Willa Morena 4: Piękny świdermajer - Zbigniew Zbikowski - E-Book

Willa Morena 4: Piękny świdermajer E-Book

Zbigniew Zbikowski

0,0

Beschreibung

Jeden gest może odmienić codzienność. Jedno spotkanie – obudzić przeszłość, która podobno odeszła w zapomnienie. U progu osiemdziesiątki Irmina coraz mocniej odczuwa ciężar samotności. Stara willa Morena, niegdyś tętniąca życiem, dziś zdaje się zbyt cicha i dojmująco pusta. Powiew nadziei wnosi Zuzanna - młoda krewna, która nagle pojawia się w Kornelinie i szybko się w nim zakorzenia. To właśnie ona namawia ciotkę, by otworzyła drzwi willi dla kogoś jeszcze... Tymczasem w Irminie odżywa pamięć o utraconej miłości, której cień wciąż unosi się nad Moreną. Ale czy podobieństwo nowego bywalca do Giulia to zwykły zbieg okoliczności? A może to precyzyjna intryga kogoś, kto ostrzy sobie zęby na zabytkową posiadłość? "Piękny świdermajer" jest czwartym tomem sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 123

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zbigniew Zbikowski

Willa Morena 4: Piękny świdermajer

 

Saga

Willa Morena 4: Piękny świdermajer

 

Zdjęcia na okładce: Midjourney

Copyright © 2019, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727270302 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Rozdział 1 

– Poza tym wkrótce i tak będziemy musiały poważnie porozmawiać – powiedziała ciotka Irmina.

Rzuciła te kilka słów jakby od niechcenia, za moimi plecami, przechodząc z kuchni do pokoju stołowego. Akurat wtedy, gdy wychodziłam do pracy i zmuszona byłam zamknąć pewien ważny, lecz poruszony w niedobrym momencie temat. Ciocia odrzekła, że nie szkodzi i wzięła się za porządkowanie stołu. A po chwili to jedno elektryzujące zdanie.

Pociąg do Warszawy odjeżdżał za dziesięć minut. Dokładnie tyle czasu było mi potrzeba, by spokojnie dojść do stacji.

Zatrzymałam się jednak. Zaryzykowałam, bo opóźnienie wyjścia groziło oczekiwaniem na następny pociąg i zameldowaniem się w pracy kwadrans po ósmej. Stojąc w półotwartych drzwiach, zapytałam głośno i szybko:

– Tak? A o czym to ciocia chce rozmawiać?

Ona zawróciła ze stołowego i machnęła lekceważąco ręką.

– Ach, jeszcze zobaczymy – rzekła i podeszła bliżej. – Może wcale nie będzie trzeba. – Mówiąc to, delikatnymi ruchami wypychała mnie za drzwi. – Spóźnisz się – ponagliła, jakby na usprawiedliwienie, że teraz nie podejmie tematu.

Przez następne trzy dni ni razu nie wróciała do rozmowy. Ja też o niej nie przypominałam. Nie znaczy, że nie zżerała mnie ciekawość, co też ciotka ma do powiedzenia. Zacięłam się jednak i konsekwentnie milczałam. „Poważna rozmowa” mogła oznaczać wszystko. Po trzech dniach dotarłam do kresu cierpliwości. Postanowiłam, że tego dnia, choćby nie wiem co, zapytam wprost, o co chodzi.

Najpierw jednak czekało mnie spotkanie z Wioletą. Po to właśnie wyszłam z pracy godzinę wcześniej i wracałam do domu zatłoczoną kolejką podmiejską, by jeszcze przed obiadem zaprowadzić koleżankę do willi i przedstawić ją ciotce.

Wioleta, w krótkiej wąskiej spódnicy i lekkim trykocie z dużym wycięciem, z rozpuszczonymi blond włosami, czekała na stacji, jak się przed trzema dniami umówiłyśmy. Zaraz po tym, jak ją przekonałam, że zamieszkanie w pokoju na poddaszu w willi ciotki Irminy, obecnie pustym, przyniesie wszystkim same korzyści.

– Ojej, Zuzi, ale się denerwuję! – powiedziała Wioleta sekundę po powitaniu, a moment później dodała: – Co tam, powiem szczerze, jak jest. Zgodziłam się, bo wiesz, polubiłam cię i fajnie by było zamieszkać razem, ale tak naprawdę cholernie się boję.

– Niby czego? – spytała Zuzanna.

– No wiesz, ta twoja ciotka, różnie o niej u nas w Kornelinie mówią. Nawet w Otwocku słyszałam.

– Co na przykład?

– Przecież mówiłam ci już. Taka niesympatyczna, nieprzystępna.

– Że nie wdaje się w plotki z sąsiadkami?

– No nie, ale… Nawet to jej imię. Wiesz, jak ją u nas nazywają?

– Ciekawe.

– Mina. Że niby nierozbrojona. Jak źle się obchodzisz, zaraz wybucha.

Zaśmiałam się w głos.

– Coś w tym jest – rzekłam rozbawiona. – Ma duże wymagania wobec swoich rozmówców.

– Mówili jeszcze inaczej.

– Słyszałam: Ira!

– Znaczy, wiesz. Ale co to właściwie znaczy?

– Że wybuchowa. IRA, była kiedyś taka organizacja terrorystyczna. Mina, IRA, na jedno wychodzi. Nie przejmuj się, to tylko pozory. Nie jest na pewno irlandzką terrorystką. Ciotka to naprawdę bardzo zrównoważona osoba i trzeźwo ocenia ludzi. Z równowagi można ją wyprowadzić tylko na dwa sposoby. Bałaganiarstwem i głupotą. A że tego wokół nie brakuje...

Wioleta zwolniła kroku.

– Wiesz co, Zuzi, to może jednak odpuśćmy? – rzuciła z kwaśną miną. – Mistrzynią porządku  to ja raczej nie jestem. Szkoły też na wiele nie mam, sama wiesz, zasadnicza gastronomiczna. Zostanę na starym pokoju. Z tym faciem, co mnie molestuje, jakoś sobie poradzę, albo może Biernatowie wynajmą mi pokoik nad knajpą. Kończą remont, podobno niedługo pokój ma być gotowy.

No nie, ale wymyśliła!

– Wykluczone! – zawołałam kategorycznie. – Dziewczyno, w ten sposób byłabyś w pracy na okrągło. Mając cię zawsze pod ręką, oni by w ciebie orali całą dobę. Zostałabyś ich niewolnicą! O ile już nie jesteś.

Wioleta zamilkła na moment, po czym cicho rzekła:

– Powiem ci coś, ale w zaufaniu. Wiem, że nie wygadasz. Wygląda na to, że Biernatowie popadli w duże kłopoty. Chociaż z drugiej strony, jak się tak przyjrzeć… – Zaraz jednak zamilkła.

Nagle ożywiła się. Przerzuciła torebkę na drugie ramię i lewą dłonią ścisnęła moje przedramię. Przyspieszyła, drobiąc krok.

– Żebyś wiedziała, co się dziś wydarzyło! – zapiszczała podniesionym głosem. – Mówię ci, no, niesamowite. Ale ciacho!

– Że niby co? Gdzie? O czym ty mówisz?

– No, u Biernatów, w lokalu. Prawdziwy Włoch! – Wioleta podniecała się coraz bardziej.

– Był? Jest? O co chodzi? – Najwyraźniej poukładana wypowiedź nie była specjalnością Wiolety.

– Jak nic, jakiś mafioso, ci mówię. Biernatowie skakali nad nim, jakby był ich szefem co najmniej. Oboje! Wyobrażasz sobie?

– No i co?

– Właśnie to! Skąd tu Włoch się wziął? W dodatku taki przystojniak, no, ciacho!

– Siedział, jadł i co? Pewnie przyglądał ci się nachalnie?

– Żebyś wiedziała! Wodził gałami i uśmiechał się bezczelnie. Wiesz, jacy są ci Włosi.

– A ty co na to?

– Robiłam, co do mnie należy. To znaczy podawałam, jak mi kazali. Ale kasę wziął Biernat, napiwku nie dostałam. O ile tamten w ogóle płacił. Może nawet było odwrotnie, to znaczy Biernatowie opłacają się mafii. Podsłuchałam co nieco.

– Co na przykład?

– Ten Włoch powiedział, że kara mija. Mija, rozumiesz? Znaczy, że jeszcze nie minęła. Czyli dalej muszą płacić! – oznajmiła z triumfem w głosie. – O ile mają z czego. Taka głupia to ja nie jestem.

Rozbawił mniea, ale śmiałam się tylko w duchu. Nie dałam tego po sobie poznać.

– Oj, Wiola, Wiola, fantazję to ty masz! – powiedziałam wesoło. – Cara mia, rozumiesz? Znaczy „moja miła”. To po włosku. Zwykły, uprzejmy zwrot. Pewnie do Biernatowej tak się zwracał.

Wioleta zaniemówiła na chwilę.

– No, jak tak, to może... Oj, głupia jestem – bąknęła. – Tak czy siak, mocno podejrzanie to wyglądało, ta jego wizyta. Właściciele normalnie to konsumentami osobiście nie zajmują się. Ale ten Włoch, mówię ci! Od razu pomyślałam, że pasowalibyście do siebie. Taki czarny, znaczy w sensie, że włosy. I oczy. I skóra taka, jakby śniada. Tylko że ci Włosi, wiesz, straszni napaleńcy są, no nie? Miałam wrażenie, że rozbiera mnie wzrokiem. Wiem, co mówię, kumpela, co to ściągnęła mnie tutaj i załatwiła robotę, no nie, jest już dwa lata we Włoszech i mówiła mi.

Zaczęła coś pleść o niestałych Włochach, a moje myśli gdzieś odleciały. Zwolniłam kroku, zamyśliłam się.

– Ej, Zuzi! – Wioleta przechyliła się, żeby zajrzeć mi w oczy i przywołała mnie do rzeczywistości. – Co z tobą? Mareczek się przypomniał?

Jak ona to zgadła?

– Wiola, proszę cię…

– Dobra, nic nie mówię. Pisał może? Na czacie byliście? Chociaż esemesa przysłał?

Nie doczekała się odpowiedzi. Nie miałam czym się pochwalić.

– Ech, faceci! – mówiła Wiola dalej. – Trzy miesiące. I to tylko, jak mocno kocha. Dłużej bez baby nie wytrzyma.

Ciągle milczałam. Marek przecież nie z tego gatunku mężczyzn, ale co miałam tłumaczyć? Szłyśmy dłuższy czas główną ulicą Kornelina, prostopadłą do torów, aż skręciłyśmy w boczną uliczkę, zabudowaną domami jednorodzinnymi.

– No sorry, Zuzi – rzekła wreszcie Wioleta – ale mówię, jak jest, jak przyjaciółce. Chyba się o to nie gniewasz?

– Nie – odrzekłam cicho. – Tylko skąd możesz wiedzieć takie rzeczy?

– O Boże, Zuzka, ty to chyba głupia jesteś! Taka mądra, a taka naiwna. Faceci tak mają po prostu. Nic na to nie poradzisz. Kiedy Marek ostatnio był w Polsce?

– Trzy miesiące temu. Na Wielkanoc.

– I kiedy znowu przylatuje? – w odpowiedzi zrobiłam niewyraźną minę. – Nie pisał? Nie dzwonił? Nie rozmawialiście na Skypie?

– Szczerze mówiąc, coraz rzadziej rozmawiamy. Trzeci tydzień ani słowa. Ma nową pracę, lepiej zarabia, ale czasu coraz mniej.

– I bardzo dobrze, niech mu idzie na zdrowie. Więcej zarobi, więcej wyda. A ty, dziewczyno, pomyśl o sobie, o… – Znowu skręciłyśmy, teraz w uliczkę, na końcu której stała willa Ludwigów. – Jejku! – wrzasnęła Wioleta. – To on! To jego wóz! Zobacz, tam! Nie mogę, stoi koło was!

Ciemnoczerwona sportowa alfa romeo stała zaparkowana jednym bokiem na chodniku, obok tej naszej, pomalowanej zapewne kilkanaście lat temu na wyblakły błękit drewnianej parterowej willi z dwiema facjatkami i wysokim daszkiem nad ozdobnym gankiem, na froncie którego wprawne oko mogło dostrzec ciemniejszy napis „Morena”. Wioleta gorączkowała się; to przyspieszała kroku, to zwalniała, a im bliżej podchodziłyśmy do willi, tym bardziej podniecała się.

Zanim doszłyśmy do ogrodzenia, musiałyśmy przejść wzdłuż nowego ceglanego, w części ażurowego parkanu okalającego sąsiedni, przed paru laty wybudowany dom, nazywany u nas powszechnie „gargamelem”. Miał on wymyślną, jakby z disneyowskiej bajki architekturę, a do jednego z jego narożników przylegała okrągła, niewysoka wieżyczka ze spiczastym dachem. Przechodziłam obok tego parkanu oraz kutej, sterowanej pilotem bramy każdego dnia i widok dziwacznego budynku spowszechniał mi na tyle, że nie zwracałam na niego uwagi. Nie spowszechniało mi natomiast uczucie, jakiego doznawałam, spoglądając na spacerującego często wokół domu ponurego, silnie zbudowanego mężczyznę, którego towarzyszem był zawsze mocno umięśniony pies z gatunku nazywanego zabójcami. Mężczyzna nigdy nie uśmiechał się i nie pozdrawiał sąsiadów. Teraz też, kryjąc oczy za ciemnymi szkłami, stał z psem u boku i patrzył.

– Brrr, co za typ – szepnęła Wioleta. – Znasz go? – Zaprzeczyłam, kręcąc energicznie głową. – Mówią w Kornelinie, że to podobno tylko stróż, czy ktoś taki. Pilnuje domu. Właściciela nikt tu nigdy nie widuje – ciągnęła Wioleta. – Ciekawe, kto to.

– Nie przedstawił mi się dotąd – odrzekłam drwiąco.

– Nie o nim mówię. Ten tutaj to zwykły cieć. – Wioleta machnęła ręką. – Do kogo należy cała ta nieruchomość, o, to dopiero jest ciekawe. Ja myślę, że nawet Biernat nie wie. Ale zobacz, co za wóz! – wykrzyknęła nagle. – Klasa, co nie? Nie przejechałabyś się takim? Oczywiście otwartym, żeby wiatr, no wiesz, włosy rozwiewał. – Dla zobrazowania, co ma na myśli, roztrąciła obiema dłońmi swoje jasne pukle.

Doszłyśmy do alfy ze składanym dachem, który akurat teraz, mimo ciepłej pogody, był zasunięty. Samochód miał włoskie tablice rejestracyjne. Omiotłam go jedynie wzrokiem, po czym skierowałam się do furtki. Nie powiem, zaciekawiło mnie, co to miało znaczyć.

Wioleta zawahała się.

– No, wchodźże! – ponagliłam ją. – Czego stoisz jak słup?

– Myślisz, że to dobry pomysł jest, żeby teraz? A jak on siedzi u was?

– To tym bardziej. Chodź! Jesteśmy przecież umówione na ważną rozmowę.

Pociągnęłam ją za rękaw i przeprowadziłam przez furtkę.

Willa stała blisko drogi, zaledwie więc po kilkunastu krokach obie znalazłyśmy się w środku. Zostawiłam torebkę na wieszaku w obszernej sieni i zajrzałam do stołowego. Ujrzałam tam siedzącego przy starym, ciemnym, przykrytym szydełkową serwetką stole nieznajomego ciemnowłosego mężczyznę. W wazonie pyszniły się świeże róże, poza tym na stole stała tylko dyżurna cukiernica. Gość, ujrzawszy mnie, zerwał się na równe nogi. Ciotka, która zajmowała krzesło po przeciwnej stronie, plecami do wejścia, także wstała.

– Żen dobri! – rzucił nieznajomy i pokazał zęby w pełnym uśmiechu.

Był w lekkim jasnym letnim garniturze i rozpiętej głęboko koszuli. Niewysoki. Ciemne okulary zatknął nad czołem z czarnowłosą grzywą modnej fryzury typu pompadour. Miał rzeczywiście śniadą cerę i czarne oczy.

– Dzień dobry – odpowiedziałam, także uśmiechając się.

– O, dobrze, że już jesteś – powiedziała ciotka Irmina. – Poznaj pana…

– …Paolo Vecchi – przedstawił się nieznajomy i pierwszy wyciągnął rękę na powitanie.

Podałam mu dłoń i wymieniłam  swoje imię, po czym dodałam:

– Nie jestem sama. Jest ze mną koleżanka, jak się z ciocią umawiałyśmy.

Cofnęłam się i wciągnęłam do salonu Wioletę, stojącą dotąd w sieni.

Paolo, ujrzawszy ją, jakby lekko się zmieszał, ale i do niej wyciągnął rękę.

– Wioleta – bąknęła dziewczyna na powitanie. – Ale my już się spotkaliśmy, nieprawda?

– Violetta, cudo kwiat – rzekł Paolo z emfazą, jakby udając, że nie słyszy o wcześniejszym spotkaniu. – Nie wiem, jak po polsku.

– Fiołek – podpowiedziałam.

– Fi...o...uek – powtórzył Paolo, zerkając ciekawie na Wioletę, która prężyła się z wrażenia, że o niej się mówi, i wypinała piersi.

– Usiądźmy – zaproponowała ciotka Irmina.

Zajęliśmy miejsca. Wioleta usiadła nieśmiało na brzeżku krzesła, ściągając łopatki. Na moment zaległa cisza.

– Pan Paolo jest Włochem, jak widać, i przyszedł do nas z pewną propozycją – oznajmiła wreszcie ciocia i złożyła dłonie, jakby chciała nadać swej wypowiedzi bardziej uroczysty charakter.

– Do nas? Chyba do cioci – przerwałam, niezadowolona, że mój plan na dzisiejsze popołudnie zaburzyła niespodziewana wizyta.

Ciotka Irmina spojrzała na mnie karcąco.

– Twoje zdanie w tej sprawie też będzie się liczyć – rzekła sucho. – Powiedziałabym nawet, że będzie najważniejsze. Ta uszczypliwość jest więc nie na miejscu, moja panno.

– To ciekawe – odrzekłam, nie porzucając zaczepnego tonu. – O co chodzi?

Ciotka przełknęła ślinę.

– Zanim przejdziemy do rzeczy; skoro już jesteś, bądź tak dobra i zrób nam coś do picia – zaproponowała, niby uprzejmie, ale w zdaniu tym kryło się nie znoszące sprzeciwu polecenie.

– To znaczy co? – spytałam obcesowo i skierowałam wzrok na Paola. – Kawa czy herbata?

Paolo popatrzył po nas niepewnie.

– Co ty proponujesz, Zuzanna? – zapytał, przechodząc bezceremonialnie na mówienie sobie po imieniu.

– Herbatę – rzuciłam prowokacyjnie. – Może zieloną?

– No, nie wiem – Gość stropił się.

– Ależ, Zuziu– rzekła pojednawczo ciotka. – Pan przecież jest Włochem.

– Właśnie tak – podchwycił Paolo i znowu błysnął kompletem zębów.

– Ale po polsku rozumie – zauważyłam.

– Mało. Tylko tyle – oświadczył gość i wyciągnął przed siebie dłoń, by pokazać w powietrzu niewielki odcinek między kciukiem a palcem wskazującym.

– W takim razie chodź, Wiola, zrobimy wszystkim kawę.

Przeszłyśmy obie do kuchni. Zaczęłam nieco nerwowo przeglądać zawartość szafek. Znalazłam w końcu filtr, którego szukałam. Nalałam do dzbanka wody i przelałam ją do kawiarki.

– I co o nim myślisz? – Wiola, podekscytowana, rzuciła w końcu pytanie, które od wejścia do kuchni cisnęło się jej na usta.

– O nim? – odrzekłam obojętnie. – Obawiam się, że nie jest prawdziwym Włochem.

– No co ty, Zuzi? Dlaczego? Mówi po włosku, ma wóz z włoską rejestracją. I wygląda!

Napełniłam filtr zmieloną kawą. Kiedy skończyłam przygotowania, oparłam się o kredens i splotłam ręce na brzuchu.

– Prawdziwy Włoch, moja droga, słysząc propozycję wypicia herbaty, zapytałby od razu, czy wygląda na chorego, a nie zastanawiałby się, czy się zgodzić, czy odmówić.

– Oj tam, to jeszcze o niczym nie świadczy. Może nie chciał robić kłopotu?

– Włoch? Nie żartuj. Nie podoba mi się to. Ale zaczekaj, zaraz się przekonamy.

Przeszłam do salonu i stojąc w drzwiach, zapytałam głośno:

– Dla cioci oczywiście mleczna. Paolo, a dla pana? Jaka kawa?

– Ja taka normalna poproszę – odparł Paolo. –Taka, jak wy pijecie.

Wróciłam do kuchni.

– Mówiłam. Prawdziwy Włoch zapytałby, czy może być espresso, w zasadzie innej by nie chciał. Do tego woda. Tu coś nie gra. Czego on chce od cioci?

Podeszłam do drzwi i wsunęłam głowę do sieni, żeby podsłuchać rozmowę w salonie.

– Hm, rozmawiają po włosku – powiedziałam po chwili bez zaskoczenia. – Nie mam pojęcia, o czym. Niby o kwiatach, o ogrodzie… O, teraz o obrazach. Szkoda, że tak mało rozumiem.

– To pani Irmina zna włoski? – spytała zdumiona Wioleta.

– Zdziwiona? To normalne. Jakoś kiedyś musiała się porozumiewać ze swoim włoskim małżonkiem, nie?

– Co ty mówisz! – Zdumienie Wioli ciągle rosło. – Przecież mąż pani Irminy był Polakiem. Tak przynajmniej słyszałam. Aha, i widziałam jego grób na naszym, znaczy tutejszym, cmentarzu. Kto mi go pokazywał? E, nieważne.

– To drugi mąż. Ja mówię o pierwszym. Ciocia dwa razy została wdową. Za pierwszym razem, gdy była bardzo młoda.

– Serio? O tym nie słyszałam. – W oczach Wiolety pojawił się błysk. – Musisz koniecznie opowiedzieć mi tę historię.

– Chyba raczej nie teraz. Poza tym sama mało o niej wiem. Ten Paolo to dziwna postać.

– Może to jakiś kuzyn? Miałabyś kuzyna Włocha. Ale czad! I to z mafii!

– Przestań, Wiola, nigdy o kimś takim z ust ciocii nie słyszałam. Poza tym…

– Co?

– E, nic. Zbyt dalekie pokrewieństwo, o ile w ogóle jakieś. Zaczekaj, przyniosę filiżanki.

Weszłam znowu do salonu i podeszłam do serwantki. Paolo stał właśnie przed jednym z dwóch olejnych obrazów wiszących na ścianie w sąsiedztwie oprawionych w ramki starych grafik, i uważnie mu się przyglądał, wodząc wręcz nosem po płótnie. Zaledwie na ułamek sekundy oderwał się od tego zajęcia, by rzucić mi nieznaczny uśmiech. Odwzajemniłam się tym samym i patrząc na ciotkę, pytająco wskazała palcem porcelanę za szkłem. Ta kiwnęła głową. Wystawiłam więc na tacę cztery filiżanki i wróciłam do kuchni.

Woda w kawiarce, zmieniona w parę, zdążyła przedrzeć się przez filtr i spłynąć brunatnym płynem do dzbanka. Już zamierzałam rozlać go do filiżanek, gdy nagle zmieniłam zdanie.

– Zrobimy inaczej – zdecydowałam. – Przetrzyj je i zanieś puste.

Wioleta z wprawą kelnerki szybko otarła porcelanę kuchenną ściereczką, ustawiła oddzielnie cztery spodki i filiżanki, dołożyła jeszcze cztery małe łyżeczki, po czym podniosła tacę i wyszła. Ja wlałam do dzbanuszka mleko i razem z kawą w większym dzbanku wniosłam je do salonu, by postawić je na stole.

– Zapraszam – powiedziałam.

Przed każdym stała już filiżanka.

– Ciocia pierwsza.

– Chyba gość pierwszy, prawda? – zaoponowała.

– Nie, ciocia – rzekłam zdecydowanie. – Proszę. Naleję cioci.

– No wie pani! – Ciotka Irmina z nutą oburzenia w głosie zwróciła się niespodziewanie do Wiolety. – Wie pani, że ona przypomina mi czasem mojego nieboszczyka męża?

Wioleta uśmiechnęła się niepewnie, nie mając pojęcia, co na to powiedzieć, choć pewnie miała ochotę zapytać, którego męża ma na myśli – włoskiego czy polskiego.

– Teraz mleczko. Ciocia sama, bo nie wiem ile – komenderowałam.

Ciotka przechyliła lekko dwa razy dzbanuszek nad filiżanką. Jej ciemna zawartość zaraz nabrał jaśniejszej barwy.

– Paolo, proszę też sobie nalać – rzekłam do gościa.

On napełnił filiżankę kawą, a ja podsunęłam mu dzbanuszek. Ten ujął go w dwa palce i przechylił. Wtedy rzuciłam ku niczego niepojmującej Wiolecie triumfalne spojrzenie.

Po dwóch łykach wstałam i powiedziałam:

– Wiola, pozwól jeszcze na moment, pomożesz mi.

Gdy weszłyśmy znowu do kuchni, wcisnęłam koleżankę w kąt i syknęłam:

– Widziałaś? Widziałaś to? Na sto procent nie jest prawdziwym Włochem.

– Bo co? Nie zapytał o cukier? Nie podałaś.

– Cukiernica stoi na stole. To nie to. Mleczko! Włosi nie zabielają kawy, chyba że do śniadania. Dla nich picie białej kawy po południu to wstyd i obciach, rozumiesz? Prawie jak picie herbaty.

– Na pewno? Tak dobrze ich znasz? Ciekawe, skąd.

– Znam trochę, to wystarczy. Mówię ci. Miejmy się na baczności.

Wróciłyśmy do salonu i siadłyśmy spokojnie na swoich krzesłach. Sięgnęłyśmy do filiżanek.

– Można już? – zaczęła ciotkla Irmina bardziej uroczystym głosem, a nie słysząc sprzeciwu, zaczęła: – No więc, chodzi o to, że pan Paolo chciałby na jakiś czas, że tak powiem, u nas zamieszkać.