Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jedno spojrzenie może obiecać miłość. Jeden sekret – zamienić ją w niebezpieczną grę. Niespodziewany powrót Paolo Vecchego nieźle namiesza w głowie Zuzanny. A inni mężczyźni też nie zostają w tyle! Kolega z pracy odsłania przed nią zaskakujące oblicze, właściciel firmy remontowej pragnie skrócić dzielący ich dystans, a i oficer policji ukradkiem wplątuje się w jej codzienność... Jakby tego było mało, nagle odzywa się Marek – dawny chłopak, którego imię niemal wypadło jej z głowy. Czy to nieodparty urok Ludwiżanki przyciąga tylu adoratorów? A może to stara, drogocenna i pełna tajemnic willa jest prawdziwym obiektem ich zainteresowania? "Espresso dla czworga" jest szóstym tomem sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 128
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 6: Espresso dla czworga
Zdjęcia na okładce: Midjourney
Copyright © 2019, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270265
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Nacisnęłam klamkę i przeszklone skrzydło drzwi bezszelestnie oderwało się od futryny. Weszłam cicho do środka. W pustym wnętrzu nie dostrzegłam ani klientów, ani znanej z widzenia ekspedientki. Rozejrzałam się niepewnie, po czym podeszłam do półki. Wtedy w otwartym, prowadzącym do zaplecza bocznym wejściu pojawił się obcy, może trzydziestoparoletni mężczyzna. Sklepik obsługiwała zwykle dziewczyna, dlatego nieco się zdziwiłam. On widocznie wyczytał to zdziwienie z mojej twarzy, bo zaczął się usprawiedliwiać. Mówił z błędami, z obcym akcentem.
– Spodziewa się szanowna pani zobaczyć tu ktoś inny? – Dostrzegłszy w moich oczach potwierdzenie, dodał: – Anna dziś nieobecna. Czym mogę służyć?
Południowa wymowa, nierozróżniająca „ś” od „sz” ani „cz” od „ć” sprawiła, że moje zaskoczenie jeszcze wzrosło. Przez ułamek sekundy milczałam. On patrzył z przyjaznym uśmiechem.
– Rozumie pani włoski? – zapytał.
– Nie, dlaczego? – odpowiedziałam szybko.
– Ma pani w sobie coś włoskie. Myślałem, skoro nie odpowiada pani, kiedy pytam polski, to może po włosku.
– Przepraszam, zaskoczył mnie pan. Owszem, trochę rozumiem, ale nie za bardzo.
– A zatem? Coś podać?
Włoski sklepik znajdował się na zapleczu lokaliku, do którego lubiłam wpadać w porze lunchu. Prowadzony przez prawdziwego Włocha, oferował produkty spożywcze sprowadzane prosto z Italii. Nie bacząc na wysokie ceny, zamierzałam zdobyć na ten wieczór coś autentycznie włoskiego, niespotykanego w sieciowych marketach.
Niejeden raz kupowałam tu nierafinowaną świeżą oliwę, przywożoną prosto z tłoczni, niewielkie ilości szynki parmeńskiej, mąkę kukurydzianą na polentę, owcze sery pecorino czy słodką gorgonzolę. Okraszałam nimi swoje włoskie obiady, przygotowywane dwa lub trzy razy w tygodniu dla siebie i ciotki Irminy, a czasem także dla znajomych i przygodnych gości. Dziś potrzebowałam czegoś – tak to sobie umyśliłam – co mogło być wprost porwane z włoskiego stołu i za pomocą jakiegoś hokus-pokus przeniesione na stół w willi Morena.
Włoch wciąż stał i czekał. Nabrałam powietrza i podjęłam próbę wytłumaczenia, o co mi chodzi. Miało być typowo włoskie i świeże. On rozejrzał się po sklepie, jakby szukał wzrokiem czegoś, co pasuje do opisu, ale najwidoczniej nic nie znajdował, bo w jego oczach pojawiła się niepewność. Aż nagle wykrzyknął:
– Wiem! Pani się podoba. Jedna klientka zamówiła, ale nie może dziś odebrać. Uno momento.
Wyszedł na chwilę i zaraz wrócił. W ręku trzymał plastikowy przezroczysty pojemnik z białą gąbczastą masą w środku. Postawił go przede mną.
– Burrata – oświadczył. – Zna pani?
Błyskawicznie przeszukałam obrazki zapisane w pamięci.
– Ser z mleka bawolego? – spytałam.
– Fantastyczny ser! – zawołał Włoch. – I przede wszystkim świeży. Wprost aksamitny. Sprowadzamy tylko na zamówienie, z południowej Italii. Wczoraj przyjechał. Polecam.
– No nie wiem. Ktoś zamówił, może odbierze?
– Dopiero w poniedziałek, a wtedy będzie nowa dostawa.
Zdecydowałam się skorzystać z niespodziewanej okazji. Sprzedawca pochwalił wybór i zaczął pakować towar, nie przestając przy tym zachwalać zalet sera.
– Coś jeszcze? – zapytał, stawiając pakunek na ladzie.
– Tak – odrzekłam. – Widziałam tu ostatnio takie małe filiżanki do espresso, ale teraz ich nie widzę.
– Och, co za przypadek! – wykrzyknął Włoch. – Oczywiście, malutkie tazzi. Stały dwa miesiące i nic, nikt nie zapytał, a dziś już druga osoba. Przed godziną kupił je pewien pan, italiano albo americano, taki, co zna włoski. Niestety, więcej nie ma. Ale po niedzieli mogą być drugie, jeśli jest życzenie.
Otworzyły się drzwi i do sklepu weszła nowa klientka. Zaczęłam zbierać się do wyjścia.
– Dziękuję – odrzekłam. – Potrzebuję ich, niestety, już dziś.
Zapłaciłam i opuściłam sklep, zachęcona jeszcze przy drzwiach do kolejnych odwiedzin.
Wychodziłam zadowolona. Burrata skropiona oliwą, do tego pomidor w plasterkach posypany bazylią i przypieczona ciabata będą doskonałym, choć prostym posiłkiem na późną porę. Wręcz nocną. A filiżanki do espresso? Może nie będą potrzebne.
Wracałam do biura wolnym krokiem zalaną letnim słońcem ulicą, zatopiona we własnych myślach. Paolo powiedział przez telefon, że odwiedzi nas obie w nocy. Nie wieczorem. Dlaczego właśnie tak? Czyżby rzeczywiście wmieszał się w jakieś historie przestępcze i stąd ta konspiracja, aby nikt postronny go nie zauważył? Z drugiej strony, gdyby kierowała nim nieuczciwość, nie wracałby do Kornelina, a już na pewno nie do Moreny, gdzie zaraz po pożarze gospody Biernata poszukiwała go policja. Może ruszyło go sumienie i chce wyjaśnić, dlaczego po nocy spędzonej w naszej willi zerwał z nami wszelki kontakt, błyskawicznie likwidując nawet numer telefonu komórkowego? Świetnie, pomyślałam, może wreszcie, gdy się zjawi, powie nam, dlaczego jest poszukiwany.
Gdyby jeszcze było wiadomo, gdzie podziała się Wioleta. Pokój na poddaszu został opłacony, rzeczy osobiste pozostawione, ona sama zaś nie dawała znaku życia. Początkowo byłam rozgniewana, że zniknęła bez uprzedzenia, później, gdy jej nieobecność przedłużała się, mocno zmartwiona, teraz gotowa byłam rozpocząć poszukiwania na własną rękę. Od czego jednak miałabym zacząć? Każdy z rozważanych pierwszych kroków wiązał się z wchodzeniem w kontakt z osobami, z którymi nie chciałam rozmawiać. Musiałabym zadzwonić albo do Janusza Biernata, uznanego przez ciotkę Irminę i całą rodzinę Ludwigów za śmiertelnego wroga, albo do podkomisarza Makuły, odnoszącego się do nas, mieszkanek Moreny, nieufnie, albo wreszcie do Irka, uważającego się za chłopaka Wiolety, bez wzajemności z jej strony. Lub do wszystkich tych panów po kolei, może któryś z nich podsunie jakiś trop.
Gdy tak szłam, patrząc pod nogi, nagle obok mnie pojawił się Marcin Pyszny.
– Zamyślona? – rzucił niespodziewanie wprost do ucha.
Nim na niego spojrzałam, poczułam przez ułamek sekundy dreszcz niepokoju.
– Śledzisz mnie? – spytałam zaskoczona, tłumiąc w sobie irracjonalny przestrach.
– Naturalnie, ale to głęboka tajemnica – zakpił, kładąc palec na ustach. – Widzę, że wracasz od Włocha z daniem na wynos.
– Niezupełnie – odrzekłam. – Ale nie musisz drugi raz zgadywać. To zwykły zakup, na dzisiejszą kolację.
– Mam dla ciebie dwie wiadomości – oznajmił Pysio, bez dalszego dociekania, co niosłam w reklamówce. – Obie dobre. Którą chcesz usłyszeć najpierw?
– Daj tę gorszą – odparłam obojętnie.
– Jerzy odpuszcza.
– Czyli kto?
– Sądziłem, że już go znasz, przynajmniej ze słyszenia. Jerzy Gogołek.
– Ach, pewnie ojciec Gabi! Nie wiedziałam, że tak ma na imię. Mówicie sobie z teściem po imieniu?
– No i co?
– W sumie nic. Mówisz więc, że odpuszcza. Znaczy, że co?
– Obrazy Berezyńskiego z waszej willi. Skoro jego córka się nimi zajmuje, odpuszcza.
– Wielki łaskawca. Wcześniej chciał mnie oszukać.
Pysio rozejrzał się po ulicy bez wyraźnego celu. Czekaliśmy na zielone światło.
– Nie patrz na to w ten sposób – podjął przerwany wątek. – Cena została zaproponowana w ciemno, bez fachowej ekspertyzy, wyłącznie na podstawie oglądu fotografii. Rynek sztuki bywa zaskakujący. Sam nie wiedziałem, że one mogą być tyle warte.
– Gabrysia wiedziała to od razu. Wystarczyło, że spojrzała na nie. A Gogołek wcale nie zaprotestował, gdy usłyszał cenę dziesięć razy wyższą od jego propozycji.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy.
– Bo dopiero wtedy nabrał przekonania, że to oryginały. Później zresztą zaoferował pomoc w wystawieniu ich na aukcję, rezygnując z kupna, nie pamiętasz?
– Za sumę wyższą, niż proponował za sprzedaż bezpośrednią. Mniejsza z tym. Czemu odpuszcza?
– Mówiłem, jego córka. Chce, żeby to ona zarobiła.
Próbowałam spojrzeć Pysiowi w oczy, ale zobaczyłam tylko jego ostry profil.
– Ojcowska troska? – spytałam. – Wzruszające. Czemu ma to być dobra wiadomość?
– Właśnie dlatego. Pomijając kpinę w twoim głosie.
– Nie odniosłam wrażenia, żeby Gabi pragnęła na mnie zarobić. Raczej chce pomóc. Wygląda mi na entuzjastkę. Za pracę przy konserwacji nie oczekuje zapłaty.
– Pfi!
– Dziwi cię to?
Pysio zamilkł. Swoim milczeniem dawał do zrozumienia, że nie chce rozmawiać o żonie.
– A ta druga, lepsza wiadomość?
– Ktoś rozpoznał człowieka z fotografii – odparł Pysio beznamiętnie.
– Coś ty! Którego? – Słysząc tę informację, porzuciłam dotychczasową obronną pozę i zdobyłam się na bardziej przyjazny ton.
– Tego niby marszanda, który stoi na zdjęciu po lewej stronie. To Włoch.
Roześmiałam się w głos.
– Oczywiście! Któż by inny! – zawołałam. – A nie Szwajcar przypadkiem?
– Ma włoskie nazwisko. Luigi coś tam. Promował Berezyńskiego w Europie, lecz sukcesu, jak wiadomo, nie odniósł. Kiedy w dwudziestym roku oddawano waszą willę do użytku, przebywał akurat w Warszawie. Widać coś go łączyło z twoim pradziadkiem.
– Albo raczej z projektantem willi. Ważne jest to „coś tam” po imieniu.
– Zapisałem, ale nie mam tej kartki przy sobie. Podam ci jego nazwisko w mailu, jak wrócimy do biura.
– A kto go rozpoznał?
Pysio zwarł mocno wargi, jakby nie chciał tej informacji wypuścić z ust.
– Jak by powiedzieć – wycedził powoli.
– Niech zgadnę. Norbert Gogołek.
– Nie osobiście. Ktoś z kręgu jego znajomych. Jakiś historyk sztuki, wyspecjalizowany w tym okresie.
– Czyli wieść o cennych obrazach Berezyńskiego wiszących w skromnej willi Morena powoli roznosi się po Warszawie – powiedziałam z pretensją w głosie. – A najpewniej jeszcze dalej, po kraju i świecie. Albo i półświatku. Nowy Jork już wie?
– Rzecz raczej nieunikniona. Takich wieści nie da się ukryć.
– Nie wydaje ci się, że tymczasem lepiej ich nie rozpowszechniać? Mogą okazać się dla nas zabójcze.
– Dla nas?
– Dla mnie i ciotki Irminy. Mieszkamy same w skromnej willi z takim majątkiem!
– Hm, w pewnych okolicznościach może masz rację. Cóż, taki skarb należy nie tylko dobrze zabezpieczyć, ale także dodatkowo wysoko ubezpieczyć.
– Masz pojęcie, ile by to kosztowało?
– Jakieś mam. Zawsze powtarzam, że jak kogoś stać na ferrari, musi być go stać na opłaty.
– Nas chyba nie stać.
Pysio rozejrzał się i rzekł:
– Mógłbym zaproponować ci dobre wyjście z sytuacji.
– Sprzedać i mieć kłopot z głowy. To masz na myśli?
– Nie, no skąd! Już ustaliliśmy, że tymczasem nie sprzedajesz. Mam lepszy pomysł. Jerzy mógłby przechować obrazy u siebie. Jego kolekcja jest odpowiednio zabezpieczona przed kradzieżą. Choć samo ubezpieczenie, chyba rozumiesz, opłaca właściciel.
– A opłata za przechowywanie? Do przyjęcia? Tak tylko pytam.
– Do rozważenia. Mam nadzieję, że żadna.
– Zastanowię się.
Zbliżaliśmy się do biura. W pobliżu naszego biurowca zastaliśmy znany widok. Aga stała na chodniku niczym drogowy znak rozpoznawczy, którego brak w tym miejscu i o tej porze mógłby wzbudzić niepokój stałych przechodniów. Paliła nerwowo, mocno wydmuchując dym z płuc.
– Państwo po lunchu? – zapytała, gdy się do niej zbliżyliśmy.
Zignorowałam jej zaczepkę.
– Idziesz? – zadałam swoje pytanie.
Aga pokazała, że ma do wypalenia jeszcze jedną trzecią papierosa.
– To na razie, Marcin – rzekłam do Pysia. – Zostanę tu jeszcze chwilę.
Miałam pewność, że on nie zatrzyma się. Nie pomyliłam się. Pysio machnął z rezygnacją ręką i oddalił się. Aga stała bez słowa, czekając, co mam jej do powiedzenia.
– Dołączył do mnie na ulicy – poinformowałam na usprawiedliwienie.
– Proszę, proszę! Nasz pająk przyczaił się na swoją muszkę – odrzekła Aga. – I co? Zaatakował?
– Głupstwo, nie ma o czym mówić – stwierdziłam. – Powiedz mi, zaczynamy w sobotę z tymi obrazami? Gabrysia gotowa?
Ona zaciągnęła się dwa razy.
– Raczej zacznie w poniedziałek – oznajmiła. – Jutro ma szukać jakiegoś oleju do konserwacji, czy czegoś takiego.
– To znaczy, że przyjeżdżacie w niedzielę po południu?
– Na to wygląda.
– Może i lepiej. Jutro czeka mnie ciężki dzień.
Nim Aga zdążyła zapytać, a ja wyjaśnić, z czego wynika ciężar sobotniego dnia, rozmowa urwała się, bo podbiegła do nas podekscytowana Iza.
– Zuza, ty szczęściaro! – zawołała, potrząsając blond włosami. – Rozmawiałam właśnie z wujem. Sprawdził dziś, co trzeba, jak wczoraj obiecał, i mówi, że mogą wejść na waszą willę z robotą w następnym tygodniu, najlepiej w czwartek. Musisz tylko powiedzieć co i jak. Dam ci telefon. – Z jej oczu biły promienie. – No co, nie cieszysz się?
– Cieszę, oczywiście – bąknęłam. – To wspaniale.
– Fart nie z tej ziemi! Zwykle ich klienci czekają dwa miesiące minimum, a przy większych pracach nawet pół roku.
– Rzeczywiście, fart.
– A komu go zawdzięczasz? – Rozpromieniona Iza kiwała potakująco głową, a żeby nie było wątpliwości, kogo ma na myśli, skierowała oba wskazujące palce ku swej piersi. – I najważniejsze, że nie zostawią cię na lodzie, jak ci wiejscy partacze. Możesz być pewna. Krótko mówiąc, masz problem z głowy. A to znaczy, że nie musisz tracić czasu na dalsze poszukiwania, tylko spokojnie kończyć nasze opracowanie. Więcej ci powiem. Gdybyś potrzebowała dodatkowych informacji do materiału, wujek gotów jest ci ich udzielić. W końcu zna się na tym zagadnieniu, czy nie?
Aga słuchała Izy z nieufnością, przyglądając mi się cały czas z uwagą. Skończyła palić, dała znak, że może wracać do biura, i wszystkie trzy weszłyśmy do budynku. Gdy Iza odeszła gdzieś na bok, szepnęłam do Agi:
– O co ci chodzi? Robisz takie miny, jakbym miała popełnić przestępstwo.
– Nie podoba mi się to – odparła Aga.
– Zrozum, muszę zrobić ten dach. Znalazłam się pod ścianą.
– No dobrze, ale uważaj. Pyszny w tym akurat przypadku ma rację. Nie bądź zbyt ufna.
– Po tylu waszych ostrzeżeniach nawet bym nie umiała – podsumowałam i otworzyłam drzwi do pokoju biurowego.
Kiedy weszłyśmy, Pysio obrzucił nas krótkim spojrzeniem.
– Panie po plotkach? – zapytał.
– Bardzo śmieszne – zareagowała Aga.
Usiadłszy do komputera, od razu otworzyłam Pysiowego maila, w którym miało być podane nazwisko marszanda Berezyńskiego. Popatrzyłam na monitor i nagła krew odmalowała na moich policzkach dwa mocne rumieńce. Luigi nazywał się tak, jak Paolo – Vecchi. Kłębowisko myśli odbiło się na mej twarzy dziwnym zmieszaniem. Pysio, który mnie dyskretnie obserwował, zaniepokoił się.
– O co chodzi? – spytał. – Coś nie tak?
– Nie, nie, nie – odrzekłam szybko. – Takie skojarzenie. Znam kogoś o tym nazwisku.
Czy znam? – pomyślałam w duchu. Właściwie nie znam. Może on wcale tak się nie nazywa.
– Nie wygląda na rzadkie – powiedział Pysio. – Raczej pospolite.
– Właśnie – podchwyciłam, rada, że mogę zamknąć temat. – Niejednemu psu Burek.
Swoją drogą, ciekawy zbieg okoliczności, zastanowiłam się. No, ale za jakieś dziesięć godzin będzie okazja zapytać. Odłożyłam rozmyślania na ten temat na później.
Pomyślałam, że jeśli chcę szukać Wiolety, muszę zacząć telefonować. Wstałam, żeby wyjść na korytarz. W drzwiach zderzyłam się z Izą.
– Gdzie już lecisz!? – spytała z ostrą przyganą w głosie. – Weź, zadzwoń do firmy wujka. Jest już piątek, nie ma dużo czasu.
Cofnęłam się. Poczekałam, aż Iza zapisze numer telefonu, po czym z kartką w ręku wyszłam z pokoju. Stanęłam przy oknie i zadzwoniłam pod wskazany numer.
Odebrał osobiście szef firmy. Przedstawiłam się i wyjaśniłam, w jakiej sprawie dzwonię.
– A tak, tak, siostrzenica uprzedzała – powiedział. – Więc to pani?
– Chciałabym...
– Pani Zuzanna, znaczy się. Pisze pani z Izą to opracowanie na konferencję.
– No tak.
– Bardzo się cieszę. Wierzę, że to będzie rzetelny materiał z uczciwymi wnioskami. Zatem, remontuje pani starą świdermajerową willę, zgadza się?
Mówił niskim miękkim głosem, przychylnie, jakby to on miał interes do mnie, nie ja do niego.
– Zgadza.
– To znakomicie. Bardzo dobrze. Takie perły architektury trzeba chronić. Są niepowtarzalne. Moje uznanie dla pani decyzji. I chce pani zacząć od dachu, prawda?
– Od czegoś trzeba.
– Oczywiście, dlaczego by nie od góry? Miałbym jednak, jeśli pani pozwoli, pewną sugestię. Może by ktoś z naszych specjalistów rzucił okiem na obiekt i coś podpowiedział? A jeśli korzystniej by było zacząć od wnętrz? W jakim stanie są instalacje?
– Eee...
– No właśnie. Przydałaby się całościowa ekspertyza. Możemy kogoś podesłać na wstępny rekonesans. Kiedy dysponuje pani czasem?
Ochłonęłam po pierwszym oszołomieniu, wywołanym niespodziewanie przyjazną postawą rozmówcy.
– Czas nie jest problemem – powiedziałam. – Większym problemem mogą okazać się pieniądze. Ile taka ekspertyza u państwa kosztuje?
– Wstępna? Absolutnie nic. Robimy ją w ramach naszej misji, na własny koszt. Zresztą państwo, jako agencja rządowa, także się w nią włączacie. Realizujemy wspólny cel, pani Zuzanno, że tak powiem. Chodzi o ratowanie perełek starego budownictwa na polskiej ziemi, tak ciężko, prawda, przez los doświadczonej, żeby jak najwięcej śladów naszej przeszłości pozostało dla następnych pokoleń. Poniedziałek pani odpowiada?
– Owszem, ale późnym popołudniem. O siedemnastej najwcześniej.
– A gdyby tak inaczej? Kończy pani o szesnastej, prawda? Gdyby udało się pani urwać przed czwartą i nasz ekspert by panią zabrał spod agencji firmowym samochodem, powiedzmy, o piętnastej trzydzieści? Szefowa na pewno się zgodzi.
– No nie wiem.
– Na pewno. W końcu możemy to podciągnąć pod gromadzenie materiału do państwa opracowania. – Zaśmiał się przymilnie. – W takim razie jesteśmy umówieni. Proszę pozdrowić panią Ewę i do usłyszenia.
Rozłączył się.
Szybko działa, pomyślałam. Nie zdążyłam nawet zaprotestować, a on już ułożył dla mnie cały plan. Ale też nie byłam na protest zdecydowana. W końcu chodzi tylko o rekonesans, bez zobowiązań, uznałam. Postanowiłam tymczasem nie zaprzątać sobie tym głowy.
Poszukałam numeru Biernata. Zawahałam się tylko na ułamek sekundy, po czym przycisnęłam palec do ekranu.
W słuchawce rozległa się jakaś wściekła muzyczka, potem nastąpiły cztery dzwonki. Już myślałam, że Biernat nie odbierze, gdy dzwonienie ustało.
– Słucham! – usłyszałam. Przedstawiłam się. – Aaa, to pani dzwoni. No tak, nie spojrzałem na wyświetlacz, choć mam panią w komórce. Teraz widzę i poznaję. – Akurat, nie spojrzałeś, przemknęło mi przez myśl. Zaczynasz od kłamstwa? Dobrze, zobaczymy, co dalej. – Czyli że co. Zdecydowała się pani na pracę u mnie – stwierdził.
– Pracę u pana? – zdziwiłam się. Nie pomyślałam, że tak może zrozumieć mój telefon. – Nie, nie. Nie o nią mi chodzi. Myślę, że to temat zamknięty. Szukam Wiolety, bo się nie pokazuje w Morenie i nie odbiera telefonów. Ostatnio, kiedy się widzieliśmy, podobno była u państwa w domu, czy w restauracji. Mówię „podobno”, bo w końcu jej nie spotkałam. Może przypadkiem jest teraz?
Biernat odchrząknął dwa razy.
– A widzi pani, a ja myślałem, że Wioletka obecnie przebywa u pań. Bo u nas też przestała się pokazywać, zresztą, nie dziwię się. Posprzątane jest, robić nie ma co. Lokalu na razie nie możemy otworzyć, rozumie pani, przeszkody formalne, jak to mówią.
– Ze względu na śledztwo?
– Jakie tam śledztwo. Wszystko jest jasne, nastąpiło umyślne podpalenie. Tylko sprawca nie został złapany. No cóż, nieprzyjemnie, że to pani znajomy. Wiem, że pani nie ma z tym nic wspólnego, tak się tylko złożyło, ale zamieszanie jakieś jest. Nie pokazał się? Nie dzwonił? Nie wie pani, gdzie jest?
Zrozumiałam, że Biernat próbuje wciągnąć mnie w temat, którego nie miałam najmniejszej ochoty poruszać.
– Panie Januszu, chodzi mi tylko o Wioletę – odpowiedziałam zdecydowanie. – Ta druga sprawa mnie nie obchodzi. Przykro mi. Poza tym mówił pan ostatnio, że Paolo jest znajomym państwa córki. Dlaczego to jej pan nie zapyta o niego?
– W tej sytuacji, no cóż, nie pomogę pani – rzekł szorstko. – Wiolety u mnie nie ma i nie wiem, gdzie może przebywać, nic na to nie poradzę. Proszę pozdrowić ciocię. Do widzenia.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączył się. Stałam chwilę z telefonem w dłoni. Nie mogłam oczekiwać, że Biernat nagle z zagorzałego wroga Ludwigów przeistoczy się w przyjaciela i zaoferuje pomoc w poszukiwaniu Wiolety. Jego informacja o tym, że nie ma jej w ich domu, ani że nie wie, gdzie może przebywać, nie wydała mi się ani trochę wiarygodna. Mimo to odczuwałam satysfakcję. Biernat się zirytował, a to znaczyło, że może podejmie wkrótce jakieś nieprzemyślane działanie i zdradzi swój plan. Bo co do tego, że coś knuje i próbuje wciągnąć mnie w jakąś pułapkę, nie miałam wątpliwości.
