicjanta i z powrotem.

– On nie rozumie dobrze po polsku – rzekłam nieśmiało.

– To niech obywatelka przetłumaczy! – huknął plutonowy.

Pasażerowie z sąsiednich miejsc zaczęli po kolei podnosić się i oddalać do wyjścia. Został tylko mężczyzna z teczką.

– Kiedy ja tak dobrze po włosku też nie umiem – odrzekłam.

Pasażer z teczką uśmiechnął się złośliwie.

– Ciekawe. Dotąd jakoś się rozumieli – burknął głośno. – Nawet bardzo dobrze się rozumieli – dodał z przekąsem.

– Czy ta legitymacja upoważnia obywatela Włocha do zniżki? – zapytał szorstko milicjant, zwracając się do konduktora.

Zapytany obejrzał dokładnie dokument Giulia, po czym zdjął i zaraz założył czapkę.

– W zasadzie nic tu nie jest napisane, ale jako student chyba ma prawo – mruczał, próbując wybawić Giulia z kłopotu.

– Czyli nie upoważnia – oznajmił funkcjonariusz. – A to oznacza, że będziemy musieli wysiąść na najbliższej stacji.

– Kiedy my razem – zaczęłam na nowo wyjaśniać.

Konduktor, jakby nagle czymś olśniony, nie dał mi dokończył.

– Kornelin! – powiedział i pstryknął w bilet. – W zasadzie i tak tu wysiadają.

– Que cosa? – dopytywał się Giulio. – O co chodzi?

– No proszę! – rzekł z triumfem milicjant. – Obywatel Włoch udaje Greka, a mówi jednak po polsku.

Giulio uśmiechnął się szeroko, biorąc jego wypowiedź za komplement. Wstał i wyciągnął rękę po swoją kartę uczestnika, ale milicjant powstrzymał go, nakazując energicznym gestem, by usiadł.

– Najpierw spiszemy – oznajmił. – Na stacji.

Siedziałam jak sparaliżowana. Giulio niczego nie pojmował, ja nie umiałam wytłumaczyć mu, co się dzieje, sama też nie rozumiałam, czemu mamy być zatrzymani.

– A obywatela bilet? – zwrócił się konduktor do mężczyzny z teczką.

– Oczywiście – powiedział tamten służalczo i wręczył swój kartonik.

Konduktor tylko rzucił okiem.

– Dokument uprawniający jest? – zapytał.

Mężczyzna podał mu jakąś czerwoną legitymację. Stojący za konduktorem milicjant popatrzył mu przez ramię, po czym odwrócił wzrok. On zaś szybko zamknął dokument i oddał go właścicielowi.

– Dziękuję, w porządku – oznajmił, stukając lekko obcasami. – A obywatel – zwrócił się do Giulia, sięgając do swojej skórzanej raportówki – płaci karę.

– Co? – zapytał zdumiony Giulio, robiąc wielkie oczy i unosząc ramiona. Popatrzył na mnie. – Co ja płaci?

– Kara to jest… – odrzekłam roztargniona. – Nie wiem, jak po włosku jest „kara”. Giulio, ja nie wiem, co się dzieje! – zawołałam, już na dobre wystraszona.

– Ja wiem włoski cara mia – rzekł Giulio. – Droga moja.

– Och, nie! – jęknęłam płaczliwie. – To zupełnie inna kara.

– Spokojnie, wszystko się wyjaśni – oznajmił milicjant i usiadł na wolnym miejscu. – Co obywatel tu robi i obywatelka studentka też. Zadzwonimy gdzie trzeba i wyjaśnimy.

Nagle jakbym odzyskała pewność siebie.

– Tu nie ma nic do wyjaśniania – stwierdziłam drżącym z emocji głosem. – Studiuję w Warszawie, a mieszkam w Kornelinie. Jadę z moim narzeczonym przedstawić go rodzicom.

Plutonowy ożywił się.

– Czyli obywatel Włoch to narzeczony? No proszę! Dlaczego obywatelka od razu tego faktu nie ujawniła?

– Bo nikt nie pytał. Ale teraz oświadczam, że tak jest i proszę nas puścić.

– I obywatel Włoch to potwierdza?

– Proszę go zapytać – rzuciłam zuchwale. – Na pewno potwierdzi.

– Będzie trzeba, to zapytam – odrzekł milicjant ze złością. – Teraz niech lepiej zapłaci karę. Wypisana? – zapytał konduktora, co chwila śliniącego przy wypisywaniu kwitu ołówek kopiowy.

– Zasadniczo tu nie ma adresu – zauważył, wpatrując się w kartę Giulia. – To co mam napisać?

Nastąpiła konsternacja. Nikt nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Piszcie, że z Włoch. Wystarczy – uznał milicjant. – Zaraz stacja.

Konduktor wpisał jedno słowo, poślinił palec, przełożył kalkę i wydarł z bloczka oryginał. Chciał podać go Włochowi, ale ja wzięłam kartkę szybciej. Popatrzyłam na sumę.

– Co? – zawołałam. – Nie mam tyle przy sobie.

– Nie szkodzi – skomentował konduktor. – To ten obywatel płaci, nie obywatelka.

– On też nie ma – oznajmiłam natychmiast.

Giulio powoli wyciągnął kartkę z mojej dłoni i zaczął się w nią wpatrywać.

– Zapłacicie w takim razie na poczcie w ciągu trzech dni – poinformował konduktor. – Inaczej kara będzie jeszcze wyższa.

Zapiął raportówkę, szykując się do odejścia. Milicjant podniósł się i przytrzymał go za rękę.

– Zaraz. Musi zapłacić na miejscu. Jak go potem znaleźć, jak wyjedzie?

Pociąg dojeżdżał do stacji. Konduktor zasalutował niedbale.

– To już nie moja sprawa. Zrobiłem, co do mnie należy. Teraz muszę wyjść na peron. Taki obowiązek.

Odszedł ku drzwiom wagonu. My z Giuliem wstaliśmy.

– Proszę. – Milicjant wskazał wyjście ręką, w której trzymał nasze dokumenty. Niby uprzejmie, a władczo. – Idziemy na posterunek kolejowy.

Mężczyzna z teczką także się zerwał.

– Gdyby potrzebny był świadek, służę swoją osobą – oznajmił, ale nie doczekał się odpowiedzi.

– Te e io, andiamo con milicjanto – wyjaśniłam swoją łamaną włoszczyzną polecenie plutonowego, patrząc z przerażeniem w oczy Giulia.

On zachowywał powagę. Aby mnie uspokoić, dotknął mojego ramienia, jakby chciał powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Mandat schował do kieszeni.

Wysiadł z wagonu pierwszy, ja za nim, następnie plutonowy i obywatel z teczką. Milicjant rozejrzał się po stacji, po czym przywołał ruchem ręki stojącego nieopodal zawiadowcę i zapytał go o posterunek kolejowy.

– Mam dwójkę podejrzanych pasażerów – wyjaśnił. – Muszę ich przesłuchać i spisać raport.

Zawiadowca pokazał, jak dojść do pomieszczenia Straży Kolejowej. Ruszyliśmy, a gość z teczką pod pachą za nami.

We wskazanym pomieszczeniu zastaliśmy samotnego strażnika. Gdy milicjant poinformował go o celu wizyty, ten odstąpił mu swoje biurko. Zamierzał wyjść.

– Proszę zostać! – rzekł plutonowy. – Będzie obywatel świadkiem. – Spojrzał na mężczyznę z teczką. – A czy obywatel chciałby złożyć zeznanie? – zapytał.

– W zasadzie, gdyby była potrzeba, to oczywiście. – Podał znowu swoją legitymację. – Zawsze służę pomocą. Proszę spisać dane, a w razie konieczności zadzwonić do prezydium. Mogę też poczekać, aż obywatel plutonowy tych tu przesłucha.

Milicjant bez słowa otworzył swój notes, spisał dane z czerwonej legitymacji, po czym wstał i oddał ją właścicielowi.

– Dziękuję, obywatelu, za waszą postawę. Ja tu wszystko zrobię jak trzeba, co do mnie należy. A w razie potrzeby na pewno skontaktujemy się – rzekł pojednawczo.

Mężczyzna skłonił się lekko, schował dokument i opuścił pomieszczenie.

Staliśmy z Giuliem przy drzwiach. Strażnik usiadł na drugim krześle. Plutonowy zdjął czapkę i położył ją na biurku.

– Jak długo obywatelka zna tego obywatela? – zwrócił się do mnie.

– Od początku festiwalu. Czyli cały tydzień. – Wydawało mi się, że to kawał czasu.

Milicjant spojrzał na mnie spod brwi i uśmiechnął się zjadliwie.

– I już narzeczeni, co? Studenty, szybko to teraz u was idzie.

– W zasadzie my dopiero zamierzamy się zaręczyć – oznajmiłam. – Giulio miał poznać dziś moich rodziców.

– Znaczy się jednak nie narzeczeni. – Funkcjonariusz spojrzał na mnie groźnie. – To dlaczego obywatelka kłamie?

– Nie kłamię! Ja tylko informuję. O co panu chodzi? Nie zrobiliśmy nic złego. – Zdaje się, że popadałam w panikę.

– Czyli obywatelka jest mieszkanką Kornelina, tak? Przywozi ze sobą obywatela Włocha, który opuścił swoją grupę w Warszawie i udał się w niewiadomym kierunku. Czy ktoś z jego opiekunów wie, że obywatel tu przebywa? – Wzruszyłam ramieniem, dając mu do zrozumienia, że nie mam takiej wiedzy. – A czy obywatelka studentka wie, po co naprawdę obywatel Włoch tu przyjechał? Jakie informacje zbiera? Co ma w tej torbie?

Wskazał na plecak Giulia, nakazując natarczywym gestem, aby ten go otworzył. On, upewniwszy się, że milicjant chce go zrewidować, otworzył plecak i pokazał jego zawartość.

– Żadna bomba tu jest – zażartował.

– Aparat fotograficzny – powiedział milicjant, wskazując palcem małoobrazkowa leikę.

– Si, la macchina fotografica! – potwierdził Giulio z entuzjazmem.

– Co obywatel fotografuje? – zapytał plutonowy, naśladując rękoma czynność, o którą zapytał.

– Co? – zdziwił się Giulio. – Mia ragazza.

– To znaczy co? – Milicjant zwrócił się w moją stronę.

– Mówi, że mnie – odrzekłam. – Ragazza, czyli dziewczyna.

– Tak, tak, dziewczyna – podchwycił milicjant. – Tu niby dziewczyna, a przy okazji nie dziewczyna. To nie wiecie, że obiekty kolejowe są objęte zakazem fotografowania? Czytać nie umiecie? Ja mam was uczyć czujności? Zaczekać. – Zaczął coś pisać w notesie. – Muszę zadzwonić – rzekł po chwili.

– Najlepiej, jak pan zadzwoni do jego przewodnika, opiekuna grupy, i wszystko wyjaśni – poradziłam.

– Już ja wiem, gdzie mam zadzwonić – przerwał jej plutonowy.

W tym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł drugi strażnik. Powiódł wokół wzrokiem i zatrzymał go na mnie.

– Irmina? – wyrwało mu się.

Zaskoczył mnie kompletnie. Nic nie odpowiedziałam. Nie znałam go.

– Znacie tę obywatelkę? – zareagował natychmiast milicjant.

– No przecież. – Strażnik stropił się, jakby nie był pewny, czy to dobrze, że ujawnił się z tą znajomością. – Panna Ludwiżanka, z Kornelina.

Przyjrzałam mu się uważniej. Znałam go zaledwie z widzenia, z przypadkowych spotkań na stacji. Nic więcej.

– A tego obywatela? – Milicjant wskazał Giulia.

– Jego widzę po raz pierwszy. Ale o co chodzi? Zbroił coś? Zaczepiał ją?

Pokręciłam energicznie głową. Wpatrywałam się teraz w strażnika jak w ostatnią deskę ratunku.

– Chwilowo są zatrzymani, do wyjaśnienia – oznajmił milicjant. – Dobrze, że jesteście. Trzeba ich odprowadzić na posterunek milicji.

– Ale po co odprowadzać i robić zamieszanie? – zapytał strażnik. – Sam zaraz kogoś stamtąd zawołam. To niedaleko. Zaczekajcie.

Nim ktokolwiek zdążył zaprotestować, opuścił pokój, wykonując wcześniej w moim kierunku uspokajający gest. Plutonowy spojrzał na drugiego strażnika.

– A wy nie znacie obywatelki? – zapytał.

Ten raz jeszcze przypatrzył mi się, tym razem uważniej.

– Coś tak jakby. Ale nie, chyba nie – powiedział niepewnie. – Ja nietutejszy, rozumiecie, dojeżdżam – dodał na usprawiedliwienie. – A tamten kolega jest stąd, to zna ludzi.

– No to piszemy – oznajmił plutonowy i raz jeszcze zajrzał do mojej legitymacji studenckiej. – Irmina Ludwig znaczy – rzekł i zasępił się. – Co to w ogóle za imię jest? Jeszcze takiego nie spotkałem. Ruskie? – Wyglądał na niepewnego. Uczepiłam się tej jego niepewności. Postanowiłam nie prostować, że to imię niemieckie. Wykonałam tylko grymas, który on mógł wziąć za potwierdzenie swego domysłu. Rosyjskie imię wprawiło go w lekką konsternację. – Czyli co, rozumiecie? Studentka z Warszawy, tak? Pochodzenie?

– Inteligenckie – odrzekłam cicho.

– Ach, tak! – skomentował kwaśno funkcjonariusz i znów poczuł się pewniej. – Władza ludowa was kształci, inteligenty, a wy tak się odpłacacie? – Spojrzał na Giulia. – Obywatel pewnie też ciężką pracą się nie zhańbił.

– Ojciec obywatela pracuje w zakładach Fiat – oznajmiłam uroczyście, co było zgodne z prawdą, bo Giulio sam mi to powiedział.

– Czyli co, rozumiecie? Wysługuje się wyzyskiwaczom? Nie powiecie chyba, że syna robotnika stać w kapitalizmie na studia. Tam trzeba płacić, nie tak, jak u nas, gdzie obywatelka ma wszystko darmo. Czy nie tak? Nie uczyli was o tym?

– Jego ojciec jest działaczem związkowym – przerwałam mu. – A Giulio przyjechał na festiwal jako członek postępowej organizacji młodzieżowej.

Milicjant postukał końcem ołówka w blat biurka.