Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jedna rozmowa może przybliżyć do prawdy. Lecz czy warto odsłaniać fakty, które na zawsze mogą zmienić spojrzenie na bliskich? Zuzanna coraz mocniej wikła się w zagadkę tożsamości Paolo Vecchiego. Raz Włoch jawi się jako sprzymierzeniec, raz jako ktoś, kogo lepiej trzymać na dystans. Każde spotkanie, zamiast rozjaśniać sprawę, rodzi kolejne wątpliwości. Nawet wsparcie komisarza Makuły nie wystarcza, by rozwikłać zagadkę. Czy obecność w Kornelinie to wynik rodzinnych więzów, czy raczej skutek gry, której zasad nikt nie chce ujawnić? Czy Zuzannie uda się dociec prawdy? I czy na pewno warto podejmować ten trud...? "Wieczni uciekinierzy" to jedenasty tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 129
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 11: Wieczni uciekinierzy
Zdjęcia na okładce: Midjourney
Copyright © 2020, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270166
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Nie widziałam lepszego sposobu na wyjście z zagmatwanej sytuacji, jak doprowadzenie do spotkania komisarza Makuły z Paolem Vecchim. Komisarz jako jedyny z kręgu osób, którym mogłam zaufać, widział na własne oczy oszusta kryjącego się pod nazwiskiem Franco Moreno i tylko on – w moim mniemaniu – mógł stwierdzić, że Paolo z tym osobnikiem nie ma nic wspólnego. A przynajmniej potwierdzić, że są to dwaj różni mężczyźni, choć obaj Włosi, i zapewne bardzo do siebie podobni.
Zaufanie do Makuły nie należało oczywiście do bezwarunkowych. Po tym, jak mnie przyjął w otwockim komisariacie, uznałam je nawet za mocno nadszarpnięte. Jednakże – choć w pierwszej chwili poczułam się urażona potraktowaniem mnie jak jednej z figur w policyjnej grze mającej doprowadzić do aresztowania przestępcy – jako prawniczka, mimo że tylko po prawie administracyjnym, wytłumaczyłam sobie to postępowanie potrzebami śledztwa, czyli wyższą racją, i schowałam urazę. Zwłaszcza że teraz role się odwróciły i to ja jego potrzebowałam w swojej grze.
Długa nocna rozmowa z Paolem nie rozwiała wszystkich moich wątpliwości. Wprawdzie pod naporem argumentów i faktów, których nie dało się podważyć, przyjęłam do wiadomości, że Paolo w dziwnych, nierozpoznanych do końca okolicznościach stracił włoski paszport – prawdopodobnie został mu skradziony – i wplątany został wbrew swej woli w sprawy i sprawki grupy o charakterze przestępczym, ale czy sam był przy tym niewinnym aniołkiem, któremu stała się krzywda, tego pewna być nie mogłam. Pytanie, które sobie zadałam, kiedy po raz pierwszy go spotkałam w Morenie na początku lata (kim ty naprawdę jesteś, Paolo Vecchi? – to samo zdanie powtarzałam sobie potem wielokrotnie), wciąż pozostawało bez jednoznacznej odpowiedzi.
I na dodatek to jego zaskakujące wyznanie, którego w Morenie nie oczekiwaliśmy, otwierające zupełnie nowe drzwi w pokrętnych zakamarkach kryjących sekrety rodziny Ludwigów – że jest synem Jane! Zamiast uprościć odpowiedź, jeszcze bardziej ją skomplikowało. Przecież w Kanadzie nikt nawet się nie zająknął, nie wysunął cienia sugestii, że Jane mogła mieć jakiekolwiek dzieci, Michael Vecchi zaś ani razu nie protestował, gdy Paolo nazywany był jego synem. A wykluczone, żeby był ojcem dziecka Jane. Łączyło ich przecież bliskie pokrewieństwo – stanowili cioteczne rodzeństwo, ich matki były siostrami! Kazirodztwo odrzucałam. Poza tym nie spotykali się, kontaktowali się najwyżej listownie bądź telefonicznie. Ona po opuszczeniu domu w Montrealu mieszkała w Kalifornii, on w stanie Nowy Jork, przy granicy z Kanadą, jakim więc cudem – jeśli nawet zapomnieć o związkach krwi – mogliby być parą? Nie chciałam podążać za tą myślą. Musiało istnieć inne, prostsze wytłumaczenie zagadki jego pochodzenia. Dalsze spekulowanie nie miało sensu, należało czekać na wyjaśnienia samego Paola.
Te zaś nie padły. W noc z poniedziałku na wtorek, kiedy wyrzucił z siebie owo wyznanie, które wprawiło nas z babcią Irminą w zdumienie, niczego nie zdołał wytłumaczyć. Nim zdążył cokolwiek w tej sprawie powiedzieć, usłyszeliśmy odgłos gwałtownie otwieranych na górze drzwi i okrzyk Wiolety:
– Ale tu jest super!
Gdy dziewczyna zbiegła po schodach i wpadła do stołowego jak zbłąkany trzmiel, natychmiast skupiając na sobie uwagę całego towarzystwa, temat Jane i jej syna zawisł w powietrzu niczym niedokończona symfonia, po czym rozpłynął się bez śladu, jakby był bezwonnym sprayem. Zamilkliśmy.
– No, co macie takie miny? – zapytała Wiola, wodząc po nas wzrokiem. – Coś nie tak powiedziałam? – Odpowiedziały jej niewyraźne uśmiechy, maskujące zmieszanie. – Ale Paolo chyba przyznał się, że nie mamy dokąd pójść? – spróbowała zgadnąć na chybił trafił powód ponurego milczenia.
– Wioleta! – krzyknął na nią Paolo, aż ta wystraszyła się.
Cofnęła się i stanęła przy drzwiach.
– Spokojnie, możecie zostać – oznajmiłam, żeby natychmiast rozładować ledwo co powstałe napięcie, i spojrzałam na babcię, która na niezadane głośno pytanie odpowiedziała przyzwalającym skinieniem głowy. Przeniosłam wzrok na Paola. – To oczywiste – podkreśliłam. – Jesteśmy przecież kuzynami, czy nie? A kuzyni powinni sobie pomagać.
– Cugini? – powtórzył Paolo po włosku. – To bardzo komplikowane jest. W America my są takie relations. Ty wiesz, jak to jest?
– Oczywiście – odrzekłam. – To znaczy, że jesteśmy rodzinnie powiązani. Tak czy inaczej. Jako krewni albo powinowaci.
Wioleta, słysząc to, od razu odzyskała humor.
– No nie mówiłam? – zawołała radośnie, wzmacniając wypowiedź gestykulacją rąk. Poczuła się już upoważniona do zajęcia opuszczonego miejsca przy stole. – Od razu, jak zobaczyłam ten jego czerwony samochód pod Moreną. Pamiętasz, Zuzi? Pamiętasz? – Nakręcała się własnymi słowami. – Powiedziałam: a może to twój jakiś kuzyn jest? Ale czad! I co teraz?
– Teraz powiedz mi, jak Paolo uciekł ze szpitala. Jak i dlaczego, bo tego nie rozumiem. – Mówiąc to, bez ceregieli przygasiłam jej wybuch entuzjazmu, nie pozwalając Paolowi wtrącić się z kolejnymi wyjaśnieniami na temat tego, jakie powiązania nas wiążą.
– A to niech już on powie, jak było – odrzekła Wioleta i sięgnęła po szklankę z napojem. Zaraz też spoważniała. – Ja tam robiłam tylko za pomoc, nic więcej. Nie moja sprawa.
Szybkość, z jaką Wioleta zmieniała swoje nastroje, wydała mi się zadziwiająca.
– Zuzanna, ja nie uciekałem z ospedale, ja tylko nie chciałem, żeby tam dalej być – oznajmił Paolo. – To takie małe tłuczenia i drapania u mnie, i dlaczego ja miałem leżeć do jutra? A doktor powiedział, żeby ja zostałem na osservazione. I mnie to nie podobało się.
– Chyba słusznie chciał cię zostawić? Miałeś założony kołnierz ortopedyczny na szyję, mogło być tak, że doznałeś urazu kręgosłupa.
– Ja wiem, że nic nie jest u mnie. Poboli i przestanie. Tak u was mówią, nie? Takie coś tam słyszałem. A ja nie wiem, czy oni, co zrobili ten incydent z pistolet, nie szukają, gdzie ja jestem i nie pytają u doktora. Ja dzwoniłem do Wioleta, żeby szybko brać jakieś ubranie i jechać do ospedale, do mnie.
Jakby mnie prąd raził. Aż wyprostowałam się na swoim fotelu.
– Skąd niby miała zabrać twoje rzeczy? – zapytałam gwałtownie.
W rzeczywistości miałam ochotę zapytać wprost, czy mieszkają razem, i w gruncie rzeczy o to właśnie w tym pytaniu chodziło.
– Oj, Zuzi, jakaś ty – zaczęła Wiola spontanicznie, bo chyba dobrze mnie zrozumiała, ale zaraz ugryzła się w język. – A myślisz, że po co ja byłam w Corso?
– Niech zgadnę - burknęłam. - Po ubranie Paola?
– Jasne, że nie po to. Ale jak już byłam, u tego, co to wiesz, miał mnie niby chronić, to mogłam pożyczyć, nie? No i pożyczyłam – rzekła z przekąsem. – Zobacz, jak on wygląda. Bluza za duża, buty za duże.
Dopiero teraz dostrzegłam szczegóły, które wcześniej uszły mojej uwadze.
– No i? Co dalej? – spytałam, spoglądając na Paola.
– Normalnie. – Wiola uznała, że to pytanie do niej. – Poszłam do szpitala na wizytę, Paolo wziął te rzeczy, przebrał się w łazience, i zwyczajnie, powolutku wyszliśmy. Nikt się o nic nie zapytał.
– A to, w co był ubrany? Co z tym zrobił?
– Ta piżama z marketu, co mu ją wczoraj zaniosłam? Ojej, nie wiem. Zostawił w koszu, czy gdzieś.
– A kołnierz ortopedyczny?
Wiola wzruszyła ramionami.
– Mnie pytasz?
– Ja nie zostawiłem, Zuzanna – wyjaśnił Paolo. – Ta piżama ja mam na sobie. – Podciągnął nogawkę dżinsów i pokazał, że ma ją pod spodem. – I tu. – Okazało się, że pod koszulą miał cienką bawełnianą bluzkę. Ja się tylko uśmiechnęłam, Wioleta zaśmiała się głośno, zasłaniając usta dłonią. Babcia potraktowała rzecz poważnie, bez mimiki. – Tylko ten kołnierz, ja tam, w toaleta położyłem. Oni najdą. I stare moje ubranie, co ja miałem jak auto uderzyło, też.
– To będą cię znowu poszukiwać – stwierdziłam. – Przez policję.
– A dlaczego, jak ja już nie kłopot dla nich?
– Nie kłopot? Dobre sobie. Nie kłopot. – Powoli opuszczało mnie początkowe zdenerwowanie z powodu niespodziewanego pojawienia się Paola, w zamian miałam teraz ochotę poznęcać się nad nim psychicznie. – A kto zapłaci za pobyt w szpitalu? Masz jakieś ubezpieczenie?
– Assicurazione? To myślisz? Ja mam, w Italia. Oni dostali numer do moje ubezpieczenie.
– To cię znajdą. Namierzą i znajdą. Pewnie się zdziwią, że Amerykanin ma ubezpieczenie we Włoszech, ale mniejsza z tym. Będą chcieli, żebyś podpisał jakieś papiery, coś potwierdził, bo bez tego nie dostaną zwrotu pieniędzy od twojego ubezpieczyciela. Potem, idąc po nitce do kłębka, trafią w końcu do nas, do Moreny. A komisarz Makuła, jak on się zdziwi, ho, ho! O ile sprawa do niego dotrze, ma się rozumieć, a to całkiem prawdopodobne, że dotrze. Zacznie się zastanawiać, jak to się stało, że w tym samym czasie, gdy włoski oszust z paszportem na nazwisko Paolo Vecchi, znany też jako Franco Moreno, siedząc u niego w areszcie w Otwocku, uczestniczył równocześnie w wypadku w Warszawie. Dojdzie do słusznego skądinąd wniosku, że aktualnie w stolicy Polski przebywa dwóch Włochów o tym samym imieniu i nazwisku. Jak uważacie, domyśli się, że jeden z nich jest fałszywy, czy za żadne skarby nie wpadnie na to?
Paolo zadumał się.
– Zuzanna, ja tam pojadę – oświadczył po chwili. – Pojadę i podpiszę tutti documenti. Pojedziemy razem, dobrze? Ty będziesz mój lawyer.
– A jednak. Prawniczka Amerykanina! Wiedziałam, że w końcu do tego dojdzie – oznajmiłam z rezygnacją. – A podobno to ty miałeś nas chronić. Nie tak mówiłeś? No i popatrz. Od początku, odkąd tu się zjawiłeś, sam potrzebujesz pomocy.
– Ale wy nie wiecie... – Paolo spojrzał na Wioletę i uciął to, co chciał naprawdę powiedzieć. – Wy nie wiecie, dlaczego ja przyjechałem do Polska, do Kornelin.
Nabrałam obawy, że mimo późnej pory Paolo zacznie spowiedź życia, która nie skończy się przed świtem.
– Zgadza się, nie wiemy. Na pewno kiedyś zdradzisz nam i tę tajemnicę – oznajmiłam, ziewając w zwiniętą dłoń. – A teraz, wybaczcie, wszyscy jesteśmy zmęczeni, a ja rano wstaję do pracy. Bez budzika nie podniosę się – powiedziałam, patrząc na przysypiającą na siedząco babcię Irminę. – Rozgośćcie się jakoś. Wiola u góry, w swoim pokoju, Paolo na dole. Każde z was ma gdzie spać, my z babcią też. A jutro zobaczymy, co dalej. Tylko wielka prośba, nie znikajcie w nocy, jak za pierwszym razem. Nie chcemy mieć tu nowego pożaru.
Miał to być żarcik, ale słuchacze zareagowali na niego jedynie kwaśnymi minami.
Tej nocy po raz drugi, odkąd zamieszkałam w Morenie, spałam w swoim pokoju za zamkniętymi na klucz drzwiami. Zdawałam sobie sprawę z irracjonalności swego postępowania. Jeżeli groziło nam jakieś niebezpieczeństwo, na przykład – tu puściłam wodze fantazji – nocne najście oprychów nasłanych na Paola, którzy jakimś nadzwyczajnym trafem dowiedzieli się, gdzie przebywa, to tylko od zewnątrz. Nie udałoby się im jednak ominąć nowo zainstalowanego przez ekipę od Filipa systemu alarmowego. Mimo wszystko czułam się pewniej, mając przekonanie, że nikt niespostrzeżenie nie wślizgnie się do mojej dziupli na poddaszu, ani z zewnątrz, ani od wewnątrz. Uspokojona, szybko zasnęłam.
Przed zaśnięciem zdążyłam jeszcze pomyśleć, że osobnik, który skradł paszport, jeśli ktoś taki naprawdę istnieje, zapewne znajduje się w kręgu znajomych, choćby tylko przygodnych, samego Paola, i on też zdaje sobie z tego sprawę. Przy pewnym wysiłku umysłowym i odrobinie inteligencji, po przeanalizowaniu faktów i znalezieniu powiązań między nimi, złoczyńca stałby się łatwy do namierzenia. W końcu Włosi, z którymi Paolo kontaktował się w Warszawie, a nawet poza nią, raczej nie stanowili wielkiej gromady. Jeśli nie pojawił się wśród nich sam rzekomy Franco Moreno, to mógł trafić się ktoś jemu bliski, może wręcz wspólnik w niecnych interesach. Gdy więc ów Franco dostał się w ręce policji, szybko zrozumiał, że Paolo, o ile o wszystkim się dowie, może go rozszyfrować. Stąd groźba użycia pistoletu i sprowokowany wypadek na drodze jako ostrzeżenie. Ale przy okazji także dowód, że nielegalny proceder uprawia nie jeden samotny wyrafinowany oszust, a cała szajka.
Chyba że jedna sprawa z drugą nie ma nic wspólnego. A wtedy rzecz cała bardzo się komplikuje.
Nie miała baba kłopotu, przemknął mi przez głowę początek przysłowia, nim na dobre zapadłam w sen.
Kiedy rano wymykałam się z domu na pociąg do Warszawy, reszta towarzystwa jeszcze spała. Dyskretnie sprawdziłam: Wioleta leżała w swoim pokoju, w którym – opuszczając Morenę – zostawiła część osobistych rzeczy, Paolo, okryty kocem, spał na dole, pod ściennym malowidłem Juliana Berezyńskiego. Do babci nie zaglądałam. Jej organizmowi, żyjącemu jeszcze kanadyjskim rytmem, wydawało się, że jest środek nocy.
Teraz znowu jechałam w zatłoczonym wagonie, jak przed miesiącem i przed rokiem, jakby całej dwutygodniowej wyprawy za ocean nie było. Obcisłe dżinsy przywiezione z Kanady, które miałam na sobie, równie dobrze mogłam kupić w jakimś warszawskim sklepie. Torba ze sklepiku w starej dzielnicy francuskiej, za którą ostatniego dnia pobytu w Montrealu zapłacił Robert, mogła pochodzić z któregoś śródmiejskiego butiku. Nie, nikt z pasażerów szybkiej kolei miejskiej nie mógł zgadnąć, że ta nieco senna, czarnowłosa i ciemnooka młoda kobieta patrząca uparcie w okno, dwa dni temu przyleciała z Kanady. Mi samej wydawało się to odległym wspomnieniem – tyle zdążyło się przez te dwa dni wydarzyć.
Tak więc trzeba koniecznie poznać komisarza Makułę z Paolem Vecchi, powtórzyłam w myślach. Umówić się na przykład „U Włocha”. Najlepiej w porze lunchu, ale późne popołudnie też wchodzi w grę. Z zadowoleniem stwierdziłam, że wszystko, co włoskie, nie budzi już u mnie takiej niechęci, obrzydzenia wręcz, jak poprzedniego dnia, kiedy miałam Paola za największego blagiera, oszusta i niegodziwca, jakiego ziemia nosiła. Spotkanie powinno nastąpić jak najszybciej, aby Makuła nie posunął się zbyt daleko w swoim śledztwie, zakładającym, że rzekomy Franco i rzeczywisty Paolo to ta sama osoba. Ale czy już dziś bądź – ostatecznie – jutro? Czy obaj są na to gotowi? Weźmy Paola. Co zezna komisarzowi? Przecież za nic nie przyzna się, że ktoś mierzył do niego z pistoletu. Jeśli zaś ten fakt zatai, śledztwo będzie dreptało w miejscu.
A ja sama? Czy z powodów etycznych, prawnych, obywatelskich i wszystkich tych bzdur, którymi byłam długo karmiona, aż uznałam je za swoje zasady, nie powinnam – nie bacząc na nic – ujawnić organom ścigania, co wiem w tej sprawie? Skoro mówią o mnie, że taka legalistka... Ale, chwila! Paolo prosił, bym została jego adwokatką, to jest fakt. Nie mam wprawdzie adwokackich papierów i formalnie takiej roli pełnić nie mogę, lecz skoro zostałam poproszona o pomoc prawną, mogę odmówić? W żadnym wypadku! Jako honorowa adwokatka zaś nie mogę wkopać swojego „klienta” przed władzą.
Uśmiechnęłam się do swoich myśli, zadowolona, że znalazłam dobrą wymówkę, choć nikomu, poza mną samą, nie była ona potrzebna. Mimowolnie, nie gasząc uśmiechu, spojrzałam w bok i wtedy spostrzegłam, że stojący obok mężczyzna także się uśmiecha. Często go spotykałam na tej trasie, domyślałam się, że też dojeżdża do pracy w Warszawie. Niejeden raz, a właściwie regularnie, ilekroć mnie spotkał, wlepiał we mnie swoje rozmarzone gały, nic nie mówiąc. Pewnie mu się podobałam. Nie, drogi panie, rzekłam do siebie w myślach, to nie do pana ten uśmiech. Odwróciłam głowę. Wtedy napotkałam nowe spojrzenie, innego mężczyzny. Obrzucił mnie wzrokiem od góry do dołu i z powrotem, zatrzymując się poniżej brody, po czym wrócił w okolice pasa.
Koniec z tym, pomyślałam, muszę bezzwłocznie kupić samochód. Tylu znajomych facetów wokół mnie, zawsze któryś pomoże wybrać. Tylko kiedy to zrobić?
Ledwo wpadłam – jako ostatnia – do biura, ogłosiłam:
– Słuchajcie, mam do was serdeczną prośbę. Jeśli któreś z was, bez wyjątku, Iza, Aga czy Marcin, może mi poradzić, a właściwie pomóc, bardzo proszę. – Wzięłam głębszy oddech. – Potrzebny mi samochód. Od dłuższego czasu, jak wiecie, ale teraz to już absolutnie konieczność. Nieduży, najlepiej damski, niepsujący się i niedrogi. Jeśli wiecie o jakiejś okazji, albo możecie mi ją znaleźć, mówcie.
– A jaki ma być kolor? – zapytała zaraz Iza.
– Prawdziwa kobieta – skomentował Pysio. – Izabelo, po raz kolejny nie zawiodłaś mnie.
– Że co? – Iza nastroszyła piórka. – Że kolor?
– Nie słuchaj go – poradziła Aga mrukliwie. – Specjalnie cię prowokuje.
– Nie, bo ja bym może miała propozycję – oznajmiła Iza niezrażona. – Z tym że zielony.
– Słusznie. Zielone mniej palą – stwierdził Pysio, kierując palec ku monitorowi komputera, że niby tę informację znalazł w Internecie.
– Aha, dlatego ty jeździsz srebrnym? – odcięła się Iza w sposób, jakiego nikt się po niej nie spodziewał. Powiodła wokół triumfalnym wzrokiem i wyjaśniła: – Chodzi o to, że, no wiecie, zielone nie mają wielkiego wzięcia na rynku.
– Zawsze można przemalować – mruknął Pysio. – Na czerwono. Czerwone mają lepszy zryw.
– Już lepiej nic nie mów, jak nie masz nic mądrego do powiedzenia – odezwała się Aga.
– Dajcie spokój – powiedziałam. Włączyła komputer i usiadła. – To poważna sprawa. Mów, Iza.
– Zielony, ale nie taki groszek, nie jasnozielony, tylko taki więcej, no, jak to się mówi, zgniła zieleń, ciemniejszy.
– A nie, jak ciemniejszy, to... – Pysio chciał znowu błysnąć jakimś złośliwym dowcipem.
– Pyszny! – wydarła się na niego Aga.
– Przepraszam. – Pysio wykonał gest poddania się, czym zdumiał koleżanki, bo takie zachowanie nie było dla niego typowe, ale też nie zdarzyło się, żeby Aga na niego krzyczała. – Po prostu uwielbiam słuchać, jak kobiety rozmawiają o samochodach – usprawiedliwił się.
– To słuchaj, a nie gadaj! – Aga zdawała się wyładowywać na nim swoją złość, nie wiadomo z jakiego powodu. – Co to za okazja? – zwróciła się do Izy.
– No wiecie – zaczęła Iza i przerwała. – Miałam nie mówić, ale skoro tak to wyszło, to powiem. Jest okazja, bo mój mąż... Krótko mówiąc, musimy, to znaczy mąż musi, kupić większy samochód.
– Musimy? Co to za przymus? – Pysio nie zachował nakazu milczenia.
– Po prostu wypadałoby. – Iza próbowała powstrzymać wewnętrzne ciśnienie nakazujące jej pochwalić się czymś, z drugiej strony hamowała się, jakby miała nakaz zachowania tego czegoś w tajemnicy.
– Znaczy się awans – orzekł Pysio. – No tak, wyższe stanowisko, lepszy samochód. Doskonale to rozumiem. – W jego głosie nie słyszało się już kpiny, raczej sarkazm.
– Może tak, może nie – rzekła Iza, choć całą sobą, używając mowy ciała, jakby krzyczała: Tak, kochani, to prawda, wyjeżdżamy z moim bardzo ważnym małżonkiem na zagraniczną placówkę!
– Nooo! Wreszcie! – stwierdził Pysio. – Szczerze mówiąc, należało się. Mówię serio. – Po Pysiu jednak nigdy nie dało się poznać, czy nawet kiedy składa takie deklaracje, mówi serio czy kpi. – Gratuluję. Z drugiej strony wygląda na to, że mamy w dziale kolejne, po mnie, pożegnanie. Naprawdę, wielka szkoda. – Ostatnie zdanie nie zabrzmiało mimo wszystko szczerze.
– A czy ja coś takiego powiedziałam? – Mina Izy wyrażała najwyższe zdumienie. – Mówię tylko o samochodzie. Pięcioletni, mało używany, bo mąż często bywał poza domem, moim zdaniem, dobra okazja. Zamierzamy dać ogłoszenie. Chyba że Zuzka by go wzięła, to wtedy nie.
– Samochód czy męża? – Pysio już nie silił się na intelektualne złośliwości, co budziło podejrzenie, że postawił sobie za cel wywołanie awantury za wszelką cenę.
– Głupek – burknęła Iza.
– Ale przecież... – Adze coś się nie zgadzało, albo chciała zdusić zbierającą się burzę w samym zarodku. – Przecież ty masz niebieski samochód, nie zielony.
– To ja mam – oznajmiła Iza. – O moim nie mówimy. Ja swojego nie sprzedaję. Uwielbiam go. Mówimy o aucie męża.
– Czyli o męskim samochodzie, o ile umysłowo stać mnie na wyciąganie tak błyskotliwych wniosków – zauważył Pysio, zerkając na Izę, jakby niezrażony tym, że nazwała go głupkiem, bo i tak każdy wiedział, że nim nie był. – A Zuza marzy o damskim. Takim różowym dwudrzwiowym samochodziku, który pomieści ją i jej torebkę, i jeszcze trochę miejsca zostanie. – Słysząc to, chyba po raz pierwszy w życiu spojrzałam na niego z niemym wyrzutem. – Sorry – powiedział, uchwyciwszy to spojrzenie. To już drugie jego przeprosiny, jakie wygłosił w krótkim czasie. – Uważam tylko, że taki mini super duper nie jest wozem dla ciebie. Samochód od przyszłego pana ambasadora lepiej by pasował do twojej osobowości. Ma większy rozmach, budzi respekt. Mimo że zgniła zieleń. I że tylko średni, nie duży.
– Ale mąż nie będzie żadnym ambasadorem! – zaprotestowała natychmiast Iza.
– Aha, czyli sekretarzem ambasady! – podchwycił Pysio triumfalnie. – No to jesteśmy w domu.
