Willa Morena 8: Smutek w sierpniu - Zbigniew Zbikowski - E-Book

Willa Morena 8: Smutek w sierpniu E-Book

Zbigniew Zbikowski

0,0

Beschreibung

Ta podróż może zacieśnić rodzinne więzy lub... poddać w wątpliwość dotychczasowe życie. Zuzanna towarzyszy ciotce w podróży za ocean. Irmina pragnie po raz ostatni spotkać się z bratem Antonim, którego dni zdają się być policzone. Na lotnisku w Montrealu spotykają jego syna, Roberta, który niespodziewanie zdradza nieznany fakt dotyczący własnej siostry... A jest to dopiero początek rodzinnych sekretów, które zaczynają wychodzić na jaw. Jaka tajemnica, o której przez lata wiedzieli Antoni i Irmina, skrywa się w cieniu choroby i rozłąki? Czy prawdziwy cel podróży okaże się zupełnie inny? "Smutek w sierpniu" to ósmy tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 128

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zbigniew Zbikowski

Willa Morena 8: Smutek w sierpniu

 

Saga

Willa Morena 8: Smutek w sierpniu

 

Zdjęcia na okładce: Midjourney

Copyright © 2019, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727270227 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Rozdział 1 

Robert okazał się sympatycznym, lekko otyłym, niezbyt wysokim, krótko ostrzyżonym czterdziestopięciolatkiem z odsłoniętym czołem. Na lotnisko przyjechał sam. By ułatwić nam identyfikację, zabrał kawałek białego kartonu z odręcznie wykonanym napisem „Ludwig”. Lekką letnią koszulę w bordową kratę, spod której wystawał pod szyją kawałek czarnego podkoszulka, wyrzucił na beżowe spodnie w stylu dżinsowym.

– Oh, hello! – zawołał na powitanie, rozpoznawszy nas w tej samej chwili, gdy ja dostrzegam jego nazwisko na tekturze. – Wy musicie być Irmina i Zuzanna. – Usłyszawszy nasze radosne potwierdzenie, dodał: – Ja jestem Bob. – Stuknął palcem wskazującym we własną pierś. – Bob Ludwig. Welcome to Canada!

Przywitał się serdecznie, najpierw obejmując kruchą ciotkę Irminę (Och, Bob, chłopcze, jak ty dobrze wyglądasz!), następnie ściskając się ze mną, mimo moich prób utrzymania lekkiego dystansu (Witaj, kuzynie).

Polskie słowa znaczył silnym amerykańskim akcentem. Rzucił okiem na bagaże, po czym zdecydowanym ruchem chwycił rączkę walizki ciotki Irminy.

– OK, let’s go  – zarządził. – Idziemy. Tak się mówi? Sorry, ja teraz mało mówię po polsku, ale rozumiem dobrze. Jak byłem mały boy, w domu był tylko polski i włoski. Tata polski, mama włoski. W szkole angielski i francuski. Bo wiecie, tu mają dwa języki. A na ulicy i angielski, i francuski, i włoski, i polski trochę też. Albo ukraiński, albo jidysz, ale te ja nie rozumiem, a chiński to już wcale. Tu, w Canada tak było, w Montreal. W United States przestałem mówić po polsku i francusku. A teraz, jak tu jestem, ojciec zawsze mówi do mnie po polsku i ja nie mogę inaczej, też muszę tak samo. Bo jak mówię po angielsku, on mówi, że nie rozumie.

Roześmiał się cicho na znak, że to tylko żart.

– A jak on się czuje? – wpadła mu w słowo ciotka. – Twój tata. Antoni. Znaczy mój brat – plątała się w rezultacie pobudzonych emocji.

– Ja nie mówię o tym dużo do was teraz. Jedziemy spokojnie do domu. Wy zobaczycie – odrzekł Bob i spoważniał. – To choroba taka jest, mocna, ona nie chce odejść. Bo taka ona jest. Doktorzy mówią, ehm, że ciężko jest. Ale tata też mocny, nie daje się. I wiecie, co ja myślę? Ja myślę, że jak on czeka na was dwie, z Polski, to dodaje mu sił. I to prawda jest.

– Mój Boże – westchnęła ciotka, zwalniając przy tym na chwilę.

– Spokojnie – rzekł Bob i przystanął. – Nie musimy spieszyć. Czasu mamy dużo.

Słysząc to, ciotka z miejsca przyspieszyła kroku.

– Chcę jak najszybciej zobaczyć się z bratem – oznajmiła.

– Idziemy, o, ta droga – powiedział Robert, powstrzymując ją delikatnie i kierując wolną rękę w prawo. – Na parking. Nasz dom jest blisko. Tu jest Dorval, a tam, na zachód, Pointe-Claire. Jeden kwadrans i my są na miejscu.

Ruszyliśmy we wskazanym kierunku.

– Czyli wujek nie mieszka w Montrealu? – rzuciłam ze zdziwieniem. – A ja myślałam…

– Ehm... On mieszka. To jest Great Montreal, wielki agglomeration. I jest taki drugi podział, na administracji, że Pointe-Claire to oddzielny town. U was nie jest tak?

– Podobnie, ale inaczej – mruknęłam, nieskora rozprawiać akurat teraz o aglomeracjach miejskich. – To wujek nie jest w klinice?

– On cały czas jest w klinice, ma tam taki specjalny treatment…

– Terapię?

– Aha, ale teraz kazał się przewieźć do domu, na kilka dni, potem tam wraca.

– Mój Boże – westchnęła znowu ciotka Irmina. – Specjalnie dla nas to zrobił?

– Tam, w klinice, on by nie mógł z wami dużo rozmawiać – wyjaśnił Bob. – Tam takie są, no jak to mówić? Nurses.

– Pielęgniarki – podpowiedziałam.

– Aha, i one nie dają pozwolenie na długo rozmawiać. Out, out i wszystko.

Sięgnął do kieszeni, nacisnął guzik w pilocie i jego wielki wóz, stojący wśród setek innych na rozległym parkingu, błysnął światłami.

Podeszliśmy bliżej. Robert otworzył bagażnik, by w jego czeluści umieścić wszystkie bagaże.

– Po co ci taki wielki samochód? – zapytała ciotka z troską właściwą bliskiej krewnej. – Na pewno dużo pali, a to kosztuje.

– Dajemy radę – odparł Bob z przekonaniem.

Kąciki ust ciotki uniosły się, lecz był to uśmiech przez łzy.

– To powiedzonko Antosia – wyjaśniła swoje wzruszenie. – Lubił tak mówić. Siostro, damy radę, tato, damy radę. Albo właśnie: kochani, dajemy radę.

Bob pokiwał głową.

– Zawsze tak mówił – potwierdził. – A najlepiej, gdy było nam ciężko.

Nie powiedział „najczęściej”, jakby instynktownie unikał nagromadzeń szeleszczących spółgłosek.

Otworzył drzwi i pomógł ciotce zająć miejsce. Ja usiadłam obok niej.

Robert na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka, którego dramat rodzinny nie dotyczy, ale mógł to być tylko pozór. Pomyślałam, że jest pogodzony z rychłą śmiercią starego, schorowanego ojca, być może lekarze powiedzieli mu, czego się spodziewać w najbliższych dniach i teraz tylko czeka na to, co nieuchronne. Jego powściągliwość w relacjonowaniu stanu zdrowia wuja mogła świadczyć też o tym, że nie chce na powitanie z krewnymi, które pierwszy raz widzi na oczy, ujawniać swoich emocji.

Ruszył spokojnie i podjechał bliżej wyjazdu. Wysiadł na moment, żeby opłacić parkowanie.

Ciotka siedziała z zaciśniętymi dłońmi.

– Boję się – rzekła cicho, napotkawszy moje pytające spojrzenie.

– Będzie, co ma być, ciociu – stwierdziłam. – Ten Bob zachowuje się tak jakoś dziwnie. Jest zbyt opanowany. Nie wiem, co myśleć.

– Też to zauważyłam. A jeśli Antoś… Nie, niemożliwe, powiedziałby od razu.

– Na pewno. Mówił, że wujek nie daje się. Wszystko będzie dobrze, to znaczy bez niespodzianek.

Robert wrócił i po chwili byliśmy już poza bramą. Po przejechaniu serpentyny zjazdów, wóz znalazł się na autostradzie.

– Taki sposób szybciej. Wy pewnie spać chcecie – zagadnął Bob. – W Warszawie która teraz godzina?

– Ciemna noc – odrzekłam. – Prawie trzecia.

– Moja żona Elen robi mała kolacja i zaraz możecie spać. Ale ona nie zna dobrze na polska kuchnia i nie wiem, czy będzie wam smakować.

– Nie szkodzi, my bardzo lubimy kuchnię włoską – odpowiedziałam.

– Naprawdę? – Bob ze zdziwienia aż odwrócił głowę. – Oh, yes! – uświadomił sobie. – Wszyscy przecież mamy włoskie przodki.

– Zuza sama gotuje po włosku – dodała ciotka smutnym głosem, wyraźnie zaniepokojona tym, że Bob od razu wysyła nas do łóżka, nie wspominając nic o Antonim.

– To fantastico! – zawołał Bob. – Może ty by pracowała w naszej rodzinnej restauracji i coś nowe uczyła?

Mimo ogarniającej mnie senności, wzmogłam czujność.

– To wy macie rodzinną restaurację?

– Exactly! – potwierdził Bob. – To znaczy, ehm… – Zastanowił się. – Dokładnie to restauracja rodziny od mojej żony. Ale my przecież też rodzina, prawda?

– Gdzie ona jest? Tu, w Montrealu? – dociekałam.

– Ale nie! W United States, w Rochester, blisko granicy. Tam jest ta rodzina.

Znowu to Rochester, przemknęło mi przez myśl. Czy nie w tym mieście zatrzymali się Bob z żoną i córką w drodze z Buffalo do Montrealu? I czy Paolo nie wspominał, że ma tam jakąś dalszą rodzinę? Zbieg okoliczności czy coś więcej? Już chciałam zapytać Boba, czy zna kogoś o nazwisku Pavone, ale powstrzymałam się. Jeszcze nie teraz, postanowiłam.

– Bob, a dlaczego opuściłeś Kanadę i przeniosłeś się do USA? – rzuciłam pierwsze lepsze pytanie, jakie mi przyszło do głowy, żeby poskromić ochotę na prowadzenie dochodzenia.

– O, to długa story jest – odpowiedział Robert szybko, bez zastanowienia. – Ja kiedyś wam opowiem. U nas w domu mieliśmy taki mały, a może nie taki mały konflikt. Ja wam powiem tak: duży dramat, ale wy teraz nie pytajcie co i jak. Jane, moja siostra, uciekła z domu daleko, aż do California, teraz nie wiemy, gdzie ona jest, ja bliżej, do Rochester, do rodziny mojej matki. I tam później poznałem moja żona.

To Rochester samo cię ściga, nie uciekniesz przed nim, pomyślałam.

– Ale w końcu pogodziliście się? – zapytała ciotka.

– To tylko taki młodzieżowy bunt był, teraz nie chcę opowiadać. Moja babcia potem powiedziała: co się stało to się stało, rodzina jest najważniejsza, ojca trzeba szanować, kazała zgody szukać. To stara story jest. Dla mnie koniec. Tylko Jane nie ma.

– Nie szukaliście jej? – zainteresowałam się.

– Dużo szukaliśmy. Dała znak, że jest w California, a potem nie było kontaktu. Raz zadzwoniła do mnie, do Rochester, że potrzebuje pieniądze, czy mogę jej wysłać. Ja już wtedy miałem swój business i mogłem jej dać, ale tylko raz. Drugi raz, jak dzwoniła, powiedziałem, żeby wracała do nas. Ale ona nie wróciła. I już nie dzwoniła. I znowu cisza. Teraz jest łatwo szukać, bo jest Internet. Znalazłem, gdzie mieszka Jane Ludwig i dałem takie notice do press, tam gdzie ona jest, żeby przyjechała, bo ojciec ciężko chory.

– I co? – zapytałam.

– Nic, nie odezwała się.

– Może nie czyta tych gazet, gdzie były ogłoszenia? – podsunęła ciotka.

– Specjalnie dałem do gazet i do Internet, że ktoś znajomy przeczyta i jej powie. Ojciec chce ją zobaczyć, zanim coś stanie się.

– A ty nie chcesz? – zainteresowałam się.

– Ja chcę, ale tylko, jak ona też chce. I ja mam dużo czas jeszcze. A ojciec…

Zrobił minę oznaczającą „sami wiecie”. Zerknęłam na ciotkę. Czy ta informacja przekonała ją, że najgorsze jeszcze nie nastąpiło?

– Jane nie ma konta na Facebooku? – zapytałam.

– Moja córka szukała. Nie ma.

– Niemożliwe! – zawołałam.

– Dlaczego? Ja też nie mam.

– Dziś, jak nie ma cię na Facebooku, to jakbyś nie żył – wygłosiłam często powtarzaną sentencję.

Robert roześmiał się uprzejmie.

– Nieprawda. Niektórzy ludzie żyją tylko dlatego, że nie ma ich na tym waszym Facebooku – odparował zagadkowo.

Nikt nic na to nie powiedział. Zapatrzyłam się na widok za oknem.

– Co to jest? – zapytałam. – Jakieś jezioro? Chyba nie, bo i jakie?

– Jezioro też jest, ale dalej. To jest Saint-Laurent-River – wyjaśnił Bob.

– Aaa, Rzeka Świętego Wawrzyńca, no oczywiście! – uświadomiłam sobie. – Ale szeroka! Widzi ciocia?

Ciotka ledwie rzuciła okiem i pokiwała głową. Myśli miała zajęte czymś innym.

Bob po chwili zjechał z autostrady w zwykłą dwupasmową ulicę i oznajmił, że już jesteśmy w Pointe-Claire. Wysokie budynki rozrzucone w szerokiej przestrzeni ustąpiły miejsca niskiej zabudowie. Jeszcze dwa zakręty i wjechali w szachownicę jednorodzinnych domów poprzecinaną prostopadle krzyżującymi się uliczkami. Na każdym skrzyżowaniu natykali się na znak „stop”. Robert co chwila zatrzymywał wóz.

– Teraz wiecie, dlaczego uciekłem do USA? – zażartował. – Tu nie ma wolności, za dużo regulations.

– To znaczy? – Nie zrozumiałam go. – Co masz na myśli?

– Zobacz na cross, na to krzyżowanie. Z każdej strony „stop”. Każdy musi zatrzymać się. U was też tak?

– Nie, jeśli „stop” to tylko z dwóch przeciwnych stron – zaryzykowałam, bo z inną sytuacją w Kornelinie się nie spotkałam.

– Great! – zawołał Bob z entuzjazmem. – Już kocham ten kraj.

– Koniecznie musisz go poznać – podchwyciłam.

– OK! – zgodził się Bob.

Jechaliśmy spokojną ulicą zabudowaną typowymi domami z ogródkami, a ich różnorodność pozwalała się domyślać, że nie było to osiedle jak ze stempla – zbudowane według jednego planu. Ich właściciele, obecni lub wcześniejsi, zapewne nabywali tu działki i stawiali na nich domy według własnych upodobań i możliwości.

– Gdyby nie to, że nie mają ogrodzeń i bram, no i te napisy w obcych językach, można by pomyśleć, że to uliczka w Kornelinie, prawda, Zuziu? – rzuciła ciotka zapatrzona w okno.

– Prawie – odrzekłam. – Ale nie całkiem.

Nie zdołałyśmy zdefiniować różnic między zabudową podwarszawską a podmontrealską, bo Bob nagle przyhamował i wjechał na podjazd przy jednym z piętrowych domów, po czym zatrzymał samochód na wprost garażowej bramy.

– I już – powiedział. – Nasz dom. Willa Ludwig – dorzucił.

– Tak się nazywa? – zapytała zaraz ciotka. – Naprawdę?

Bob pokręcił głową.

– Tylko ja tak mówię na ten dom. Joke, żart znaczy. Dobrze mówię?

Wyskoczył z wozu pierwszy i pomógł wysiąść ciotce. Ja wysiadłam sama z drugiej strony. Stanęłam przy bagażniku, czekając na swoją walizkę, ale Bob przywołał mnie do siebie energicznym ruchem ręki.

– Moment – powiedział. – Za moment. Teraz wejście.

Podprowadził nas obie do trzystopniowych schodów. Wtedy drzwi wejściowe uchyliły się i stanęły w nich dwie eleganckie czarnowłose kobiety. Wpatrzyłam się w nie, próbując opanować niezrozumiałe, trudne do nazwania emocje. Składały się na nie i fascynacja, i podziw, i niepokój.

Spotkanie nastąpiło na najwyższym stopniu schodów, przechodzącym w rodzaj mikroskopijnego tarasu. Bob zapytał, czy może teraz mówić po angielsku, na co ciotka zrobiła minę, której nie mógł poczytać za akceptację.

– Dobrze, to ja powiem tak, na dwa języki – zaproponował. – Moja żona Elen, my wife. Moja córka Carol, my daughter – przedstawił najpierw swoje panie, po czym wyciągnął drugą rękę. – My aunt Irmina, moja ciocia. My … – Wskazał mnie, lecz zawahał się na ułamek sekundy. – My cousin Susanne – dokończył. – Moja kuzynka.

– Zuzanna – poprawiła go ciotka.

– Och, to dla nich trudne jest – oznajmił Bob i wrócił do samochodu.

Nastąpiła seria uśmiechów i uścisków, wymieniono raz jeszcze swoje imiona. Carol zapytała, czy może nazywać mnie Sue, przeciw czemu ta nie protestowałam Może być Sue, czemu nie. Ciotka Irmina zaproponowała, żeby mówić do niej krótko – Irma. Jednocześnie zerkała przez otwarte drzwi w głąb domu, lecz tego, kogo z niepokojem wyczekiwała, nie udało się jej dojrzeć.

Bob wrócił od samochodu z dwiema walizami. Widząc, jak je dźwiga, podbiegłam do bagażnika, żeby zabrać mniejsze torebki. Carol usiłowała mi pomóc, ale nie było już nic do zabrania, wróciła więc z niczym. W tym czasie ciotka Irmina weszła do domu. Bob i Elen także. Poszłyśmy więc obie za nimi. Po przejściu małej sieni czy raczej wiatrołapu, wszyscy znaleźliśmy się w salonie. Tam tuż przy drzwiach przywitała nas śniada kobieta w średnim wieku.

– Nurse – szepnęła mi Carol do ucha. – Dla nasz dziadek. Selma.

Bardziej niż obecność pielęgniarki, zdziwiły mnie słowa kuzynki.

– Ty mówisz po polsku? – zapytałam, również szeptem.

Carol pokręciła głową.

– Tylko sto słów, albo sto pięćdziesiąt, coś takiego, co dziadek mnie nauczył – powiedziała z silnym amerykańskim akcentem.

Selma przywitała się z gośćmi przez podanie ręki. Na mnie popatrzyła dłużej. Następnie spojrzała na Carol. I znowu na Zuzannę.

– What? – zapytała ją Carol.

– Sorry, but you both, you look like two sisters – odpowiedziała niepewnie, by wytłumaczyć swoje intrygujące spojrzenia.

Carol roześmiała się, mnie zamurowało.

– Co ona powiedziała? – zaciekawiła się ciotka.

– Że wyglądamy jak dwie siostry – odrzekłam. – Ktoś kiedyś już coś takiego powiedział, czy napisał, nie pamiętam. Naprawdę? Ja nie widzę aż takiego podobieństwa.

Ciotka machnęła ręką. Nie wykazała zainteresowania.

– A gdzie Antoś? – zapytała zdecydowanie.

Bob odstawił już na bok walizki, teraz odebrał torebki ode mnie.

Pielęgniarka, wysoka i mocno zbudowana mulatka, jakby zrozumiała, o co chodziło w pytaniu. Odeszła i za moment wyprowadziła z bocznego pomieszczenia wózek, na którym siedział jej pacjent. Mizerny, z rzadkimi siwymi, krótko przyciętymi włosami, z trudem wciągał powietrze, lecz ciotka poznała go. Wyglądał gorzej, ale to był ten sam mężczyzna, którego widziałam kilka tygodni temu na ekranie laptopa.

– Tosiek! – wykrzyknęła ciotka i zbliżyła się do niego. – Tosiek, to ty!

On uśmiechnął się blado.

– Irma – powiedział drżącym głosem i zaraz powiódł wokół zapadniętymi oczami, szukając wzrokiem drugiego gościa.

Wykonałam krok naprzód.

– To ja, wujku. Zuzanna – powiedziałam.

Ciotka nie wiedziała, jak objąć siedzącego w wózku brata. W końcu chwyciła jego wychudzoną dłoń, gotowa ją ucałować. On jednak cofnął rękę i ostrożnie pogłaskał siostrę po policzku i po włosach.

– Jesteście, to dobrze – rzekł. – Bogu dzięki.

Wyciągnął rękę także do mnie. Podeszłam i uścisnęłam ją oburącz. Poczułam, że dłoń wuja jest koścista i chłodna.

Ciotka Irmina nie hamowała łez. Płynęły jej po policzkach strumieniem.

– Nie płakać mi tu – zażądał wuj Antoni, siląc się na surowy ton.

Jego głos był jednak słaby. Spróbował odchrząknąć.

– Wujku, to z radości! – oznajmiłam.

– O, proszę, mądrala – stwierdził wuj już mocniejszym tonem. – Prawdziwa Ludwiżanka!

Ciotka szybko otarła łzy.

Reszta towarzystwa stała w pewnym oddaleniu i w milczeniu przyglądała się tej scenie.

Wuj Antoni ubrany był po domowemu. Miał na sobie o numer za dużą koszulę w kratę i luźny zielony pulower bez rękawów. Na nogi pielęgniarka zarzuciła mu lekki pled. Wystawały spod niego nogawki popielatej piżamy. Ciotka nie odstępowała go. On powiódł po wszystkich wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na Bobie.

– Pomożesz? – zapytał.

Jednocześnie zsunął z kolan pled.

– Mister Ludwig! – rzuciła Selma ostrzeżenie, w którym z dużym trudem dało się rozpoznać rodowe nazwisko ciotki Irminy, bo zabrzmiało jak „Ladłydż”.

Ciotka ruszyła ku pacjentowi. Chory jednak tak energicznie powstrzymał ją ruchem ręki, że ta – wyraźnie zaskoczona – zatrzymała się.

– Chcę wstać – oznajmił wuj Antoni i uniósł lekko tułów.

Natychmiast mimowolnie przypomniałam sobie starego Tadeusza Biernata, także na wózku, powstrzymującego uniesioną laską swoją synową, by nie śmiała się do niego zbliżać.

Robert podszedł i pomógł ojcu stanąć na nogach. Wuj, mimo że przygarbiony, trzymał się w pionie pewnie, nie trzeba było go podtrzymywać.

– Jeszcze nie umieram – burknął.

– Co też tata – oburzył się na to Bob.

– I teraz przynajmniej mogę się przywitać – oznajmił wuj, po czym, na ile mógł, rozłożył ręce.

Ciotka ostrożnie objęła go i kilka razy pocałowała. On klepnął ją trzy razy po plecach.

Uznałam że powinna zrobić to samo. Także przylgnęłam do po raz pierwszy widzianego dalekiego wuja. W odpowiedzi poczułam serdeczny, choć słaby uścisk. Wątłe ciało Antoniego ukryte w fałdach zbyt obszernej koszuli, wydało mi się pokrytym skórą szkieletem.

– Musimy sobie porozmawiać. Sam na sam – oświadczył wuj, gdy cofnęłam się o krok, i zaraz zapytał po angielsku, gdzie jest jego laska.

– Mister Ludwig! – rzuciła drugie ostrzeżenie Selma.

– Tosiek, chyba nie teraz! – wystraszyła się ciotka Irmina.

– Spokojnie, damy radę – odrzekł wuj. – Damy radę.

– Tato, one są zmęczone po podróży, coś zjeść i pić by chciały – podjął interwencję Robert.

– Proszę bardzo, gośćcie się. Ale musimy jak najszybciej porozmawiać – upierał się Antoni, którego Selma, już bez protestów z jego strony, sadzała na wózku.

– Poza tym u nich teraz w Polsce jest ciemna noc, ich głowy śpią – tłumaczył dalej Bob. – Porozmawiacie rano.

– Mogłeś się uczyć na adwokata, jak był czas – odparował wuj Antoni, jakby nagle poczuł napływ nowych sił. – A teraz daj nam spokojnie porozmawiać. – Przeniósł spojrzenie na mnie. – Jak tam nasz dom się trzyma? Jak willa Morena?

– Remontujemy – odparłam zaskoczona pytaniem. – Właśnie zaczęliśmy.

– To dobrze, dobrze – rzekł wuj i popadł na sekundę w zadumę. – To bardzo dobrze.

– Dzięki wujkowi – dorzuciłam, a on spojrzał na mnie spod brwi i machnął ręką.

– Dobrze, idźcie już – powiedział. – Spotkamy się później.

Powiedział do Selmy, żeby zabrała go do jego pokoju.

Kiedy zniknął za drzwiami, wszyscy jakby się ocknęli.

– Pokażę wam wasze pokoje – powiedział Bob. – Są na drugi flor, znaczy na góra. Tak się mówi?

– Na górze albo na piętrze – uściśliła ciotka Irmina.