Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Schyłek jednego życia stawia pozostałych przed serią dręczących pytań. Stan wuja Antoniego pogarsza się z dnia na dzień. Na łożu śmierci wypowiada słowa, które otwierają kolejne drzwi w historii rodu Ludwigów. Sekrety narastają lawinowo, a Zuzanna czuje się coraz bardziej zagubiona w gąszczu rodzinnych opowieści i przemilczeń. Tymczasem Irmina wraca pamięcią do własnej młodości i dzieli się z krewną skrywanymi od lat wspomnieniami. Poszczególne elementy układanki wskakują na swoje miejsce – aż wreszcie Zuzanna odkrywa prawdę o Paolu Vecchim. Czyżby jego obecność w Kornelinie od początku nie była przypadkiem? I jak głębokie są jego powiązania z rodziną Ludwigów? "Anioł albo czort" to dziewiąty tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 125
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 9: Anioł albo czort
Zdjęcia na okładce: Midjourney
Copyright © 2019, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270197
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Dalsze wpatrywanie się w twarz nieprzytomnego wuja Antoniego stało się dla mnie nie do zniesienia. Dotknęłam lekko ramienia babci Irminy i szepnęłam jej do ucha, że wychodzę na korytarz. Jane, która przybyła do szpitala przed południem, już po pięciu minutach czuwania stwierdziła, że z ojcem nie porozmawia, nie ma więc sensu sterczeć przy jego łóżku. Wystarczy, że czuwać będzie personel szpitala, bo zrobi to lepiej i po prostu fachowo. Nie solidaryzowałam się z nią, ale też godzinne trwanie na posterunku, jak to robiła babcia, przekonana, że brat ją słyszy i czuje jej obecność, stanowiło zadanie kłócące się według mnie z poczuciem realizmu.
Wuj, podłączony do kroplówki i aparatury medycznej monitorującej jego stan, oddychał głęboko. Od prawie szesnastu godzin pozostawał bez kontaktu ze światem.
Babcia Irmina dała w milczeniu znak, że to, co szepnęłam, przyjęła do wiadomości. Podeszłam do drzwi i już miałam je otworzyć, gdy spostrzegłam, że ktoś naciska klamkę z drugiej strony. Zamek puścił, między futryną a skrzydłem pojawiła się szpara, ale nikt nie wszedł. Usłyszałam rozmowę dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Robert. Rozmowa toczyła się po angielsku. Rozumiałam piąte przez dziesiąte.
– Przepraszam, doktorze – powiedział Bob. – Co tu może się wydarzyć w ciągu najbliższych godzin? Pytam, bo, wie pan, muszę jakoś zaplanować swój czas.
– Nic się nie wydarzy, o czym byśmy wcześniej nie rozmawiali – odrzekł lekarz. Tak to przynajmniej zrozumiałam. – Taki stan może potrwać tydzień, nawet dwa. Medycyna jest tu właściwie bezsilna, choć, jak pan wie, robimy, co do nas należy.
Zobaczyłam dłoń lekarza na klamce.
– Jeszcze jedno – rzekł Bob. – Czy może być tak, że ojciec odzyska przytomność?
– Może tak się zdarzyć – odparł lekarz. – Na krótko. – Otworzył drzwi na tyle szeroko, że widziałam jego przedramię. Cofnęłam się o krok, żeby mnie nie zobaczył. – Najczęściej jest to jednak zwiastun nieuchronnego końca, niestety. Ale proszę teraz o tym nie myśleć.
– Dziękuję, doktorze – powiedział Bob.
Lekarz uznał wymianę zdań za zakończoną. W otwartych drzwiach ukazała się cała jego sylwetka.
Ruszyłam przed siebie, udając, że właśnie zmierzałam ku wyjściu. Wymieniłam z doktorem jedynie milczące spojrzenie.
Robert stał nieporuszony. Nie odchodził spod drzwi. Spostrzegłszy mnie, poprosił gestem ręki, bym odeszła z nim kawałek w kierunku recepcji.
– Żadnych zmian? – zapytał po angielsku.
– Wejdź, sam zobaczysz – odrzekłam po polsku, po czym dodałam: – Bez zmian. A co mówi lekarz?
– To samo, co kiedyś mówił – oznajmił Bob. – Że takie coś nastąpi. I nastąpiło. Może tak lepiej jest?
– Czyli jak?
– Że on nie ma świadomości. Nie czuje wcale bólu. Jak mówisz? Nieprzytomny?
– Nieprzytomny. Myślisz, że już powiedział nam wszystko, co miał do powiedzenia?
– Nigdy nie da się powiedzieć wszystko. Ty to nie wiesz?
– W normalnych warunkach, jak człowiek nie chce, nie powie i już. Tak zwyczajnie, w życiu, jak na przykład ty do mnie. Nie mówisz wszystkiego i ja to rozumiem. A jak jest, gdy czujesz, że śmierć nadchodzi? Nie wiem. Może wtedy chce się powiedzieć więcej?
– Człowiek chce tak, jak pragnie mieć przebaczenie. Pójdziemy tam? – Wskazał ręką mały dziedziniec przyległy do szpitala.
– Ale, babcia Irmina. – Zawahałam się. – Ona tam sama.
Bob wykonał uspokajający gest.
– Elen już wraca. Ona tylko z Jane jechała do hotelu. I z Carol.
Wyszłam z nim na zewnątrz. Po dziedzińcu spacerowało kilkanaście osób – chorzy i towarzyszące im osoby.
– Pogodzili się? – zapytałam. – Znaczy wujek i twoja siostra. Wczoraj.
– Usiadamy. – Bob pokazał pustą ławkę.
Przysiedliśmy. Robert wsparł łokcie na szeroko rozstawionych nogach i opuścił głowę.
– Nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz – powiedziałam.
– Ona dziwna jest – rzekł Bob po chwili. – Moja siostra. Ja nie chciałem, żeby ona uciekała do California, żeby już nie spotykać nas. Ale ona była taka... – Pokazał zaciśniętą pieść. – Jak mówicie?
– Zawzięta?
– Taka, że jak powiedziała, to koniec. Rozumiesz? Nie można odwrócić.
– U Ludwigów to nic niezwykłego. Tacy są.
– Naprawdę? Ty taka jesteś?
– Ja? – Spłoszyłam się. – Ja nie jestem na sto procent Ludwiżanką. Ale twój tata? Albo Irmina? A ty sam?
– Jane jest to samo co nasz ojciec. Oni nie mogli rozumieć się. Tata chciał żeby ona była taka druga, ja nie wiem kto. Taka, jak sobie myślał. A ona nie chciała. Nie lubiła być Janka, ani nawet Giovanna, tylko Jane. Miała grać piano. Grała i grała, a potem nie i koniec. Po college tata chciał, żeby ona prawo studiowała na university i też nie poszła.
– Ty zdaje się także miałeś być prawnikiem.
– To później stało się, bo ona starsza, pierwsza. Zapisała na takie studia... – Bob lekceważąco machnął ręką. – Żeby być actress w jakiś teatr albo film. I tam poznała taki boy, co nie podobał ojcu, bo on nie był katolik i nie był biały.
– Ha, widzę, że historia się powtarza – wtrąciłam niepotrzebnie.
Bob zerknął na mnie z ukosa.
– Ty myślisz o Carol i ten jej chłopak? Nie, ja ci mówiłem, że to inaczej jest! – oznajmił, prostując się. – Ja nie myślę tylko to, że on black jest. Wcale nie myślę. Tylko o to, czy on dobry człowiek jest.
– Przepraszam, nie chciałam, mów o Jane – wycofałam się niezręcznie.
– Jane. – Bob znowu się pochylił. – Kiedy z mamą było już źle, i wszystko było u nas źle, my mało rozmawialiśmy jeden i drugi. Każdy miał swoje życie i nie było communication. Ja mogłem więcej rozmawiać z Jane, ale teraz myślę, ja byłem jak mama, taki closed. – Udał, że ściska powietrze między dłońmi.
– Zamknięty w sobie?
– Takie coś. I wtedy nasza mama, wiesz, w tym jeziorze, utopiła i my troje... pfff! – Złożone dłonie rozrzucił gwałtownie. – I wszystko. Teraz Jane wraca i ona całkiem inna osoba jest.
– Ejże! Naprawdę taka inna? – zwątpiłam. – Mnie akurat bardzo pasuje do twojego opisu. Wtedy była taka i teraz też.
– Taka extravaganza?
– Taka jakby inna. Nie zauważyłeś, że w każdym pokoleniu Ludwigów pojawiają się jacyś artyści? Na przykład wujek Antoni. Był muzykiem, podobno całkiem niezłym, grał fajnie jazz, jeszcze w Polsce. I co? Zmarnowany talent.
– Powiem coś, kiedy ja byłem taki, o! – Uniósł dłoń metr nad ziemię, po czym podniósł ją jeszcze pół metra dla uściślenia, jakiego był wzrostu – Dziesięć lat. Ojciec grał, mama śpiewała, pięknie. I on grał z takie combo, nawet jedną płytę nagrali. Potem piano zniknęło, ojciec sprzedał, jak Jane nie chciała. A ty, Zuzanna, nie jesteś artystka?
Nie zdążyłam zaprzeczyć, bo nim otworzyłam usta, ktoś w długiej do połowy łydki wzorzystej sukni stanął na wprost nas, przenosząc na siebie uwagę.
Gdy unieśliśmy oczy, zobaczyliśmy twarz Jane. Odkąd wyjechała ze szpitala z Elen i Carol, minęło najwyżej półtorej godziny. Czyżby w hotelu zmieniła spodnie i bluzkę na suknię?
Robert nie wstał, tylko odchylił się lekko do tyłu. Z szybkiej wymiany zdań między nimi zrozumiałam niewiele. Na pytanie, co się stało, że wróciła, Jane nie odpowiedziała wprost. Stwierdziła, że była tylko się przebrać. Zapytała brata z wyrzutem, dlaczego nie jest u ojca, kiedy „on tam umiera”. Bob rzucił kilka nieznanych mi idiomów i wyjaśnił, że u ojca jest Irmina. Jane oznajmiła, że teraz jest też Elen. Wtedy Robert wstał.
– Porozmawiajmy spokojnie – zaproponował.
– W takim razie ja już pójdę – oświadczyłam i podniosłam się. – Wrócę do babci.
Nie czekając na nic, szybko się oddaliłam. W recepcji pokazałam ochroniarzowi plakietkę gościa i znanymi już korytarzami przeszłam do sali, w której leżał wuj Antoni.
Babcia w czasie mojej nieobecności nie zmieniła nawet pozycji na swoim krzesełku. Dalej wpatrywała się w twarz brata. Elen stała obok niej. Ujrzawszy mnie, zapytała, czy spotkałam Jane. Przytaknęłam. Elen szepnęła mi do ucha, że kiedy dojechały do hotelu, Jane poprosiła, aby chwilę zaczekały, a potem zażądała, by zabrać ją z powrotem do szpitala. Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem.
– Zaglądał tu doktor – powiedziałam do babci. – Powiedział coś?
– Coś tam – odrzekła. – Ale nie zrozumiałam. Zaraz wyszedł. Może Elen z nim rozmawiała.
Usłyszawszy swoje imię, Elen skierowała spojrzenie na mnie.
– Rozmawiałaś z doktorem? – zapytałam po angielsku.
– Nie, nie – zaprzeczyła. – Tylko Bob z nim rozmawia. On wszystko wie.
– A Jane?
– Jane? – Elen zebrała myśli. – Ona jest jak dzieciak. Wydaje się jej, że czas tu stanął w miejscu, odkąd wyjechała. Ja jej powiedziałam, że to nie jest tak. Że wszystko się odmieniło. Nie może zachowywać się tak, jakby opuściła dom w ubiegłym miesiącu i teraz wystarczy powiedzieć przepraszam, i wszystko będzie w porządku. – Starała się tak dobierać słowa, żebym dobrze ją rozumiała. – Ona jest teraz starsza niż jej ojciec wtedy, kiedy go opuszczała. Nie może myśleć jak ta dziewczyna, która uciekła do Stanów niecały rok po śmierci matki.
– A może ona ciągle jest tą dziewczyną? W psychice.
– Mam wrażenie, że w tym jednym przypadku, gdy chodzi o śmierć matki, na pewno. Żadnych zmian.
Oddech wuja Antoniego stał się nierówny, jego ciało napięło się. Rytmiczne pulsowanie linii na wykresach zostało czymś zaburzone. Babcia odwróciła gniewną twarz.
– Ciii! – szepnęła. – On wszystko słyszy i rozumie. O czym tam gadacie?
Po chwili monitory uspokoiły się.
– Wyjdźmy – zaproponowałam cicho.
Elen poszła pierwsza. Zaraz po wyjściu z sali zauważyłyśmy zbliżających się Roberta i Jane. Jacy oni do siebie niepodobni, pomyślałam. On grubawy, ona wychudzona, on o spojrzeniu otwartym, ona skryta. Tylko ten kolor oczu... A może Antoni i Lucia mieli oczy bardzo podobne?
Szli szybko, w milczeniu, z niechęcią omijając osoby zmierzające korytarzem w przeciwnym kierunku. Zatrzymałyśmy się. Oni, widząc nas, tylko zwolnili.
– Idziemy do taty – oznajmiła Jane, nie zatrzymując się. – Możecie zaczekać?
– Czekamy przed szpitalem – oświadczyła Elen.
Uchwyciwszy jej zdziwione spojrzenie, wyjaśniłam, że brat i siostra odbyli właśnie krótką, ale zapewne ważną rozmowę.
– To znaczy, że Bob przekonał ją, że powinna zmienić nastawienie – zauważyła Elen. – Że ma być dorosła. Mówiliśmy wczoraj o tym.
– Aha, czyli wczoraj nie pogodziła się z ojcem? – podzieliłam się swoim przypuszczeniem, podążając za Elen ku wyjściu. – A dziś już na to za późno.
– Ja nie wiem – odparła Elen. – Nie wiem, o czym mówili, kiedy byli sami, oczywiście nie wiem, co ojciec mówił do księdza i odwrotnie. Bob jest taki...
– Zamknięty?
– Dokładnie. Trzeba mu ciągnąć zęby.
– Proszę?
– Noo... To znaczy... – Elen nie wiedziała, czym zastąpić angielski idiom.
– Wiem. Po polsku mówimy „ciągnąć za język” – oznajmiłam.
– Aha, no tak. Też pięknie. Bob w końcu powie, co ma do powiedzenia, jak się go pociągnie za zęby, albo za język, ale nie zawsze. – Rozmawiając, szłyśmy wolno w kierunku parkingu. – Dziś rano powiedział tylko, że Jane nic nie pojmuje. Że spodziewała się przeprosin i wybaczenia dla siebie, i oczekiwała, że ojciec, umierając, przyzna, że to on doprowadził matkę do śmierci. – Odczekała, aż sobie w myślach przetłumaczę jej słowa. – Sama nie była gotowa, by prosić o wybaczenie. Może nagle coś się zmieniło, może zrozumiała, że popełniła błąd? Rozumiesz, co mówię?
Elen po raz pierwszy, odkąd się spotkałyśmy, próbowała rozmawiać ze mną szczerze o sprawach rodzinnych. Odebrałam to jako rodzaj wyróżnienia. Pomyślałam, że widocznie potrzebowała czasu, by mnie lepiej poznać.
– Rozumiem – potwierdziłam i rozejrzałam się. – A dlaczego Carol nie jest z nami? Była tu przecież.
– Pojechała ze mną i Jane do hotelu. Kiedy Jane oznajmiła mi, że chce wrócić do ojca, poprosiłam Carol, żeby została w mieście. Czułam, że Jane chce mi coś powiedzieć bez świadków.
– I?
– Zadzwoniłam do Boba, a on powiedział, żeby podrzucić Carol do domu, bo ma dla niej zadanie.
– Ale co z Jane? Rzeczywiście miała ci coś ważnego do powiedzenia?
– Właściwie nie. Zapytała tylko, dlaczego Carol jej nie lubi.
– A nie lubi?
Elen przystanęła, odwróciła się na pięcie i spacerowym krokiem Sophi Loren ruszyła w przeciwną stronę. Ja z nią.
– Bob wyraża się o tobie bardzo dobrze, wiesz? – rzekła po kilku krokach. – Mówi, że byłabyś mu pomocą w Ameryce.
– Och, jak zwykle przesadza. Dlaczego to mówisz?
– Sama nie wiem. On zna się na ludziach. Prowadzi business. Wie, komu zaufać.
– Co to za business?
– Nie wiesz? Logistyka. Zaopatruje restauracje w różne towary.
– Nie wiedziałam. Babcia wspominała tylko, że Bob zajmuje się handlem. A to taki handel! Waszą restaurację w Rochester, to znaczy tę, o którą jest spór, też zaopatruje?
Elen uśmiechnęła się niewyraźnie.
– Tu jest konflikt.
– Konkurencja działa?
– Nie tylko, ale można tak powiedzieć.
– I nie ma z nią żartów? – Nie słysząc odpowiedzi, postanowiłam natrzeć mocniej. – Czy dlatego twój mąż nie ma konta na Facebooku, a Carol ma zakaz wrzucania do sieci swoich zdjęć?
Elen położyła dłoń na moim ramieniu.
– Naprawdę jesteś bystra – powiedziała. – Nie ma w tym przesady.
– A jaki jest powód konfliktu?
– Wybacz, Bob byłby niezadowolony, gdybyśmy o tym rozmawiały. A gdyby jeszcze się dowiedział...
Jak miałby się dowiedzieć? Czy ona mu o wszystkim mówi? Ale jak nie na ten temat rozmawiać, to nie.
– Czyli Carol nie lubi Jane – stwierdziłam po chwili.
– Tylko Jane tak uważa – rzekła Elen. –. Prawdopodobnie to samo myśli o tobie, a może i o mnie. Bo mi się zdaje, że ona żąda od wszystkich wokół, żeby ją bezwarunkowo lubili. I podziwiali.
– A ona ich lubi?
– I tu jest problem.
Czyżby psychologia stanowiła ich rodzinne hobby? – pomyślałam.
– Czym się zajmujesz w Buffalo, Elen? – zapytałam.
– Zadajesz pytania jak Carol. Żadnego respektu dla starszych. – Tonem głosu dała do zrozumienia, że nie mówi tego serio. – Jane na przykład bardzo takich sytuacji nie lubi. Kiedy Carol spytała ją w samochodzie, co robi w Kalifornii, odpowiedziała, że to nie jej sprawa. Jeśli zaś chodzi o mnie, przeciwnie, skoro pytasz, odpowiem. Bob prowadzi firmę, a ja prowadzę dom. Zadowolona?
– Po prostu byłam ciekawa. Jesteś moją taką trochę daleką ciocią, tak czy nie?
– Owszem, tak samo, jak Jane. Ona nawet bardziej.
– Czy musimy ciągle o niej mówić?
Znowu znalazłyśmy się przed wejściem do szpitala. Żadna z nas nie miała ochoty wchodzić do środka. Zawróciłyśmy.
– Przepraszam, ale ja ciągle nie wiem, co jej odpowiedziałaś – stwierdziłam, nawiązując do pytania sprzed chwili.
– Powiedziałam, że jest w błędzie. Że Carol bardzo ją lubi, tylko nie umie tego odpowiednio wyrazić. Powiedziałam więcej: że wszyscy ją polubiliśmy, odkąd się pojawiła, problem w tym, że ona tego nie widzi i nie pozwala nikomu zbliżyć się do siebie. Stąd to jej wrażenie.
– Przecież to nieprawda.
– A jeśli tylko w ten sposób można jej pomóc? Uważa się za odrzuconą i skrzywdzoną. Wydaje się jej, że każdy z nas ją potępia.
– Dziwne to wszystko – podsumowałam.
– Co oni tam tak długo robią? – zastanowiła się głośno Elen. – Może jednak wrócimy do nich?
Nie czekając na odpowiedź, skierowała się do wejścia.
Kiedy zajrzałyśmy do sali Antoniego, znowu zastałyśmy tylko babcię Irminę.
– Gdzie oni są? – zapytałam natychmiast.
– Bob i Jane? – upewniła się babcia. – Poszli do lekarza. Tylko tyle wiem. Ale... – Pokręciła głową i zamilkła.
– Co takiego? – zapytałam, po czym półgłosem poinformowałam Elen, gdzie jest jej mąż i szwagierka.
– Mówiłam, że on wszystko słyszy i reaguje – powiedziała cicho babcia, odwracając głowę. Następnie wstała z krzesełka i przeszła ze mną w kąt pomieszczenia. – Miałam dowód. Kiedy ta Jane powiedziała coś do niego, zaczął szybciej oddychać i ruszał oczami. To nie może być przypadek.
– A co powiedziała?
– Nie wiem, nie rozumiałam. Głos miała żałosny. O coś prosiła, bo mówiła „please”.
– A Bob?
– Powiedział „okej, okej”, „stop” i coś tam jeszcze.
– Musimy się stąd zbierać. Dla nich to już pora lunchu – stwierdziłam.
– Nie ma mowy – zaoponowała babcia. – A jak Tosiek się obudzi i nikogo przy nim nie będzie?
– Ma przecież opiekę medyczną. Zawiadomią nas. Nie możesz tu przebywać na okrągło.
– Bob poprosi, żeby mi pozwolili.
– Obiecał?
– Jeszcze o tym nie rozmawiałam.
Elen stała nieporuszona u szczytu łóżka. Czekała na zakończenie rozmowy.
Wtedy drzwi się otworzyły i weszła pielęgniarka. Powiedziała „sorry” i wyjaśniła, że wszyscy muszą opuścić salę, bo będą przeprowadzane zabiegi.
– Trudno, wychodzimy – powiedziałam.
Przeszłyśmy na korytarz. Przy recepcji natknęłyśmy się na Boba i Jane. Elen wyjaśniła im, co się dzieje w sali Antoniego.
– W takim razie wracamy wszyscy do domu – zarządził Robert i powtórzył to po polsku.
– Ale ja... – próbowała zaprotestować babcia Irmina. – Bob, czy mógłbyś coś zrobić, żebym ja tu...
– Nie ma mowy – odrzekł Bob. – Teraz jemy lunch. Dla ojca jest tu dobra opieka. Jeszcze tu przyjedziemy, potem ja wyjadę.
– A czym wrócimy do domu? – zainteresowałam się.
– Carol was zawozi tu i tam. Jest w garażu stary samochód naszego ojca i ja sądzę, że on pracuje.
Wskazał wszystkim kierunek marszu ku drzwiom wyjściowym i ruszył jako pierwszy.
W samochodzie nie rozmawialiśmy wiele. Panie prawiły sobie uprzejmości, uśmiechały się do siebie, uważając, żeby nie poruszyć drażliwych tematów. Siedząc między nimi, usiłowałam dostosować się do politycznej poprawności. Robert milczał. Babcia Irmina – ponieważ oszczędna wymiana zdań odbywała się po angielsku – także nie odzywała się. Dopiero na granicy Pointe-Claire Bob oświadczył:
– Pytaliśmy z Jane u doktora. On powiedział, że taki stan może potrwać tydzień, a może kilka dni dłużej. Gdyby jednak coś się zmieniło, natychmiast z Elen przyjedziemy. Rozumiesz, co mówię, Zuzanna? Powiedz to później swojej babci.
– Dlaczego nie teraz? – zdziwiłam się. – I dlaczego nie powiesz jej sam, po polsku?
Bob spojrzał na babcię. Ta jednak, zajęta swoimi myślami, nie słuchała.
– Lepiej później – uznał Bob i zajął się braniem zakrętów. – Po lunchu – dodał po chwili.
Tym razem zatrzymał samochód nie przed bramą garażu, a obok, pod oknem salonu.
Zdążyliśmy wejść do środka, gdy pod garaż ktoś podjechał. Zobaczyłam przez okno starą hondę z przełomu stuleci i wysiadającą z niej Carol. Wróciłam, by ją powitać.
– Mamy auto – oznajmiła Carol. – Pracuje dobrze. Żaden problem. Ty masz prawo jazdy?
– Mam, ale... – Zawahałam się, przestraszona, że Carol każe mi prowadzić. – Nie mam samochodu i brak mi wprawy, znaczy no practice.
– Nie masz samochód? Dlaczego?
– Eh, nieważne – odparłam. – Zaraz po powrocie do Polski mam zamiar kupić.
Weszłyśmy do salonu. Nikogo już w nim nie było.
– Tato! – zawołała Carol do ojca. Robert wychylił głowę z kuchni. – Wóz jest OK. I ma aktualne papiery.
– To świetnie – stwierdził Bob i zniknął za drzwiami.
– Przepraszam – powiedziałam. – Pójdę do siebie.
– Pijesz juice albo coś? – zapytała Carol.
– Za chwilę – odrzekłam i wspięłam się po schodach na piętro.
