Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Są takie powroty, które zamiast spokoju przynoszą zamęt. Ledwie Irmina i Zuzanna wracają z Kanady, a już dociera do nich zdumiewająca wiadomość. W Otwocku policja zatrzymuje mężczyznę oskarżonego o wyłudzenia na ogromne sumy. Wszystko wskazuje na to, że za sprawą stoi ktoś, kto w ostatnim czasie kręci się po Kornelinie... Wokół Paola Vecchiego narasta coraz więcej podejrzeń. Czy Włocha łączy z Ludwiżankami coś więcej niż przypadkowa znajomość? I czy jego alibi, poświadczone przez koleżankę Zuzanny, jest coś warte? Oto na światło dzienne wychodzi kolejna tajemnica willi Morena. "Sposób na Włocha" to dziesiąty tom sagi przedstawiającej historię trzech mieszkanek starej willi Morena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 125
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Zbikowski
Saga
Willa Morena 10: Sposób na Włocha
Zdjęcia na okładce: Midjourney
Copyright © 2020, 2025 Zbigniew Zbikowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727270173
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Dwa tygodnie, które zmieniły tak wiele! Gdyby przed wylotem do Kanady jakaś wróżka przepowiedziała mi, że podczas tej podróży moje życie legnie w gruzach, by chwilę później powstać z ruin niczym Warszawa po ostatniej wojnie światowej, roześmiałabym się jej w twarz. Co ja wygaduję! – pomyślam. Porównanie swego życia do odbudowanej stolicy – tej samej, ale już nie takiej samej – które nie wiadomo skąd strzeliło mi do głowy, wydało mi się żenująco patetyczne. Lepsze to jednak niż mityczny Feniks, co to odradza się z popiołów. A tak wyglądała moja przemiana.
Zrobiłam kwaśną minę do własnych myśli i pokręciłam głową.
– O czym tak dumasz? – zapytała babcia Irmina, dostrzegłszy ten grymas.
Oj, babciu, babciu, przemknęło mi przez głowę. Kiedy leciałyśmy w tamtą stronę, byłaś dla mnie ciocią, a teraz ta ciocia wydaje się odległą przeszłością. Przyznasz, że jest o czym dumać.
– Paolo miał rację – powiedziałam głośno. – Pamiętasz, co powiedział na lotnisku przed naszym wyjazdem? Że kiedy wrócimy z Kanady, różne sprawy wydadzą się nam o wiele jaśniejsze, bardziej zrozumiałe. Czy coś w tym rodzaju. Może inaczej to ujął, dobrze nie pamiętam. W każdym razie jest dokładnie tak, jak przepowiedział. Sądzę, że on wie dużo więcej, niż nam się wydaje, tylko z jakiegoś powodu wszystkiego nie mówi. Nawet o nas samych sporo wie, co jest najbardziej zastanawiające. Ale skąd? Od kogo?
– Nie mam pojęcia, Zuziu – odrzekła babcia. – Powtarzam ci tylko przy byle okazji, że każda prawda kiedyś wychodzi na jaw. Czy nie tak? Pewnie się już z tego mojego powiedzonka podśmiewasz po kątach.
– Noo... – mruknęłam z ociąganiem. Nie, żebym się podśmiewała, ale uśmiech budziło często. – To prawda, wychodzi na jaw. Tylko dlaczego zawsze na koniec okazuje się, że jest to prawda niepełna?
Dzięki Carol, wracałyśmy do Warszawy bez żadnej przesiadki, prosto z Toronto. Przez ten jej pomysł, aby w ostatnich dniach pobytu w Kanadzie, zaraz po powrocie z wycieczki w Góry Laurentyńskie, spakować się i wyruszyć w piątkę, czyli z nią i jej rodzicami, do Toronto przez Ottawę. Po krótkim pobycie w stolicy Kanady (Bo co tam zwiedzać? Chyba tylko Parlament – zauważyła złośliwie Carol), zatrzymać się na noc w hotelu w Toronto, następnego dnia rzucić okiem na miasto (Carol: Amerykańskie w stylu, nie ma porównania z Montrealem) i odwiedzić wodospad Niagara, a stamtąd wrócić prosto na lotnisko Pearsona, by zdążyć na nocny lot do Warszawy. Pomysł podobał mi się. Liczyłam, że przy okazji nadmiar wrażeń pozwoli babci Irminie oderwać się od jałowych rozmyślaniach i ciągłego roztrząsania tego, co się zdarzyło i nie wróci. Babcia bowiem wciąż nie mogła otrząsnąć się po śmierci i pogrzebie brata. Zwłaszcza kremacja wywarła na niej przygnębiające wrażenie.
– I co po nim zostało? Garstka popiołu – powtarzała co kilka godzin. – I parę na krzyż wspomnień.
– Nie parę – próbowałam prostować. – Mnóstwo. Całe życie przecież.
– Jakie znowu życie? – zaoponowała za którymś razem babcia. – Pęknięte na pół, roztrzaskane. Oni tu nic nie wiedzą, co się z nim działo w Polsce, ja praktycznie nic nie wiem o jego życiu tutaj, bo to, co on do nas pisał, to... – powiedziała, nie znalazła jednak odpowiedniego słowa na nazwanie obrazów, jakie wuj Antoni roztaczał w listach do rodziny. – O rzeczach nieważnych pisał, te najważniejsze pomijał. A jego pobyt we Włoszech, zaraz po ucieczce z Polski, zanim przybył do Ameryki? O tym okresie właściwie nikt nic pewnego nie wie. Nie ma go. Jakby to jego życie od razu przeszło ze stanu stałego w lotny. Sublimacja.
– Ładnie powiedziane, ale cóż nam po bonmotach? – rzuciłam po kolejnej sesji westchnień i żalów, jaka nastąpiła po powrocie z górskiej wycieczki, i aż się wystraszyłam, że babcia może poczuć się moimi słowami dotknięta. – Zaraz po powrocie trzeba podjąć stanowcze działanie – dodałam szybko. – Posklejać to życie wujka w jedną całość. Czy nie takie było jego życzenie?
Babcia popatrzyła smętnie.
– Nie myślał o sobie. Chodziło mu o rodzinę – oznajmiła. – Żeby prawda wyszła na jaw.
– No i udało mu się! – Spróbowałam na okrągło zamknąć temat.
– Prawie – skwitowała babcia.
– Faktycznie – zgodziłam się tym samym zgaszonym tonem. – Parę sekretów jednak nam zostawił. Jak choćby ten o Paolu. Kim on jest naprawdę? Ale to już zadanie dla nas. Ja w każdym razie wiem, co robić. A tymczasem, być w Ameryce i nie zobaczyć Niagary? – rzekłam z ożywieniem. – Tego sobie nie wyobrażam! Zwłaszcza że jesteśmy tak blisko!
Nie zdołałam zarazić jej swoim entuzjazmem. Sprawiłam tylko, że babcia popatrzyła na mnie uważniej. Nie wiem, co szczególnego w mej twarzy dostrzegła, lecz wydało mi się, że nagle zrozumiała, jak bardzo mi na tej wycieczce zależy.
– Jeśli o mnie chodzi, mogę to sobie wyobrazić. Ale ty? W żadnym wypadku! – Jej wykrzyknik zabrzmiał nieco sztucznie, choć był szczery. – Pakujemy się. Przecież i tak musimy jakoś dostać się do Toronto. A jeśli można połączyć przyjemne z pożytecznym, dlaczego nie? – Jej ożywienie szybko jednak przygasło. – Mimo wszystko, choć Antosia nie ma już z nami, jakoś żal mi opuszczać to miejsce. Gdy pomyślę, że już na zawsze, to coś mnie ściska. Dziś nie wiem, jak to zrobić, ale kiedyś... – Chwyciła moją dłoń. – Obiecaj mi, Zuziu.
– Co, babciu?
– Że spełnimy życzenie mojego brata i sprowadzimy jego prochy do Polski. Jeśli ja nie zdążę, to przynajmniej ty sama. Bob na pewno pomoże.
– No nie wiem, przecież to jego ojciec! Carol też była z nim związana. Są tam jacyś jego znajomi, dalsza rodzina. A u nas? Tylko my dwie. Żeby już nie wspominać jego największego wroga.
– To znaczy?
– Starego Biernata, kogo by innego?
W oczach jej pojawił się zły błysk.
– On się nie liczy – warknęła. Moja argumentacja nie przekonała jej. – Ale Tosiek tak pragnął wrócić, choćby po śmierci.
– Babciu – rzekłam łagodnie. – Za trzy dni będziemy w Polsce, w domu. Zastanowimy się wtedy spokojnie, co trzeba, co należy, a co zostawić własnemu losowi. Zgoda?
Nic nie odrzekła, tylko zabrała się za składanie swoich rzeczy. Po minucie przerwała pakowanie i oznajmiła:
– Zabiorę z sobą do Moreny parę pamiątek po bracie. Jakieś drobiazgi. Nie powinni mieć nic przeciwko temu. Nie sądzisz?
– Sądzę, że nie powinni. Ale nie wiadomo, kto tu teraz rządzi.
– Tym bardziej powinno się udać.
Wiozła teraz te kilka rzeczy – zwykły długopis, jakiś stary szklany przycisk do papieru, zestaw starych fotografii, listy z Polski, używaną koszulę – zgarnięte w pośpiechu z biurka i z szafy, zamknięte w walizce w luku bagażowym. Trwający prawie osiem godzin lot miał się ku końcowi. Mimo że samolot tylko kilka godzin znajdował się w powietrzu, lądowanie na lotnisku Chopina nastąpić miało według czasu warszawskiego prawie w południe.
– Myślisz, że będzie czekał na lotnisku? – rzuciła babcia pytanie po głębokim wdechu i wstrzymaniu na moment powietrza, gdy samolot wyraźnie obniżył pułap.
– Kto taki?
– Nie udawaj. Paolo oczywiście.
– Skąd miałby wiedzieć, którym lotem wracamy? – Rzucając pytanie, zdobyłam się na obojętność. – Przez dwa tygodnie nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Nie był łaskaw zapytać, a ja do niego pisać nie będę.
– Ma swoje sposoby – stwierdziła babcia z przekąsem. – O wylocie podobno też go nie informowałaś, a wszystko wiedział.
– No, może. Diabli wiedzą, jakie on ma kontakty – bąknęłam półgłosem. Siedzący obok pasażerowie nie wyglądali na osoby rozumiejące język polski, ale ci z przodu i z tyłu mogli się przysłuchiwać. – Tak czy tak, będzie czy nie, damy sobie radę.
Babcia zapatrzyła się w okno.
– Widać tam coś? – zapytałam.
– Co mówisz? – Ocknęła się. Widocznie nie podziwiała panoramy. – Nie, nic, tylko chmury pod nami. Tak sobie myślę, czy my dobrze zrobiłyśmy, decydując się na ten remont. Antosia już nie ma, ja też pewnie niedługo pociągnę.
– Babciu!
– Nie obruszaj się, mam swoje lata. A ty, młoda, świat taki wielki, czy warto przywiązywać się do jednego miejsca? To był pomysł głównie Antosia, żeby Morenę utrzymać i wyremontować. I żebyś ty tam była panią.
– No i dlatego trzeba postąpić według jego woli – oznajmiłam zdecydowanie. – Coś cię martwi, babciu?
Westchnęła.
– Do czego my wrócimy tak naprawdę? To już nie będzie ta sama Morena, co przedtem.
– Ależ oczywiście, że ta sama.
– Ale nie taka sama.
Uśmiechnęłam się gorzko. To tak, jak moje życie. Już nie takie samo.
– Na pewno ci się spodoba. Koniec ze skrzypiącymi podłogami, krzywymi tynkami, nieszczelnymi oknami, boazeriami, które wchłonęły wszystkie zapachy świata, bulgotem w rurach. Co tam jeszcze? Dymiącym piecem.
– Kiedy właśnie to wszystko... Jak ci to wyjaśnić? Tego wszystkiego będzie mi brakować, obawiam się.
– E tam. Pamiętam, tak samo było z pralką automatyczną, zmywarką, nową kuchnią, piekarnikiem. Trzy dni kwękania, a potem trudno sobie życie bez tych rzeczy wyobrazić. Nie jesteś, babciu, tak staroświecka, jaką próbujesz udawać. Pamiętasz, co sama kiedyś lubiłaś powtarzać, jak ci ktoś przygadywał, że nie nadążasz? Że seks, dżins i rock'n'roll wymyślono już za waszej młodości.
Zrozumiałam, że zaczynam mówić znacznie głośniej, bo pasażer z przedniego fotela uniósł dłoń ponad zagłówek i pokazał uniesiony kciuk, po czym dobiegło do nas krótkie „Brawo!”.
– Ale komputery znacznie później – spuentowała babcia. – Dlatego z nimi sobie nie radzę – dodała pod nosem.
Z komunikatu, jaki zaskrzeczał w głośnikach, wynikało, że przelecieliśmy właśnie nad Wyspami Brytyjskimi i nadlatujemy nad Danię.
– To już prawie jak w domu – zauważyłam.
Obserwowałam, jak z każdym kwadransem babcia staje się coraz bardziej niespokojna. Także i ona sama coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że za dwie godziny znajdziemy się w znanej nam przecież rzeczywistości, w której jednak będziemy musiały na nowo się odnaleźć.
W ostatnich dniach nawet nie próbowałam zaznajamiać żyjącej przez całe dwa tygodnie jakby w innym wymiarze babci Irminy z napływającymi do mnie drogą elektroniczną informacjami. Nie powiedziałam ani o wizytach pod Moreną Marka z Januszem Biernatem, ani o odkrytym na ścianie jednego z pokoi malowidle, ani też o innym osobniku, który nie uszedł uwadze Weroniki. Podjechał pod wieczór pod bramę Moreny, wyszedł ze swojego wielkiego samochodu na warszawskiej rejestracji, podszedł do płotu, popatrzył na teren i nim pan Kajetan zdążył zapytać go, czego tu szuka, wdał się w rozmowę ze stróżem z willi Gargamela. W tej sytuacji Kajetan wycofał się na bezpieczną odległość i tylko obserwował z daleka rozmawiających mężczyzn. Mocno mnie zdziwiło to, że opisany przez Weronikę osobnik najbardziej pasował mi do Paola. Nie zastanawiałam się jednak, czy obaj panowie znali się wcześniej, czy też wywiązała się między nimi tylko przypadkowa rozmowa, bo strażnik z psem akurat znalazł się w pobliżu. Paolo dostarczył mi już dość zagadek, jedna więcej niczego nie zmieniała w ambiwalentnej ocenie tego tajemniczego Włocha. Czy naprawdę jest synem Michaela Vecchiego, a tym samym moim dalekim kuzynem, czy też jakimś oszustem, którego – na swe nieszczęście – obdarzyłam zaufaniem?
Czy każdy facet, któremu ufam, musi w końcu dać się poznać jako podstępny łgarz? – zastanowiłam się. Wywołałam z pamięci tylko tych, z którymi aktualnie miałam kontakty. Najpierw Marek. Zachowuje się ostatnio mocno podejrzanie. Zaufanie mocno nadszarpnięte. Paolo. Same niewiadome, chociaż uwierzyłam w jego zapewnienia, że to nie on podpalił restaurację Biernatów. Filip. Erudyta, przy tym uprzejmy i sympatyczny, nie można powiedzieć, ale jednak cynik. Zrobić, zarobić, ewentualnie zaliczyć. Janusz Biernat. No, ten przynajmniej nie pozostawia cienia wątpliwości co do swoich zamiarów. Komisarz Makuła. Dlaczego akurat on? Aha, ściga Paola. Zaufałam mu niejako służbowo, nic osobistego. Ale czy on odpłaca się tym samym? Może tylko prowadzi ze mną grę, która ma go doprowadzić do poszukiwanego rzekomego lub prawdziwego przestępcy? Gdyby jeszcze przebiegłym graczem, pająkiem, zwodzącym muszkę, jak go opisuje Aga, okazał się Marcin Pyszny, świat stałby się straszny, niewart okazywanego mu serca.
Siedziałam z przymkniętymi oczami, jakbym spała. Stewardessy pchały wózek z napojami. Ostatnia okazja, żeby przed lądowaniem czegoś się napić. Nie miałam ochoty, lecz pomyślała, że to dobra okazja, by zdobyć drobny prezent dla Kajetana. Oryginalny syrop klonowy, którego kilka butelek wiozłyśmy w bagażach, nie ucieszyłby go na pewno tak, jak sprzedawany w samolocie alkohol. Na przykład nie za duża buteleczka whisky. Dlaczego nie? Otworzyłam oczy i poprosiłam o jedną.
– A to co? – zareagowała babcia Irmina.
– Nic takiego, na prezent – uspokoiłam ją.
– Aby przypadkiem nie dla tego alkoholika, co nam domu pilnuje? – Babcia od razu mnie przejrzała.
– Nie zaszkodzi mu – stwierdziłam i zapłaciła stewardessie, po czym wsunęła butelkę do torby. – A babcia, widzę, w tym temacie nie zmieniła się ani o jotę. Od razu poczułam się jak w domu – zażartowałam. – Biedny Kajetan.
– Mam nadzieję, że będziemy miały na czym się przespać po podróży – burknęła babcia. – Nie zapomniał, że dziś wracamy.
– Na pewno nie zapomniał, choć ustawianie kanap i łóżek to nie jego sprawa.
– Ale mógłby dopilnować – upierała się.
Wspomnienie Kajetana przywróciło babci na chwilę dawny wigor, jaki stale towarzyszył jej w Morenie. W Kanadzie wydawała się jakby inna, przygaszona, czasami wręcz nieobecna, być może z powodu dręczących ją wyrzutów, że nie wyjawiła mi na czas sekretu mojego pochodzenia, mimo że brat prosił ją o to jeszcze przed wyjazdem, być może w związku z powolnym odchodzeniem. Teraz z każdym kilometrem w przestworzach zdawała się wracać do dawnej skóry, w której było jej tak do twarzy. Taką właśnie Irminę Ludwiżankę – ułożoną, logiczną, stanowczą, nie rzucającą słów na wiatr, ale nie upartą bez potrzeby, ceniłam i lubiłam najbardziej. W takiej bowiem, gdy sama wydawałam się sobie chwiejna i lękliwa, znajdowałam psychiczne oparcie. Czy kiedy dziś przejdziemy przez furtkę przy Morenie nasza dawna relacja powróci na sto procent? Nie wydawało mi się to już możliwe. Zapewne przyjdzie nam budować ją na nowo.
Pozostało czekać na lądowanie. Odkąd samolot wszedł w polską przestrzeń powietrzną, lot miał potrwać jeszcze niecałą godzinę. Wystarczająco długo, by oswoić się z czasem środkowoeuropejskim i mimo wrażenia, że właśnie wstaje poranek, przyjąć do wiadomości, że zbliża się południe.
Na lotnisku nikt na nas nie czekał.
Babcia wydawała się być zawiedziona, ja nie omieszkałam okazać złośliwej satysfakcji.
– Mówiłam – oświadczyłam, pchając wózek z walizami. – Faceci. Jak potrzebni, to ich nie ma.
– Przecież nie wiedział. Mieliśmy bilety powrotne open. Dobrze mówię?
– Dobrze, ale ja nie o Paolu.
– A o kim? Chyba nie o Kajetanie?
– Nieważne – odrzekłam. Żart z Kajetanem wydał mi się zbędną złośliwością. – Po prostu.
Nie chciałam się przyznać, że liczyłam na obecność Marcina Pysznego. W piątek, kiedy dojeżdżaliśmy do Toronto, odebrałam maila, w którym Pysio informował, że chyba już wie, kim jest nierozpoznany mężczyzna z sumiastym wąsem na fotografii z otwarcia Moreny. Odpisałam mu, że nie chcę teraz dyskutować, bo w niedzielę przed południem lądujemy w Warszawie i wtedy będzie czas na rozmowy. Pysio miał się reszty domyślić. Najwidoczniej nie domyślił się, choć to do niego niepodobne. Może poczuł się urażony, że zamiast od razu wyrazić uznanie dla jego dociekliwości i dopytać o szczegóły, zlekceważyłam go, przekładając zaspokojenie ciekawości na później?
Trudno. Pozostało wezwać taksówkę. Nie było z tym kłopotu, bo wśród pasażerów opuszczających odprawę od razu pojawili się osobnicy półgębkiem oferujący usługi transportowe. Ja jednak zwlekałam. Babcię poinformowałam, że wolę wziąć taksówkę z parkingu niż polegać na przygodnych kierowcach. Poprosiłam, żeby pozostała chwilę przy bagażach, a ja się rozejrzę.
Przy drzwiach wejściowych prawie zderzyłam się z Marcinem Pysznym.
– Zuza! – wrzasnął na cały hol i uśmiechnięty rozłożył ręce.
Miałam mu wpaść w ramiona? Niedoczekanie jego.
– Marcin? – zdziwiłam się i wyciągnęłam dłoń, pozwalając zaledwie na rytualny pocałunek na powitanie. – Skąd ty tu? Wiedziałeś?
– Różnie o mnie mówią, ale prorokiem, niestety, nie jestem. Sama napisałaś, kiedy wracacie.
– No tak, wspomniałam, dość niekonkretnie – kręciłam. – I nie po to, żebyś zaraz przyjeżdżał.
Co ja gadam? – przemknęło mi przez myśl. Przecież o to chodziło. Zaraz się obrazi i odjedzie.
– Pff – prychnął. – A więc pomyłka?
– Nie, nie! – zaprzeczyłam gorąco. – Świetnie, że jesteś. To znaczy cieszę się.
– Dobra, szkoda czasu – stwierdził i zapytał: – Gdzie bagaże?
– Babcia przy nich została.
– Babcia? – zdziwił się Pysio. – Przyleciałaś z Kanady z babcią? A co z ciocią? Została?
– To znaczy z ciocią. – Teraz to słowo wydało mi się obce i niestrawne. – Irminą. Tą samą. Później ci to wytłumaczę.
– No, ja myślę, że później, bo Gabi czeka w samochodzie na postoju dziesięciominutowym.
– Gabi? Z tobą? Kurcze, co tu się stało, kiedy mnie nie było?
– Później! Przyjechaliśmy samochodem jej ojca, bo pewnie macie dużo bagaży.
– E tam, tylko cztery walizy. – Wzruszyłam ramionami i ruszyłam ku babci. – Tylko pamiętaj – oznajmiłam w marszu. – Pochowaliśmy w Montrealu jej brata, więc nie pytaj, dlaczego jest na czarno i w ogóle nie mów na ten temat, okej? Gabi też to przekaż, niech się o nic nie dopytuje.
Pysio przytaknął na zgodę i poszliśmy do poczekalni.
– Wyobraź sobie, że spotkałam kolegę – powiedziałam do babci, gdy już do niej doszliśmy. – Marcin, mąż Gabrysi, którą już znasz – przedstawiłam go. – Mogę chyba tak powiedzieć? – zwróciłam się do Pysia, który strzelił gniewnie oczami. – Tak się składa, że mogą nas oboje podrzucić do Kornelina. Wspaniale, prawda?
Pysio przywitał się sztywno i zaraz zabrał się za bagaże.
– Widać Kanada ludzi odmienia – mruknął, pchając wózek.
– Co masz na myśli? – zapytałam rozbawiona.
– Nic szczególnego – odparł. – Wyleciała gąską, wróciła orlicą.
Miałam ochotę dać mu kuksańca. Zatrzymała się jednak, by towarzyszyć nienadążającej za nimi babci. Pysio tylko pokazał, gdzie stoi wóz i pospieszył pierwszy.
– Mówiłaś, zdaje się, że oni się rozwodzą? – przypomniała sobie babcia.
– Bo tak było! Może doszli do porozumienia? Może się pogodzili? A może nie wiem, co. Może tylko robią to dla nas, dla mnie właściwie, po koleżeńsku?
Gdy doszliśmy do samochodu, Pysio już pakował walizy do bagażnika. Uściskałam się z Gabrysią, powiedziałyśmy sobie nawzajem, jak świetnie wyglądamy, po czym Gabi uprzejmie przywitała babcię Irminę i pomogła jej zająć miejsce na przednim siedzeniu. Ja wrzuciłam z Pysiem ostatnią, największą walizkę.
– Uprzedziłem ją, jak chciałaś – szepnął Pyszny.
– Widzę – odrzekłam.
– Odstawię wózek i ruszamy.
My z Gabrielą zajęłyśmy miejsca z tyłu.
– A Aga co? – rzuciłam. – Nie chciała przyjechać?
– Uznała, że byłoby nam za ciasno – wyjaśniła Gabi wymijająco. – Wiesz, jak to ona.
– Uff, bo już myślałam, że i tu zaszła jakaś zmiana – powiedziałam dwuznacznie.
– W sensie że co? – zaniepokoiła się Gabi.
– No wiesz. – Szukałam słów, żeby nie powiedzieć wprost tego, co sądzę. – Ostatnio raczej nie widywało się was razem. Ciebie i Marcina.
– Ach, to masz na myśli! Nie, tu nic się nie zmieniło. Dalej nie jesteśmy razem. Jednakże, jak to się mówi, zostaliśmy przyjaciółmi.
– Gadanie! – skwitowałam, bo Pysio już biegł do samochodu, żeby być szybszy od nadchodzącego od drugiej strony strażnika.
Wpadł do wozu, dał nieokreślony znak ręką strażnikowi i uruchomił silnik, po czym natychmiast odjechał.
– Jak tam podróż? – zagadnęła Gabriela, gdy zjechaliśmy na trasę, która miała nas zaprowadzić na Most Siekierkowski. – Pewnie dużo by opowiadać?
