Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ta podróż może być pożegnaniem lub... zupełnie nowym początkiem! Klamka zapadła – Zuzanna wraz z ciotką wyruszą do Kanady, by Irmina mogła po raz ostatni spotkać się z umierającym bratem. Jednak nawet tak poważne plany nie uwalniają dziewczyny od pytań, które dręczą jej serce. A osobiste wątpliwości to dopiero początek pojawiających się komplikacji! Propozycja pracy od właściciela Ekoreno, dociekliwy dziennikarz zbyt uważnie śledzący jej losy i nieustannie znikający Paolo. Termin wylotu coraz bliżej... Czy Zuzanna zdąży wyplątać się z gęstej sieci wyborów i konsekwencji? "Odległe planety" to siódmy tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 124
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 7: Odległe planety
Zdjęcia na okładce: Midjourney
Copyright © 2019, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270234
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
SMS od Marka nie dawał mi spokoju. Siedząc w fotelu na zacienionej jeszcze o tej porze dnia werandzie, którą ledwie zaczynały lizać promienie opadającego ku horyzontowi słońca, rozważałam różne racje za i przeciw. Czy dobrze robiłam, że nie odpowiadałam na jego wiadomość? Przecież on już wie, że kiedy zjawi się w Polsce, ja będzie za oceanem. Gdy przyleci z Irlandii i nie zastanie mnie w kraju, nasz wątły związek definitywnie się rozpadnie. Może lepiej odłożyć lot do Kanady, poczekać na Marka, rozmówić się z nim otwarcie, bez chowania głowy w piasek? Z drugiej strony, czy ten związek naprawdę jeszcze istnieje? Czy warto się oszukiwać? Raz już zdecydowałam, że nie przeniosę się do żadnej Irlandii, a on zadeklarował, że nie wróci do Polski. Nie do pomyślenia było, żebym sprzedała dopiero co podarowaną mi część Moreny i wyjechała z pieniędzmi do niego. A jego nie interesuje plan zamieszkania w jakiejś starej willi pod Warszawą. Czy jednak nie jest tak… Nie chciałam ciągnąć tej myśli, lecz ona uparcie wracała. Czy przypadkiem Marek, mimo długiego milczenia, nie przypomniał sobie o mnie z powodu tej darowizny i gdy poprzez e-maile nie zdołał mnie przekonać do swojej wizji wspólnej przyszłości, postanowił spróbować perswazji osobistej, w cztery oczy?
I czy ja jeszcze za nim tęsknię? – zapytałam po raz kolejny samą siebie. Znowu nie umiałam jednoznacznie odpowiedzieć na własne pytanie. Z jednej strony żadnego mężczyzny nie znałam tak dobrze jak jego, z żadnym nie byłam tak blisko, z drugiej zaś zdawało mi się jej, że to było tak dawno, jakby w innym życiu, w innym wcieleniu. Gdy wyjeżdżał z Polski, żeby się rozejrzeć i przygotować dla nas obojga grunt w nowym miejscu, byłam ubogą krewną ciotki Irminy, mimo skończonych studiów prawniczych raczej średnio zarabiającą w rządowej agencji, bez jakichś szalonych perspektyw na przyszłość i bez szczególnych zobowiązań wobec innych. Teraz zaś stałam się, na mocy decyzji ciotki, współwłaścicielką domu i działki o niemałej wartości oraz posiadaczką dwóch cennych – jeszcze nie wiadomo jak bardzo – płócien uznanego malarza, a przy tym kimś niezwykle potrzebnym innym. Na moje wsparcie – nie finansowe, raczej duchowe i organizacyjne – liczyło przynajmniej kilka ważnych dla mnie osób. Zaczęłam wyliczać: najpierw ciotka i ta szalona Wioleta, którą niechcący wciągnęłam w kłopoty, a teraz jeszcze Paolo, Gabrysia, no i Aga. A Pysio? Ten akurat da sobie radę sam, pomyślałam, to ja bardziej potrzebuję jego, ale przecież i jego kłopoty życiowe przestały być mi zupełnie obojętne.
– Nie mogę ich zawieść ani zdradzić – szepnęłam do siebie, kręcąc głową. – Liczą na mnie. Wybacz, Marku, wydaje mi się, że każde z nas musi pójść swoją drogą.
– I nad czym tak rozmyślasz? – zapytała niespodziewanie ciotka Irmina, stojąca w drzwiach werandy, skąd mnie pewnie od dłuższej chwili obserwowała.
Siedząc tyłem do wejścia, nie mogłam jej widzieć. Teraz, odwróciwszy się gwałtownie, jakby przyłapana na wstydliwych myślach, z niewyraźną miną szukałam jakiejś wymówki.
– Ach, ciociu – odrzekłam, machając ręką. – Nieważne.
– Jakieś kłopoty? – ciotka nie ustępowała. – Z remontem chyba wszystko ustalone? Nie wycofają się, jak ci miejscowi?
– Nie sądzę – oznajmiłam mało zdecydowanie, po czym, czując, że to oświadczenie jest mało wiarygodne, odwróciłam się i dodałam z przekonaniem: – Co ja mówię! To wykluczone! Za kilka dni oddajemy im klucze i zaczynają. A my, siup do Kanady. – Mówiąc to, wykonałam szeroki gest oznaczający odlot w nieznane.
Ciotka zajęła wolne krzesło naprzeciw mnie.
– Nie nalegałabym, żeby tak nagle tam lecieć, ale wiesz – rzekła skrępowana, jakby raz jeszcze chciała się usprawiedliwić. – Antoś. Nie orientuję się, w jakim jest stanie, jak długo to potrwa, te wiadomości są takie niejasne. Może być różnie. Żebyśmy tylko zdążyły go zobaczyć.
– Wiem, ciociu. – Mówiąc to, ujęła ją za rękę. Ciotka, zwykle wymagająca i pewna siebie, teraz niespodziewanie wydała mi się miękka i niezdecydowana. – Wiem, dlatego nie będziemy zwlekać. Zresztą, co tam, bilety zabukowane, nie ma odwrotu.
– Zawsze można zmienić termin, jeśli coś ci nie odpowiada, przesunąć o kilka dni.
– Co też ciocia! Raz ustalone, klamka zapadła. Czy to nie cioci dewiza?
– No tak, tak – bąknęła na zgodę i uśmiechnęła się. – Tak uważam. Zawsze tak uważałam.
– Czyżby? – rzekłam zaczepnie, żeby przestawić rozmowę na inny tor. – Z tego, co ostatnio od cioci usłyszałam, można wysnuć wniosek, że nie zawsze była ciocia zdecydowana, co robić w trudnych momentach. Wahała się ciocia. Choćby ta historia z Giuliem.
– Eh, za dużo ci ostatnio nagadałam.
Po dwóch długich, przegadanych wieczorach, zdążyłam poznać wreszcie dzieje pierwszego małżeństwa ciotki Irminy. A przynajmniej jego pierwszego, burzliwego okresu.
– Odwrotnie – stwierdziłam. – O wiele za mało. Ciągle nie wiem, co stało się potem, jak wuj Antoni z tym Dominikiem wyjechali z Moreny, a wy zostaliście sami. I Biernatowie z wami. Jak głodne lwy ze swymi ofiarami.
Ciotka pokiwała głową.
– Poczekaj, nie wszystko naraz. Mnie samej trudno do tamtych spraw wracać. – Zadumała się na chwilę. – Wahałam się. I nierzadko waham się dalej w różnych sprawach. Ale tylko wtedy, gdy rozmawiam sama ze sobą. Jak coś postanowię, to koniec.
– Też bym tak chciała – zamarzyłam. – Postanowić coś i uznać, że nie ma odwrotu. I więcej się tym nie zamartwiać.
Ciotka popatrzyła na mnie uważniej.
– Tak postępują wszyscy Ludwigowie – stwierdziła. – Już twój pra… – Zastanowiła się, żeby ustalić, którego przodka ma na myśli. – Twój prapradziadek, który postanowił wybudować tę willę, wahał się, czy zostać tu, w Polsce, czy wracać do Szwajcarii, lecz gdy decyzja zapadła, nic nie było w stanie go zniechęcić. Nawet wojna. Ty, jako Ludwiżanka, też tak masz, tylko o tym jeszcze nie wiesz. Nie przekonałaś się.
– Tak dobrze ciocia mnie zna?
– Dziecko, znam cię lepiej, niż sądzisz. Czy inaczej postanowiłabym, jak postanowiłam, jeśli chodzi o Morenę?
Poczułam ciepło w sercu i zarazem niepokój. Miałam wrażenie, że raz już to słyszałam. Ponadto nie uważałam się za nosicielkę tej rodowej cechy.
– A jednak, mimo że jestem Ludwiżanką, jak ciocia mówi, czasami nie umiem się zdecydować – powiedziałam.
– Czyli ciągle się wahasz? – rzekła ciotka, a pytająca intonacja pojawiła się dopiero przy ostatniej sylabie.
– Otóż to – odparłam. – Ciocia wie, co mam na myśli.
– Odezwał się? – zapytała po chwili, jakby potrzebowała czasu na rozwiązanie zagadki.
Zuzanna roześmiała się.
– Nie mówmy o tym – odrzekłam i podniosłam się. Nabrałam obawy, że jeśli teraz powiem o ostatniej wiadomości od Marka, ciotka może zechcieć przełożyć wylot do Kanady. A jeśli z wujem Antonim jest tak źle, jak przypuszcza? W dodatku na koniec może się okazać, że Marek wcale nie przyleci, że odwoła, wynajdując sto powodów, a w Montrealu rozegra się dramat. Nie mogłam brać na swe sumienie tego, że ciotka nie zdąży pożegnać się z bratem. Klamka zapadła. – Lepiej przygotuję coś do picia i przekąszenia, a ciocia opowie mi, co dalej przydarzyło się wam z Giuliem. Na razie wiem tyle, że potem, jak się znowu spotkaliścire, mieszkaliście jakiś czas razem w tym mieszkaniu na Mokotowie, należącym do ambasady Włoch, ale chyba długo to nie trwało, bo coś mi się zdaje, że później mieszkaliście gdzie indziej?
Ciotka pokręciła głową.
– Dwa czy trzy tygodnie pozwolono Giuliowi tam przebywać w zastępstwie tego Pietra z ambasady – powiedziała. – Dokładnie nie pamiętam. Później musiał za wynajem płacić z tego, co zarobił. Aż wrócił z Włoch prawdziwy Pietro Capelini i musieliśmy się wynieść.
– Ale jak to wrócił? – zapytałam, stojąc w drzwiach. – Jego paszportem posługiwał się przecież Giulio, a ten Pietro wyleciał wcześniej z Polski jako Luigi. To wszystko takie skomplikowane, zagmatwane, a jednak jakoś w końcu poukładało się w całość.
– Nie wiem, jak to się stało, moje dziecko – stwierdziła smutno ciotka. – Masz rację, poukładało się. Ale jakim kosztem!
– Musi mi to ciocia opowiedzieć do końca.
Ciotka także wstała.
– Pójdę z tobą do kuchni – powiedziała.
Nim wzięłyśmy się za przygotowanie herbaty i pokrojenie drożdżówki, ktoś zapukał do drzwi.
– Kajetan! – jęknęła ciotka. – Sama go poprosiłam przez znajomych, żeby przyszedł.
Wiedziałyśmy, że Kajetan nigdy nie korzysta z dzwonka, pukając zaś, najpierw uderza mocno środkowym palcem kułaka, po czym dodaje trzy lekkie puknięcia. To był jego znak rozpoznawczy.
– Proszę! – zawołałam i przeszłam do sieni.
Kajetan zaszurał butami i otworzył drzwi.
– Doobry! – rzekł od progu, zdejmując płócienny kaszkiet. – Pani Irmina to w domu? Bo ma jakiś interes do mnie. Tylko od razu mówię, jak trawę ciąć, to odradzam.
Ciotka wyszła z kuchni.
– A cóż to pan taki niechętny do roboty? – zaatakowała. – U Biernata podobno już czynne, byłoby gdzie wydać.
– Ot, widzisz, panno Zuzanno. – Kajetan ścisnął czapkę i zrobił kwaśną minę. – Pani ciocia jak człeka nie ukąsi na powitanie, to humoru nie ma. A ja u Biernata już kiedy nie był, ho, ho!
Podniósł oczy, jakby chciał policzyć, ile to dni ostatnio nie zaglądał do knajpy, ale ciotka nie pozwoliła mu na rachunki.
– Bo pewnie przez ten pożar jakąś nową melinę sobie z kolegami znaleźliście – rzekła kąśliwie.
– No, pani to czysta siostra moja, jak Boga kocham. Na którą słowa nie powiem, Boże uchowaj, choć swoje pomyślę. A pani jedno powiem. Ten policzek, co to pani mi teraz wymierzyła, że jakaś melina, czy coś, przemilczę, tylko grzecznie zapytam, jak nie trawa, to po co mnie pani Irmina widzieć chciała, ha?
– Och, dobrze już, pan wejdzie dalej, panie Kajetanie, usiądzie – rzekła ciotka, porzucając na chwilę zaczepny ton. – Porozmawiamy.
– Uhu, znaczy się, większa sprawa jest – skomentował Kajetan i zaszedł do kuchni.
Usiadł na stołku, a na propozycję napicia się kompotu, skrzywił się i machnął lekceważąco ręką, co miało oznaczać zdecydowaną odmowę.
– Nic mocniejszego dla pana dziś nie mam – oznajmiła ciotka.
– O, widzi panna Zuzanna – obruszył się Kajetan, pokazując ja palcem. – A czy ja coś mówię, czy mnie na tym zależy? Toż żeby ja taki opój był, jak pani Irmina mnie podejrzewa, to by mnie ksiądz dobrodziej do baldachimu noszenia nie brał. Prawdę mówię czy nie?
– Już dobrze – zamknęła ciotka temat. – Sprawa jest taka, panie Kajetanie, że w poniedziałek wylatujemy z Zuzią do Kanady.
– Jezus Maria! – jęknął Kajetan. – Toż to w Ameryce. – Podrapał się po głowie. – Znaczy się musi, że do brata pani.
– Właśnie, do Antoniego, który jest bardzo chory. Szczerze mówiąc… – Zawiesiła na moment głos. – Śmiertelnie.
– Boże mój! Rak pewnie. Ten najwięcej ludzi morduje. Biednyś ty czy bogaty, jednakowo. Jak chwyci, to żadne pieniądze nie pomogą.
– Pan chyba brata mojego nie znał.
– Jakżeż nie znał! Toż poznałem go, jak był tu, za Gierka jeszcze, z wizytą, a ja już u siostry wtedy mieszkał, w Kornelinie. No, młodszy ja był, jak i pani, za przeproszeniem. Jeszcze rodzice pani żyli i pan Karol, znaczy małżonek, ma się rozumieć. I pani kuzynka tu była, z córką.
– Tak, Sabina. Z Julitką – potwierdziła ciotka w zadumie.
– I nawet, ja by powiedział, że panna Zuzanna.
– Ja? – zdziwiłam się. – To niemożliwe. Niczego takiego nie pamiętam.
– Bo jak pamiętać ma, jak dopiero w brzuchu, za przeproszeniem, była – roześmiał się Kajetan po swojemu. – Panny mama dopiero w ciąży z panną chodziła, ot co.
Popatrzyłam na ciotkę, szukając potwierdzenia, ale ona tylko lekko potrząsnęła głową i zmieniła temat.
– No więc, panie Kajetanie, przez ten czas, gdy nas tu nie będzie, chciałybyśmy, żeby pan doglądał, czy wszystko w willi i w ogrodzie jest w porządku.
– Ja? – Kajetan wystraszył się, a potem aż pokraśniał, czując się wyróżniony. – A bo to nie ma kogo lepszego?
– Jest – burknęła ciotka. – Jeden lepszy od drugiego.
– Pan to zrobi najlepiej – oznajmiłam szybko. – Trzeba dbać o ogród, podlewać kwiaty w domu…
– Od razu mówię, ja ręki do kwiatów nie mam. To już lepiej do tego moją siostrę nająć.
Uniosłam palec.
– Można i tak, ale wtedy jej przyjdzie zapłacić.
– Chociaż z drugiej strony – żachnął się Kajetan – co to za filozofia, kwiaty podlać. Tak samo jak w ogródku, tylko żeby ja wiedział, ile wody lać.
– Sam pan widzi, że to proste. – Uśmiechnęłam się. – A teraz najważniejsze. Pan słucha. Przez te dwa tygodnie, jak będziemy z ciocią w Kanadzie, tu będzie trwał remont. W środku, potem na zewnątrz. Rozumie pan? Będzie tu dużo różnych materiałów budowlanych.
– Co mam nie rozumieć. Rozumiem. Jest remont, muszą być materiały.
– Trzeba to wszystko ogarnąć okiem. Jak gospodarz. Wie pan, dobry materiał bez nadzoru zawsze amatora znajdzie.
– Na mnie panna Zuzanna może liczyć.
– O, i to rozumiem, panie Kajetanie. Byłby pan tu kimś w rodzaju strażnika.
– Mundurowego? – zapytał z niedowierzaniem i przestrachem.
– Nie, zwyczajnie, po cywilnemu.
– Znaczy na stróża chce mnie panna – stwierdził z ulgą i zamyślił się na moment, coś kalkulując. – Bo na strażnika to się nie piszę. Ale jak tak, to mam taką propozycję, jak panie się zgodzą. – Poprawił się na krześle. – Chodzi o to, żeby, no, żeby w gospodarczym, znaczy w garażu, wiecie, panie, żebym ja tam mógł stróżować w nocy. Bo jak tu będą materiały, pewnie drogie…
– Ależ oczywiście – wyrwało mi się pierwszej.
– Tylko żeby mi tam – Ciotka pogroziła energicznie palcem – kolegów jakich nie sprowadzał.
– Toż ja tyle razy powtarzał, że pani Irmina już to wiedzieć powinna – zaperzył się Kajetan. – Dla mnie robota pierwsza jest. A po robocie to i ksiądz dobrodziej nie odmawia. Znaczy się, dozwala. Ale jak pani nie ma zaufania… – Wstał i założył czapkę.
– Spokojnie, panie Kajetanie, ciocia tylko tak, na wszelki wypadek. W gruncie rzeczy bardzo pana ceni.
Kajetan usiadł.
– Słowo daję, jak na spowiedzi, ja tylko dla panny Zuzanny to zrobię.
– Tylko, panie Kajetanie, ta robota będzie na okrągło, całodobowo.
– Znaczy się jak? – Kajetan podrapał się pod kaszkietem. – Na okrągło? I bym miał tych majstrów dozorować za dnia? Nie uchodzi, panno Zuzanno, żeby ja, bez szkoły, tylko po zawodówce. A oni po technikum przynajmniej, jak nie inżyniery.
– Ma rację – wtrąciła się ciotka. – W dzień nie musi się tu kręcić. Jak by to wyglądało. Będzie przychodził po południu, jak oni skończą, i wychodził rano.
– Ot, jednak mądra kobieta – skomentował Kajetan i znowu zdjął czapkę. – Takiej to i posłuchać warto.
– Aha, mądra, bo daje czas, żeby od rana do popołudnia, kiedy pilnować nie trzeba, wspierał pan monopol spirytusowy?
– Ale aż tak ja by z tą mądrością nie przesadzał – dodał z przekąsem.
– Patrzcie go! – Ciotka gotowa była zacząć besztać gościa. – Bo to nikt nie wie, jak czas wolny spędza. Lepiej by siostrze pomógł, bo schorowana.
– O, dobrze pani mówi. Jak ja by tu na okrągło pilnował, to siostra by żadnej pomocy nie miała – zaczął bronić się Kajetan.
– Aha, a koledzy towarzystwa.
– I znowu szpila – stwierdził Kajetan zrezygnowany. – Anielską cierpliwość musi mieć panna Zuzanna, jak i pannę pani ciocia tak beszta na każdym kroku. Ale ja już nawykły, to i wybaczam, po chrześcijańsku.
– Czyli co? Zgoda? Przypilnuje pan? – zapytałam, zaniepokojona, że Kajetan na serio może się obrazić.
– Ja zawsze mówię, że dla panny Zuzanny by w ogień wskoczył, to i tę robotę wezmę, bo dużo łatwiejsza niż takie skakanie. Kiedy mam przyjść?
– Remont zacznie się w poniedziałek. Ale my wylatujemy w sobotę, to może już wtedy by się pan tu urządził? Praktycznie by trzeba tu być od poniedziałku, jak już zwiozą materiały. – Kajetan pokiwał ze zrozumieniem głową, ale nie ruszał się ze stołka. Pochyliłam się nad nim. – Zostaje jeszcze kwestia zapłaty oczywiście.
– No, w zasadzie, panna Zuzanna to zawsze w sedno trafi – mruknął.
– Pan się zastanowi do piątku, jak przyjdzie po klucze, jaka suma będzie dla pana uczciwa, a my wtedy z ciocią powiemy, czy na tyle nas stać, zgoda?
Kajetan wstał.
– Eh, z panną Zuzanną na pewno się dogadamy – oznajmił i ruszył ku drzwiom. Tam się zatrzymał. – Serdeczne dzięki, że mnie, staremu, panie chcą dać swój dom pod opiekę. Bóg wam zapłać. Do zobaczenia.
– Do widzenia, panie Kajetanie – powiedziałam i dodałam: – Proszę pozdrowić od nas siostrę.
– Oj, ucieszy się – rzekł Kajetan i przeszedł przez próg. – Dziękuję.
Założył kaszkiet i wyszedł z domu.
– Nie za bardzo mu ciocia dokucza? – zapytałam, gdy Kajetan zamknął za sobą furtkę.
– Żeby nie poczuł się zbyt pewnie – odrzekła ciotka. – Niech wie, że tej jego skłonności nie akceptujemy.
– Czy nie warto jednak, żeby czasem usłyszał od cioci dobre słowo?
– To pięknie, że tak się za nim bez ustanku ujmujesz – rzekła ciotka kwaśno. – Ale on i tak wie, że go cenię, inaczej bym go nie zapraszała.
– Jednakże…
Ciotka machnęła niecierpliwie ręką.
– Przecież nie muszę ci tłumaczyć, ile zła może przynieść rodzinie alkohol – rzekła dobitnie, nie dopuszczając mnie do głosu. – Tobie szczególnie.
– No tak – bąknęłam i zamilkłam.
Nie chciałam rozwijać bolesnego tematu. Było jasne, że ciotka czyni aluzje do mojego życiowego dramatu. Miała za złe memu ojcu jego alkoholizm. Uważała, że doprowadził on do przedwczesnej śmierci nie tylko jego, ale – w konsekwencji – także mojej mamy. Nie potrafiła mu wybaczyć. Ja zaś nie pojmowałam tego jej nieprzemijającego zacięcia w złości. Jakby straciła nie siostrzenicę, a własną córkę. A przecież Sabina, moja babcia, nie była nawet jej siostrą rodzoną, tylko cioteczną.
Już wcześniej zauważyłam, że za sprawą ciotki niezwykle rzadko poruszałyśmy w rozmowach ten drażliwy temat. Jeśli tylko się pojawiał, szybko gasł. Raz jedynie ciotka w jakimś przypływie szczerości pozwoliła sobie otwarcie powiedzieć, co o tej historii myśli. Oznajmiła wtedy, że Julita, znaczy moja mama, zdawała się być z nim „taka szczęśliwa”. Dopóki nie zaczął pić. A potem ta depresja i choroba. Nie nazywała nigdy raka po imieniu, zawsze była to „ta choroba”. Ta sama, która wcześniej zabrała Sabinę. Stąd zresztą byłam przekonana, że w naszej rodzinie jest to choroba dziedziczna.
– Przepraszam, moje dziecko, że znowu o tym mówię, ale czasem tak sobie myślę – rzekła ciotka ze skruchą. – Czasem sobie tak myślę, że gdyby nie ten jego alkoholizm, choroba twojej mamy tak szybko by się nie ujawniła, może nawet nigdy. I pewnie ty byłabyś szczęśliwsza.
Zgrzyt, który popsuł popołudniowy spokojny nastrój, należało jakoś zagłuszyć.
– Ciociu, takie rozważania nie mają sensu – stwierdziłam. – Co było to było, jest jak jest, niczego już nie zmienimy. Ja mam swoje lęki z dzieciństwa, których nie umiem pokonać, ciocia ma swoje żale, których trudno się pozbyć, każdy żywi jakieś urazy i tajemnice, których nie chce ujawnić.
– Tajemnice, powiadasz? – zaniepokoiła się ciotka. – Co masz na myśli?
– Ojej, różne rzeczy. Z dzieciństwa, z młodości. Przecież nie wszystko o sobie wszystkim mówimy. Pewne rzeczy, nawet te dobre, ale także złe, człowiek zachowuje tylko dla siebie.
– Miałyśmy zrobić herbatę – powiedziała ciotka. – Przez tego Kajetana woda wystygła.
Odwróciła się, żeby raz jeszcze włączyć wyłączony przed chwilą elektryczny czajnik i rozlać herbaciany napar do kubków.
