Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Gdzie szukać oparcia, gdy grunt usuwa się spod nóg? Paolo po raz kolejny zmienia lokum Wiolety. Dla niej to następny przystanek w życiu, nad którym straciła kontrolę. Czuje się jak przedmiot przenoszony z miejsca na miejsce, bez prawa głosu i bez nadziei na stabilizację. Na zewnątrz wciąż grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo, a powrót do Moreny nie wchodzi w grę. W dodatku coraz trudniej jest jej się połapać w zagmatwanych relacjach między nią, Zuzanną i Paolem... Czy Wiolecie uda się odróżnić prawdę od fałszu, gdy każde słowo i spojrzenie wydaje się częścią skomplikowanej gry? Czy nareszcie przestanie być zakładniczką cudzych decyzji? "Jedno śmiałe cięcie" to piętnasty tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 127
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 15: Jedno śmiałe cięcie
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2020, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270081
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Po ulokowaniu mnie w nowym areszcie domowym gdzieś na obrzeżach Warszawy, Paolo na pierwsze odwiedziny wpadł dopiero trzeciego dnia pod wieczór. Zapytał na dzień dobry czy mi czegoś nie trzeba. Beznadziejne pytanie, bo tego, czego było mi trzeba, nie mógł dać, a pozostałe rzeczy, czyli jedzenie, dach nad głową oraz spacery, miałam zapewnione. Powiedział też, że czarne włosy odmieniły mnie nie do poznania, ale że bardziej podobam mu się w kolorze blond, czyli naturalnym. Taki miły.
Trzy dni później zajrzał po raz drugi, zapytał, czy czegoś nie trzeba i tak dalej. Niespodziewanie przywiózł mi wtedy letnią sukienkę, taką beżową w kwiaty, wariat kompletny, nie wiem, skąd ją wytrzasnął. Przecież nic nie mówiłam o nowych ciuchach. Sam by kupował? Nie uwierzę. Jak nic, jakaś babka wykonała zakup za niego. Albo dla niego. Pewnie zrobił to, żeby mi osłodzić moją niewolę. Zupełnie niepotrzebnie, bo pani domu, która od początku próbowała ustalić co tak naprawdę nas łączy, nabrała przez to jeszcze głębszych podejrzeń, że ta znajomość to niekoniecznie zwykła opieka nad przyjaciółką koleżanki. Miny, jakie robiła przy rozpakowywaniu prezentu, same o tym świadczyły.
Za trzecim razem, gdzieś po tygodniu, powiedział, żebym się przyszykowała na wyjazd, bo wpadniemy do Irminy i Zuzanny. Nie wiedział jednak czy to wyjazd na stałe, czy tylko w odwiedziny.
– My tam zobaczymy – zakomunikował. – W Morena, na miejscu.
No i wtedy włożyłam na siebie tę sukienkę od niego.
Nic to nie miało znaczyć. Przecież wiedziałam już na sto procent, że dla niego liczyła się przede wszystkim Zuzanna. Chciałam tylko ładnie wyglądać.
Tak sobie teraz myślę, czy przypadkiem, kiedy mnie tam umieścił, u tych niby znajomych na samej granicy Warszawy, nie chciał właśnie na nich, jako pierwszych, wywrzeć wrażenia, że ja dla niego jestem kimś więcej niż tylko podopieczną. Żeby przez nich ta wiadomość przedostała się gdzieś dalej, może właśnie do Vittoria i Massima, o których istnieniu nie miałam wtedy zielonego pojęcia.
Ci znajomi, którzy nie chcieli mi wyjawić, skąd znają Paola, w ogóle nie wiedzieli, dokąd się tej nocy udajemy – nie powiedział im, ja przynajmniej nie słyszałam. Mogli pomyśleć, że to jakiś nocny wypad gdzieś tam, na miasto, może nawet do niego? I wówczas rzeczywiście mogli odnieść wrażenie, że my jednak coś tego. A przecież ten Paolo – poza tym, że przystojny i z takim urokiem osobistym, co to każdą babkę powali, niezależnie od wieku, bo dla każdej znajdzie inny, odpowiedni dla niej zestaw komplementów – wydawał mi się wtedy lepszym cwaniakiem. Trudno było za nim zdążyć. Ani nie wiedział człowiek, co taki naprawdę myślał, ani nie przewidział, co zrobi. Mógł nimi kręcić, jak chciał. Ze mną też tak było, nie ma co się oszukiwać. Wcisnął mi każdą ciemnotę, a ja, choć wiedziałam, że to kit, brałam ją za dobrą monetę. Tak właśnie działa urok.
Miałam więc swoje podejrzenia. Znaczy takie, że chciał wszystkich dookoła oszukać na nasz temat – żeby myśleli o nas nie to, co było między nami naprawdę. I chyba nie za bardzo się myliłam, bo ledwo wróciliśmy z nocnej wizyty w Morenie, Paolo poinformował mnie, że jeszcze nie dziś, ale za parę dni, najdalej za tydzień, prawdopodobnie zmienimy miejsce mojego ukrywania się.
Zadanie wykonane, dziupla spalona. Czy to nie Irek coś takiego kiedyś przy mnie powiedział? Tak, na pewno on. Czyli dalsze ukrywanie się w tym domu straciło sens. Bo co? Bo pewnie wieść o nas już się rozeszła i dotarła tam, gdzie trzeba.
Ta nasza wizyta w Morenie to było przeżycie niesamowite, myślałam, że się rozwalę od środka, rozpłaczę albo rozhisteryzuję. Jednak jakoś wytrzymałam. No bo tak. Facet przywozi mnie w nocy do dziewczyny, z którą coś tam nawiązuje, jeszcze nie romans, ale coś koło tego. Skrada się do niej po ciemku od strony ogrodu, przez werandę, potem woła mnie przez telefon. Ona oczywiście nie wie, z kim przyjechał, bo gdy mnie widzi, robi wielkie oczy. A ja ją proszę, żeby mi coś tam wybaczyła, ale nie mówię dokładnie co, i tłumaczę, że wszystko jest nie tak, jak myśli. A on objaśnia, że jestem z nim tylko dla naszego wspólnego dobra, czyli Zuzanny także. To znaczy ja nie mieszkam z nim, żeby była pełna jasność – tłumaczy – i nawet mogę zostać w Morenie, o ile to bezpieczne, ale oczywiście okazuje się, że bezpieczne nie jest, bo policja tylko czyha, żeby mnie przyskrzynić. Dlatego musimy wrócić razem w ciemną noc do jakiegoś domu w Warszawie.
A, i jeszcze okazuje się, że ktoś na czarno ubrany, zakapturzony, stoi pod willą i nas obserwuje. W związku z tym nie mogę wyjść z Moreny normalnie przez furtkę, tylko muszę przełazić przez płot do stojącego w ukryciu samochodu, a że szkoda mi sukienki, bo by mogła się zahaczyć o siatkę i rozedrzeć, wciągam spodnie, do tego jeszcze zabieram worek swoich ciuchów. Ja nie wiem, czy cała ta sytuacja by mnie przekonała, gdybym była na miejscu Zuzanny, tymczasem ona – pełna wyrozumiałości i tolerancji, bo oczywiście udaje, że nic ją nie obchodzi ani Paolo, ani to, czy coś nas łączy, czy nie. Ma przecież świetne wytłumaczenie dla tej obojętności: swojego Mareczka w Irlandii, taką topniejącą miłość na telefon, przeważnie zresztą milczący.
No więc kiedy już przelazłam przez ten parkan na zapleczu domu, doszłam do samochodu i wróciliśmy do Warszawy, a dokładnie do Rembertowa, Paolo oznajmił mi:
– Ty teraz będziesz u drugi znajomy. I tam będziesz miała praca.
Natychmiast też dodał, że oczywiście nie od razu, a dopiero za jakiś czas.
– Jaka praca? – spytałam zdziwiona. Już dotychczasowi gospodarze szukali dla mnie przez kilka dni płatnego zajęcia i nie znaleźli. Może nie chcieli znaleźć?
– Taka praca, jaka ty znasz. W caffè, blisko centrum. – Czyli znowu kelnerka. Naprawdę nie wiem, czemu ja się na to wszystko godziłam jak potulna owieczka. Nie dość, że traciłam oparcie, pewność jutra, jakie ono by nie było, to jeszcze pozwalałam przenosić się jak mebel z jednego miejsca na drugie. – To jest ważne dla wasze bezpieczeństwo – zapewnił Paolo. Ostatnie słowo wymówił jak zwykle z podziałem na sylaby. Chyba specjalnie się tego uczył, żeby móc w kółko klepać o tym jakimś bezpieczeństwie, którego podobno pilnuje. – Dla ciebie i dla Morena. – Znałam już tę śpiewkę i coraz częściej miałam jej dosyć. Ale lepszego pomysłu dla siebie nie miałam. – Tu przyjdą takie ludzie, oni mogą dać praca, tylko rozmawiamy. Za dwa dni to będzie.
Mógł mi to powiedzieć w drodze z Kornelina, ale nie, całe pół godziny miał włączone radio i słuchał zagranicznej muzyki, jakby nie miał o czym ze mną gadać. Jak znał piosenkę, śpiewał razem z wokalistą albo wokalistką, i trzeba powiedzieć, że głos to on ma niezły. I po angielsku – tak na mój słuch, bo za bardzo się na tym nie znam – też wymawia słowa bezbłędnie. Jak w amerykańskim filmie.
– Ty nie śpiewasz, Wioleta? – zapytał przy trzeciej piosence i spojrzał na mnie łaskawie. – Śpiewaj!
– Nie znam angielskiego – odburknęłam.
– Ty nie uczyła w szkoła? – zdziwił się. – W Polska ja słyszę wszyscy uczyli.
– Tyle o ile – odrzekłam. – Piosenki nie bardzo rozumiem, znaczy co w tekście jest, bo melodie to wiadomo, zawsze można coś wymruczeć. – Nie chciało mi się tłumaczyć, jak wyglądały lekcje angielskiego w naszej wiejskiej szkole. – Mogę powiedzieć dzień dobry, mam na imię Wioleta i jestem bardzo zajęta każdego dnia. I inne pierdoły. Na przykład o rodzinie. Moja rodzina składa się z czterech osób: my mother, my stepfather, my sister and me. Ja jedna w klasie mówiłam stepfather, a nie father, bo tylko ja jedna miałam ojczyma i nie chciałam, żeby ktoś myślał, że to mój prawdziwy tata albo że ja go za takiego uważam. Tak że wiesz, takie proste rzeczy pamiętam. Ale jak mnie spytasz, o czym śpiewa dajmy na to Rihanna, to ja nie wiem, sorry.
– Ja by mogłem ciebie uczyć – palnął bez zastanowienia. Zaraz się zorientował, że szybciej powiedział niż pomyślał, i roześmiał się, żeby wyglądało to na żart. – Albo Zuzanna by mogła, jak wy razem już w Morena mieszkają. Ona mówi bardzo dobrze angielski.
Głupi pomysł to był, ale niech mu będzie.
– Zuzanna wszystko robi bardzo dobrze, nie uważasz?
– O, tak! Ona bardzo mądra ragazza – powiedział z zapałem i natychmiast zaczął śpiewać nową piosenkę.
– A powiedz mi, Paolo, ale tak szczerze, jeśli możesz – zagadnęłam, gdy skończył, bo temat uważałam za niedokończony. – Możesz? – W odpowiedzi uniósł ramiona, znaczy nie bardzo wiedział. – Tak ogólnie, to faceci raczej nie lubią mądrych dziewczyn. Może nie? No, sam powiedz. – Oczywiście prowokowałam go.
Jeszcze przez chwilę podśpiewywał pod nosem, tylko ciszej. Pewnie myślał.
– Wioleta – rzekł wreszcie. – Ja nie znam wszystkie faceci. Ja ci nie powiem.
– Jasne – odrzekłam i zaraz skomentowałam: – Ta cholerna męska solidarność, co?
– A ty lubisz faceci ładne czy mądre? – zapytał, żeby się stosownie zrewanżować. Widać moje pytanie podrażniło go.
– Ja? – Myślałam dwie sekundy, jak mu się odpowiednio odgryźć. – Ja najbardziej lubię brzydkich i głupich.
Najpierw przemyślał to, co usłyszał.
– Mówisz na serio? – zapytał po chwili.
– Oczywiście. Brzydcy i głupi są najfajniejsi.
Uderzył dłonią kierownicę i zaśpiewał pół refrenu. Po czym załatwił mnie jednym pytaniem:
– Twój ragazzo taki jest?
– Mój ragazzo? Nikt taki nie istnieje. He does not exist – przypomniałam sobie odpowiednie słówka z lekcji angielskiego.
On jeszcze nie skończył.
– Nie ma na cały świat taki brzydki i głupi facet, jaki ty potrzebujesz? – zapytał.
Chyba chciał mnie na serio rozdrażnić, żebym powiedziała coś nieskończenie durnego. Ale nie dałam się sprowokować.
– Nie ma – odrzekłam zła, gotowa do dalszych złośliwości. – Ja przynajmniej dotąd nie poznałam. Chyba że... – Urwałam. Nie powiem mu przecież, że takiego właśnie spotkałam, bo to już by było mega przegięcie, dla faceta wcale nie takie śmieszne. – Chyba że jeszcze spotkam – dokończyłam.
– A ten ragazzo, co chodził do Biernat domu, jak ty była tam, on ładny jest?
– Weź, przestań.
– I mądry jest dla ciebie?
– Irek? Jego masz na myśli? – Że też dopiero teraz o niego zapytał. Pewnie wcześniej nie chciał się przyznać, że obserwował trzy dni willę Biernatów, kiedy byłam tam więziona.
– Ja nie znam imię. Ty znasz.
– Nie ma o czym mówić – stwierdziłam. – Irek to skończony debil.
Paolo roześmiał się w głos. Przyłapał mnie w grze na słówka – wpadłam we własne sidła. Mało, że był jak z obrazka, to jeszcze sprytny.
– I to on stał teraz pod Morena, i patrzył w okno na ciebie? – dołożył, żeby mnie dobić. – On jest twoja straż?
– O to nie pytaj, nie mam pojęcia – powiedziałam. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że pod oknem stała Oksana, żeby ubezpieczać Artura grzebiącego przy samochodzie Paola. – To mógł być każdy, czyli on też, jak ci na tym zależy, choć nie sądzę. – Tak naprawdę, przysiąc, że to nie Irek, wtedy bym nie mogła.
Odtąd aż do Warszawy ani razu nie odezwał się w taki sposób, żeby można było podjąć rozmowę, tylko rzucał pojedyncze wyrazy i podśpiewywał. Dopiero jak dojechaliśmy, powiedział te parę zdań o nowej przeprowadzce.
Stanęliśmy pod domem. Północ minęła już jakiś czas temu. Państwo spali. Paolo obudził dzwonkiem pana, wszedł ze mną do domu, przeprosił, że tak późno. Piesek też się przebudził i zaczął ujadać. Pan powiedział: oboje z żoną sądziliśmy, że tej nocy już nie wrócicie, a tu, proszę. Wiadomo, przy okazji na pewno swoje pomyśleli. Potem obaj panowie zaczęli coś gadać po włosku, a ja poszłam ze swoim pakunkiem na górę, do wyznaczonego mi pokoju.
Być może gdybym wtedy wyjrzała przez okno i mocno wpatrzyła się w ciemność, dojrzałabym gdzieś w pobliżu samochód marki BMW, którym Artur przyjechał za nami aż do Rembertowa, w ślad za pluskwą przyklejoną do podwozia samochodu, który zostawiliśmy na bocznej drodze za Moreną, akurat naprzeciw tyłów willi Gargamela.
Na dalszy ciąg wypadków nie trzeba było długo czekać. Znajomi gospodarzy pojawili się w willi już następnego wieczoru. Trzech mężczyzn i trzy kobiety, choć nie mam pewności, czy to na pewno były trzy pary, bo czasami zachowywali się tak, jakby te laski stanowiły ich wspólne dobro. Ja oczywiście nie brałam udziału w ich party, ale że pani zaangażowała mnie do pomocy w kuchni, mogłam im się przez chwilę poprzyglądać. Tym sposobem po raz pierwszy zobaczyłam Vittoria i Massima, choć wtedy nie miałam pojęcia który jest który, a nawet nie znałam ich imion. No i nie wiedziałam czym się trudnią. Po prostu dwóch Włochów z polskimi ciziami. Ten trzeci był Polakiem.
Nie słuchałam też ich rozmów, bo w połowie rozmawiali po włosku, a jeśli już coś do mnie docierało po polsku, były to zwykłe gadki, jakie się toczy na imprezkach domowych, bez żadnych konkretów. W pewnej chwili towarzystwo się rozeszło po kątach, a pani powiedziała do mnie:
– Dziękujemy, Wioletko, możesz iść do siebie, jeśli jesteś zmęczona.
Mogę, to mogę. Zmęczona nie byłam specjalnie, jednak zebrałam się i poszłam. Lecz zanim wspięłam się na górę, wyszłam na chwilę przed dom, zaczerpnąć ciepłego lipcowego powietrza. A tak naprawdę to po prostu zapalić papierosa. Kiedy wracałam, w holu natknęłam się na tych dwóch. Coś tam sobie szeptali po włosku i przekazywali z ręki do ręki. Nie obchodziło mnie to, chciałam tylko przejść. Zerknęli na mnie z ukosa, obrzucili spojrzeniem od góry do dołu i z powrotem, jeden coś skomentował, drugi się zaśmiał, zaraz potem zaśmiał się pierwszy, a drugi coś powiedział. Jedno, co dobrze usłyszałam i zapamiętałam, bo brzmiało tak jakoś dźwięcznie i zawierało znane mi słowo, właściwie imię, to la bambola di Paolo. Powtórzyłam sobie te słowa trzy razy pod rząd w drodze do pokoju, a tam natychmiast wpisałam je w Google. I wyszło mi: lalka Paola. No, pięknie. To o mnie. Dziewczynka do zabawy. Pewnie jak te panny, co przyjechały z nimi. Jeśli Paolowi chodziło o to, żeby oni tak myśleli, akcja faktycznie mu się udała.
Tak bardzo się udała, że za dwa dni Paolo przyjechał swoim czerwonym autem i powiedział, żebym się spakowała.
– Tu nie jest bezpiecznie – oznajmił.
Jako jego lalka zebrałam posłusznie swoje rzeczy do dużej torby, tej, którą wzięłam z Moreny, podziękowałam gospodarzom za gościnność, pożegnałam się z pieskiem, nieświadomym, że jego pani od spacerów właśnie wyjeżdża, i za godzinę byłam w nowym pokoju w zupełnie innej części Warszawy, gdzieś w okolicach Ogrodu Saskiego. Ba, pokój to mało powiedziane. Była to samodzielna kawalerka w olbrzymim bloku. Tak mała, że kuchenka nawet nie miała okna. Salon willi w Rembertowie był chyba większy od całego tego mieszkania. Tu miałam spędzić najbliższe nie wiadomo ile dni, z wyraźnym nakazem, aby nie kontaktować się z Moreną.
W co grał Paolo, dalej nie wiedziałam.
Kawiarnia, w której miałam pracować, nazywała się Corso i miałam do niej niedaleko. Zaraz po rozpakowaniu się Paolo zabrał mnie tam i poznał z właścicielem. Kiedy go zobaczyłam, serce zabiło mi mocniej. Nie, żeby zrobił na mnie jakieś piorunujące wrażenie, choć uścisk miał mocny. Poznałam go, bo to był trzeci osobnik z tej paczki, która dwa dni wcześniej odwiedziła moich niedawnych gospodarzy. Facet widać miał bliskie kontakty ze wszystkimi mieszkającymi w Warszawie Włochami. Zaprowadził mnie do kuchni, zwołał całą załogę i oznajmił, że ta sympatyczna dziewczyna (to o mnie) jest od dziś ich nową koleżanką i żeby ją dobrze przyjąć, z życzliwością. Zażyczył sobie dwa razy espresso, coś tam jeszcze, czego z wrażenia nie dosłyszałam, i wrócił do swojego biura na zapleczu, żeby pogadać z Paolem. Pewnie wtedy od niego usłyszał, że mam pozostawać pod szczególną ochroną, a gdyby ktoś o mnie pytał, trzeba mu natychmiast o tym zameldować.
Czy los nie bywa przewrotny? Jak to się stało, że właśnie do tego lokalu zaszły za jakiś czas (sama nie wiem, ile dni mojej pracy w Corso mogło upłynąć, tak były podobne jeden do drugiego) Zuzanna z tą Agatą z jej biura? Jak gdyby w okolicy nie było tylu innych kawiarni. Może uczony artysta Niko bez nazwiska – jakoś dotąd nie padło ono ani z ust Oksany, ani Artura – wie co mówi, kiedy utrzymuje, że niektóre domy są w stanie przywoływać do siebie wybrane osoby. Miał na myśli Morenę, lecz czemu willa Ludwigów miałaby być jedyna taka we Wszechświecie? Może ten lokal, Corso, też tak ma? Przywołał akurat Zuzę z Agą w odpowiedniej godzinie, żeby mogły mnie nakryć, a tym samym wpłynąć na to, co się potem stało.
No nie, pomijając bajki z dzieciństwa, większych bzdur w życiu nie słyszałam. Ale jak człowiek się nasłucha nawiedzonych artystów, gotów jest nie w takie rzeczy uwierzyć.
Z drugiej jednak strony – tak sobie myślałam – zmiana jakaś nastąpiła. Zuzanna, jak mnie zobaczyła (a ja spanikowałam i uciekłam) zaczęła się o mnie dopytywać u barmana. Barman zameldował o tym szefowi. Szef zadzwonił do Paola. Na koniec Paolo zabrał mnie z Corso, oczywiście dla mojego bezpieczeństwa. O swoim nie wspomniał. A to o siebie powinien wtedy bać się najbardziej.
Bo tak: wiedział już, że ktoś mu ukradł paszport (ja nie wiedziałam, jako jego lalka o takich sprawach nie byłam informowana) i że jakiś inny Włoch posługuje się nim. Nie wiedziałam tylko, że ten Italiano, podwójnie kryty, mając w kieszeni paszport Paola oraz pakiecik wizytówek na nazwisko Franco Moreno, wciska naiwnym klientom trefny towar w postaci chińskich podróbek japońskich plus niemieckich markowych wyrobów, po czym się rozpływa, znika po prostu i szukaj wiatru w polu. Ani tego, że policja w końcu zatrzymała farbowanego Franka Moreno z paszportem na nazwisko Paolo Vecchi. Ani że prawdziwy Paolo, za pośrednictwem Zuzanny, umówił się z pewnym policjantem, żeby udowodnić, że nie jest tym, którego otwocka policja trzyma na dołku. Bo Paolo Vecchi to on – tak tłumaczył – a tamten to ktoś zupełnie inny, tyle że z jego dokumentem.
Zuza powiedziała mi o tym znacznie później. Już po tym, jak Paolo, jadąc ze mną samochodem na lotnisko, otrzymał po drodze od zbirów poważne ostrzeżenie, co skończyło się wypadkiem, uszkodzeniem cudownej alfy romeo typu cabrio i ciężkim szokiem u mnie, bo w życiu nikt nie celował w moją głowę z prawdziwego pistoletu.
Jako głupia blondynka, lalka Paola, nie dowiedziałam się, nie zostałam po prostu poinformowana, że tamci na drodze ostrzegli go, żeby za bardzo się nie starał, a przede wszystkim zapomniał o policji. Nikt oczywiście tego mu wprost nie powiedział, sam miał się domyślić, o co chodzi z tym pistoletem. I się domyślił. Tak mi się zdawało, bo postanowił odszukać i odebrać złodziejowi paszport na własną rękę, bez informowania kogokolwiek o swojej akcji.
Nie wiedział tylko kto mu ukradł jego dokument i gdzie go szukać, choć miał pewne podejrzenia. I to ja miałam mu pomóc zamienić te przypuszczenia w pewność. I to jak najszybciej, bo dziadek Giulio był bardzo chory i wzywał go do powrotu do Włoch.
No więc kiedy któregoś dnia podjechał ze mną w pewne miejsce, którego nie znałam i po długim czekaniu pokazał mi gościa wysiadającego z samochodu, i zapytał czy to on był na wieczornym przyjęciu w Rembertowie, a ja, patrząc przez lornetkę powiedziałam, że to on, miał już tę swoją pewność. Nie wiedział jeszcze, kto konkretnie wyciągnął mu paszport z kieszeni marynarki, ale wiedział, że posługuje się nim osobnik, którego później znaleźliśmy martwego w tej willi w Wilanowie. I to był właśnie Vittorio.
– Siadaj z tyłu i schowaj się, o ile nie chcesz, żeby ktoś cię poznał – powiedział Artur, gdy znaleźliśmy się w garażu. – Wysadzę cię za stacją. – Otworzył bagażnik i zaczął w nim grzebać. – Masz. – Podał mi foliową reklamówkę. – Zapakuj sobie ten polar.
Zatrzasnął bagażnik i podszedł do przednich drzwi.
– A, słuchaj – rzekłam do niego grzecznie. – Gdzie trzymacie tego twojego psa? W ogóle go nie słychać.
– To jest bardzo uczony pies i wie, jak się zachowywać przy gościach – skwitował moje pytanie. – Wsiadaj.
Otworzyłam tylne drzwi i weszłam do środka. Na siedzeniu mogłam nawet się położyć. I to nie było najgłupsze rozwiązanie. Zuza pojechała już do pracy, lecz sąsiadki z okolicznych domów, pan Kajetan albo nawet sama pani Irmina mogli akurat przechodzić ulicą. Jak bym się wytłumaczyła, gdyby mnie ktoś z nich zobaczył w wozie strażnika Gargamela i rozgadał o tym? Wpadka murowana. Nie wytłumaczyłabym się za żadne skarby.
– Jeszcze jedno – powiedział Artur, gdy uruchomił silnik, a brama garażowa zaczęła się podnosić. – Podaj mi swój numer. – Ponieważ zaniemówiłam, bo nie zaskoczyłam, o który numer mu chodzi, wykonał półobrót w moim kierunku. – Możesz? – rzucił przez ramię. – Numer twojej komórki.
