Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Niepozorny dom, lichy płot... a w środku sekrety, od których serce zaczyna bić szybciej. Zuzanna nie ustaje w próbach rozwikłania tajemnic osnuwających willę Morena. Jej śledztwo zatacza coraz szersze kręgi. Wraz z Wioletą i Irminą wybiera się do pobliskiej posiadłości, by poznać jej właściciela. Na miejscu okazuje się, że w sąsiednim domu przebywa ktoś jeszcze... Jego zagadkowa obecność stanie się początkiem nowej historii, której konsekwencje sięgną dalej, niż mogłyby przypuszczać Ludwiżanki. "Portret pamięci" to szesnasty tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 125
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 16: Portret z pamięci
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2020, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270050
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Nie sądziłam, że Wioleta aż tak mocno przeżyje wyjazd Paola. I o co jej poszło? O głupstwo. Najpierw uwierzyła, że on naprawdę zamierza zabrać ją do Włoch. Później natomiast, gdy zauważyła, że tuż przed wyjazdem chłopak zaczął więcej uwagi i czasu poświęcać mnie, a nie jej, wyraźnie załamała się. A przecież tłumaczyłam dziewczynie, że między mną a Paolem nie ma żadnej historii sercowej i dawałam jednoznacznie do zrozumienia, że ma tu całkowicie wolną rękę. Wydawało się, że wszystko rozumie. Nic z tego. Niby rozsądna z niej babka, lecz gdy chodzi o mężczyzn, czasami sprawia wrażenie zupełnie pogubionej.
A ta ucieczka z Moreny tuż przed zaplanowanym odjazdem ich obojga do Włoch to już naprawdę dziecinada. Próbowałam jakoś ją wytłumaczyć, że to zwykła panika, reakcja typu: dosyć, jak nie, to nie! Ale cóż, mając po jednej stronie prymitywnego, przeciętnego Irka, po drugiej zaś przystojnego i zarazem niegłupiego Paola – a te cechy nie tak często chodzą parami – niejedna by się pogubiła. Szczególnie gdy ten bliższy, ten bardziej pożądany, okazuje się nieosiągalny.
Tylko tak sobie przy tym myślę: gdybym to ja była Wioletą, co bym powiedziała? Pewnie coś podobnego: Eh, ta Zuza, po jednej stronie ma dalekiego i coraz bardziej obcego Marka, a po drugiej bliskiego, atrakcyjnego i pełnego uznania Paola, który na każdym kroku podkreśla – i przy niej, i przy mnie – jak bardzo jest dla niego ważna. Na którego powinna postawić? Wybór, przynajmniej dla Wiolety, wydaje się oczywisty. Toteż w jej mniemaniu jesteśmy pewnie rywalkami, ale ona do tego nigdy, przenigdy, za żadne skarby się nie przyzna.
Gdyby miała powiedzieć coś takiego głośno, prędzej by się pochlastała. W przenośni oczywiście – tak tylko się mówi. A jak to się stało, że Wioleta postąpiła tak, jakby potraktowała to powiedzonko dosłownie? Nie mam pojęcia, w którym momencie i po jakich rozmyślaniach, albo może po telefonicznej rozmowie, sięgnęła po nożyczki. Straszne było zobaczyć ją kwadrans przed pierwszą w nocy w plamie krwi na podłodze. Faceci naprawdę nie są tego warci, żeby targać się z ich powodu na własne życie. Co prawda Wiola, jak szczerze zapewniała, nie miała ochoty na podróż na tamten świat, ale stało się, wylądowała na oddziale ratunkowym jako niedoszła samobójczyni. A my z babcią Irminą wzięłyśmy na siebie role ochotniczych ratowniczek.
Babcia miała dobry pomysł, żeby w ramach akcji ratowniczej wciągnąć Wioletę do naszej szytej na nowo rodziny. Kiedy wyszeptała mi na boku, gdy Wiola poszła do łazienki, że zaproponowała jej, jeszcze w szpitalu, by nazywała ją babcią, ogromnie się ucieszyłam. Wiem, że babcia chciała dać jej w ten sposób silne psychiczne wsparcie, ale i ja już od paru ładnych tygodni starałam się myśleć o Wiolecie jak o młodszej siostrze, za którą jestem jakoś odpowiedzialna. Niestety, z tą odpowiedzialnością nieszczególnie mi wychodziło, gdyż – jak na prawdziwą siostrę – kryła przede mną zbyt wiele tajemnic. I tych dotyczących Paola, i tego, co się dzieje w jej domu rodzinnym. Coś tam raz bąknęła o swym strasznym ojczymie, o nieporozumieniach z siostrą rodzoną, ale z takich powodów pełnoletnie dziewczyny nie sięgają po ostre narzędzia, żeby się wykrwawić. Tu musiało chodzić o faceta, o zawód miłosny, o konflikt sercowy i Paolo świetnie do tego schematu pasował.
Sama oczywiście podobnego głupstwa bym nie zrobiła, ale w końcu jest między nami siedem lat różnicy. I siedem lat różnych doświadczeń. Z drugiej strony: czy na trzecim roku studiów, kiedy miałam tyle lat, co ona teraz, byłam równie niemądra? Zaczęłam wtedy regularnie spotykać się z Markiem. Czy gdyby okazało się, że Marek ze mną jedynie miło spędza czas, a naprawdę poważnie myśli o mojej starszej koleżance, sięgnęłabym po nożyczki? Czy ja wiem? Zależy od sytuacji. Kiedy dziewczyna naprawdę nikogo nie ma, czuje się sama na świecie i nagle pojawia się facet, który wydaje się dla niej oparciem, ostatnią deską ratunku, i ten facet, ta życiowa opoka, zawodzi, co się wtedy czuje? Pewnie to, że się tonie. I co się wtedy robi? Rozpaczliwie woła o ratunek. To też pasuje do schematu – nie jesteś w stanie wyrazić swego krzyku słowami, sięgasz po tabletki albo jakiś ostre narzędzie.
Pół biedy, albo szczęście w nieszczęściu, jeśli są to fryzjerskie nożyczki, dostatecznie ostre, żeby równo przyciąć pęczek włosów, ale nie dość cienkie, by skutecznie przeciąć tętnicę. Pielęgniarka w szpitalu powiedziała mi to otwarcie: gdyby Wioleta posłużyła się żyletką na przykład i pociągnęła mocniej, jej stan byłby znacznie poważniejszy. A tak, nawet trudno uznać jej czyn za prawdziwa próbę samobójczą. Raczej za samookaleczenie w rezultacie głębokiego załamania psychicznego i poczucia, że jest się w sytuacji bez wyjścia.
Mimo przekonania, że nigdy więcej nie powtórzy tego numeru, w nocy znowu zajrzałam do jej pokoju. Zamierzałam niby o coś zapytać, w jakiejś sprawie się poradzić, lecz zastałam ją śpiącą w ubraniu, bez przykrycia, przy zapalonym świetle i rozmowy nie było. Pewnie zasnęła pogrążona w rozmyślaniach. Niech śpi, pomyślałam, rzucę tylko na nią jakiś koc, żeby nie przemarzła.
W piątkowy poranek, gdy wyprowadzałam samochód z garażu, po raz pierwszy, odkąd zamieszkałam w Morenie, straciłam dłuższą chwilę, by uważniej przyjrzeć się sąsiedniej posesji. To znaczy spoglądałam w jej kierunku niejeden raz, nawet setki razy, gdyby tak dokładnie policzyć, lecz przeważnie patrzyłam na nią jak na wywołujący uśmieszek wybryk architektury. Nigdy zaś jak na budzący niepokój straszny dwór, który nie wiadomo co skrywa. I właśnie tego dnia popatrzyłam na niego inaczej. Bo tak naprawdę oryginalny Gargamel, ów pocieszny bohater z kreskówki, mieszkający w dziwacznym domu z wieżyczką, nie był wcale pocieszny – dysponował potężnymi, budzącymi grozę mocami. I tylko konwencja filmowej zabawy sprawiała, że w konfrontacji ze sprytnymi smerfami zawsze wypadał żałośnie i śmiesznie. Kim był nasz korneliński Gargamel ukryty za przyciemnionymi szybami samochodu i żaluzjami swej willi, nikt nie wiedział. Z wyjątkiem oczywiście jego strażnika o imieniu Artur, który przyszedł zaprosić całą naszą trójkę do zamku swego pana na sobotni wieczór i może paru innych osób, o istnieniu których nie miałyśmy pojęcia.
Tak myślę, może wśród tych paru jest Jerzy Gogołek? Grzebał przecież w papierach i dogrzebał się, że nasz rzekomy Gargamel to obywatel Szwajcarii o polskich korzeniach. Tyle przy mnie ujawnił, a ja dałabym głowę, że dowiedział się dużo więcej. Na przykład tego, jak się nazywa. Jego nazwisko wiele by wyjaśniło, jak sądzę. Z tym że sam Gogołek to też jedna wielka zagadka. Bardzo oszczędnie gospodaruje swoją wiedzą. Kiedy rozmawia, człowiek nie ma pojęcia, czy jest przesłuchiwany, edukowany, czy może po prostu podpuszczany, żeby bardziej się przed nim odkrył. On natomiast w tym czasie ani na krok nie wychodzi z cienia. Jego zagadkowa znajomość z moją mamą, o której sam mi powiedział, ciągle nie dawała mi spokoju.
Jeszcze doba plus kilka godzin i przynajmniej częściowo tajemnica naszego sąsiada miała zostać odsłonięta. Nie mogłam się tej chwili doczekać. Z tym że nikt nie złożył obietnicy, konkretnie nie złożył jej osiłek Artur, że czeka nas wyłącznie miłe zaskoczenie.
Nie zdziwiłabym się ani trochę, gdyby on sam nagle, gdy ja przypatrywałam się willi, pojawił się wczesnym rankiem pod parkanem wraz ze swoim psem. Lecz stałam tam i stałam, minęła minuta, może dwie, a nic takiego nie nastąpiło. Przymknęłam więc wrota garażu i wsiadłam do wozu. Gdy wyjechałam za bramę, zauważyłam znajomą postać, zamykającą furtkę posesji z naprzeciwka. Wyhamowałam. Weronika spojrzała na mnie, a ja machnęłam do niej ręką, dając znak, żeby wsiadła. Ona otworzyła drzwi.
– Hej! – powiedziałam. – Do pracy?
– Tak – odpowiedziała. – Dzień dobry. Z tym że ja na pociąg do Otwocka, a ty?
– Siadaj, podwiozę cię na stację – zachęciłam ją. – Bo ja do Warszawy.
Wsiadła i pociągnęła za klamkę, żeby zamknąć.
– Przecież teraz bliżej masz tą nową drogą – poinformowała mnie, wskazując kciukiem przeciwny kierunek. – I tłok tam mniejszy.
– Ach, nieważne – odrzekłam. – Co u ciebie? Dawno nie rozmawiałyśmy.
– Wpadłam kiedyś do was, ale cię nie było. Pani Irmina nie przekazała?
– Wspomniała, oczywiście. Mówisz o wiadomości od twojego byłego?
– Dokładnie o tym. Czeka na odpowiedź i niecierpliwi się. Ja przez grzeczność nie naciskam, bo wiem, że macie problemy, ale też bym chciała wiedzieć, na co się decydujecie, żeby jakoś ten czas zaplanować. Chyba mnie rozumiesz?
– A jaką mamy alternatywę? – zapytałam.
– Prostą. – Zanim odpowiedziała, roześmiała się. – Jechać albo nie jechać.
– A jeśli nie jechać, to co dalej? Jeśli pojawią się przeszkody, dajmy na to.
– Oj, nie żartuj, naprawdę. Tyle poszukiwań, tyle przygotowań. I tyle oczekiwań z waszej strony, jak mi się wydaje. I nic? – Weronika powiedziała to takim tonem, jakbym sprawiła jej jakiś zawód. – Zaangażowałam się w sprawę osobiście, powiem ci, bo zrozumiałam, że pani Irmina musi, po prostu musi poznać okoliczności śmierci swojego pierwszego męża i odnaleźć jego grób. Dla własnego spokoju. Moja mama też tak uważa. Pewnie nawet nie wiesz, jak w swoim czasie wszyscy w Kornelinie tę historię przeżywali. Kto miałby ci opowiedzieć? Sama pani Irmina niewiele o tym wie, bo jak się dowiedziała, że jej mąż zginął...
– Wiem, wiem – wtrąciłam.
– ...wyjechała gdzieś daleko i bardzo długo tu nie zaglądała. Ja to oczywiście wiem od mamy. Zresztą, mama mówi, że Ludwigowie, tylko nie weź tego do siebie, proszę, że oni zawsze tak trochę izolowali się od sąsiadów. – Wbiła we mnie wzrok, oczekując, że może zaprzeczę albo się obruszę, ale przecież ja nie miałam o tym zielonego pojęcia. – Mówi, że też trochę z powodu Biernatów, którzy wtedy mieszkali w Morenie, a ludzie raczej za nimi nie przepadali.
– Mogę to sobie wyobrazić – powiedziałam. – Ale mówiliśmy o Giuliu. O moim biologicznym dziadku, jakbyś zapomniała.
– A, no tak. – Weronika uświadomiła sobie jeszcze i ten aspekt sprawy. – To bardzo ciekawe. Feri zamierza film o tym zrobić, chyba wspominałam ci, że telewizja kupiła pomysł.
– Bo Feri to... – Zawiesiłam głos.
– Mój eks. Ferenc. Feri to zdrobnienie.
– Ach, tak, wymieniałaś to imię wiele razy, ale bez zdrabniania. Widzę, że mimo rozwodu pozostajecie w dobrych stosunkach.
– A co nam pozostaje? Mamy się nienawidzić? – Weronika uważniej popatrzyła przez okno. – To raczej temat na zupełnie inne opowiadanie – powiedziała szybko. – Za mało mamy czasu na wyjaśnienia. Zaraz wysiadam, jak widzisz.
Zbliżałyśmy się już do stacji. Jechałam wolno, a teraz zwolniłam jeszcze bardziej, żeby nieco zyskać na czasie.
Wróciłam do tematu wyprawy do Budapesztu.
– A więc nie mamy praktycznie wyboru – stwierdziłam. – Musimy jechać tak czy inaczej. Pytanie tylko, kiedy.
– Ferenc nalega, żeby przed rocznicą węgierskiego powstania z pięćdziesiątego szóstego, czyli jeszcze w październiku, bo chciałby na czas zmontować swój film. Chyba znalazł coś interesującego, ale nie chce powiedzieć co, żeby moment zaskoczenia wypadł na filmie naturalnie. Tak sobie myślę, na ile go znam.
– Ty w ogóle znasz język węgierski?
– Piąte przez dziesiąte. Feri chyba lepiej zna polski, ale też bez rewelacji. Tyle, ile nauczył się przy mnie.
– To jak się porozumiewacie?
– Jak mówię, piąte przez dziesiąte. W razie czego mamy zawsze w zapasie hiszpański i angielski. Nie zapominaj, że poznaliśmy się na Erasmusie, w Barcelonie.
No tak, chwilowo o tym zapomniałam. Dłużej przeciągać dojazdu się nie dało. Musiałam się zatrzymać.
– I zabrałabyś synka do Budapesztu? – zapytałam jeszcze.
Westchnęła.
– Tu trafiłaś, niestety, w mój bolący punkt. – powiedziała. – To dla mnie największy problem. Sama nie wiem, co zrobić.
– Przepraszam, że się wymądrzam, ale czy dziecko nie powinno znać ojca?
– Zgadzam się. Tylko że łatwe to nie będzie. Słuchaj, zanim wysiądę: co tam z Wioletą? Bo słyszałam to i owo.
– Wiem, że słyszałaś. I to z najlepszego źródła, jak sądzę. – Ona ścisnęła już torebkę przed wyjściem, ale jeszcze spojrzała mi pytająco w oczy, wyjaśniłam więc: – Od naszej pani doktor, czy nie?
Uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Otworzyła drzwi.
– Przed wami nic się nie ukryje – stwierdziła i podziękowała za podwiezienie. Potem dodała jeszcze: – Naprawdę musimy znaleźć czas na pogadanie.
– To wpadnij jutro przed południem – zaproponowałam. Z pośpiechu mówiłam coraz szybciej i głośniej. – Koniecznie przed, bo po południu wszystkie trzy wychodzimy.
– Zobaczę, ewentualnie wcześniej zadzwonię – powiedziała i wyszła z samochodu.
Mimo że pociąg jeszcze nie wjechał na peron, przejazd kolejowy był już zamknięty. Nie czekałam więc, aż podniosą szlabany, tylko pojechałam w kierunku Warszawy drogą biegnącą równolegle do torów od strony Wisły.
Jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby robić przed Pysiem tajemnicę z odkrycia dokonanego przez Wioletę pod okiem babci Irminy. Wydawało mi się, że jako najinteligentniejszy osobnik w moim otoczeniu, do tego obeznany z programami graficznymi, będzie w stanie rozgryźć to malowidło ścienne Berezyńskiego, cudem uratowane. Tak niewiele przecież brakowało, żeby lata temu zostało zamalowane zwykłą ścienną farbą albo wręcz skute wraz z tynkiem w czasie remontu. Kto je właściwie uratował? Gabrysia Gogołek-Pyszny czy jej ojciec? Tylko oni mogli w tej plątaninie plam i kresek odkryć rękę Berezyńskiego. Bo raczej nie Paolo. Wydawał się mocno zainteresowany obrazami olejnymi w stołowym, ale przecież on na malarstwie aż tak dobrze się nie zna. Kiedy o nie pytał, interesowała go głównie ich wartość rynkowa. Zresztą, kto to wie, na czym on się zna, a na czym nie. I czego naprawdę u nas szuka. Bo że swojej misji, jeśli taką miał, dotąd nie zakończył, mimo że wyjechał z Polski, było dla mnie oczywiste.
Pysio, gdy mu z rana w pracy wyjaśniłam, o co chodzi, podszedł do zadania z entuzjazmem, jakkolwiek dobrze skrywanym za jego zwykłą, codzienną maską osobnika pozbawionego emocji i całkowicie zdystansowanego do spraw tego świata.
– Jasne, nie ma sprawy! – rzekł w pierwszej chwili, po czym dodał chłodniej: – Prześlij, zobaczę, co da się zrobić.
– A znajdziesz czas? – upewniłam się. – Bo może jesteś zajety?
– Nie przejmuj się – uspokoił mnie. – Ewa już nic mi nie daje do roboty. Przed moim odejściem nie opłaca im się, żebym coś zaczynał. A ty coś robisz?
– W zasadzie... – Zastanowiłam się. Po konferencji na temat ochrony budownictwa drewnianego w krajobrazie trwał stan zamieszania z zawieszeniem. Nikt nie wiedział, a przynajmniej głośno tego nie mówił, co będzie z naszym działem dalej. Ewa ciągle konferowała gdzieś na zewnątrz, o żadnych nowych tematach do analizy nie wspominała. – Jakieś drobiazgi, nic wielkiego – odrzekłam wymijająco.
– A widzisz. Wulkan przed erupcją – stwierdził Pysio.
– To znaczy? – Pytanie padło tylko po to, by Marcin Pyszny zechciał objaśnić swoją metaforę.
– Muszę tłumaczyć? – Oczywiście musiał. Nawet bez nalegania. – Z wierzchu pozorny spokój, kompletna flauta, a w głębi, tam, gdzie nas nie ma, gotuje się, bulgoce, kłębi, aż pewnego dnia, paf! Ale mnie już tu, na szczęście, nie będzie. Ewakuuję się.
– Trochę szkoda – powiedziałam niepewnie, żeby nie zostać źle zrozumiana.
– Zapewniłem sobie miękkie lądowanie, wiesz doskonale. Wolałabyś, żebym razem z wami wyleciał w powietrze? – Fakt, rzecznik prasowy w resorcie kultury to niezłe rozwiązanie na wypadek likwidacji działu. – Oczywiście, kiedy wulkan wybuchnie, ciebie ciśnienie wyniesie wysoko, obie was z Ewą wyniesie, ale pamiętaj...
– Wiem, tłumaczyłeś mi to sto razy.
– No. To nie będę się w powtarzał. – Oczywiście nie zamierzał wytrwać w tym postanowieniu, zaraz bowiem dodał: – Mimo wszystko powiem.
Nie powtórzył jednak po raz enty co mi tam, na górze, grozi, gdy mnie fala wyniesie, bo weszła Aga.
– Iza tu idzie – poinformowała od drzwi, po czym ciężko usiadła za swoim biurkiem.
Błyskawicznie zabrałam się za przesyłanie przez sieć plików ze zdjęciami: najpierw na swoje konto pocztowe, następnie na pocztę Pysia. Nie wykonałam jeszcze ostatniego kliknięcia, gdy Iza rzeczywiście wpadła jak bomba do naszego pokoju i zaraz przy drzwiach okręciła się wokół własnej osi.
– I jak? – zapytała. – Cześć wam wszystkim.
Miała na sobie chyba wszystko nowe, bo w takim stroju dotąd jej nie widziałam, Aga i Pysio pewnie też nie. Nowe i bez wątpienia drogie, markowe. Plisowana spódnica, bluzka z cienkiej, oblewającej tors bawełny, wełniany żakiet, a do tego kapelusz! No i nowa skórzana torebka, wszystko zaś świetnie zgrane, jakby wynajęła stylistę. A może po prostu nie doceniałam dotąd jej zmysłu estetycznego.
Na zdanie Pysia nie liczyła, pytanie skierowała wyłącznie do kobiet. Aga tylko uniosła brwi i zrobiła wielkie oczy – cała jej mina wyrażała niemy podziw, którego nie zamierzała ubierać w słowa. Głośne wyrażenie opinii przypadło więc mnie w udziale.
– Dla mnie bomba – powiedziałam i wysłałam pocztę.
– Bomba? – Izie było mało. – Dziewczyny! – powiedziała do nas, Pysia ledwo omiatając wzrokiem. – Wiecie, ile na to wydałam?
– Zdecydowanie przepłaciłaś – oznajmił Pysio, z którego strony zawsze mogła spodziewać się ataku.
– Nic z tego, kolego Pyszny – powiedziała Iza zdecydowanie. – Dziś twój cynizm mnie nie rusza. Wpadłam tu tylko towarzysko. Jestem na urlopie. Aż do końca, do rozwiązania umowy!
– Faktycznie – odparł Pysio flegmatycznie. – Na urlopowiczów mój cynizm nie działa. – Chyba już odebrał mojego maila. – Nic a nic.
– Yhyhy! – burknęła Iza i odwróciła się do niego plecami. – Znaczy do pracy już nie wracam. I co? Może być, jak na żonę dyplomaty?
– No, nie wiem – stwierdziła Aga. Szpila z jej strony też nie byłaby zaskoczeniem. – Nigdy nie byłam żoną dyplomaty. – Izabela otworzyła usta w oczekiwaniu na cios. – Ale tak w ogóle, po kobiecemu, powiem, że świetnie.
Iza pokazała dwa rzędy świeżo wybielonych zębów.
– Naprawdę tak uważasz? – dopytała z niedowierzaniem.
– Zdecydowanie – potwierdziła Aga, choć jej szczerość dalej budziła zastrzeżenia.
– To miłe z twojej strony – zaszczebiotała Iza.
– Nie każdy pracownik konsulatu ma status dyplomaty – odezwał się zaczepnie Pysio, wpatrzony w ekran.
Iza znowu stanęła przodem do niego.
– Lecz tymczasem mąż mój odebrał paszport dyplomatyczny – oznajmiła. – I co teraz, panie Mądraliński? – poczęstowała go ulubioną ripostą.
Pysio chyba właśnie otworzył plik graficzny, bo nagle stracił zapał do objaśniania zawiłości formalnych i prawnych w dyplomacji.
– Gratuluję w takim razie – powiedział bezbarwnie i umilkł.
– Aha. No tak. Brak argumentów – skomentowała Iza. – Tablica „CC” na samochodzie też chyba o czymś świadczy. Tak czy nie?
– Tak, tak – mruknął Pysio, niezainteresowany już tematem.
Iza przeniosła spojrzenie na mnie i na Agę.
– Wpadłam tylko tak, pokazać się i w ogóle – powiedziała. – A może jakieś ploty usłyszę? – Nie usiadła, oparła się tylko elegancko o swoje biurko. – Jakieś zmiany się szykują?
Oho, co za pytanie! Dzięki swoim ustosunkowanym wujkom, nie mówiąc o mężu, Izabela mogła wiedzieć dużo więcej niż my, zatrudnieni na podrzędnych stanowiskach.
– Ty nam powiedz – rzekłam zachęcająco.
– Ja? A cóż ja mogę wiedzieć? – odparła kokieteryjnie. – Tyle, co nic.
– Czyżby kolega małżonek został odcięty od informacji? – rzucił Pysio, wpatrzony w swój ekran.
– Co innego taki Filip na przykład – powiedziała Iza, kompletnie głucha na wtręt Pysznego, po czym na całą sekundę zatrzymała wzrok na Agacie. – Wystarczy zapytać.
– Nie prościej spytać wujka? – Aga nie pozostała jej dłużna.
– Och, a cóż mnie dziś obchodzić mogą zmiany w agencji? Już nie moja broszka. Za dwa tygodnie będziemy z mężem w Mediolanie. Wyobrażacie sobie?
– Owszem, przy odrobinie wysiłku jest to do wyobrażenia – mruknął Pysio zza ekranu.
