Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Czasem największe zagrożenia nie nadchodzą z daleka, lecz rodzą się tuż za płotem. Nowe osiedle na obrzeżach Kornelina, restauracja tuż obok Moreny – plany nowych inwestycji wzbudzają czujność Zuzanny. Mieszkanka willi coraz mniej wierzy w przypadki. Zwłaszcza, że Tadeusz Biernat nie ustaje w staraniach, by zawładnąć posiadłością Ludwigów. Kolejne, na pozór niezwiązane ze sobą sytuacje, w głowie Zuzanny układają się w spójną ciemną układankę. Czy to jeszcze uzasadniona ostrożność czy już paranoiczne złudzenia? "Istny sajgon" to dwunasty tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 129
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 12: Istny sajgon
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2020, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270135
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Babcia Irmina przyłapała mnie akurat w chwili, gdy ubrana w obcisły dres, zakładany zwykle do biegania, pokonywałam szybko schody.
– Oszalałaś, dziewczyno? Dokąd to! – zawołała. – Goście prawie w drzwiach, a ta ucieka z domu!
– Babciu, wszystko jest już gotowe do przyjęcia, a ja muszę się trochę po tym wszystkim odstresować – oznajmiłam, znalazłszy się na dole. – Bieganie mnie uspokaja – objaśniłam. Zaczęłam przebierać nogami, jakbym naprawdę wykonywała trucht. – A ty? – zwróciłam się do wychodzącej z kuchni Wiolety. – Nie pobiegniesz ze mną?
– Sorry, te numery to beze mnie. – Wiola odmówiła, zdecydowanie kręcąc głową i wykonując wymach rękoma. – Mnie te rzeczy w ogóle nie bawią. Poza tym... – Poszukała wzrokiem wsparcia babci. Nie zyskawszy go, dodała krótko: – Nie i koniec.
– Jak chcesz, przymusu nie ma – powiedziałam z nutą pretensji i otworzyłam drzwi na ganek. – Najdalej za dwadzieścia minut wracam.
Za furtką założyłam słuchawki, włączyłam odtwarzacz i pobiegłam bez pośpiechu ku Wiśle.
Po kwadransie zerknęłam na zegarek i przyspieszyłam kroku, choć nadal poruszałam się lekkim truchtem. Obiegłam najpierw Morenę i pobliskie zabudowania, później skierowałam się na świeżo wyasfaltowaną drogę równoległą do rzeki. Na skrzyżowaniu asfaltówki z ruchliwszą ulicą zawróciłam i po kilkudziesięciu metrach skręciłam na śródleśną ścieżkę wijącą się niedbale wśród nadrzecznych drzew i krzewów. Tutaj postanowiła przyspieszyć rytm. Zamierzałam na minutę zmusić organizm do większego wysiłku i powrócić do domu.
Wtedy między przerzedzonymi drzewami dostrzegłam plac budowy. Zamiast przyspieszyć, zwolniłam.
Ależ tu się przez ten miesiąc zmieniło, pomyślałam, zbliżywszy się do ogrodzenia.
Na łące, z której usunięto wszystkie krzewy a pozostawiono jedynie grubsze drzewa, pojawiły się zarysy przynajmniej kilkunastu domów. Tworzyć miały trzy zespoły w zabudowie szeregowej.
Drobiąc krok, przesuwałam się wzdłuż ogrodzenia. Oszacowałam szybko, ilu ludzi może w tych budynkach zamieszkać. Gdyby w jednym szeregu miało osiąść na stałe dwanaście rodzin, wyszło, że nie zamieszka tu więcej niż sto pięćdziesiąt osób.
Sto pięćdziesiąt! I z tej gromadki mieliby się rekrutować klienci nowego lokalu gastronomicznego wystawionego obok Moreny? Toż to garstka! Bo, bądźmy szczerzy, raczej nie wszyscy mieszkańcy osiedla mieliby ochotę wpadać codziennie do włoskiej trattorii na pizzę bądź spaghetti. Nie, to nie byłby dochodowy interes. Nawet gdyby nowi mieszkańcy co jakiś czas urządzali w restauracji chrzciny, urodziny i pierwsze komunie. Na pewno Biernat, a z nim Marek z Irkiem, i nie wiadomo kto jeszcze, przeprowadzili dokładniejszą kalkulację. Ale na co liczą? Skąd by mieli wytrzasnąć większą klientelę? Mówiło się wcześniej o budowie dużego osiedla, można więc przyjąć, że szeregowych domów powstanie tu więcej. Może o to chodzi? A może o to, że niektórzy mieszkańcy starego Kornelina też by zaczęli zaglądać do trattorii?
Zajęta takim rozmyślaniem, zbiegłam niżej, ku niewidocznej jeszcze Wiśle. Przypomniałam sobie ośrodek wypoczynkowy nad jeziorkiem. Jego też w kalkulacji nie można pominąć. Do tego planowana przystań wiślana, goście z Warszawy i okolic. Tak, przy tych założeniach plan biznesowy wyglądałby okazalej. Przynajmniej w sezonie letnim można by liczyć na większą klientelę. Ale czy to wystarczy?
Dobiegałam wreszcie do jeziorka powstałego ongiś w starym korycie rzeki. Tam także trwały prace budowlane i porządkowe. Wzdłuż oczyszczonych brzegów biegła teraz nowa ścieżka, nad betonową płytą – widziałam, jak ją wylewali na początku lata – wznosił się niewielki pawilon. Poza ekipą budowlaną nikt jednak tu się nie kręcił. Najwyraźniej sezon wypoczynkowy miał się rozpocząć dopiero wiosną. No tak, uświadomiłam sobie, wybory samorządowe. Politycy i lokalni działacze znajdą doskonałą okazję do przecięcia wstęgi i zdobycia paru głosów więcej.
Lecz dlaczego Biernat nie postara się o lokalizację dla swojego nowego lokalu tu właśnie, w pobliżu ośrodka, tylko uparł się na plac przy Morenie? Przy jego kontaktach i koneksjach nie byłoby to trudne. Chyba że próbował, lecz żaden urzędnik nie odważył się podpisać pozwolenia na lokal gastronomiczny na terenie zagrożonym zalaniem? Domy mieszkalne stawiane są wyżej, tuż przy drodze, na piaskach, których Wisła nigdy nie zalewała, nie ma więc ryzyka podtopienia, ale ośrodek? A może – przecież sama o tym pisałam w swoim opracowaniu na konferencję – może chodzi im o atrakcyjne otoczenie, przyrodnicze i architektoniczne, z autentycznym zabytkowym świdermajerem tuż obok. O klimat. O bliskie sąsiedztwo. Krótko mówiąc, o dodatkowy argument na rzecz przyciągnięcia konsumentów spoza Kornelina. Włoska trattoria obok willi zaprojektowanej przez ucznia samego Andriolliego! Niezły haczyk do wykorzystania w reklamie. Biernat by tego nie wymyślił, ktoś musiał mu coś takiego doradzić. O ile oczywiście tak właśnie było.
A jeśli jest jeszcze inaczej?
Nagle jakbym doznała olśnienia. Myśl uznałam za absolutnie odkrywczą. Aż złamałam reguły joggingu i wstrzymałam trucht. To, co mi przyszło do głowy, w prosty sposób tłumaczyło cały zamęt wokół Moreny. W tym także to, dlaczego w tajemniczych okolicznościach kolejni lokalni fachowcy, mimo początkowej zgody, jeszcze przed przystąpieniem do pracy rezygnowali z remontu willi. Jakby byli do tego zmuszani. I pewnie nikt by się zadania nie podjął, gdyby na horyzoncie nie pojawiła się firma Ekoreno. Tej już nieznani dręczyciele nie byli w stanie ani zastraszyć, ani przekupić. Widocznie ich łapy nie sięgają aż tak daleko, pomyślałam. To by oznaczało, że chodzi o ludzi z okolicy. Zależało im, aby nie remontować willi, by nie podnosić jej wartości. Aby w rezultacie kupić ją za mniejsze pieniądze i dopiero wtedy wyremontować. Zupełnie inaczej, niż to sobie z babcią wymyśliłyśmy.
Bo przecież – to była ta odkrywcza myśl – potencjalnym klientom można zaproponować jeszcze większą atrakcję niż sąsiedztwo zabytkowego świdermajera. Nie miałam wątpliwości, kto za takim planem mógł stać.
Załózmy, myślałam, że Biernat z nieokreśloną paczką swoich ludzi na wszelkie sposoby – formalnie i nieformalnie, otwarcie i podstępem – zabiega o przejęcie Moreny, gdyż w niej właśnie zamierza urządzić stylową restaurację. To dopiero byłoby coś! Może wie nawet co nieco o Julianie Berezyńskim, że wybitny malarz, że tu bywał i pracował? Nie, to raczej niemożliwe. Skąd by wiedział takie rzeczy? Trudno sobie wyobrazić, żeby Gabrysia, Pysio, czy nawet Gogołek wchodzili w konszachty z Januszem Biernatem. Ale i bez tej wiedzy mógł uznać, że walka o to miejsce warta jest zachodu. Czyli nie chodzi o obsesję starego Biernata, który z niejasnych powodów chce mieć Morenę dla siebie i swojej rodziny, a o racjonalny plan.
A do budynku mieszkalnego, który Biernatowie zbudowaliby na sąsiedniej działce, wprowadzić się może Paulina, być może jako formalna właścicielka lokalu, bo jej świeżo zdobyty licencjat z marketingu i zarządzania będzie domagać się odpowiedniej oprawy. I do tego ewentualnie ze świeżo poślubionym mężem. Tylko z kim konkretnie by miała zamieszkać? To oddzielna zagadka.
I czy Marek ma coś wspólnego z tym planem? I czy w ogóle taki plan istnieje? Za wiele pytań, na które brak odpowiedzi, uznałam. Na razie należy skupić się na jednym, najważniejszym: czy rzeczywiście ktoś, przede wszystkim Biernat, planuje przerobić Morenę na lokal gastronomiczny.
Marek nic nie wie o Berezyńskim i jego obrazach, pomyślałam jeszcze.
Do wiślanego brzegu pozostało paręset metrów. Byłam ciekawa, czy i tam trwają jakieś prace przy budowie zapowiadanej przystani dla łodzi i statków rzecznych, które by miały docierać w okolice Kornelina z warszawskiego nabrzeża. Spojrzawszy jednak ponownie na zegarek, zrezygnowałam z dotarcia do Wisły. Za duże ryzyko, że wpadnę w ostatniej chwili na spotkanie z koleżeństwem z pracy. Że kiedy dobiegnę do Moreny, oni już będą na mnie czekać. A to ostatnie takie spotkanie.
Co prawda Pysio wciąż nalegał, by po remoncie zwołać wielkie „Andriolli party”, ale urządzanie teraz wesołej zabawy, kiedy babcia nie rozstawała się z czernią po śmierci brata Antoniego, wydawało się pomysłem niefortunnym.
Z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że to już ostatnia okazja do spotkania w tym gronie, bo chmury zbierające się od paru miesięcy nad naszą komórką w rządowej agencji nieuchronnie zapowiadały burzę z piorunami, po której może nastąpić albo całkowita wymiana kadr, albo likwidacja jednostki. Umówiłyśmy się więc z babcią, że urządzimy tylko drobne koleżeńskie przyjęcie z okazji nabycia przeze mnie pierwszego własnego samochodu. W gruncie rzeczy jednak miało to być pożegnalne spotkanie grupy przyjaciół, z których każde za chwilę uda się w swoją podróż.
Prawie jak stypa, pomyślałam.
Obiecane dwadzieścia minut mojej nieobecności minęło jak z bicza strzelił. Nabrałam obawy, że za chwilę babcia z Wioletą wyślą za mną kogoś na poszukiwania. Skierowałam się na znaną mi śródleśną drogę, kiedyś spokojną, porośniętą trawą, teraz mocno rozjeżdżoną przez samochody budowy, i pobiegłam wprost do Moreny.
– Dwadzieścia minut! – przywitała mnie babcia z wyrzutem zdradzającym niepokój. – Po co ci telefon komórkowy, skoro go nie zabierasz. Ja dzwonię, a nikt nie odpowiada. Wyobrażasz sobie, co mogłam pomyśleć? Dopiero Wiola mówi, że coś dzwoni na górze. Oczywiście twoja komórka.
– Oj, przepraszam, babciu. – Chciała ją serdecznie objąć, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
– Czemu tak długo? – zapytała.
– Tak jakoś wyszło. Zbiegłam nad jeziorko, a tam... – Podniosłam ręce. – Budują na potęgę.
– Tak cię to interesuje? Nie przypuszczałam.
– Och, babciu, żebyś wiedziała – oznajmiłam zagadkowo, po czym przeszłam do kuchni. Babcia weszła za mną. – Myślę, że obie nie zdawałyśmy sobie dotąd sprawy, jaki może mieć ta budowa związek z naszym życiem. I z tym wszystkim, co się dzieje wokół Moreny.
– Nie zdawałyśmy? Jeśli chodzi o mnie, dalej tkwię w stanie nieświadomości – zauważyła. – Ale na pewno zaraz mnie oświecisz.
– Na razie powiem tylko tyle, że nagle wszystko zrozumiałam. Zachowanie Biernata i w ogóle. – Napełniłam szklankę do połowy sokiem pomarańczowym i opróżniłam ją kilkoma dużymi łykami. – Widzisz? Bieganie ma sens. Gdzie Wioleta?
– Poszła cię szukać.
– Wiedziałam. Czy ja dziecko jestem, żeby mnie pilnować? Zadzwonię do niej, niech wraca.
Wbiegłam na górę po swój telefon. Przy okazji zabrałam przygotowane wcześniej ciuchy do przebrania się i zeszłam na dół.
– Tylko pamiętaj, co ustaliłyśmy – upomniała mnie czekająca przy schodach babcia Irmina. – Żadnych działań na własną rękę. Każdy ruch planujemy wspólnie.
– Spokojnie – rzekłam, wybierając jedną ręką numer Wiolety. – Nic przecież nie robię. Tylko mówię. Przyszło mi do głowy... – Przyłożyłam komórkę do ucha i odczekałam moment. – Wioleta? No gdzie ty latasz? Jestem w domu. Możesz wracać. – Rozłączyłam się. – Do głowy – ciągnęłam przerwany wątek – że Biernat... – Zawiesiłam głos, zastanawiając się, czy nie palnę zbyt wielkiego głupstwa. – Krótko mówiąc, że Morena jest mu potrzebna na lokal gastronomiczny.
– Phi! – Babcia prychnęła kpiąco, po czym wybuchła krótkim śmiechem, nagle urwanym. – Też wymyśliłaś! – Widać było jednak, że myśl ta mocno ją zastanowiła. – Skąd ci to przyszło do głowy?
– Po prostu – odrzekłam, wzruszając ramionami.
Z telefonem w jednej ręce, a ubraniem w drugiej, weszłam do łazienki. Tam zrzuciłam z siebie dres, obmyłam się, uczesałam, zrobiłam lekki makijaż i w czystych dżinsach oraz bluzie wyszłam do sieni.
Wioleta zdążyła wrócić. Już miała coś do niej powiedzieć, gdy przed domem rozległ się klakson samochodu. Przez kuchenne okno zobaczyłyśmy, jak pod Morenę zajeżdża samochód z Marcinem Pysznym za kierownicą. Ale to nie był jego wóz. Wewnątrz dostrzegłam troje pasażerów.
– Dziwne – mruknęłam do babci. – Kogo on tu jeszcze przywiózł?
Wyszłam szybko przed ganek i dałam znak, żeby Pysio podjechał bliżej. Gdy się zatrzymał, tylnymi drzwiami wysiadły z wozu Gabrysia i Aga, przodem zaś, wraz z Pysiem, starszy postawny mężczyzna z lekko posiwiałymi skroniami. Koleżanki od razu podbiegły, żeby się przywitać, panowie stanęli z pewnym oddaleniu.
– Zuzanno, pozwól, że ci kogoś przedstawię – rzekł po chwili Marcin Pyszny. – Wprawdzie powinna to zrobić Gabi, ale okej, mniejsza z tym. Krótko mówiąc, mój teść.
– Jerzy Gogołek – przedstawił się teść Pysia, ściskając moją dłoń, a ponieważ trzymałam ją sztywno, nie ucałował jej, tylko szarmancko się pochylił.
– A ja mam wrażenie, że my się bardzo dobrze znamy – zauważyłam.
– Mimo że widzimy się po raz pierwszy? – doprecyzował szybko Gogołek.
– Łączą was w końcu wspólne interesy – zażartował Pysio. – Malarskie.
– Poniekąd – przyznałam. – Ale pan chyba nie po raz pierwszy w Morenie? – dorzuciłam.
– Właściwie... – Gogołek wyglądał przez sekundę na lekko zmieszanego. Wyczuł wyraźnie, że pytanie zawierao jakąś ukrytą aluzję, której on nie zdołał na czas odczytać. – Ależ tak! Byłem przecież pod nieobecność obu pań obejrzeć to malowidło ścienne – oznajmił z uśmiechem, rad, że znalazł dobrą odpowiedź. – Jak ono się ma?
– Proszę je samemu o to zapytać – odrzekłam nieco ironicznie, wskazując jednocześnie drzwi wejściowe. Nie byłam ciekawa jego reakcji. – Dziewczyny! – zawołałam do Agi i Gabi, oglądających dom z zewnątrz. – Do środka!
– A gdzie twój nowy piękny samochód? – zapytała Gabriela.
– Jak to gdzie? Tam, gdzie jego miejsce. W garażu.
– A twój Włoch? W domu? – dorzuciła pytanie Aga.
– Żartujesz? – odparowałam szybko. – Włocha w domu nie utrzymasz. No, chyba że by naprawdę był mój. Ten ma ciągle jakieś swoje sprawy w Warszawie i czort wie gdzie jeszcze. Teraz na przykład. Rano powiedział, że wyjeżdża i zniknął. Ale spokojnie, zawsze wraca. Jak zły szeląg. – Dawałam tą paplaniną do zrozumienia, że nic mnie to nie obchodzi. – A Izy czemu nie zabraliście?
– Nie dzwoniła do ciebie? – zdziwiła się Aga. Pokręciłam głową. – Powiedziała mi rano przez telefon, żeby po nią nie przyjeżdżać, bo coś tam coś tam. Mąż, teściowie, jakoś tak chaotycznie się tłumaczyła, nie starałam się zapamiętać. Znasz Izę.
Rozmawiając, powoli przechodziłyśmy przez sień, gdzie panowie już witali się z babcią Irminą i Wioletą.
– Wiola?! – wykrzyknęła Aga, wbijając wzrok w jej fryzurę. – Co za zmiana! W życiu bym cię nie poznała.
– Ona jest teraz fryzjerką – zdradziłam głosem udającym szept.
– Właściwie dopiero zaczynam – uściśliła skromnie Wioleta.– Byłam w zakładzie dwa razy, ale na krótko, jeszcze nic nie robiłam. Mam nadzieję, że pan Rysiu mnie przyjmie, bo kazał mi w poniedziałek przyjść znowu, już tak na poważnie.
– Proszę państwa dalej, do stołowego. – Babcia przejęła rolę gospodyni. – A ty, moja panno, może zaproponujesz coś gościom? – rzekła do mnie, obrzucając mnie krytycznym spojrzeniem.
– Zaraz, babciu – odrzekłam, po czym objaśniła wszystkim, że przed chwilą wróciłam z joggingu, że przepraszam, ale musiała pobiegać i że trochę dłużej mi zeszło.
– A nie mówiłam, że tak będzie? – przypomniała babcia. – Mówiłam.
Goście rozglądali się po domu. Gogołek kiwał głową z uznaniem, Aga, która widziała willę po remoncie po raz pierwszy, wydawała z siebie co chwila krótkie „uhuhu”, Pysio naśladował mimiką teścia, Gabrysia zaś tylko uśmiechała się zagadkowo.
Po inspekcji pomieszczeń na parterze wszyscy na nowo znaleźli się w stołowym.
– Fantastycznie – ocenił Pysio. – Zgodzisz się chyba? – zwrócił się do teścia.
Gogołek zrobił kwaśną minę. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu na jego krytyczną opinię.
– Czegoś mi tu brakuje – oświadczył, wykonując cmoknięcie sceptyka.
Przeczekawszy efektowną pauzę, skierował wzrok na pustą ścianę nad pianinem.
– Może obrazów Berezyńskiego? – zapytałam niepewnie.
– Bingo! – zawołał zabawnie Gogołek, strzelając palcami, bo takie zachowanie nie pasowało do przystojnego, dystyngowanego szpakowatego mężczyzny. – Poza tym nie mam zastrzeżeń. A tak między nami. Ten remont musiał kosztować majątek.
Gabrysia spuściła wzrok, Aga uśmiechnęła się kącikiem ust, nieco kpiąco.
– Dżentelmeni o forsie nie rozmawiają – uciął Pysio niewygodny dla mnie temat.
– Nie pytam. Tylko stwierdzam – wybronił się Gogołek. – Co nieco wiem na ten temat.
Jego przyjazd, jak mi się zdawało, nie wziął się tylko z kurtuazji, ani z tego, że ma duży samochód. Na pewno miał coś ważnego do powiedzenia.
– To co, tradycyjnie. Kawa czy herbata? – zapytałam.
– Jeśli o mnie chodzi, zawsze kawa – oznajmił Gogołek i złożył dłonie, przyjmując formalną postawę, jakby wygłaszał przemówienie. – Jednakże jest pewien problem. Z przyjemnością przywiozłem tu młodych, lecz sam będę zmuszony najdalej za godzinę wracać do Warszawy. Interesy, rozumiecie. Umówiliśmy się, że jeśli pojawi się taka potrzeba, wrócę tu wieczorem.
– Ależ, nie trzeba! – wyrwałam się. – Mam przecież samochód, odwiozę.
– Weź, Zuza! – zbeształa mnie Aga. – Przyjechaliśmy oblewać ten twój wóz, a nie żeby nim się rozbijać.
– No tak. Nie pomyślałam – odrzekłam smętnie. – W tej sytuacji mamy problem.
– Daj spokój, tatko wróci tu z przyjemnością – oznajmiła na to Gabrysia. – Podoba ci się to miejsce, prawda? – zwróciła się do ojca. – Tak przynajmniej utrzymujesz.
Jemu też? – zaniepokoiłam się. Z tonu Gabrieli i sposobu mówienia do ojca wynikało, że rzeczywiście doszło między nimi do jakiegoś porozumienia. Rzuciłam szybkie spojrzenie na Agę. W jej postawie, odkąd wysiedli we czwórkę z samochodu, dostrzegało się pewną obojętność, a nawet dystans w stosunku do pozostałej trójki, teraz zaś przyszło mi do głowy, że Aga demonstruje rezygnację. Czyżby i ona przystała na jakiś układ? A teraz pospołu obwieszczają światu rodzinne pojednanie. Ojczulek, zięciunio i dwie córunie, każda od innej matki. Pojednanie słabo sfastrygowane majątkiem ojca.
– Nie ma sprawy, jak to się mówi – wyznał Gogołek, zaznaczając uniesieniem dłoni koniec swojego wystąpienia. – Zgodnie z umową.
Aha, zauważyłam, widać to facet, który każde swoje posunięcie reguluje umowami. Nawet stosunki z córką. Z matką Agi pewnie też kiedyś zawarł jakiś deal. Gabi nie zamierza przyjąć tego faktu do wiadomości, stąd jej konflikt z ojcem o przyrodnią siostrę.
– O czymś tak rozmyślasz? – zapytała mnie zaniepokojona Gabriela, gotowa, jak zwykle, podejmować cudze troski. – Jakiś problem?
– Nie, no skąd! – Ocknąwszy się z trzysekundowego zamyślenia, spostrzegłam, że wszystkie spojrzenia skierowane są na mnie. – Siadajcie, ja podam coś do picia.
– Ja to zrobię! – wyskoczyła Wioleta. – Tylko co dla kogo? – Nie czekając na przyzwolenie, zaczęła zbierać zamówienia. – A to ciasto też podać? – zwróciła się do babci Irminy.
– Ciasto? Powoli – wtrąciłam się. – Najpierw zakąski. Pójdę jednak z tobą.
Ujęłam Wioletę za ramię i wyszłam z nią do kuchni.
– Znowu powiedziałam coś nie tak? – zapytała Wiola szeptem, gdy znalazłyśmy się obie za drzwiami.
– Nieważne. Zakąsek do kawy przecież nie podasz. Raczej to musujące wino z lodówki. I sok. Nie uczyli was tego w gastronomiku?
– To w czym rzecz? – Wioleta wyglądała na zdezorientowaną. – Po co było pytać o kawę czy herbatę?
– Oj, bo tak się u nas mówi. Nie marudź już. Weź może ten talerz z wędlinami i sałatkę, a ja zaniosę spumante i kieliszki.
– Ale z tobą wszystko w porządku? – upewniła się Wioleta, przyglądając mi się. Chyba wyczuła w moim usposobieniu jakieś podenerwowanie. – Coś taka jesteś, sama nie wiem.
– O co ci chodzi? – odrzekłam, może zbyt napastliwie.
– Właśnie o to! – odparowała Wiola, prawie urażona. – Ale w porządku, nie pytam.
– Sama nie wiem – stwierdziłam, spuszczając z tonu. – Zdaje się, że obecność tego Gogołka, tak na mnie wpływa.
– O, ho, ho, uważaj bo! – odrzekła Wiola, kiwając głową na boki. – Facet jak facet. Fakt, że cholernie przystojny, ale przecież, jak chodzi o ciebie, to nie ma nic do rzeczy. Chyba że, hm. – Spojrzała na mnie uważniej. – Tylko że on raczej stary jest.
Rozbawiła mnie.
– Idź już! – powiedziałam ze śmiechem. – Zupełnie nie o to idzie, wredna plotkaro.
Wioleta wyszła. Jej żart poprawił mi nastrój. Wystawiłam z lodówki butelkę wina spumante i soku z winogron, postawiłam je na tacy z kieliszkami i przeszłam do stołowego.
– Najpierw coś wystrzałowego na powitanie gości – oznajmiłam z uśmiechem. – Marcinie, otworzysz? – zwróciłam się do Pysia. – Z tym że dla mnie i pewnie dla pana Jerzego – mówiąc to spojrzałam na Gogołka, na co on z góry przystał – na razie sam sok. Bo – zaczęłam, nie czekając na pytanie – zanim wypiję, będę chciała was przewieźć moim nowym, pięknym samochodem! – Rozległy się oklaski. – Dla mnie nowym, bo tak w ogóle to używanym – uściśliłam.
Wystrzelił korek i Pysio napełnił kieliszki.
