Willa Morena 3: Czwarta tajemnica - Zbigniew Zbikowski - E-Book

Willa Morena 3: Czwarta tajemnica E-Book

Zbigniew Zbikowski

0,0

Beschreibung

Jeden podpis może otworzyć granice. Jeden warunek – zamknąć serce w potrzasku. Irmina i Giulio marzą, by wspólnie rozpocząć nowe życie, z dala od intryg i cieni przeszłości. Jednak droga do wolności okazuje się wyboista – studia Irminy stają pod znakiem zapytania, a Giulio ukrywa się przed zemstą Biernata. Jedyną szansą dla młodych wydaje się wyjazd do Włoch. Kobieta nie spodziewa się jednak, że złożenie wniosku o paszport uruchomi lawinę nowych komplikacji. Irmina, rozdarta między lojalnością wobec rodziny a pragnieniem wolności, staje przed najtrudniejszą decyzją. Ale to, co wydawało się końcem gry, okazuje się dopiero jej początkiem, gdy tuż przed willą Morena milicyjny samochód niespodziewanie zmienia kurs... "Czwarta tajemnica" jest trzecim tomem sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 130

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zbigniew Zbikowski

Willa Morena 3: Czwarta tajemnica

 

Saga

Willa Morena 3: Czwarta tajemnica

 

Zdjęcia na okładce: Midjourney

Copyright © 2019, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727270319 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Rozdział 1 

Wybiegłam z budynku politechniki i podeszłam energicznie do jednej z ławek na placu. Z kłębowiska emocji i myśli wydobyłam zupełnie nieistotne spostrzeżenie, że to ta sama ławka, na której miesiąc temu siedziałyśmy z Anką. A teraz jedną i drugą studencki kolektyw z wydziałowej organizacji ZMP wziął na widelec. Ile czasu będą się naradzać? Kwadrans? Pół godziny? Byłam zmuszona czekać tak długo, aż skończą. Usiadłam.

Anka nie wyszła ze mną. Zaszyła się w jakimś kącie budynku, jakby chciała uniknąć demonstrowania solidarności ze współoskarżoną. Czułam, że Jędrzej zaatakował Ankę niejako przy okazji, żeby podważyć jej pozycję, bo sam miał chrapkę na stanowisko przewodniczącego. Nie miałam wątpliwości, że to ona stanowiła główny cel jego wystąpienia, nie ja, choć to mnie dosięgnąć mogą najdotkliwsze konsekwencje. Ankę mogą najwyżej zawiesić w funkcji za fatalną pomyłkę, jaką stanowiło w opinii oskarżyciela rekomendowanie niepewnej ideowo koleżanki na festiwal młodzieży i studentów. Mnie zaś grozi wyrzucenie z organizacji. I to za co? Że zakochałam się w studencie z Włoch, który także okazał się niegodny zaufania. Nie pojawił się w swoim mieście we Włoszech, nie zameldował powrotu z Warszawy w organizacji, która go wydelegowała, w ogóle nie dał znaku życia. Nie wrócił też na zajęcia na uniwersytecie. Nawet jego rodzina nie wie, gdzie jest. Jak tego wszystkiego dowiedzieli się koledzy z warszawskiej politechniki, nie wiadomo. Oskarżyciel tego szczegółu nie ujawnił.

– A przecież stało się coś więcej – dowodził Jędrzej z trzeciego roku chemii na zebraniu zwołanym z jego inicjatywy, na które zaprosił też kogoś z zarządu uczelnianego. – Mało, że wykorzystali to wielkie wydarzenie do nawiązania romansu. Oni się pobrali! Nawet gazeta o tym pisała. Nic to, że zarząd o niczym nie wiedział.

– Nieprawda! – zaoponowała na to Anka. – Ja reprezentowałam na ich ślubie zarząd organizacji.

– O, właśnie! – podchwycił Jędrzej. – Koleżanka reprezentowała, a członkowie zarządu poinformowani nie zostali. Co to ma być? Babska zmowa? To ja chcę oświadczyć, że nie działamy w kółku gospodyń wiejskich – grzmiał dalej – tylko w organizacji postępowej młodzieży polskiej, w której najważniejszą rolę odgrywa kolektyw. I ten kolektyw – rzekł, wskazując palcem innych członków zarządu, a następnie wszystkich zebranych – domaga się teraz wyjaśnień.

– Mieliśmy wakacje, jak miałem cię powiadomić? – broniła się Anka.

– Marny wykręt. – Jędrzej machnął ręką.

Ponieważ oczy wszystkich już wcześniej powędrowały ku mnie, wstałam.

– Co miałabym wyjaśnić? – zapytałam zdezorientowana i zdenerwowana.

Po sali poszedł szum, sponad niego zaczęły wybijać się jakieś pytania, zagłuszane natychmiast następnymi, coraz mniej mądrymi. Kolega z zarządu uczelnianego w ogóle się nie odzywał, tylko słuchał. Jędrzej, czując, że do jego scenariusza wkrada się chaos, uciszył zebranych, wznosząc ręce i potrząsając nimi. Kiedy rwetes przygasł, oznajmił:

– Myślę, że będę wyrazicielem wszystkich tu obecnych, jeśli powiem, że wobec takiego obrotu spraw, byłoby nam niezmiernie miło gościć małżonka naszej koleżanki na którymś z naszych zebrań, żeby podzielił się z nami swoją wiedzą i doświadczeniem w temacie walki postępowej młodzieży włoskiej z tamtejszym imperializmem i kapitałem, a także klerykalizmem. Czy mam rację?

Pytanie skierował do wszystkich. Sala zareagowała spontanicznym „taaak!”.

Wymieniłyśmy z Anką szybkie spojrzenia, które oznaczały: on wie! Skądś się dowiedział, że Giulio zniknął i teraz próbuje przy tej okazji, wprawiając mnie w zakłopotanie, upiec swoją pieczeń.

– Szczerze mówiąc, pierwszy raz o czymś takim słyszę – odparłam. – Nikt dotąd nie zgłaszał zapotrzebowania, żeby Giulio z nami się spotkał.

– Tak? – podchwycił Jędrzej. – To dziś właśnie zgłaszamy zapotrzebowanie. Czy koleżanka może obiecać, że za tydzień, najdalej za dwa, przyprowadzi na wieczorne okolicznościowe spotkanie swego sławnego włoskiego małżonka, o którym pisał „Sztandar Młodych”, aby opowiedział nam o tym, o czym przed chwilą mówiliśmy? Może nie tylko nasz wydział, ale cała politechnika byłaby zainteresowana takim spotkaniem? – Mówiąc to, spojrzał na członka zarządu uczelnianego, a ten przytaknął głową. Patrzyłam w podłogę. Przyszło mi do głowy, że Jędrzej sam nie wpadł na ten durny pomysł. Ktoś musiał go zainspirować. Czyżby Tadeusz? Tylko jemu zależy, żebym ostatecznie i oficjalnie odcięła się od Giulia. Nie tylko słownie, ale i praktycznie, zakładając sprawę rozwodową. – Widzę, że nie może – przerwał Jędrzej przeciągającą się ciszę. – A jaka jest tego przyczyna?

Poczułam się jak ryba złowiona w niewód. Wycofać się nie mogłam, a iść do przodu – niebezpiecznie. Miałabym teraz opowiedzieć całemu wydziałowi o tym, że Giulio na drugi dzień po ślubie zniknął i dotąd go nie widziałam? Że jest podejrzewany o szpiegostwo, czego ujawniania Tadeusz mi zabronił, albo że podstępem uciekł do Włoch, jak początkowo sądziło UB, choć może teraz ubecy powątpiewają we własne ustalenia? A może miałabym publicznie wyrzec się tej miłości, potępić Giulia jako agenta imperializmu i złożyć samokrytykę z powodu braku czujności wobec knowań wrogów ludu? Być może do tego Jędrzej mnie popychał.

– Przyczyna jest taka, że musiałabym… – Gorączkowo szukałam powodu do odmowy. Chciałam udzielić takiej odpowiedzi, żeby, tkwiąc w pułapce, stać w miejscu, nie pogrążać się jeszcze bardziej. – Musiałabym najpierw porozmawiać o tym z moim małżonkiem.

Nie kłamałam. Taka była prawda. A że nie cała? Ostatnie słowo wypowiedziałam z dumą i mocą. Nikt z jej grupy, poza mną, nie pozostawał w związku małżeńskim. Moja wypowiedź zrobiła na zebranych duże wrażenie. Jędrzej wydawał się zbity z tropu, jednak szybko się okazało, że to tylko pozór. Widocznie miał dokładnie opracowany plan i taki obrót spraw wcześniej wykalkulował.

– A ja liczyłem na to – zaczął powoli – i nie tylko ja – dodał, przesuwając spojrzenie z jednego członka zarządu na drugiego i zatrzymując je na przewodniczącej – że koleżanka sama wystąpi z taką inicjatywą, przyjdzie do nas i złoży propozycję. Zwłaszcza że z koleżanką przewodniczącą łączy ją znajomość bliższa niż z resztą zarządu, jeśli się nie mylę.

Anka zerwała się z miejsca.

– Jędrek! – powiedziała ostro. – Co to ma do rzeczy?

Ten jakby na to czekał.

– A ma! Oj, ma, i to dużo – zapewnił z uśmiechem. – Czy to nie koleżanka przewodnicząca rekomendowała naszą, że tak powiem, eee... – przeciągnął i utknął na sekundę. Byłam pewna, że w tej sekundzie walczył z pokusą wypowiedzenia złośliwości w rodzaju „naszą Włoszkę”. – Naszą koleżankę Irminę do grupy reprezentującej polskich studentów na festiwalu? I to mimo zastrzeżeń co do jej pochodzenia i postawy ideowej? Przypomnę, że nie jest to pochodzenie ani robotnicze, ani chłopskie. A co się tyczy postawy, cóż. Nigdy wyraźnie nie odcięła się od swego klerykalnego i reakcyjnego środowiska rodzinnego. Znana jest historia jej stryja, czynnego członka bandyckiego podziemia. I oto mamy skutek. Wyszło drobnomieszczaństwo z naszej delegatki. Miała aktywnie uczestniczyć w festiwalu, bywać na wiecach i spotkaniach, brać udział w dyskusjach, pokazywać od najlepszej strony polską młodzież studencką. A ona co? Zrealizowała swój mały osobisty interesik. Złowiła sobie kandydata na męża! Więcej, jak już powiedziałem, wyszła za niego za mąż! Czy waszym zdaniem tak powinny postępować studentki ze Związku Młodzieży Polskiej? Czy na tym polega właściwa postawa ideowo-moralna? Czy takie osoby nasza organizacja powinna popierać? Proszę, możecie się wypowiedzieć!

Nikt nie miał ochoty na dyskusję. Anka usiadła rozzłoszczona. W końcu zgłosił się jeden student drugiego roku, w którego Jędrzej wcześniej wbił wzrok, by wywoływać go do odpowiedzi.

– No więc ja uważam – powiedział powoli, jakby recytował wyuczoną kwestię – że kolega wiceprzewodniczący ma rację. Nie powinno się tak postępować jak ta koleżanka. Jej drobnomieszczańskie i egoistyczne zachowanie zasługuje na potępienie ze strony naszego kolektywu. Tak właśnie myślę ja i wielu moich kolegów.

Słowa te wciąż szumiały mi w głowie. Wiedziałam, że Jędrzej mieszkał od dwóch lat w Warszawie u jakiegoś wuja, który pochodził z tej samej wsi, co on, pracownika państwowej instytucji. Znałam jego silne zaangażowanie w sprawy ideologiczne na uczelni i niezwykłą ambicję. Tych, którzy przeszkadzali w jej zaspokajaniu, atakował bez pardonu, ze szczególną zaciekłością. Ponieważ nie angażowałam się w te walki personalne o funkcje w organizacji, nie przypuszczałam, że kiedyś i ja znajdę się na jego celowniku. Teraz uświadomiłam sobie, że przecież to on najbardziej zabiegał o wytypowanie go do udziału w festiwalu. I pewnie by tę rekomendację ZMP zdobył, gdyby nie zakulisowe działania Tadeusza na rzecz mojej kandydatury. Nie wiedziałam o tych działaniach nic pewnego, ale inaczej nie umiałam wytłumaczyć sobie swojego awansu.

Sam Tadeusz na wywarcie osobiście takiego wpływu był jednak za słaby. Nikt na uczelni nie liczył się z nim aż tak bardzo, mimo jego służby w Urzędzie Bezpieczeństwa. Może więc Jędrzej działał z własnej inicjatywy, a nie z czyjejś inspiracji? Ale czy wtedy zaatakowałby Ankę, która pełniła funkcję przewodniczącej zarządu wydziałowego i miała poparcie osób partyjnych? Widać Jędrzej też miał czyjeś poparcie. Niewykluczone, że Tadeusz wykorzystał ten sam kontakt na politechnice, dzięki któremu w ogóle, mimo braku punktów za pochodzenie, przyjęto mnie na studia. Teraz zaś wykorzystuje go do celu przeciwnego. Pomyślałam, że jeśli tak właśnie jest, to w sesji zimowej mogę mieć poważne kłopoty. Z przedmiotów technicznych, kierunkowych, trudno by było mnie oblać, choć i to możliwe. Najpewniej jednak mogłam spodziewać się trudności na egzaminie z przedmiotu ideologicznego. Niewykluczone, że docent wykładający historię partii bolszewickiej, a zatem i egzaminator z tego przedmiotu, to ktoś powiązany z Tadeuszem.

Rozmyślałam nad tym wszystkim, siedząc na ławce ze wzrokiem skierowanym pod nogi. W końcu podniosłam oczy i rozejrzałam się. Coś mnie zaintrygowało. W zasięgu wzroku znalazł się dziwny mężczyzna z ciemną brodą, w kapeluszu z szerokim rondem. Nie po raz pierwszy. Brodaczy nie spotykało się wielu, rzucał się więc łatwo w oczy. Chodzi za mną? Pilnuje mnie? Widziałam go w pobliżu i poprzedniego dnia, i w poprzednim tygodniu, odkąd tylko zaczął się rok akademicki. Nabrałam przekonania, że pewnie to jakiś nowy tajny funkcjonariusz od Tadeusza przydzielony do chodzenia za mną. Podejrzewałam, że mój sąsiad i dawny kolega z podwórka liczy po cichu, iż wbrew jego ostrzeżeniom dalej utrzymuję w Warszawie kontakt z Włochami, przez co mogę nieświadomie doprowadzić go do wykrycia siatki szpiegowskiej. Bo przecież Giulio – to jego rozumowanie – zanim zniknął, nie mógł jako szpieg działać sam, w próżni. Musiał mieć grono współpracowników, grupę, która pomogła mu w ucieczce. Nie tylko Włochów, ale i Polaków. Zapewne najbardziej zależało mu na tych drugich. Mógłby wtedy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Zyskać awans i sprawić, że jeszcze pewniej trzymałby mnie w garści.

Miałam ponadto przekonanie, że gdyby udowodnił czarno na białym, w procesie sądowym – pokazywano takie w kronikach filmowych – że Giulio wplątany był w działalność szpiegowską, doprowadzenie do rozwodu stałoby się o wiele prostsze. Bo teraz mógł tylko rzucać oskarżenia, które objął ścisłą tajemnicą i zakazał ich rozpowszechniania, i naciskać na mnie, bym złożyła wniosek rozwodowy.

Najgorsze, że ojciec radził to samo. A jego znajomy adwokat utrzymywał, że sprawę da się przeprowadzić w miarę sprawnie, prawdopodobnie nawet bez kontaktu z Giuliem ani nawet z jego pełnomocnikiem. Musi tylko skontaktować się z kimś z ambasady Republiki Włoskiej. Zamierzał, w razie potrzeby, wnieść do sądu o uznanie związku za nieważny z powodów czysto formalnych, bowiem nie zostały dopełnione wszystkie przewidziane prawem czynności. Ten adwokat przekonywał nas, że wystarczy tylko moja zgoda, aby zaczął działać.

Ja jednak ciągle się zastanawiałam. Otrzymałam przecież wyraźny znak, że Giulio jest gdzieś w Warszawie, nie uciekł, nie może jednak do mnie się zbliżyć w obawie przed aresztowaniem.

I radził nie ufać nikomu. Czyli także rodzicom i bratu? Gdyby tak uważał, posuwałby się za daleko. Byłam przekonana, że „nikomu” oznacza wszystkich poza najbliższą rodziną. Gdybym miała nie ufać ojcu i Antoniemu, świat stanąłby na głowie. Równie dobrze mogłam nie ufać samemu Giuliowi. Kim on bowiem był dla mnie? Znałam go zaledwie od – szybko policzyłam – dziesięciu tygodni. A tak naprawdę przebywałam z nim zaledwie piętnaście dni. A z Antkiem? Całe swoje życie.

A jednak, choć ten ledwo poznany Włoch wystawił mnie na ciężką próbę, kochałam go. Na przekór wszystkim wątpliwościom i zawodom, jakie uczynił. I jemu więc powinnam ufać.

Westchnęłam głęboko i sięgnęłam po papierosy. Palić zaczęłam podczas wrześniowej praktyki robotniczej, kiedy znalazłam się wśród samych palaczy. Anka powiedziała któregoś dnia, podczas przerwy śniadaniowej: Masz, zapal, na uspokojenie. Po raz pierwszy nie odmówiłam. A, co tam, nie będę się wyróżniać. Już i tak byłam napiętnowana z powodu pochodzenia i zagranicznego męża. No i się zaczęło. Zakrztusiłam się oczywiście po pierwszym wdechu, potem poszło lepiej. Nie paliłam jednak tych najmocniejszych. Teraz też wysunęłam z płaskiego tekturowego opakowania damski cienki papieros, tylko w połowie wypełniony tytoniem. Zaczęłam szukać zapałek. W pudełku wśród kilkunastu patyczków znalazłam tylko jeden z łebkiem, reszta była nadpalona. Nabrałam bowiem zwyczaju wsuwania użytych zapałek z powrotem do pudełka. Wyjęłam tę jedną nieużytą i nerwowo uderzyłam łebkiem o draskę. Zapałka syknęła i złamała się.

– Cholera! – zaklęłam pod nosem, a zdenerwowanie wyniesione z zebrania natychmiast wzrosło.

Nie zauważyłam, że podczas manipulacji z papierosem brodacz w kapeluszu zbliżył się do ławki. Spostrzegłam go dopiero, gdy usiadł na brzeżku. Nie wstałam, by na wszelki wypadek odejść. Jeszcze raz przeszukałam zawartość pudełka. Bezskutecznie.

– Pani potrzeba ogień? – zapytał mężczyzna z brodą, po czym sięgnął do kieszeni i podał swoje zapałki.

Od razu krew uderzyła mi do głowy. Spojrzałam na brodacza. Ten uniósł kapelusz, jakby na powitanie. Jego oczy nie kłamały. Ja nie mogłam się mylić.

– Giulio! – jęknęłam. Pokręciłam głową i ukryłam twarz w dłoniach. Czyżbym śniła? – Giulio? – powtórzyłam, jakbym nie dowierzała sama sobie.

– Ciii… – szepnął brodacz. Nie ruszył się. – My nie znamy.

Oderwałam dłonie od oczu. To Giulio, nie było wątpliwości. Ukryty pod gęstym zarostem, sztucznie przygarbiony, jakby pociągający nogą, gdy kręcił się w pobliżu, był trudny do rozpoznania, ale teraz, tu, siedzący na ławce, z tym jego akcentem i błędami… Gdy podawał zapałki, zerknęłam odruchowo na jego dłoń – była jego. Miałam ochotę zerwać się, bić go, całować, krzyczeć na niego, tulić się. W natłoku nierozładowanych emocji łzy trysnęły mi z oczu.

– Ty nie płacze, kochana – powiedział Giulio spokojnie i czule. – Wszystko ma być dobrze. Spotykamy się i jesteśmy razem. Tylko teraz jest tak… Jedni myślą ja szpieg i drudzy chcą, żeby ja szpieg, a ja tylko chce, żeby zostaje. Nie ucieka i nie zostawi moja żona sama.

Mówił cicho. Uniosłam się lekko i przysunęłam do niego nieznacznie. Starłam z twarzy łzy.

– Giulio, Giulio! – powtórzyłam dwa razy, chcąc nacieszyć się wymawianiem jego imienia. – Nie wytrzymam. To jak teraz ma być? Jak mamy żyć? Co ja mam z sobą zrobić? Powiedz mi, Giulio!

On nasunął kapelusz głębiej na oczy i spuściwszy głowę, popatrzył na mnie spod ronda. Nasze spojrzenia spotkały się. Giulio gładził deski ławki, zbliżając swoją dłoń do mojej. W końcu cofnął rękę.

– Ja teraz jestem Pietro – oznajmił. – Tak mów, jak pytają. Pracuję w ambasada, w kuchnia. Giulio Pavone… – Machnął ręką. – On daleko, w Italia. Ja ci daję adres, słuchaj, nie zapisuj… – Podał nazwę ulicy, potem numer domu i mieszkania. Poprosił, żebym powtórzyła. Gorączkowo zapisałam liczby palcem na dłoni dla lepszego utrwalenia ich w pamięci. – Tam spotykamy. Dziś wieczór, o siódma godzina.

Zdawało mi się, że Giulio teraz mówi gorzej po polsku niż przedtem, ale wszystko doskonale rozumiałam. Policzki moje płonęły. Sprawa, nad którą debatował studencki aktyw organizacji młodzieżowej, stała się nagle dla mnie zupełnie nieważna. Niech mnie wyrzucą, co tam!

– Giulio, gdybyś ty wiedział… – rzekłam cicho, kręcąc głową. – Gdybyś wiedział!

– Teraz już nic nie mówi – powiedział Giulio. Wstał i uchylił kapelusza na pożegnanie. – Wieczorem. Siódma godzina. Tam na dole taki pan, ty powie, że czeka Carlo, on puści.

Oddalił się nieswoim krokiem, lekko utykając. Zostałam z jego zapałkami w prawej dłoni i papierosem w lewej. Już nie chciało mi się palić. Nawet wracać na zebranie mi się nie chciało. Chciałam krzyczeć z radości i śpiewać. A musiałam milczeć.

Powiodłam wzrokiem po budynku politechniki. W otwartym oknie na drugim piętrze dojrzałam Ankę. Stała z papierosem i patrzyła w moją stronę. Zarząd wydziałowy, którego była przewodniczącą, obradował bez jej udziału, za to w obecności kogoś z wyższej instancji. Nie mogli wprost wyprosić jej z narady, to ona zrezygnowała z udziału. Żeby nie krępowali się jej obecnością – wyjaśniła im przy wszystkich. Jędrzej zwrócił się na koniec do niej, żeby nie brała tego do siebie, bo to nic osobistego, nie o nią chodzi, a o sprawę, ale Anka odrzekła chłodno: Tak, wiem, tobie zawsze chodzi tylko o sprawę, po czym odwróciła się i wyszła. Przechodząc obok mnie, zatrzymała się na moment, żeby szepnąć mi do ucha:

– Nie przejmuj się, to już długo nie potrwa. Po prostu.

Przemknęło mi przez głowę, że Anka miała na myśli nie tylko to nasze dziwaczne zebranie, ale nie mogłam o nic dopytać, bo koleżanka przeszła, zostawiajac mnie na środku korytarza samą.

Teraz, stojąc w oknie, obserwowała mnie z góry. Czy widziała Giulia? Jeśli nawet widziała, nie mogła go poznać. Schowałam papierosy i zapałki do kieszeni, i pomaszerowałam do budynku. Szłam pewnie, z wysoko podniesioną głową. Nie bałam się tego, co zdawało się nieuchronne – wyrzucenia z organizacji.

Anka czekała na szczycie schodów.

– Widziałam – oznajmiła. – Rozmawiałaś z kimś.

– Tak, przysiadł się taki, na ławce. – odrzekłam. Widząc, że Anka czeka na więcej, dodałam: – Podał mi zapałki, bo mi się skończyły. Miły gość, tylko jakiś dziwny.

– Przedstawił się? – Anka nie rezygnowała z tematu.

– Jakoś, ale nie pamiętam. Piotr coś tam.

– Interesujący, tak na wygląd. Ciekawe rzeczy mówił? Bo nawet nie zapaliłaś, zdaje się. Rozpłakałaś się?

Czułam, że zapędza mnie w kozi róg.

– Czyli widziałaś wszystko. To po co pytasz? Plótł coś tam od rzeczy, ale ja mam swoje problemy, to przez nie się rozbeczałam. Chyba nerwy mi puściły. Nie musimy już iść? – rzuciłam zupełnie innym tonem, żeby definitywnie skończyć temat. – Posłuchajmy, co koledzy wymyślili. Nie chciałabym, żeby z mojego powodu oni ciebie… rozumiesz. Chyba chcą cię wykopać z funkcji, nie uważasz?

Anka przyglądała mi się uważnie. Musiała zauważyć, że to, co mówiłam, nie szło w parze z moim nastrojem.

– A coś ty nagle taka radosna? – zapytała. – Powiedziałabym, że raczej nie masz z czego się cieszyć.

– A, bo tak – odparłam beztrosko i natychmiast podjęłam próbę odwrócenia od siebie uwagi. – Głupi ten Jędrzej. Zawsze pod tobą kopał. Przykre, że teraz akurat dokucza ci z mojego powodu.

Anka łyknęła temat.

– Jakiś powód do ataku zawsze by sobie znalazł, taki już jest, tak że nie myśl już o tym. Jest po prostu wściekły, że to ciebie poparłam, a nie jego – stwierdziła i ruszyła pierwsza do sali.

A miałaś inne wyjście? – pomyślałam, lecz zabrakło mi odwagi, by tę myśl wypowiedzieć głośno.

Koleżeństwo czekające na korytarzu obserwowało nas obie idące korytarzem. Ani wcześniej, ani teraz nikt do nas nie podszedł.

Po wznowieniu zebrania, głos ponownie zabrał Jędrzej.

– Chciałbym poinformował koleżanki i kolegów – zaczął – że nasz wydziałowy zarząd, obradujący w składzie poszerzonym o przedstawiciela zarządu uczelnianego, postanowił…

Sięgnął po kartkę i zaczął czytać. Z komunikatu wynikało, że zarząd podjął dwie uchwały. Pierwszą, o skierowaniu gdzie trzeba, czyli do wyższej instancji, wniosku o wydalenie mnie z szeregów organizacji, i drugą, o zawieszeniu Anki w pełnieniu funkcji przewodniczącej. Do czasu pełnego wyjaśnienia stawianych jej zarzutów, pełniącym obowiązki przewodniczącego miał być właśnie on, Jędrzej. Na koniec wyznał, że ma nadzieję, iż po dogłębnym zbadaniu sprawy i wyjaśnieniu wszystkich wątpliwości, koleżanka Anna wróci na swoją funkcję. Koleżanka Irmina zaś ma prawo odwołać się od decyzji o usunięciu jej z organizacji, gdy już taka zapadnie, do instancji wyższej, co zapewne – w jego przekonaniu – uczyni.

A właśnie że nie uczynię, pomyślałam i aż się we mnie zagotowało.

Sala przyjęła komunikat ponurym milczeniem.

– Nie, kolego! – oznajmiłam nagle, niesiona emocjami, których nikt nie był w stanie się domyślić. – Nie będę się odwoływać. Dziękuję uprzejmie. Możecie mnie usunąć. Do widzenia wszystkim. – Zamierzałam opuścić pomieszczenie na oczach osłupiałej widowni. Zwykle bowiem atakowany członek organizacji w takich wypadkach zaczynał się kajać, byłam świadkiem takiego zachowania nie raz. Idąc do drzwi, zatrzymałam się jednak na moment. – A co do Anki, powiem wam, to uczciwa dziewczyna i dobra koleżanka. Moim zdaniem koledzy popełniają błąd.

Dopiero wtedy obróciłam się na pięcie i wyszłam.